- W empik go
Blizny jak skrzydła - ebook
Blizny jak skrzydła - ebook
Ava Lee straciła wszystko, co miała. Rodziców. Najlepszą przyjaciółkę. Dom. Nawet swoją twarz. Nie potrzebuje lustra, by wiedzieć, jak wygląda – widzi swoje odbicie w oczach ludzi wokół.
Rok po pożarze, który zniszczył jej świat, ciotka i wujek Avy uznają, że powinna wrócić do liceum. Znów być „normalna”. Cokolwiek to znaczy. Ale Ava wie, że nie ma normalności dla kogoś takiego jak ona. A o nawiązywaniu przyjaźni można zapomnieć – nikt nie chce być widziany z dziewczyną z bliznami.
Jednak kiedy Ava spotyka inną poparzoną, Piper, zaczyna czuć, że może nie musi sama stawiać czoła koszmarowi. Sarkastyczna dziewczyna nie boi się wypchnąć Avy z jej strefy komfortu. Zapoznaje nową znajomą z Asadem, chłopakiem, który kocha teatr tak jak ona. Czy Ava wróci do swoich blizn, czy pozwoli innym ludziom, by pomogli jej znowu latać?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788382665055 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Równo rok po pożarze lekarz usunął mi z twarzy maskę i kazał wracać do życia.
Oczywiście nie użył dokładnie tych słów, ponieważ płacą mu za to, żeby sypał specjalistycznymi terminami, takimi jak reintegracja czy izolacja. Faktem jest, że Wysoka Komisja do spraw Życia Avy spotkała się na walnym zgromadzeniu i uznała, że już za długo się obijam.
Okres użalania się nad sobą uznano za zakończony.
Doktor Sharp uważnie badał przeszczepy skóry, żeby sprawdzić, czy od ostatniej wizyty nie nabawiłam się niechcący zrostów pod pachami. Blizny potrafią być podstępne jak cholera, a ponieważ moje ciało jest nimi pokryte w sześćdziesięciu procentach, inspekcja zajęła całe dwadzieścia minut. Papierowe prześcieradło szeleściło pode mną na plastikowym stole, a stojąca z boku ciocia Cora gryzmoliła coś w gigantycznym notatniku zatytułowanym Ava: Terapia – wyniki, śledząc z troską każdy ruch doktora.
– Wszystko wygląda wspaniale – orzekł, zdejmując mi przezroczystą plastikową maskę. Opuszkami palców obmacał blizny na policzkach. Zarejestrowałam chłodny dotyk jego rąk na skórze nad oczami, ale kiedy badał grubsze, zwęźlone tkanki wokół ust, nie czułam nic.
– Nie taką świnkę można umalować szminką… – powiedziałam.
– Ava! – westchnęła Cora, która jest nie tylko moją ciotką, ale również samozwańczą przewodniczącą wspomnianej Komisji do spraw Życia Avy.
Doktor Sharp się roześmiał. Uśmiech wyrysował dwa głębokie dołeczki w jego policzkach, przez co jeszcze bardziej przypominał lekarzy z seriali telewizyjnych, którzy rżną się w dyżurce, kiedy nie są zajęci ratowaniem czyjegoś życia. Plus ogniki w oczach i mocny zarys szczęki… Efekt był taki, że czułam motyle w brzuchu za każdym razem, kiedy dotykał mojej poprzeszczepianej skóry. I wcale nie pomagała mi świadomość, że widział mnie nagą – jakieś dziewiętnaście razy. Co prawda na stole operacyjnym, ale zawsze co nago, to nago. Nieważne, że okrytą gazą i bliznami po niemal dwudziestu operacjach.
Ale nigdy nie poruszaliśmy tego niezręcznego tematu, tak jak nie wspominałam, że dosłownie naciągnął mi kawał skóry z tyłka na twarz, żeby zrobić z niego nowe czoło.
Doktor podał mi lusterko, żebym mogła docenić jego rękodzieło.
– Nie, dziękuję – odparłam.
– Wciąż masz z tym problem?
– No, chyba że przez noc odrosła mi nowa twarz. Doskonale wiem, jak wyglądam.
