- W empik go
Bliźniacze drogi - ebook
Bliźniacze drogi - ebook
Emilia wyjeżdża do śląskiej miejscowości w poszukiwaniu inspiracji. Skupiona na swoim celu, przeoczyła to co najbardziej wartościowe: szansę na poznanie ludzi. Z czasem jednak się zmienia. Niestety równocześnie zostaje uwikłana w zabójstwo. Zaczyna prowadzić prywatne śledztwo. Niezależnie od szerokości geograficznej, stare domy mają stęchłe piwnice i strychy pełne skarbów, a ludzie kierują się trzema pierwotnymi instynktami — atakują, uciekają lub zamierają w poczuciu zagrożenia.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-028-6 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Propaganda
„Nie potrzebuję psychologa, ani wścibskiej baby, żeby wiedzieć, że brak dzieci kompensujemy sobie innymi osiągnięciami.” Pomyślała Emilia wściekła na to jaki kierunek wczoraj przybrała rozmowa. Karolowa od znamienitego wypadu do pubu w zeszłą niedzielę, który — o zgrozo — powtórzył się w czwartek, stała się wrogo nastawiona do Emilii. Rozmowy zamieniły się w ciągły atak. Wczoraj poszło o stwierdzenie, że brak dzieci to egoizm, wygodnictwo. Emilia pomyślała, że to nie może być przypadek, że i teściowa i Karolowa na to naciskają. Na pewno należą do jakiegoś tajnego klubu, który tak jak masoneria chce przejąć władzę nad światem, a składa się on z samych najbardziej wrednych i perfidnych jędz.
Emilia czekała na przyjazd męża. Od wyjścia do kościoła wykręciła się bólem głowy, chciała pobyć trochę sama w domu i zebrać myśli. Nie wiedziała co zrobić. Przyznać się, że wyjazd do Rydułtów okazał się porażką? Że siedzi tu już tydzień i nawet pierwszego zdania nie napisała? Czy udawać, że jest super i wiedziała dobrze co robi pakując walizki? Czuła się potwornie zmęczona. Wyłączyła laptop, który był niczym wyrzut sumienia. Sama robiła sobie presję, a do tego wydawnictwo dzwoniło co piątek z przypomnieniem o sierpniowym terminie złożenia konspektu książki. Najbardziej irytowały ją jednak telefony znajomych, którzy w dobrej wierze dopytywali jak tam praca nad kolejną powieścią. Kiedy słyszała, że to na pewno będzie przebój robiło jej się źle.
W domu pewnie zajęłaby się szukaniem tysiąca wymówek — dom byłby wysprzątany, ubrania w szafie posegregowane, a paznokcie idealnie pomalowane. Tu musiała skupić się na pisaniu. Nie bała się, że dopadła ją choroba pisarzy — brak weny, lęk przed czystą kartką. Wiedziała, że ma bujną wyobraźnię, musi tylko znaleźć jakiś punkt zaczepienia, cokolwiek intrygującego, a potem już popłynie dalej.
— Może zatytułuję książkę W poszukaniu inspiracji? — powiedziała na głos sama do siebie, po chwili jednak się zreflektowała i upomniała już w myślach — I wszyscy uznają ją za poradnik, a nie kryminał gadającej do siebie pisarki.
Emilia usiadła na kamiennym, szerokim parapecie starego okna. Słońce świeciło jakby zapomniało, że to dopiero początek wiosny. Zrobiło jej się przyjemnie ciepło w jego promieniach. Grzała się jak kotka. Na opustoszałej ulicy w niedzielne południe panowała całkowita cisza zmącona raz na czas jakimś stuknięciem, babcią pędzącą na rowerze na cmentarz czy miauknięciem kota, który odwiedzał panią Mertową na parterze. Uważała, że popełniła kilka błędów przygotowując się do przyjazdu do Rydułtów. Nie powinna tak się wyróżniać. Jej elegancka garderoba powinna zostać w szafie, tu wystarczyłaby para dżinsów i swetry, mogła wymyślić sobie jakąś rodzinę, albo stwierdzić, że jest bezpłodna. To byłoby najprostsze rozwiązanie, ale ponieważ, kiedyś w przyszłości chciała mieć dzieci bała się wypowiadać na głos takich stwierdzeń, nie chciała zaklinać losu. A najlepiej w ogóle to zrobiłaby znajdując jakiegoś lokalnego dziadka bez rodziny co niedawno zmarł i opowiadając, że jest jego krewną i chce poznać korzenie rodziny, od razu byłaby „tutejsza”. Pewnie w tej swojej wymyślonej rodzinie odkryłaby jakiś sekret, wystarczy tylko lepiej kogoś poznać i pogrzebać w jego prywatnych śmieciach, a okazuje się, że nie ma idealnych ludzi i perfekcyjnych rodzin, a prawie każda skrywa jakiś dramat.
