- promocja
- W empik go
Blizny. Prawdziwa historia "królików" z Ravensbruck - ebook
Blizny. Prawdziwa historia "królików" z Ravensbruck - ebook
Blizny. Prawdziwa historia „królików z Ravensbrück” to rzecz o nazistowskim okrucieństwie, sile przetrwania i odwadze kobiet - młodych polskich działaczek ruchu oporu, poddanych wyniszczającym eksperymentom pseudomedycznym w obozie koncentracyjnym nad jeziorem Schwedt. To także historia kobiecego buntu i wzajemnej solidarności więźniarek różnych krajów, opowieść o lekarzach w służbie Hitlera i pewnej amerykańskiej filantropce, która postanowiła pomóc ofiarom eksperymentów w leczeniu ich blizn na ciele i duszy.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9883-1 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Norman Cousins, Redaktor Naczelny, „The Saturday Review”PROLOG
Rano, 24 maja 1975 roku, grupa operacyjna Stasi jest gotowa do wyjazdu. Odległość z Neubrandenburga do oznaczonego na mapie punktu wynosi jakieś dziesięć kilometrów, droga nie powinna zająć niemieckim agentom więcej niż piętnaście minut. Wyruszają przypuszczalnie około dziewiątej, trasą opisaną przez polskiego lekarza, Henryka Grabowskiego.
Trzy tygodnie wcześniej Grabowski przyjechał do Neubrandenburga z kolegą, wzięli taksówkę i kazali się wieźć do lasu. W pewnej chwili wysiedli, poszli przed siebie, pokręcili się trochę po okolicy i wrócili do samochodu. Mimo że polanę porosły już drzewa i krzewy, trafiliby bez problemu, gdyby nie ogrodzenie z drutu kolczastego, które nagle przecięło im drogę. Na słupie obok wisiała tabliczka: „Teren wojskowy. Wstęp wzbroniony”. A wydawało się, że są już tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki…
Taksówkarz zapewne natychmiast doniósł komu trzeba, bo agenci Stasi zapukali do drzwi pokoju hotelowego Henryka Grabowskiego jeszcze tego samego wieczoru.
– Po co przyjechał do Neubrandenburga?
– Czego szukał w lesie?
– Jakie dostał zadanie? Od kogo?
– Chce wrócić do domu w jednym kawałku czy nadal będzie opowiadał bzdury?!
Grabowski próbuje odwrócić uwagę niemieckich agentów, liczy, że wymijające odpowiedzi wystarczą, ale w końcu musi skapitulować – owszem, tak, chce wrócić do domu w jednym kawałku, dlatego rysuje im tę mapę. Zgodnie z tym, co zapamiętał, najpierw muszą dojechać do jednostki wojskowej – czyli do garnizonu Pułku Łączności Narodowej Armii Ludowej NRD w Fünfeichen, a następnie przejść kilometr na wschód, w głąb lasu. Tuż przy trasie kolejowej znajdą słupek graniczny. Powinni szukać mniej więcej metr od niego.
I teraz, pod koniec maja, agenci niemieckiej bezpieki wreszcie ruszają w drogę. Las, słupek, tory. Wszystko się zgadza. Jest dziesiąta, gdy zaczynają kopać. Wiosna w pełni, poszycie jest miękkie i wilgotne, więc kopią ostrożnie, żeby zbyt gwałtowne uderzenie łopaty nie zniszczyło ewentualnego znaleziska. Dokładnie w miejscu, które narysował na swoim planie doktor Grabowski, natrafiają na opór, a po chwili odnajdują pojemnik, oklejony wodoszczelnym, nieprzepuszczającym powietrza i odpornym na mróz materiałem, który przeleżał w ukryciu trzydzieści dwa lata. Któryś z agentów Stasi wyciera go z mokrej, lepkiej ziemi. Gdy zostanie wreszcie odpakowany, okaże się, że to dwulitrowy szklany słój, szczelnie zakręcony, w którym ktoś umieścił plik zwiniętych kartek papieru.
Po szczegółowej analizie znaleziska, we wrześniu 1975 roku, rząd NRD podejmuje decyzję, żeby przekazać je Komitetowi Centralnemu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, na ręce samego I sekretarza.
Jakiś czas później do drzwi mieszkania doktora Henryka Grabowskiego, ordynatora oddziału chirurgii szpitala w Żyrardowie, znowu ktoś puka. Tym razem są to wysłannicy z KC.