Pokiwał głową, notując coś w mojej karcie. Oho! Już kroi się spotkanie Wysokiej Komisji w sprawie mojej niechęci do lustrzanych powierzchni. To nie tak, że jeszcze nie widziałam swojego odbicia. Zobaczyłam, jak wygląda, i uznałam, że raz mi wystarczy.
Doktor Sharp z uśmiechem (znów te dołeczki!) uniósł plastikową maskę.
– Pewnie się ucieszysz, słysząc, że możesz się pożegnać ze swoją przyjaciółką. Zalecam jak najczęstsze wkładanie jej na noc, ale zasadniczą część swojego zadania już wykonała.
Cora pisnęła i przytuliła mnie niezgrabnie, uważając, by czułości nie zrujnowały nadrzędnego przecież procesu gojenia.
– Nie mógł pan nam sprawić większej niespodzianki. Akurat dziś mija rok od… – urwała. Widziałam, jak rozpaczliwie szuka właściwego słowa.
– Od pożaru – dokończyłam. – Mija rok od pożaru.
Doktor Sharp podał mi maskę, którą przez ostatni rok miałam na twarzy codziennie, przez dwadzieścia trzy godziny na dobę. Jej jedynym zadaniem było uciskanie mojej twarzy podczas gojenia, żeby nie dopuścić do przerostu blizn. Lekarze i pielęgniarki zapewniali mnie nieustannie, że dzięki masce moje blizny goją się znacznie lepiej. Nie jestem przekonana, czy mogło być gorzej. To, co nazywam swoją twarzą, przypomina upiorny patchwork odbarwionych łatek.
– Nadal będziesz musiała nosić kombinezon uciskowy, dopóki nie będziemy pewni, że blizny nie przeszkodzą ci w poruszaniu się – dodał lekarz. – Ale mam dla ciebie jeszcze jedną dobrą wiadomość.
Cora lekko skinęła głową, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że cokolwiek usłyszę, zostało uzgodnione na spotkaniu Wysokiej Komisji. Najwyraźniej moje zaproszenie trafiło do folderu ze spamem.
– Teraz, kiedy nie musisz już nosić maski, mogę wyrazić zgodę… i szczerze to polecam… żebyś pomyślała o powrocie do szkoły.
Obracałam maskę w dłoniach, nie podnosząc wzroku.
– Uff, to mnie pan zaskoczył – bąknęłam. – Ale nie, dzięki.
W tym momencie zza linii bocznej do gry włączyła się Cora. Położyła obok zlewu swój opasły notes, w którym non stop zapisuje postępy kuracji, i przysiadła na krześle. Poklepała mnie delikatnie po udzie.
– Przecież sama mówiłaś, jak bardzo nudzą cię lekcje przez internet. I jak chciałabyś wrócić do normalności.
Normalność!!!
Zgadza się. Do tej dawnej normalności. Normalności sprzed pożaru. Takiej normalnej normalności.
– Nic z tego – powiedziałam ostro. – To się nie uda. Nie wrócę radośnie do starej szkoły, jakby nic się nie stało.
– Możesz spróbować w tej szkole blisko naszego domu. Albo wybrać którąkolwiek zechcesz – ciągnęła niezrażona. – Wiesz, taki nowy start. Poznasz nowych przyjaciół i zaczniesz nowe życie.
– Prędzej umrę – mruknęłam.
Byłam wściekła, że doktor Sharp uczestniczy w tym żenującym spektaklu, ale po części sam był sobie winien, bo zaskoczył mnie tą rewelacją. Wiodłam spokojny żywot, ucząc się online, w piżamie. Nikt nie musiał mnie oglądać ani wytykać palcami. Ani szeptać za plecami, jakbym była nie tylko okaleczona, ale na dodatek jeszcze głucha.
– Nie mów tak – odezwała się Cora. – Masz szczęście, że żyjesz.
– Jasne. Jestem chodzącą czterolistną koniczynką.
Czemu to niby mam szczęście?
Że przeżyłam?
Mama, tata i kuzynka Sara radośnie pląsają po niebieskich pastwiskach albo – jeśli karma była łaskawa – odrodzili się jako małpy w Indiach, podczas gdy ja muszę znosić niekończący się korowód operacji, lekarzy i obcych spojrzeń.