Zeskoczyła z parapetu. Postanowiła uchylić okno, a powietrze było jeszcze zbyt zimne, żeby bezkarnie siedzieć bezpośrednio przy otwartym oknie. W tej samej chwili usłyszała dźwięk komórki.
— Cześć, czy ten szary klocek naprzeciwko domu oklejonego w jakieś kamyczki, to dom twoich gospodarzy? — Dominik powiedział do słuchawki. Był na miejscu.
— Tak! Zaraz zejdę ci otworzyć, poczekaj — ucieszyła się na dźwięk jego głosu.
Wybiegając z pokoju była zadowolona, że będą w domu sami — Nowakowie po mszy poszli do państwa Ormaniec na kawę. Nawet nie zaproponowali jej wyjścia. Nie była już atrakcyjną nowością, tym razem woleli pewnie ją obgadać, niż pochwalić się nowym gościem.
— Cześć — zawołała z uśmiechem całując męża w policzek.
Objął ją ramieniem i wręczył ogromny bukiet herbacianych róż.
— Wszystkiego najlepszego moja kobietko — powiedział z uśmiechem.
— Aaa! Całkiem zapomniałam, że dziś jest dzień kobiet! Bardzo ci dziękuję — powiedziała, ale ponieważ nie umiała długo wytrzymać w ckliwej atmosferze, postanowiła szybko ja rozluźnić — Co ty! Wykupiłeś cały asortyment kwiatków z Lidla.
— Tak i związałem go kokardką w jeden bukiet — odparł mrugając porozumiewawczo okiem. — Wchodzimy, czy dalej pokazujemy się sąsiadom?
— Wchodzimy — odparła śmiejąc się i pociągając męża za rękę.
Z mieszkania na parterze wyszła staruszka. Pani Mertowa, kiedy tylko pogoda była umiarkowanie przyzwoita siadała na ławce przed wejściem do domu i spędzała tam cały dzień rozmawiając z przechodniami i obserwując życie na ulicy. Emilii przypominała stare greckie babcie wyciągające swoje krzesła przed domy, wprost na ulice. Pewnie kochały tak samo koty. Bardzo się lubiły ze staruszką, która miała całkiem błyskotliwy umysł, codziennie rano się gimnastykowała i zjadała surową cebulę. Całe życie miała taki rytuał i osiemdziesiątka na karku nic nie zmieniała.
— Dzień dobry pani Mertowo, to mój mąż Dominik. Dominik to pani Krystyna Merta, ale wszyscy mówią na panią Mertowa.
— Dzień dobry. Wybacz kochanie — powiedział Dominik i wyjął jedną różę z bukietu żony — To dla pani. Wszystkiego najlepszego z okazji dnia kobiet!
— O kochanieńki, nie wiem ile to będzie lat odkąd ostatni raz coś dostałam na dzień kobiet — ucieszyła się staruszka — Masz już we mnie przyjaciela. A teraz zmykajcie dzieci i nacieszcie się sobą. Ja mam do pogadania z moimi kotami. Wczoraj znowu przejechało jednego. Droga staje się coraz bardziej ruchliwa, a koty widząc oślepiające światło wariują.
— Tak mi przykro. A który tym razem? — zapytała szczerze smutna Emilia.
— Pineska. Dobrze, że miała już swoje lata, ale mimo wszystko nie tak powinna umierać.
Emilia kiwnęła głową ze zrozumieniem i pożegnali staruszkę. Pokazała Dominikowi dom i swój pokój.
— O 14 mamy obiad z gospodarzami. Potem możemy wybrać się na przejażdżkę po okolicy — zaproponowała.
— Musimy jeść z nimi obiad? — z rozczarowaniem powiedział Dominik.
— Ach muszę Ci się przyznać do czegoś — powiedziała siadając na kanapie, którą złożyła na przyjazd męża, — Jestem tu nielubiana i liczyłam, że może uda ci się przełamać lody z gospodarzami.
— No dziękuję ci za wiarę w mój czar i urok osobisty, ale wolałbym ten dzień spędzić z tobą. Jak już się umówiłaś z nimi, to nie ma tematu, zostaniemy. Opowiedz lepiej jak ci idzie praca, jak ci tu?
Pociągnęła męża za rękę, żeby usiadł koło niej i opowiedziała mu jak stała się persona non grata i jak nie może odkryć niczego inspirującego. Kiedy skończyła opowiadać spojrzała z lekką obawą na męża — przytuli ją i pocieszy, czy powie „a nie mówiłem”? On tymczasem uśmiechnął się łagodnie i powiedział:
— Nie przejmuj się, jesteś tu dopiero pierwszy tydzień. Nawet jak ostatniego dnia coś odkryjesz to wystarczy. A teraz mam pewien pomysł. Powiedz mi do której godziny nie będzie Twoich gospodarzy?