– Dziękujemy towarzyszu, w imieniu I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka. I gratulujemy! – tak mniej więcej mówią. „Express Wieczorny” napisze 7 października 1975 roku, że doktor Grabowski był wzruszony¹.
Pojemnik zostaje przekazany Państwowemu Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu, choć polskie władze raczej nie mają świadomości, że do kraju nie dotarła cała zawartość słoja. Jedną niewielką kartkę, z jakichś przyczyn, Niemcy postanowili zachować dla siebie².
Czternaście lat później, mimo że na rynku brakuje papieru, Muzeum Auschwitz-Birkenau decyduje się wydać publikację, która ujawnia wreszcie, co zawierały ukryte w ziemi notatki. Nosi tytuł Aby świat się dowiedział…Rozdział 1. Na śmierć I życie
Wagony mają przedziały, pasażerki siedzą po osiem w jednym i każda ma swoje miejsce, więc jadą w miarę wygodnie. Przed chwilą pożegnały Lublin. Dowieźli je ciężarówkami gdzieś w pole i dopiero tam wsadzili do pociągu. Skład specjalnie zatrzymano kilka kilometrów od stacji, żeby załadunek odbył się możliwie dyskretnie³.
– Staszka, widziałaś? Moi rodzice przyszli! – na moment przed odjazdem ciężarówek Stanisława Śledziejowska słyszy konspiracyjny szept Krystyny Czyż, szczupłej blondynki w okularach. Ale Staszka nie widzi, rozgląda się za swoją rodziną, tylko że do niej nikt nie przyszedł. Może nie wiedzieli? Spóźnią się? A może tylko nie jest w stanie ich dostrzec? Nagle dopada ją samotność. Tyle innych matek i ojców pojawiło się w pobliżu, żeby choć z daleka, z ukrycia, pożegnać córki odjeżdżające nie wiadomo dokąd i po co, a ona nie dostała szansy nawet przez sekundę popatrzeć na swoich bliskich⁴. Cóż, musi sobie z tym jakoś poradzić. Zresztą i tak zapadł już zmrok i ledwo co widać, bo ich grupa rusza wieczorem, jako ostatnia, po całym dniu oczekiwania. Być może więc Staszka spogląda w ciemniejące niebo i znajduje pociechę przynajmniej w tym, że tej wielkiej przestrzeni nie ograniczają już mury wokół małego placyku, po którym wolno im było spacerować zaledwie dziesięć minut dziennie.
Gdy się zjawili, był 27 lutego 1941 roku. Pracowała wtedy w winiarni, mieszkała w Świdniku, dwanaście kilometrów od Lublina. Parę dni wcześniej wyjechała w teren jako łączniczka, w towarzystwie dwóch kolegów z konspiracji, wrócili bez problemów, można było przypuszczać, że wszystko się udało.
Tamtego dnia weszło ich sześciu, wszyscy z karabinami.
– Ty jesteś Śledziejowska? Ile masz lat?
– Szesnaście skończyłam.
Coś mruczą jeden do drugiego.
– A gdzie jest Sikorska? – pyta któryś.
– Nie wiem – mówi Staszka, choć jej szefowa, Stefania Sikorska, stoi obok, blada jak ściana. – Nie widziałam dzisiaj Sikorskiej.
– No to ty z nami pojedziesz.
– Po co? – chce wiedzieć, a może tylko próbuje odwlec ten moment.
– Na parę minut – odpowiadają⁵.
A teraz siedzi w pociągu, który jedzie w nieznanym kierunku, i ma już za sobą siedem miesięcy ciężkiego więzienia na Zamku Lubelskim.
Po przesłuchaniach na Gestapo w domu Pod Zegarem⁶ zamknęli ją w celi, do której spływały ścieki z ubikacji. „Byłam posiniaczona, skóra gdzieniegdzie przecięta, rany. Oni mieli takie metalowe pejcze, składające się z kilku, cieniutkie takie. Bolało, piekło, oddychać było trudno”⁷ – powie później.
W celi przeznaczonej dla kilku osób gnieździ się kilkadziesiąt, w większości są to prostytutki i kryminalistki, z którymi trudno nawiązać kontakt, a właściwie człowiek ma szczęście, jeśli nie będą mu dokuczać i zostawią w spokoju. Sytuacja trochę się poprawia, gdy przenoszą ją do pomieszczenia przerobionego z sali szpitalnej. Wygląda przyzwoicie – przestronne, w miarę czyste, jasne, bo przez duże okna wpada sporo światła⁸. Jest tam co prawda ponad pięćdziesiąt dziewcząt i kobiet, ale połowa z nich to „szpagaty”, czyli polityczne, więc da się wytrzymać.