No cóż, z nagrobkiem nie wygram. W pojedynku śmierć kontra cierpienie śmierć zawsze wygrywa.
– Gdyby chodziło o Sarę, chciałabym, żeby żyła pełnią życia – dodała Cora. – I wiem, że twoja mama chciałaby twojego szczęścia.
Rozjuszyło mnie, że próbuje rozgrywać sprawę przy pomocy zmarłych.
– Ale ja nie jestem Sarą. A ty nie jesteś moją matką.
Ciotka odwróciła twarz. Doktor Sharp wsadził nos w kartotekę, starając się nie dać po sobie poznać, że też czuje napięcie wypełniające gabinet zabiegowy niczym dym.
Cora pociągnęła nosem, a ja momentalnie pożałowałam swoich słów. Dziś dla niej też mijał rok. Rok bez córki. Rok zajmowania się dziewczyną, która przeżyła zamiast niej. Tak samo Cora się nie prosiła, by zostać zastępczą matką, jak ja się nie prosiłam na etat przybranej córki. Obie wciąż próbowałyśmy odnaleźć kurs w tym oceanie „szczęścia”, który świat rozlał nam na drodze.
– Przepraszam. Nie chciałam…
Doktor odchrząknął.
– Avo, martwi nas twoja izolacja. Reintegracja jest bardzo ważnym składnikiem procesu leczenia. Wszyscy uważamy, że już czas.
Powstrzymałam się od zapytania, kogo zalicza do tych „wszystkich”, skoro mnie mój pustelniczy status odpowiada. To, że stanowi problem, było dla mnie nowością.
– Może dasz się namówić do powrotu na próbę, a potem zweryfikujemy strategię? Powiedzmy na dwa tygodnie?
Cora spojrzała na mnie z nadzieją. Oczy wciąż miała wilgotne. Poczułam, że ogarniają mnie wyrzuty sumienia. Wyrzuty sumienia kogoś, kto przeżył.
– W porządku – powiedziałam. – Na dwa tygodnie. Jeśli zdołam je przeżyć, pomyślimy co dalej.
Uścisnęła mnie kurczowo. Musiałam udać, że mnie boli, by przestała.
– Tylko na dwa tygodnie – powtórzyłam. – I zapewniam was, to będzie katastrofa.
– To nowy początek. – Cora wymieniła z lekarzem tryumfalne spojrzenia.
Miętoliłam maskę w zdeformowanych dłoniach, walcząc z chęcią, żeby nałożyć ją z powrotem.
—
Cora zatrzymała się przy recepcji, by powykłócać się o zaległe płatności za operacje, a ja ruszyłam korytarzem oddziału oparzeniowego, przyglądając się obrazom na ścianach. Szpitalna Inicjatywa na Rzecz Sztuki chciała dać umierającym ludziom ostatnią szansę na obcowanie z pięknem. Nawet nie zauważyłam, kiedy zawędrowałam do ogólnego holu – do momentu, kiedy mała dziewuszka uczepiona maminych dżinsów wydała z siebie przeraźliwy pisk.
Jej pulchny paluszek wycelowany był prosto we mnie.
Konkretnie w moją twarz.
Kobieta zaczerwieniła się ze wstydu, wymamrotała przeprosiny i pociągnęła dzieciaka w przeciwną stronę. Gdy znikały w oddali, mała nadal się darła i wykręcała szyję, najwyraźniej nie mogąc oderwać ode mnie wzroku. Facet siedzący w skórzanym fotelu szybko wrócił do lektury gazety, ale czułam, że mi się przygląda, kiedy wycofywałam się powoli na swój oddział.
Czekałam na Corę w bezpiecznym azylu oparzeniówki, gdzie twarze takie jak moja nie robią na ludziach wrażenia. Facet z gazetą wciąż zerkał na mnie z holu, więc skupiłam się na trójwymiarowym dziele sztuki wiszącym w oknie. Nazywało się Światło gwiazd. Udawałam, że niezwykle zainteresował mnie zbiór szkiełek w kształcie małych gwiazdek. Każdy pięcioramienny okruch rzucał tęczowe refleksy na ściany i podłogę korytarza.