— Do 13, oni mają stałe rytuały. Każdy dzień tygodnia według schematu. A w niedzielę o 13:30 przyjeżdżają ich synowie. O 14:00, dosłownie zero, zero będzie obiad.
— Fantastycznie. To znaczy, że mamy jeszcze pół godziny dla siebie. — stwierdził — Mówiłaś, że mają tu strych. Byłaś tam już?
— No coś ty, po co?
— Obudź w sobie dziecko! — powiedział ze śmiechem, wstając z kanapy — Gdzie dzieci uwielbiają grzebać, bawić się w odkrywców i szukać tajemnic?
— Na strychu. Ale co powiemy jak Niklowie wrócą wcześniej do domu. Za duże ryzyko.
— A co ryzykujesz? Najwyżej Cię wywalą i pojedziesz gdzie indziej!
— To nie jest przypadkiem twój niecny plan, żeby faktycznie mnie stąd wyrzucili i żebym wróciła do domu?
— A to już moja słodka tajemnica, ale myślałem raczej o przekupieniu ich w tym celu.
Emilia poszła zamknąć na łucznik drzwi do mieszkania, zawsze istnieje szansa, że usłyszą zamieszanie pod drzwiami i zdążą uciec ze strychu zanim gospodarze wejdą do domu. Poczuła lekki skok adrenaliny, który ją rozbawił. Drzwi na strych były zamknięte na klucz, ale widziała jak Karol otwiera je kiedyś kluczem znajdującym się przy kolejnej w tym domu toaletce, która służyła za wieszak w korytarzu i półkę na telefon. Nad nią wisiała lampa górnicza z dawnych czasów.
— Te! Co robisz? — zapytał zniecierpliwiony mąż.
— Myślę o lampie górniczej i kradnę klucz, mój wspólniku.
— Tylko nie wspólniku, jakby co to zmusiłaś mnie!
Otworzyli drzwi. Ich oczom ukazały się wąskie drewniane schody pomalowane farbą olejną w sraczkowatym kolorze. Na każdym schodku, w rogu coś się znajdowało — koszyczek z reklamówkami, słoiczki, plastikowe zakrętki zbierane na cele charytatywne. Patrząc na to Dominik stwierdził:
— Przypadek albo celowe utrudnienie włamania się przy tak wąskich i krótkich stopniach.
— Za chwile okaże się, że to małżeństwo szpiegów ich synowie to wciąż aktywni tajniacy, a na co trzecim stopniu jest pułapka instalowana przez zawodowych komandosów.
— Wystarczy to skrzypienie drewna, robi za najlepszy alarm. Na pewno już to słyszą na ulicy. Zapomniałaś jeszcze, że pani Mertowa to tajniak w stanie spoczynku — powiedział, na co Emilia zareagowała pokazując mu język.
— Cholera jasna, co to? Skansen ze starymi toaletkami?! — zapytał Dominik, kiedy zaraz powyżej schodów ukazała im się kolejna.
Schemat strychu, który stanowił normalną, trzecią kondygnacje w budynku, był podobny do mieszkania gospodarzy. Korytarz z drzwiami do pozostałych pomieszczeń. Na prawo pokój, w którym odkryli stare meble przykryte prześcieradłami oraz opisane kartony pełne zakurzonych materiałów i ubrań. O wiele ciekawszy pokój znajdował się na końcu korytarza. Pod ścianą była komoda z witrażem. Przepiękna, pech, że naruszona przez korniki. Na środku pokoju znajdował się stół ze sprzętem do chemii jak sprzed kilkudziesięciu lat. Szklane dzbanuszki, słoiczki, miarki, plastikowe rurki połączone w jakiś system produkcyjny. Wszystko obklejone grubą warstwą kurzu.
— Efekt wow — powiedziała Emilia.
— Co proszę?
— Nie spodziewałam się, robi wrażenie.
— Prawda — odpowiedział Dominik robiąc zdjęcia aparatem w telefonie komórkowym. — Ciekawe do czego to im służyło. Chodź, może coś się dowiemy otwierając komodę.
— Został nam jeszcze jeden pokój, a w każdej chwili mogą wrócić Niklowie. Lepiej się stad zbierajmy.
Dominik z wyraźnym oporem dał się wyciągnąć żonie. Pokój, którego wejście znajdowało się nad kuchnią Niklów, jako jedyny miał obniżony sufit. Żeby do niego wejść trzeba było się schylić, a białe drzwi były zrobione z drewnianych desek, z bardzo starym metalowym zamkiem i klamką. Mimowolnie Emilia poczuła dreszcz strachu. Ten zamek był przerażający. Widząc jej wahanie Dominik nacisnął na klamkę. Zobaczyli długie pomieszczenie na poddaszu. W środku panował straszny zaduch. Pod jedną ścianą znajdowały się bardzo stare, zardzewiałe urządzenia — jakaś maszyna do szycia, młotek, piła. Całą resztę pomieszczenia zajmowały ogromne klatki. Jak w ptaszarni, od ziemi po sufit wzdłuż trzech pozostały ścian. Ptaków nigdzie nie było, ale cała podłoga była pokryta setkami kolorowych piórek. Emilia już miała wejść głębiej do pomieszczenia, kiedy usłyszała hałas piętro niżej.