Wanda Wojtasik, zwana Duśką, też oddycha z ulgą. Po pierwsze dostała gryps zapieczony w pierogu, że oprócz niej nikogo z rodziny nie aresztowano, a po drugie ją także przeniesiono do tej jasnej celi.
„My som Gestapo”⁹ – powiedzieli, gdy przyszli wieczorem 17 lutego 1941 roku. Spodziewała się tego, ostrzegła ją jej szefowa z konspiracji, Maria Walciszewska, ale Duśka obcięła tylko swoje długie warkocze i nadal przenosiła konspiracyjną pocztę.
Na Gestapo tłuką ją pejczem po plecach i stopach, róg stołu, przez który zostaje przewieszona, wbija jej się w pierś i parę dni później zrobi się od tego wrzód, jednak Duśka będzie dumna, że z tych przesłuchań, trwających pięć dni, wyszła zwycięsko. Dzień po aresztowaniu mija na schodach prowadzoną przez gestapowców Walciszewską, która zdążyła właśnie oświadczyć przesłuchującym, że zezna wszystko, tylko potrzebuje trochę czasu, dlatego odsyłają ją do celi. Kiedy przechodzi obok Duśki, patrzy w jej stronę i rzuca dobitnie: „Pamiętajcie, wszystko na mnie. Na mnie. Podaj dalej”. Tego samego wieczoru komendantka Chorągwi Lubelskiej, trzydziestodziewięcioletnia Maria Walciszewska¹⁰ pseudonim „Jadwiga”, odbiera sobie życie, zażywając cyjanek. Duśka powie potem, że na nikogo nie doniosła, niemniej przekazała polecenie. Część dziewcząt z drużyny skorzystała z poświęcenia swojej szefowej i aresztowania ustały.
W więzieniu na Zamku Lubelskim Duśka, tak jak Staszka i inne więźniarki polityczne, początkowo trafia do celi z prostytutkami i kryminalistkami. Na kilkanaście kobiet jest tylko jeden kubeł sanitarny, koce pokrywają wszy i pluskwy, więc brzydzi się usiąść i prawie całą pierwszą noc spędza na stojąco. „Królewna będzie płakać?” – rzuca któraś z obecnych. „Wy burżujki nie znacie życia i nie umiecie żyć” – tłumaczy jej prostytutka Irka, córka policjanta, i opowiada ze szczegółami, co i jak wygląda, a Duśka widzi, że jej koleżanka z harcerstwa, aresztowana 4 marca siedemnastoletnia Krystyna Czyż, delikatna, łagodna, niewinna, coraz szerzej otwiera oczy. Odtąd zaledwie dwa lata starsza Duśka przyjmie niemal za punkt honoru, żeby chronić Krystynę przed okrucieństwem i zepsuciem świata. We wrześniu 1939 roku ramię w ramię ratowały książki z płonących magazynów księgarni Świętego Wojciecha, ale prawie się nie znały, a teraz siedzą razem w więzieniu i zaprzyjaźniają się na śmierć i życie.
Krystyna także ma już za sobą kilka przesłuchań. Podczas jednego z nich wiążą jej ręce i nogi, na kiju przewieszają przez krzesło, a potem biją szpicrutą po pośladkach i stopach¹¹, więc wie już, jak zły i niesprawiedliwy potrafi być świat. Do jej aresztowania dochodzi przez przypadek, a może nieostrożność.
Maria Wilgat: „W konspiracji moja mama używała własnego imienia. Dodatkowo ten, który ją sypnął, skądś wiedział, że pracuje w ochronce dla dzieci. Do ochronki przyszedł więc młody, elegancki mężczyzna, mówiący po polsku bez obcego akcentu, który zapytał o pannę Krysię. Krysi akurat nie było, ale koleżanki uznały, że to pewnie jakiś adorator jej szuka, i podały mu adres domowy. Ten sam mężczyzna przyszedł na Narutowicza 71 w czasie, gdy w mieszkaniu była tylko moja babcia. Od razu zorientowała się, o co chodzi. Wiedziała, że Krysia wkrótce wróci, więc próbowała podejść do okna z myślą, że gdy zobaczy ją na podwórku, to zawoła, żeby uciekała. Liczyła się z tym, że może zostać zastrzelona, ale musiała przecież ratować córkę. Jednak gestapowiec odgadł, co zamierza, i zagrodził jej drogę do okna. Babcia mogła już tylko czekać na powrót i aresztowanie mojej mamy”¹².