Ta szklana galaktyka na moment mnie oszukała, odbijając rzeczywistość rodem z obrazów Picassa. Mgławica zwierciadełek, delikatna, jakby najlżejszy dotyk miał ją poddać grawitacji i roztrzaskać na podłodze, ukazała moje odbicie. Czerwoną bandanę i twarz zszytą z różnych kawałków.
Na sekundę pozwoliłam sobie uwierzyć, że to te lustereczka są winne temu, jak wyglądam.
A kiedy się odsunę, wszystko będzie w porządku.
Będę normalna.
Tego właśnie życzyła sobie Wysoka Komisja. Wróć do szkoły, bądź znowu normalną dziewczyną.
Co oni mogli wiedzieć?
Normalne dziewczyny nie przerażają małych dzieci na śmierć.
Normalne szesnastolatki patrzą w lustro, żeby sprawdzić, czy wszystko gra. Szminka OK? Grzywka na miejscu? Odbicie upewnia je, że wszystko jest, jak należy. A jeśli nie jest, pomaga to naprawić.
Dla mnie lustra to wieczne memento.
Jestem potworem.
I nic na świecie tego nie naprawi.ROZDZIAŁ 2
Następne dwa tygodnie upłynęły Corze pod znakiem szaleństwa szkolnych zakupów. Zachowywała się tak, jakby powodzenie mojego powrotu do normalnego życia nastolatki zależało od tego, czy będę nosić plecak, czy konduktorkę.
Sama szczerze wątpiłam, czy ktokolwiek zwróci uwagę na mój tobół.
– Co się teraz nosi? – spytała w wieczór poprzedzający mój oficjalny powrót do społeczeństwa.
– Ostatnio nosiłam szpitalne koszule i piżamy, więc chyba nie jestem najlepszą wyrocznią w sprawach mody młodzieżowej.
– Myślę, że ta będzie w sam raz – zadecydowała, podając mi czarną torbę na ramię. – Ale przymierz, tak dla pewności.
Zamiast przymierzyć, oznajmiłam, że cokolwiek wybierze, będzie w porządku. I że i tak mi się nie przyda, kiedy za dwa tygodnie wrócę do swojej pustelni.
Usta Cory wygięły się w podkówkę. Widziałam, że gryzie się w język, by nie pospieszyć z zapewnieniem, że najpóźniej do wiosennych ferii będę gościć na noc bandy najlepszych psiapsiółek, ciesząc się wszystkimi urokami życia normalnej szesnastolatki. Życia, jakiego chciała dla Sary.
Stanęła z torbą w ręku, marszcząc brwi. Identyczny wyraz twarzy przybiera, rozwiązując niedzielne krzyżówki. Tak, jakby przy odpowiedniej dozie skupienia była w stanie rozwiązać każdy problem.
No cóż, mimo wszystkich jej wysiłków ja byłam problemem nie do rozwiązania.
Westchnęłam i wyjęłam jej torbę z dłoni, a następnie przełożyłam pasek przez głowę.
– Jest świetna, dziękuję.
Klasnęła w dłonie i poprawiła torbę, żeby idealnie układała się na moim boku. Pasek boleśnie ugniatał napięty bark, ale miło było zobaczyć uśmiech Cory.
Pieczołowicie ułożyła torbę obok przyszykowanych dla mnie ubrań i znikła, żebym mogła się przygotować do wieczornego „smarowanka”. Rozpięłam zamki elastycznych gorsetów opinających mi ciało. Delikatnie zrzuciłam tę drugą skórę, dzięki której moje blizny nie rozrosły się jak wata cukrowa. Położyłam się na brzuchu w samej bieliźnie. Narzuta na łóżku Sary załaskotała mnie w nos. Pokój wypełnił się znajomą apteczną wonią – taką, jaką rozsiewają wokół siebie staruszki. To Cora weszła, niosąc tłuste kremy. Przysiadła obok. Zawsze zaczynała od mojej prawej strony. Delikatnie rozprostowywała moje prawe ramię, które z tej perspektywy wyglądało przeraźliwie szczupło. Skóra i kości. Istne zombi. Kto by przypuszczał, że tkanka tłuszczowa może spłonąć do zera?