— Cholera, musimy spadać!
— Idziemy.
Popędzili na dół po schodach. Dominik trącił nogą słoiki ale te jakimś cudem nie spadły. Dosłownie w tej samej chwili, kiedy gospodarze otworzyli drzwi wejściowe, Emilia i Dominik zamknęli za sobą drzwi na strych. Jakby się umówili podeszli do gospodarzy udając, że wyszli właśnie z pokoju się przywitać. Państwo Nikiel wyczuli, że coś jest nie tak. Patrzyli na nich podejrzliwie, ale nie powiedzieli nic. Emilia trzymała w ręce ściśnięty klucz. Nie zdążyła zamknąć drzwi na strych i schować go do toaletki nr 23.
Nie mogli zostawić gospodarzy samych, a ci jak na złość zostawili drzwi do kuchni otwarte i kręcili się między kuchnią, a swoją sypialnią, tak, że nie było możliwości bezpiecznego schowania klucza. Emilia czuła jak poci jej się ręka. Nie miała kieszeni, żeby schować ten dowód zbrodni.
Ku jej radości Karolowa poszła do toalety. Szepnęła do Dominika, żeby odciągnął jakoś Karola.
— Panie Karolu, żona narzekała, że piec jej się zepsuł w pokoju — powiedział Dominik popychając mężczyznę w stronę wynajmowanego pokoju.
„No ładnie, będzie afera o to, że źle palę w piecu.” Pomyślała Emilia jednocześnie wykorzystując chwilę w samotności na zamknięci drzwi na strych. Ręka jej się trzęsła i śmierdziała starym metalem. Choć klucz był starej daty, duży, dopiero po chwili, zdającej się wiecznością trafiła do zamka. Na szczęście ten przekręcił się bez problemu. Na nieszczęście wydał przy tym dźwięk, jakby wrota do jakiegoś zamku właśnie zostały opuszczone. Emilia przeklęła w duchu. Szybka wsadziła klucz do szuflady pod telefonem.
— Co Pani robi? — zapytała Karolowa wychodząc z toalety
— Ach zahaczyłam rękawem o klamkę szuflady i lekko się wysunęła, właśnie ją poprawiałam.
Karolowa nie wyglądała na przekonaną. Emilię uratował dzwonek. Dzieci przyjechały na obiad, nic już innego nie miało dla śląskiej matki znaczenia.
Tym razem najstarszemu synowi towarzyszyła narzeczona, która tak jak jej przyszła teściowa usługiwała wszystkim siedzącym przy stole. Dziewczyna była trochę przy kości, byłaby całkiem ładna, gdyby nie brak szyi, wyglądało to tak jakby głowę od korpusu dzielił tylko jeden podbródek. Nadrabiała za to poczuciem humoru.
Obiad różnił się od zeszłotygodniowego tylko kompotem — tym razem z gruszek, również zaprawionych do słoików latem. Dodatkową odmianą było to, że podano go w salonie, w którym do tej pory Emilia jeszcze nie miała okazji być. Był to pokój skierowany na stronę południową więc mimo ciemnego odcienia czerwieni na ścianach, pomieszczenie wydawało się bardzo jasne i przytulne w taki słoneczny dzień. Znajdował się tam sporej wielkości telewizor plazmowy, trzy ciemnobrązowe witryny przepełnione kryształami — kieliszki, miseczki, wazony, co dusza zapragnie z kryształu przeźroczystego i kolorowego. Usiedli na dość wygodnej rogówce przy stole z białym obrusem. Gospodarze ku lekkiemu zdegustowaniu Emilii włączyli telewizor, więc rozmowa nie za bardzo się kleiła, gdyż wyczyny Justyny Kowalczyk odciągały uwagę.
— I jak się udała kawa u państwa Ormaniec? — zagadnęła Karola.
— Och dobrze, jak się człowiek tak często spotyka jak my, to zawsze jest o czym opowiadać.
— To prawda, jest się na bieżąco. My mamy sporo znajomych z którymi widujemy się raz na rok. Żona zawsze się śmieje, że te spotkania to takie odświeżanie biografii, po roku tyle spraw jest nieistotnych, że rozmowa wygląda jak pisanie CV. Tylko nudne, główne punkty z życiorysu — skomentował Dominik.
— Miała być dziś z nami Justyna, córka Ormańców, ale gdzieś wyszła z koleżanką z pracy. Staży Omańce byli przejęci jakby dziewczyna była nastolatką i pierwszy raz wychodziła. Jak kiedyś zdecydujecie się na dzieci to zrozumiecie jak to jest!