W więzieniu Krystyna nie tylko sama próbuje nie tracić nadziei, ale jeszcze pociesza rodziców. Na kawałku płótna pisze do matki gryps: „Mateńko Moja Najmilsza, całuję Twoją drogą twarz, oczy, włosy, każdy paluszek u Twoich rączek, ciesz się myślą, że następne Twoje imieniny spędzimy wszyscy razem (…)”¹³.
Pod oknami Zamku Lubelskiego słychać salwy. Ci, których wywołano w nocy, z reguły już nie wracają. Kiedy więc pewnego dnia dziewczyny słyszą swoje nazwiska, Krystyna mówi do Wandy z ulgą: „Razem”. Ale to jeszcze nie ten moment. Jeszcze nie śmierć. To tylko zmiana celi. Na gorszą. W tej jasnej sali było im za dobrze, za dużo politycznych, więc także lepiej wykształconych, bardziej świadomych, które mogły się podtrzymywać na duchu, śpiewały żołnierskie piosenki, grały w karty zrobione z resztek po jakichś opakowaniach. Trzeba było to ukrócić.
Krystyna i Wanda zostają przeniesione do sutereny, gdzie w celi przeznaczonej dla sześciu osób gnieździ się ponad dwadzieścia. Prycze są z betonu, panuje wilgoć i czuć fetor z pobliskich klozetów, do których więźniarkom Zamku Lubelskiego wolno wychodzić raz na dobę. Są to dwa rzędy umieszczonych naprzeciwko siebie dziur. O żadnej intymności nie ma mowy, bo nigdy nie jest się tam samemu, obok stoi strażnik, mężczyzna, dlatego dla Wandy wizyta w tym miejscu będzie już zawsze najgorszym koszmarem, upokorzeniem większym niż bicie.
Do celi razem z nimi trafi także Władka Dąbrowska, łączniczka Związku Walki Zbrojnej, która bardziej niż publicznego klozetu brzydzi się wszy. Zanim Gestapo odeśle ją na Zamek, słyszy groźby: „Wszy was tam zjedzą”. Tylko że insekty są zagrożeniem nie większym niż ludzie. W więzieniu rządzą kobiety, których życie nie oszczędzało, i z „burżujkami” im nie po drodze. Działaczkom ruchu oporu szczególnie zapada w pamięć Ukrainka Pogrebna, nękająca je bez litości, ale żeby oddać sprawiedliwość – kiedy pryczy nie wystarcza dla wszystkich, a na podłodze spać nie sposób, bo pływają po niej kawałki kału, Pogrebna, jako szefowa celi, godzi się, żeby Wanda i Krystyna, a może także Władka, która dołącza nieco później, zdjęły drzwi od klozetu i na nich spały. Pozwala im także częściej przebywać na placyku więziennym. Trzymają się we trzy, od czasu do czasu śpiewając:
Gdzieś tam w więziennym lochu
Trupy będą z nas
Miast umierać po trochu
Lepiej zginąć wraz (…)¹⁴.
W zamku panują tyfus brzuszny, plamisty i świerzb, więc dziewczyny trafiają na dwa tygodnie na kwarantannę, ale nie chorują.
* * *
Janina Iwańska, zwana przez przyjaciół Niną, ma mniej szczęścia. 29 marca 1941 roku, prawie dwa tygodnie po aresztowaniu, podczas rannego apelu mdleje z powodu gorączki, która dochodzi do czterdziestu jeden stopni. Lekarz więzienny stwierdza zapalenie płuc. Raz w tygodniu więźniarki dostają paczki z jedzeniem, więc koleżanki próbują ratować ją domowymi środkami, ale to za mało. Po pięciu dniach Nina, już nieprzytomna, zostaje odniesiona do celi szpitalnej, gdzie po trzech tygodniach zaraża się tyfusem plamistym. W szpitalu, wciąż półżywa, spędzi swoje szesnaste urodziny. Kiedy po dwóch miesiącach wróci do zwykłej celi, będzie ważyć trzydzieści dwa kilogramy. Nie jest jeszcze zdrowa, ale musi zwolnić łóżko koleżance, bo w więzieniu tyfus szerzy się coraz gwałtowniej i co dzień umiera dwadzieścia osób.