Beżowe gorsety trafiły na biurko. Wyglądały jak wylinka węża. Po roku bardziej one wydawały mi się skórą niż ten czerwono-różowy labirynt blizn. Cora pilnie wcierała maści we wszystkie bruzdy i pęknięcia.
Przed pożarem myślałam o swojej skórze jako o pewnej ciągłej całości. Teraz przypominała narzutę, na której leżałam. Koszmarny patchwork pozszywanych ze sobą skrawków. Niektóre kawałki były oryginalne, inne zbliznowacone, jeszcze inne zostały przeszczepione z rozmaitych części mojego ciała, kiedy lekarze grali na nim w dermatologicznego Tetrisa. W pierwszej fazie leczenia miałam wszyte nawet kawałki świńskiej skóry i fragmenty pobrane z ciał zmarłych. To na czas oczekiwania, aż z fragmentów wielkości znaczka pocztowego wyciętych z moich pleców gdzieś w laboratorium urosną wystarczająco duże płaty, aby mi je wszczepić.
Cora ugniatała moje ramię jak piekarz bochen chleba, wmasowując palcami maść. To jedna z niewielu okazji, kiedy nie traktowała mnie, jakbym była skorupką jajka, która zaraz pęknie. Pielęgniarki w szpitalu stwierdziły jasno: im mocniejszy masaż, tym lepiej dla skóry. A skoro to miało pomóc, Cora podporządkowała się bez namysłu.
Podniosłam nogę, zanim jeszcze jej dotknęła. W ciągu ośmiu miesięcy nacierania całego ciała zgrałyśmy się jak zespół pływaczek synchronicznych. Byłam już na tyle sprawna, że mogłabym robić to sama, ale szczerze mówiąc, miło czasem poczuć na skórze inny dotyk niż lodowate palce doktora Sharpa. Poza tym masaż koił nieustanne swędzenie, skutek suchości skóry, która to suchość była skutkiem braku gruczołów. Ten efekt domina powodował gdzieś pod skórą stałe dokuczliwe świerzbienie, którego nie potrafiłam nawet dokładnie zlokalizować.
– Przeczytałam ciekawy artykuł – odezwała się Cora, nie przerywając masowania.
Nieomal parsknęłam śmiechem, choć nie powiedziała przecież nic nadzwyczajnego. Co kilka miesięcy przychodziło prenumerowane czasopismo „Oparzenia”, a z nim nowa porcja pomysłów, jak mi pomóc. Cora wierzyła w każde przeczytane słowo równie mocno, jak w Biblię.
Milczałam, czekając na najnowsze objawienie z Wielkiej Skarbnicy Mądrości i Medycznego Żargonu.
– Piszą, jak ważna dla poparzonych jest grupa wsparcia osób w podobnym wieku – oznajmiła, masując mi łydki. – Jutro poznasz nowych ludzi i wiem, że ci to pomoże. Po prostu to czuję.
Przekręciłam się na plecy, żeby mogła natrzeć mi kolana.
– To tylko dwa tygodnie, nie emocjonuj się – starałam się ją ostudzić, choć widać było, że jej rozbudzone nadzieje zdążyły już wystrzelić poza ziemską atmosferę.
– Zawsze tak mówisz, jakbyś nie potrzebowała przyjaciół.
– Bo nie potrzebuję.
– A ja proszę, żebyś nie zmarnowała szansy. Nie pozwól, żeby strach odgrodził cię od ludzi.
– Nie boję się – powiedziałam, napinając mięśnie chuderlawej ręki. – Mam na sobie twardą zbroję, która mnie ochroni.
Cora ściągnęła wargi w wąską kreskę i zabrała się do ramion pokrytych grubymi wałkami blizn. Szerokie pasy przeszczepionej skóry spływały z karku, pleców i ramion, splatając się jak stalowe liny. Jeszcze do niedawna musiała pomagać mi przy ubieraniu. Nie byłam w stanie dostatecznie wysoko unieść rąk.