„O nie, tylko nie kolejna dziecio-propaganda”, wystraszyła się Emilia.
— Żona dużo wyjeżdża promując książki, a ja jeszcze rzadziej jestem w domu. Musimy troszkę się ustatkować zanim zdecydujemy się na dzieci. Mamy psa i kota, a już przez tę parkę sporo jest kombinowania nad opieką — powiedział Dominik.
— O! Nie pozabijają się, pies z kotem? A jakiej są rasy? — zapytał najmłodszy syn państwa Nikiel po raz pierwszy wykazując jakieś zainteresowanie gośćmi.
— Są razem odkąd były malutkie i uwielbiają się. Pies to flat-coated retriever, a kot to brytyjski silver tabby — widząc całkowity brak zrozumienia u rozmówców dodał — Pies wygląda jak czarny golden, a kot to taki prążkowany szarak jak z reklamy Whiskas.
Dalszy brak zrozumienia skłonił do zmiany tematu na sport. Po obiedzie podano kawę i domowej roboty babkę z mielonym makiem. W rezultacie Dominik jeszcze na chwilę wszedł do pokoju żony, żeby z nią pobyć sam na sam, jednak zrezygnowali z planu przejażdżki, zwłaszcza, że było już ciemno i wrócił chłód. Umówili się, że w następny weekend ona przyjedzie do domu, będzie to akurat półmetek jej wyprawy po inspirację do książki.
Emilia chciała położyć się wcześniej spać ale zamiast zdrowego snu, przewracała się z boku na bok w swoim łóżku. Natręctwo myślowe uwielbia atakować po zmroku. Nie umiała przestać myśleć o tym, że jest pewna, że nie zamknęli za sobą drzwi do pokoju z klatkami na strychu.
Ostatecznie postanowiła się ubrać i zrobić szybki marszobieg na świeżym powietrzu. Cały dzień nie wychodziła z domu i może dlatego nie mogła zasnąć? Niepostrzeżenie wyszła z budynku na chłód marcowego, późnego wieczoru. Opustoszałymi ulicami, szybkim marszem skierowała się w stronę kościoła. Była z siebie dumna, że udało jej się zmusić do wyjścia spod kołdry, żeby trochę się poruszać, poprawić krążenie i dotlenić umysł. Do domu wróciła pół godziny później, przed 22. Otwierając frontowe drzwi zrobiła trochę hałasu i Karolowa wyjrzała z salonu, gdzie gospodarze oglądali telewizję. Emilia kiwnęła głową na powitanie, a zarazem pożegnanie i szybko poszła do swojego pokoju, nie miała ochoty na rozmowę, chciała wziąć ciepłą, relaksacyjną kąpiel i położyć się spać.
Od 7 rano Karolowa wisiała na telefonie. Dosłownie. Uniesionym głosem podniecała się, że ktoś do domu nie wrócił, że pewnie gwałt, że biedna rodzina. Emilia wiedziała, że coś jest nie tak, ale z trajkotania kobiety nie umiała wyciągnąć pełnej historii, osoby po drugiej stronie linii też były wtajemniczone w sytuację i rozmawiano półsłówkami.
Kiedy Karolowa podała jej na śniadanie bardzo słodką, gęstą owsiankę z masłem, usiadła koło niej, żeby porozmawiać. Wydarzyło się to pierwszy raz od zeszłej niedzieli i wyjścia Emilii do pubu. Ewidentnie miała dużą potrzebę pogadania i postanowiła zawiesić ich spór na jakiś czas.
— Justynka nie wróciła na noc. Nie było jej cały dzień i nie wróciła na noc.
— Pani Iwono, to dorosła kobieta, pewnie nic jej nie jest.
— Oj pani Emilio! Może u was w dużych miastach to dzieci tak się zachowują. Nasze jak nawet są dorosłe, a mieszkają z rodzicami, to wiedzą, że ci się o nich martwią i mówią o swoich planach. A zwłaszcza rodzina Ormaniec to porządni ludzie. W Boga mocno wierzą, rodzinni są, cały sierpień nie piją alkoholu i biednym pomagają. Już raz ich taka tragedia spotkała. Pani wie, że ich starsza córka Anna nie żyje?
— Nic nie wiedziałam. Dawno temu umarła?
— Jakie umarła. Zginęła w wypadku samochodowym, we trójkę jechali, on i siostry. Będzie z półtorej roku od tej tragedii. Prowadził jak wariat ich zięć, mąż Justyny. Wie pani, to Hiszpan był. Oni w gorącej wodzie są kąpani, nieodpowiedzialny. Zresztą sam też zginął. Wydawało się, że Justynka złapała Pana Boga za nogi bo bogaty był, ale jednak lepiej trzymać się naszych mężczyzn. Milionerami nie są ale przynajmniej wiadomo czego po nich się spodziewać. A Ania to stara panna była, bardzo miła dziewczyna, ale po studiach została w Krakowie i tam pracowała. Nie nacieszyli się nią zbyt długo rodzice, dobrze, że chociaż Justyna po tym całym wypadku do nich wróciła i że jej nic się nie stało w tym wypadku, choć ma paskudną bliznę na całym ramieniu. U kobiety takie oszpecenie to duża tragedia, najważniejsze jednak, że żyje.