Cztery dni po wyjściu ze szpitala, 21 czerwca, Nina Iwańska zostaje wezwana na przesłuchanie. Po tyfusie ma porażenie nerwów kończyn, nie może chodzić, więc na razie Gestapo postanawia przesłuchać tylko jej siostrę Krystynę, aresztowaną w tym samym dniu, 6 marca 1941 roku, i pod tym samym zarzutem – działania w Związku Walki Zbrojnej. Nina, jej siostra, Duśka Wojtasik, Krystyna Czyż, Joanna Szydłowska, Maria Walciszewska i kilka innych osób wpadną, bo doniesie na nie dwóch mężczyzn, którzy nie wytrzymają przesłuchań. Organizacja wiedziała, że sypią, ale być może wiadomość o tym zbyt późno dotarła do łączniczek.
Krystyna Iwańska wróci z wizyty na Gestapo po trzech dniach i poinstruuje Ninę, jak ma zeznawać. Może dzięki temu, że obie mówią to samo, badanie młodszej z sióstr Iwańskich okaże się „wspaniałomyślnie łagodne” – tylko kilka uderzeń w twarz i kopanie, więc w porównaniu z koleżankami, które jak Eugenia Mann wracają na noszach¹⁵, Nina zauważy, że miała „wybitne szczęście”¹⁶. Eugenia, rolniczka z Wohynia i pracownica przymusowa niemieckiej stołówki, aresztowana pod zarzutem próby otrucia stołujących się tam Niemców, mimo wysiłków Gestapo przeżyje przesłuchanie.
* * *
22 czerwca Lublin budzą odgłosy samolotów lecących nad miastem. O tym, co się będzie działo, mieszkańcy mogą przeczytać w specjalnym dodatku niemieckiej gadzinówki, „Nowego Głosu Lubelskiego” albo usłyszeć z głośników ustawionych na placu Litewskim i placu Dworcowym. Niemcy obwieszczają lublinianom początek wojny z bolszewizmem. Innymi słowy – właśnie rozpoczęli atak na kraj swojego sojusznika, Stalina.
Lublin nie przypomina już miasta sprzed lat. Bomby zrujnowały starówkę, miasto straciło swój wielokulturowy charakter. Żydom odebrano ich domy i przedsiębiorstwa, zamknięto szkoły; nie wolno im korzystać z komunikacji miejskiej, restauracji i kin. W marcu 1941 roku około czterdziestu tysięcy lubelskich Żydów, a także tych, którzy uciekli z zachodniej części kraju, pędzonych jest do getta na Podzamczu.
Od początku wojny ruch oporu działa na Lubelszczyźnie bardziej intensywnie niż na pozostałym okupowanym obszarze Polski. Tamtejsi mieszkańcy wciąż żyją dziewiętnastowieczną tradycją walki z zaborcą, którą wspierają jeszcze materialne ślady dawnych powstań i ruchów chłopskich. Oddziały partyzanckie bardzo często natrafiają tu na miejsca pamięci, kopce i mogiły powstańców styczniowych, wieś przechowuje pamięć po rewolucji z 1905 roku i strajkach chłopskich w latach trzydziestych, a na urzędników i młodzież duży wpływ wywiera środowisko byłych działaczy Polskiej Organizacji Wojskowej i Legionów. Dlatego słowo „patriotyzm” wymawia się tu przez duże „P”. A gdyby ktoś zapomniał, co ono znaczy, przypomni sobie wraz z pierwszymi bombami, które spadną na Lublin 9 września 1939 roku. Utrata niepodległości, przejście rozbitych armii, wielkie bitwy stoczone na Zamojszczyźnie i pod Kockiem – wszystko to staje się dla mieszkańców Lubelszczyzny lekcją historii i drogowskazem, jak być lojalnym wobec własnego kraju. Kiedy więc tuż po kampanii wrześniowej trzeba ukryć ludzi i broń, na terenie województwa lubelskiego powstają pierwsze nieformalne organizacje konspiracyjne. Ci, którzy decydują się na partyzantkę, mają tu zresztą znakomite warunki do kamuflażu – gęste lasy, bezdroża, tereny podmokłe, zalewowe, a także liczne rzeki i niewiele mostów, które umożliwiałyby przeprawę¹⁷.
Jest październik, gdy w Lublinie tworzy się pierwsza formalna organizacja podziemna – Komenda Obrońców Polski. W mieście zostają rozmieszczone główne punkty kontaktowe KOP i stąd biegną rozkazy na cały kraj. Także w październiku odbędzie się tu tajna narada działaczy Służby Zwycięstwu Polski, która pod koniec 1939 roku zostanie przejęta przez Związek Walki Zbrojnej.