Wyciągnęłam je teraz przed siebie, żeby podeschły przed operacją zakładania gorsetów na lepką skórę. Wsunęłam po kolei kończyny w ciasne tunele, a Cora pomogła mi się pozapinać. Na koniec wysmarowała mi twarz, wcierając maść jednym palcem w granice przeszczepów, które dzielą na części moje oblicze.
– Słyszałam, że w tej szkole jest znakomite kółko teatralne. Co roku wystawiają musical – bąknęła, jakbyśmy obie nie wiedziały, że od pożaru nie zaśpiewałam ani nutki. Wcześniej śpiewałam bezustannie. Wyśpiewywałam serce do słuchawki prysznicowej albo przez otwarte okna samochodu, kiedy jechałyśmy z Sarą autostradą. Nawet przy stole, czyniąc moich biednych rodziców ofiarami najnowszej obsesji.
A teraz przez ten dym, rurki i operacje… Kto wie, czy w ogóle jeszcze mogę śpiewać. Nie żeby mi zależało. Nie ma już dziewczyny, która uwielbiała solówki w świetle reflektorów. Tak, jak nie ma jej najlepszej przyjaciółki.
Obiegłam wzrokiem pokój, w którym Sara i ja nocowałyśmy w weekendy. Mimo że mieszkałam kilka godzin jazdy na południe stąd, jej pokój był moim pokojem. I vice versa. Ona nazywała moją matkę Mamą Denise, a ja jej matkę – Mamą Corą.
Teraz mówiłam po prostu Cora, a ten znajomy pokój stał się obcy. Dziś to upiorne echo tego, kim Sara i ja byłyśmy kiedyś.
Baletki mojej kuzynki czekały cierpliwie na półce, jakby miała je zaraz włożyć. Kolekcja zabytkowych lalek Barbie spoglądała na mnie zza szyby w masywnym regale. Na ścianach Cora porozwieszała plakaty z moich ulubionych musicali, żebym poczuła się jak w domu.
Ale to nie był mój dom.
Byłam tu intruzem. Podszywającą się oszustką, która miała zapełnić miejsce po dwóch dziewczynach. A przecież nawet do jednej pełnej sporo jej jeszcze brakowało.
Ciotka złapała mnie pod brodę, zmuszając, żebym na nią spojrzała.
– Obiecaj mi, że wykorzystasz tę szansę. Że dopuścisz do siebie ludzi.
Jej szczere spojrzenie przewierciło mnie na wylot. Odwzajemniłam je. Nawet bez makijażu i w piżamie Cora była piękna. Mama nieraz żartowała, że jej młodszy brat nie miał szans oprzeć się tej urodzie. Pojechał za nią aż do miasta.
Westchnęłam.
– Cioteczko, jedyna szansa, żebym przeżyła następne dwa tygodnie, to mieć tak grubą skórę, jak tylko się da. Na szczęście hipertrofia i bliznowce bardzo mi w tym pomogły.
Ta-dam! Proszę o fanfary.
Cora zacisnęła wargi.
– Och, proszę cię! – żachnęłam się. – Mogę albo śmiać się z tego, albo płakać. Tylko niestety wypłakałam się już do sucha.
Cora, równie daleka od śmiechu, jak i od łez, chwyciła mnie za ręce. Moje czerwone zdeformowane łapy wyglądały szczególnie upiornie w uścisku jej delikatnych dłoni. No, przynajmniej u prawej miałam wszystkie palce. Za to sporym nadużyciem było nazywanie dłonią szponiastej, kikutowatej struktury na końcu lewej ręki. Bardziej przypominała szczypce. Opalone paliczki naprzeciwko masywnego kciuka, który tak naprawdę był przeszczepionym paluchem stopy.
Cora ścisnęła lekko moją dłoń (albo szpon czy jak to nazwać) i powiedziała:
– To twój pierwszy rok w nowej szkole. Zaprzyjaźnij się. Czerp radość.