— Nie miałam pojęcia, faktycznie nieciekawie to wygląda i pewnie bardziej się martwią niż to jest konieczne. Policja już szuka dziewczyny?
— Tak, dzisiaj o 6 rano przyjechali do Ormańców na rozmowę. Ponoć straszne zamieszkanie, a Terenia jest w szoku. Po południu do nich się wybiorę to pewnie dowiem się więcej. Dziś mogę się z kolacją spóźnić, ale rozumie pani.
„Rozumiem, że jesteś ciekawa wścibska babo”, pomyślała, jednak po chwili zrobiło jej się głupio, że tak ocenia, ona sama myśląc o swojej powieści była zainteresowana całą sprawą, choć jednocześnie była przekonana, że dziewczyna szybko się odnajdzie, a trzymający ją za krótko rodzice niepotrzebnie panikują. Niedługo jednak miała odkryć jak bardzo się myli.
Zbrodnia
— Ewka, oskrob więcej kartofli! Jestem głodny jak wilk!
— To nie więcej tylko tyle co zawsze. Zawsze jesteś głodny jak wilk i zawsze się śpieszysz. Najbardziej narwany działacz Autonomii Śląska i największy konsument kartofli na południu Polski. Oto proszę państwa mój mąż.
— Znowu na mnie narzekasz?
— Nie, ale mógłbyś mi pomóc z przygotowaniem jedzenia.
— Muszę skończyć artykuł do naszej gazety.
— Zawsze coś musisz. Ja też sporo muszę, a jakoś robię obiad.
— To ważne, tylu nowych członków mamy. Przestań marudzić, kiedyś mnie wspierałaś.
Chciała mu odpowiedzieć, ale już zamknął się w gabinecie, przy komputerze. Wróciła do przygotowywania obiadu, kiedy zadzwonił telefon. Nie było sensu wołać męża, żeby odebrał, kiedy pisał, nic go nie interesowało. Codziennie dojeżdżała pociągiem godzinę do pracy w Katowicach, tyle samo zajmował jej powrót pod warunkiem, że było lato, a PKP nie strajkowało. Dobrze zarabiała, za to jej mąż dostawał prestiż i najniższą krajową pracując w domu kultury i udzielając się jako wolontariusz wszędzie. Wytarła ręce w ręcznik kuchenny i odebrała.
— Słucham?
— Tu młodszy aspirant Rafał Madeja z komisariatu policji w Rydułtowach. Pani Ewa Kania? Chciałem zapytać czy ma pani informacje, gdzie może się znajdować Justyna Ormaniec?
— Nie, nie mam. Czy coś się stało?
— Nie zjawiła się od wczoraj w domu, a ponoć była umówiona z panią na spotkanie. Czy widziałyście się?
Ewa zamarła. O Boże, tylko nie to, niech nie pytają ją o niedzielę.
— Nie, nic nie wiem. Ja nic nie wiem.
— Nie widziała się z nią pani wczoraj w niedzielę 8 marca?
— Nie. To znaczy tak, ale nie wiem do której godziny byłyśmy razem, straciłam poczucie czasu.
— Dobrze. Jeszcze nie pytałem o godziny, ale jak już pani zaczęła proszę mi więc powiedzieć, o której się spotkałyście i gdzie.
— Po mszy, około 11:30 poszłyśmy na lody do kawiarni koło kościoła. Potem na spacer na rynek, pogoda sprzyjała, ale nie wiem o której się rozstałyśmy. Chyba dość późno.
— Czy pani Justyna mówiła dokąd idzie po spotkaniu? Czy ma jakieś plany?
— Nie.
— A czy cokolwiek wspomniała nietypowego? Na przykład, że się z kimś umówiła, ale coś ją martwi?
— Nie nic takiego. Zaskoczyło mnie tylko to, że odkąd ją znam po raz pierwszy miała taki świetny nastrój. Zwykle jest bardziej wycofana i mało mówna. Taka nostalgiczna. Wczoraj chichotała jak nastolatka.
— Dziękuję, na razie to tyle, ale pewnie jeszcze się z panią skontaktujemy. Nie planuje pani mam nadzieję, żadnego wyjazdu?
— Nie.
Ewa odłożyła słuchawkę spoconą ręką. Mąż odezwał się z gabinetu.
— Kto to był?
— Nikt, pomyłka.