W odpowiedzi na te ruchy, a może uprzedzając fakty, niemieckie władze policyjne stale rozbudowują swoje agendy, więc na terenie Lublina jest coraz więcej konfidentów i prowokatorów. Organizacje podziemne co prawda prowadzą kontrwywiad, likwidują donosicieli i poprawiają system porozumiewania się, a jednak na przełomie 1940 i 1941 roku Gestapo zadaje członkom lubelskiego ruchu oporu potężne ciosy: w mieście zostaje aresztowanych wiele osób, które trafiają na ciężkie przesłuchania do domu Pod Zegarem i do więzienia na Zamku Lubelskim. Wielu już nigdy nie wróci.
Stanisława Śledziejowska, Stanisława Młodkowska – trzydziestodwuletnia chełmianka – i inne więźniarki także powoli szykują się na pożegnanie ze światem. W dawnej kaplicy zamkowej odczytano im wyroki za działalność w ZWZ; dostały karę śmierci, dlatego Staszka Młodkowska wpada w panikę, ale od „Śledzia” słyszy: „Dobrze, żebyśmy wszystkie razem zginęły, niech sobie strzelają, gdzie chcą”¹⁸.
W styczniu i w maju 1941 roku na Zamek zostają przywiezione córki zasłużonego działacza lubelskiego podziemia, Michała Chrostowskiego – Apolonia i Grażyna¹⁹. To w domu Chrostowskich, który do tej pory miał aspirację być raczej salonem literacko-artystycznym niż punktem konspiracyjnym, odbyło się zebranie założycielskie Komendy Obrony Polski. Pola i Grażyna zostały żołnierzami KOP, a także redaktorkami i kolporterkami podziemnego czasopisma „Polska Żyje”. Starsza, Pola, przed wojną zdążyła rozpocząć studia dziennikarskie w Warszawie. Rok młodsza Grażyna właśnie zdała maturę. Na Zamku obie zaprzyjaźnią się ze Staszką Śledziejowską, Duśką Wojtasik, Krystyną Czyż, Władką Dąbrowską, a także siostrami Niną i Krystyną Iwańskimi.
Grażyna ma zadatki na poetkę. A może właściwie już nią jest. Pewnie gdyby nie wojna, układałaby strofy o miłości, ale teraz co innego jej w głowie. 21 maja 1941 roku pisze:
Za kratą w słońcu są zielone drzewa
Maleńkie klomby z drobnymi bratkami
Daleko skrawek błękitnego nieba
I owo słowo wierne: »Módl się za nami«.
Ludzie są wszędzie i zawsze jednacy
Czegóż po nich czekać, czym są ludzie jeszcze
Okrutni są i biedni, mali, nieciekawi
I ja razem z nimi. Nic już nie ma więcej²⁰.
Grażyna nie przestanie pisać, nawet wtedy gdy już niedługo, razem z koleżankami, znajdzie się w miejscu, o którego istnieniu nie miała dotąd pojęcia.
* * *
W tę podróż ruszą także siostry Władysława Karolewska i Helena Piasecka. Ta druga, kiedy ją aresztują, jest w piątym albo szóstym miesiącu ciąży. Lekarz stwierdza, że ma tyfus, więc podaje jej zastrzyk z wapna, co powoduje przedwczesny poród²¹. Helena rodzi bliźnięta, które Gestapo co prawda pozwoli oddać pod opiekę rodzinie, ale dzieci nie przeżyją. Zginie także mąż Heleny. W domu Pod Zegarem jej siostra Władysława Karolewska widzi, jak gestapowcy prowadzą korytarzem Edwarda Piaseckiego. Woła do niego, ale on, choć mija ją w odległości paru kroków, nie odzywa się, nie reaguje. Od lekarza więziennego Władysława dowie się, że jej szwagier na skutek pobicia „stracił świadomość”, nie mówi, karmią go koledzy, bo sam nie może już jeść. Zobaczy go jeszcze raz, w marcu, leżącego na łóżku w więziennym szpitalu, z podkurczonymi nogami i nieprzytomnym spojrzeniem. 5 kwietnia 1941 roku Edward Piasecki zostanie wywieziony do Auschwitz i tam umrze²².
Wiadomość o tym przychodzi we wrześniu. Kiedy więc dwudziestosześcioletnia Helena Piasecka, razem z innymi więźniarkami, rusza pociągiem w niewiadomym kierunku, jest już bezdzietną wdową.