Wolno wypuściłam powietrze. Cora nic nie rozumiała. Nawet starzy przyjaciele tam, w domu, nie bardzo wiedzieli, co ze mną począć po pożarze. Pewnie dlatego, że to już nie byłam ja. Kiedy wyszłam ze szpitala, kilka osób pisało do mnie od czasu do czasu. Nigdy nie odpisywałam. Ostatnim, czego potrzebowałam, byli kumple traktujący mnie jak osobę, której w gruncie rzeczy nie znali i nie pragnęli jej towarzystwa, bo czuli się wtedy niekomfortowo. W końcu przestali pisać. I nawet jeśli Cora tego nie widziała, tak było lepiej dla wszystkich.
Bardzo wątpiłam, by ludzie w tej nowej szkole nie mogli się doczekać, aż ofiara poparzenia dołączy do ich ekipy.
Tak więc zamiast paczki miałam plan: musiałam zrobić, co w mojej mocy, żeby zniknąć. Nie całkiem jak Houdini czy inny magik, lecz po prostu rozpłynąć się, wtopić w tło. Jedyny sposób, by przetrwać te dwa tygodnie pseudonormalności, to nie rzucać się w oczy.
Wujek Glenn stanął w drzwiach, żeby powiedzieć mi dobranoc. Z tym zadartym jak skocznia narciarska nosem i nieśmiałym uśmiechem na twarzy bardzo przypomina mamę. Czasem było mi smutno, kiedy na niego patrzyłam, a czasami nie marzyłam o niczym innym. Mama też była piękna. Ale nie tak jak porcelanowa laleczka, jak Cora. Uroda mamy była trwała, nieprzemijalna. Miała kurze łapki w kącikach oczu i spracowane dłonie.
Mój nos też był kiedyś zadarty, tak jak jej. Dziedzictwo przekazane w genach ginących w mroku dziejów. Tata miał zwyczaj wodzić palcem po naszych nosach. „Macie noski jak szwajcarskie skocznie” – mawiał.
Teraz dotykając nosa, czułam, że kończy się workowatą bulwą. Żarłoczny ogień odebrał mi nie tylko mamę; pochłonął nawet te jej ślady, które były we mnie.
Wujek wszedł do pokoju. Jego kowbojskie buty ruszyły po dywanie, póki Cora nie osadziła go w miejscu. Zatrzymał się w pół kroku i zdjął kowbojki, które są integralną częścią jego osoby, choć nie pracował na ranczu, odkąd przeprowadził się do Salt Lake City. Porządnie ustawił je pod ścianą i pomógł mi zdjąć bandanę, a potem zamocować pasek maski na pobliźnionym skalpie.
– Jestem z ciebie dumny – powiedział.
– Bo? – spytałam przez dziurkę w plastiku.
– Bo jesteś dzielna. Wiesz, co mawiał John Wayne?
Pokręciłam głową.
– Odwaga to być śmiertelnie przerażonym, a mimo to wskoczyć na siodło.
Machnęłam ręką w powietrzu, jakbym rzucała lasso. Glenn się roześmiał i pocałował mnie w czubek głowy. Kiedy zmrużyłam oczy, w przytłumionym świetle prawie widziałam mamę pochyloną nade mną.
– Dobranoc, dzieciaku.
Wyszli razem. Wyglądali jak Kubuś z Prosiaczkiem. On szeroki i barczysty, ona drobna i smukła. Glenn zatrzymał się na chwilę, żeby zabrać buty, ale nie puścił jej ręki. Patrzyłam za nimi przez otwory w masce, kiedy szli korytarzem.
Spojrzałam w dół, na własne dłonie. To znaczy na jeden szpon i na jeden komplet czerwonych pobliźnionych palców wystających z uciskowego mankietu.
Cora chciała, żebym otworzyła się na ludzi. Problem w tym, że nikt nie pukał. I prawdopodobnie nie zapuka.
Cokolwiek więc szykowała nazajutrz dla mnie szkoła, musiałam być przygotowana.
Kuloodporna.
Zamknęłam oczy, czując ucisk gorsetów i ciężar maski. Zwykle czułam się w nich jak mumia faraona zamknięta w sarkofagu.
Ale tego dnia było mi z tym dobrze.
Sarkofag chronił mnie przed światem.
I miałam wrażenie, że chyba tylko on trzymał mnie jeszcze w kupie.