Emilia siedziała w swoim pokoju pisząc w notesie, w punktach to co się dotychczas dowiedziała o rodzinie Ormaniec, kiedy usłyszała wycie syren. Samochody policji, straży pożarnej i pogotowia zatrzymały się pod ich domem. Wybiegła z pokoju. Karolowa już zakładała kurtkę, żeby wyjść przed dom. Emilia dołączyła do niej.
Kiedy wybiegły z domu, pani Mertowa stała już na chodniku koło drogi.
— Znaleziono zwłoki w szambie — powiedziała wskazując na kamienicę, która jedną ścianą przylegała do domu Niklów — czysty przypadek, że akurat dziś zamówili oczyszczanie, oficjalnie robią to raz na pół roku, nieoficjalnie, raz na dwa lata jak wszystko się już przelewa i ludzie narzekają na smród.
— Boże, broń, żeby to nie była Justynka — powiedziała Karolowa. Emilia zauważyła, że zzieleniała na twarzy. Nie kierowała już nią ciekawość, była przerażona.
— Podejdę zapytać czy coś wiedzą.
Emilia minęła kamienicę i wąskim podjazdem zastawionym przez wozy policyjne skierowała się na podwórko za nią, na którym stało szambo. Miejsce nie było odpowiednio zabezpieczone. Panowało duże zamieszanie, w oknach kamienicy skierowanych na podwórko widać było ciekawskich ludzi. Mieli stamtąd doskonały widok, loża szyderców.
Emilia podeszła do jakiejś młodej, lekko zagubionej policjantki.
— Czy wiadomo kto to?
— Co pani tu robi! To miejsce zbrodni, proszę natychmiast je opuścić! Kim pani jest?
— Emilia Paprotna, dziennikarka — skłamała, licząc że młokos będzie kusy na sławę.
— Acha, ale i tak musi pani odejść.
— Dobrze, proszę mi tylko powiedzieć, czy to Justyna Ormaniec?
— Nic nie wiadomo jeszcze. Ale ponoć to kobieta. Wie pani, to mała miejscowość. Nikt inny teraz nie zaginął.
— Dziękuję.
Wróciła do Karolowej i Mertowej przekazać im informację. Na chodniku stała tylko staruszka. Karolowa okazała się właścicielką czerwonego, prawie zabytkowego cinquecento, model Monster. Już wyjechała nim z garażu, gdzie zimował. Cofnęła tyłem na ulicę, wyhamowała z piskiem opon i korbką odkręciła okno:
— Jadę po Ormańców. Coś się dowiedziałaś?
— Tak, pojadę z panią i opowiem po drodze — powiedziała Emilia, wskakując do samochodu zanim właścicielka pojazdu zgodziła się na to.
Dom Ormańców, jeden z bogatszych w okolicy miał żółty tynk i czerwoną dachówkę, zadbany ogródek pełen rododendronów i pnących róż, zawsze uchyloną bramę na podjeździe, przez którą trzeba było wejść, żeby zadzwonić na domofon przy drzwiach wejściowych, ponieważ ten przy bramce od zawsze nie działał. Ale co to za problem w miejscowości, w której wszyscy o tym wiedzą?
Mimo że zdecydowanie dzwoniły na ten właściwy domofon, nikt nie odbierał. Dom wydawał się opuszczony w pośpiechu. Przewrócona doniczka z kwiatami koło wejścia, niedbale zaciągnięta firana w przedpokoju, no i ta otwarta brama — według Karolowej, kiedy Ormańców nie było w domu, zamykali ją. „Wellcome złodzieje”, pomyślała Emilia, ale nie skomentowała tego głośno.
— No gdzież oni są? Powinni w domu siedzieć i czekać na Justynkę — denerwowała się Karolowa i bez skrępowania zaglądała przez okno do środka domu.
— Przepraszam! — usłyszały wołanie z ulicy, podeszła do nich młoda kobieta. Miała przepiękne blond włosy, z prosto ściętą grzywką, długie i gęste. Ubrana w dres i białe adidasy, jednak tym co wyróżniało ją z daleka była jej sylwetka, przeraźliwie chuda.
— Jestem Karolina, kiedyś byłam najlepszą przyjaciółką Justyny, w podstawówce. Po jej powrocie do Rydułtów nie miałyśmy już ze sobą takiego kontaktu. Choć próbowałam — na sekundę wpadła jakby w zadumę, po czym nagle pokazała palcem na Karolową — Panią znam, mieszka pani za przystankiem PKS, w tym szarym domu, pani Nikiel?
— Tak, a ty jesteś córką Bogdana i Kazi? Znam twoich rodziców. Dajesz dalej lekcje gry na pianinie?
— Tak proszę pani. A pani kim jest? — zapytała w bezpośredni sposób.
— Emilia Paprotna, wynajmuję pokój u państwa Nikiel. Jestem pisarką.