Dzięki siostrom Karolewskim więzienie na Zamku opuści także Wojciecha Buraczyńska, łączniczka ZWZ aresztowana w Białej Podlaskiej. Jej rodzina nie ma od niej żadnych wieści przez kilka miesięcy, więc Wojtka, ciężko pobita i bardzo osłabiona po tyfusie, nie dostaje paczek żywnościowych. Gdyby nie siostry Karolewskie, które dzielą się z nią wszystkim – jedzeniem, przyborami do mycia, kocem – nie miałaby szans na przeżycie.
Sondertransport – transport specjalny, wyjeżdża z Lublina 21 września 1941 roku i liczy około stu pięćdziesięciu kobiet. Kilkadziesiąt z nich wie, że dostało wyroki śmierci, ale skoro ich nie wykonano, to może już tego nie zrobią? Kiedy na porannym apelu, tuż przed wyjazdem, odczytana zostaje lista transportowa, także z nazwiskami tych, które przeznaczono „na rozwałkę”, w dziewczyny wstępuje nowa nadzieja. W szeregach co prawda zaczyna krążyć plotka, że jadą do kacetu („chyba gdzieś w Tyrolu”, „albo w Bawarii…”), ale zawsze to lepsze niż śmierć. Szczególnie gdy się ma dwadzieścia lat. Oddychają więc z ulgą i cieszą się, że będą już wkrótce daleko od tego podwórka, na którym jednym strzałem odbiera się ludziom życie.
Zakładają na siebie wszystko, co mają, bo może tam, gdzie trafią, będzie zimno, ale naczelnik więzienia mówi uspokajająco: „Kobzity nic wam nie trza, wszyćko wam dadzą”. Stoją więc i czekają na dalsze instrukcje, poubierane jak w kabarecie, kolorowe, niektóre nawet umalowane. „Kobzity, macie tu kiełbaskę, zobaczyta będzie wama lepsiej” – dobiega je jeszcze głos naczelnika²³.
Wyobrażają sobie, że teraz nareszcie odetchną, bo jadą same polityczne, a kryminalistki i prostytutki zostają na miejscu, i że w tym wypadku – dokądkolwiek dotrą – zmiana będzie na lepsze. Wsiadają do pociągu. Zawiadowca gwiżdże. I nawet jeśli zmęczone dniem usną na chwilę, to obudzą się szybko, żeby rozmawiać, śmiać się i… śpiewać:
… bo taki los wypadł nam,
że dziś tu, a jutro tam,
bo taki los dał nam Bóg,
że nie wiemy gdzie nasz grób²⁴.
W co drugim przedziale siedzi esesman. Dziewczyny czasem pytają, dokąd jedzie ich pociąg, ale niezmiennie słyszą: Ich weiß nicht – nie wiem.
Pasażerowie stojący na stacjach wzdłuż trasy Sondertransportu, mogą dostrzec, że gdy pociąg rusza, z okien wylatują białe kartoniki, które wiatr unosi i rzuca, gdzie mu się spodoba. To pocztówki, w które wyposażył więźniarki Zamku Lubelskiego lekarz więzienny doktor Stefan Cybulski. Dzięki temu mogły napisać do rodzin przynajmniej to, w jakim kierunku jadą, z nadzieją, że ktoś podniesie kartkę i wrzuci do skrzynki pocztowej. Nie zawiodą się, prawie wszystkie karty dotrą do adresatów. Dzięki temu rodzina Duśki Wojtasik przeczyta: „Jedziemy w nieznane, przez Kutno na Poznań”²⁵.
* * *
Zanim jednak będzie Kutno, pociąg zatrzyma się w Warszawie. Kiedy jego pasażerki zastanawiają się po co, w odległej o kilka kilometrów słynnej warszawskiej katowni około dwustu kobiet także szykuje się do drogi. Budynek Pawiaka, w przeciwieństwie do Zamku Lubelskiego, który kiedyś był siedzibą króla, od zawsze pełnił funkcję, jaką miał pełnić. Powstał jako ciężkie więzienie, którego zadaniem były izolacja i łamanie ludzkich charakterów, i wykonywał je znakomicie. Choć nie można powiedzieć, że bez szemrania. Od jego ścian dzień i noc odbijały się echem jęki torturowanych i umierających. Za murami wiecznie słychać było szepty – prośby o wodę, tajemnice przekazywane przyjaciołom, słowa pożegnania, pocieszenia i zdrady.
Ładowane do ciężarówek więźniarki Pawiaka, które dołączą do Sondertransportu lubelskiego, znają te wszystkie słowa i szepty aż za dobrze.