— Acha. To musi być ciekawa praca. Szukacie Ormańców? Od zniknięcia córki dziwnie się zachowują. W niedzielę wieczorem jeździli jej szukać, w nocy jak wrócili strasznie się kłócili. Ale nie to było dziwne. W poniedziałek rano przyjechała policja. Zadzwonili do drzwi, chwilę rozmawiali, potem, jak tylko wyjechali, pani Terenia wpadła w histerię. Krzyczała, że to jego wina, znaczy pana Joachima. Że wszystko przez niego. On dosłownie siłą ją wciągnął do domu.
— Dziewucho, coś ci się przewidziało, nie opowiadaj takich głupot! — skarciła ją pani Nikiel i ostentacyjnie ruszyła w kierunku swojego czerwonego Cinquecento model Monster — Mama psycholog, a ona anorektyczka, w głowie jej się poprzewracało!
Emilia załagodziła sytuację kilkoma grzecznościowymi zdaniami i sugestią, żeby Karolina powtórzyła wszystko policji, a następnie pobiegła do samochodu w obawie, że za chwilę zostanie bez transportu.
Wtorek oznaczał nawrót zimy. Był chłodny wiatr i sypał mokry śnieg. Emilia czuła rozczarowanie pogodą, wczoraj wiał silny wiatr, który na południu Polski oznacza zwykle radykalną zmianę pogody. Liczyła na wczesną wiosnę, a nie nawrót zimy. Ale to było bez znaczenia. Wiedziała już o czym będzie jej powieść. O martwej dziewczynie. Jednak śmierć miała być końcem historii, teraz trzeba było dowiedzieć się kim była Justyna Ormaniec i co działo się wcześniej.
Przed południem pani Nikiel udało się skontaktować z Ormańcami, a ściślej z panem Joachimem, ponieważ jego żona wylądowała w szpitalu, miała zawał serca. Karolowa nalegała na to, żeby mogła ją odwiedzić, jednak ponoć lekarz uznał wizyty gości za niewskazane. Pani Terenia Ormaniec miała za dużo stresów, najpierw straciła córkę Annę, a teraz Justynę.
Emilia wyskoczyła z domu kupić sernik z brzoskwiniami i dobrą kawę. Szła szybko, zmarznięta na kość. Mijające ją samochody chlapały błotem pośniegowym z drogi, ale uznała że poświęcenie może się opłacić. Po obiedzie chciała usiąść z gospodynią i podpytać ją o Ormańców. Pomyślała, że trzeba było się ich trzymać, a nie chodzić do pubu i psuć sobie opinię, choć może z drugiej strony znajomość z policjantami, Rafałem i Pawłem może też się przyda? Mleko się rozlało i nie ma co gdybać.
Kiedy weszła do domu, zapukała na chwilę do Mertowej. Mieszkanie staruszki składało się z dwóch pokoi — saloniku połączonego z kuchnią oraz sypialni. Do łazienki i toalety szło się z korytarza, Emilia wiedziała, że było w niej jeszcze zimniej niż piętro wyżej u Niklów. Przywitała się i odkroiła staruszce kawałek ciasta. Tak polubiła starszą panią, że przyznała jej się nawet do tego o czym chce pisać, ale poprosiła o zachowanie dyskrecji i nierozpowiadanie tej informacji.
— To dobry pomysł. Jednak zły czas. Jak odkryjesz coś złego na temat Justyny, to będzie tak jakbyś szkalowała pamięć tej biednej dziewczyny.
— Spokojnie. Ja nie chcę pisać o Justynie Ormaniec ale o, dajmy na to o Paulinie Burjan, postaci zainspirowanej życiem Justyny.
Starsza pani kiwnęła głową i machnięciem ręki odtrąciła natrętnego kota, który się do niej łasił. Koło kaflowego pieca wolno spacerowały sporej wielkości żółwie, wokół nich była rozsypana sałata, jednak pozostała część domu ślniła czystością. Mertowa nawet najdzikszego dachowca umiała nauczyć korzystania z kuwety, a żadnego ze swoich ukochanych zwierzaków nie wpuszczała do sypialni.
— Wiesz, kiedy Justyna wróciła z Krakowa po śmierci męża i siostry, ludzie zaczęli gadać. Nie pamiętam, uczciwie mówiąc, tych plotek bo nie przywiązałam do nich wagi. Jednak uważałam, że tam coś nie gra. Najdziwniejsze było to, że jej mąż był bardzo bogaty, a ona zamieszkała z rodzicami i zaczęła pracować w Biedronce. To się nie trzymało kupy.
— Masz rację. Muszę o to wypytać. Chyba powinnam się zakolegować z ich sąsiadką, wydawała się aż zbyt chętna do rozmowy.
— Spróbuj. A jak coś odkryjesz, zapraszam na prawdziwą miętę z liści z odrobiną mleczka.
— Co? Nie wiem czy się cieszyć, czy bać! Do zobaczenia. — uściskała Metową na pożegnanie.