Osiemnastoletnią Wandę Kulczyk aresztowano w grudniu 1940 roku. To był fatalny rok, który zakończył się równie źle, jak się zaczął. Najpierw umarł jej ojciec, więc zdecydowała, że w tej sytuacji zrezygnuje z kursów gimnazjalnych i zacznie zarabiać jako modystka. Mama związała się z innym mężczyzną, brat poszedł do podziemia. A ona – i to jedyny jasny punkt w tym czasie – spotkała cudownego chłopaka, Bronisława Kulczyka, i wyszła za niego za mąż. Ale nie zdążyła się nacieszyć małżeństwem. Zaledwie trzy miesiące po ślubie, w sierpniu, szli Alejami Ujazdowskimi, kiedy zaczęła się łapanka. Bronisława aresztowano i odesłano do Auschwitz. W grudniu Wanda dostała wiadomość, że umarł na serce. Nie uwierzyła. Był przecież młody, zdrowy, chciał zostać lotnikiem. Czuła rozpacz, tak, ale zaraz potem gniew i chęć zemsty. Rzuciła się z pięściami na pierwszego spotkanego na ulicy gestapowca. Cud, że jej nie zastrzelił, ale wiedziała już, że Wigilii raczej w domu nie spędzi²⁶.
Najpierw wiozą ją do kancelarii na Wiejską, być może szukają jej związków z działalnością w ruchu oporu, grożą biciem, ale nie biją. Robią wrażenie, że bardziej niż odpowiedzi na pytania o konspirację ciekawi ich depesza z Auschwitz, w której komenda obozu zawiadamia Wandę o śmierci męża. O co chodzi? – pytają, więc zatrzymana wyjaśnia, że sprawa jest prosta – są zbrodniarzami, zabili jej męża²⁷. Jeszcze tej samej nocy trafia do więzienia na Pawiaku, do izolatki, w której spędzi sześć tygodni. Przesłuchają ją dopiero 9 stycznia 1941 roku w siedzibie Gestapo w alei Szucha. Wanda czeka na swoją kolej w celi nazywanej „tramwajem”. Zatrzymani siedzą tam na drewnianych, krótkich ławkach, w trzech rzędach, jeden za drugim, tyłem do wejścia, i nie wolno im ze sobą rozmawiać. Skądinąd to miejsce, te ławki, tę celę można obejrzeć i dziś. Mieści się w suterenie budynku Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w czasie wojny przejętym przez Gestapo. W kątach i zakamarkach wciąż czai się tam ten sam stary strach.
Wanda zapamięta, że w „tramwaju” czeka od siódmej rano, potem zabierają ją na trzecie piętro. Pytania się powtarzają – o przynależność do „organizacji”, o przechowywanie „gazetek”. Gestapo zarzuca jej też, że po otrzymaniu depeszy o śmierci męża uderzyła Niemca. Tak, to prawda, tu Wanda nie zaprzecza. Ze złości, bezsilności, rozpaczy uderzyła gestapowca. W głowę. A więc nazywał się Jabłoński? Nie wiedziała… Nie biją jej, wyłącznie grożą śmiercią, ale ona przyznaje się tylko do tego, że jeden Niemiec od niej oberwał.
Blisko miesiąc później, 3 lutego, zostaje wezwana na sąd. Do kaplicy, na męskim oddziale. Pytają, dlaczego uderzyła Jabłońskiego. Czy z zemsty? Zaprzecza. Powtarza, że w emocjach na wieść o śmierci męża. I tyle. Koniec rozprawy. O wyroku cisza. Tego dnia podobna farsa rozgrywa się jeszcze wobec około stu mężczyzn i osiemnastu kobiet. Wanda siedzi i liczy, bo co ma robić, skoro wezwano ją jako pierwszą, a potem i tak czeka na korytarzu, aż „osądzą” pozostałych. Do więzienia wraca około piętnastej.
Na Pawiaku pracuje w kartoflarni. Pewnego dnia, gdy wynosi na śmietnik obierki, widzi trzech mężczyzn prowadzonych pojedynczo do piwnicy męskiego oddziału, a potem słyszy dobiegające stamtąd pojedyncze strzały. Począwszy od 1939 roku do 1944, Niemcy zamordują tu trzydzieści siedem tysięcy osób spośród stu tysięcy uwięzionych, a sześćdziesiąt tysięcy wyślą do obozów koncentracyjnych. Pawiak będzie największym niemieckim więzieniem politycznym na terenie okupowanej Polski²⁸.
Wanda spędzi tu dziewięć miesięcy, do 22 września 1941 roku, gdy razem z młodziutką, szesnastoletnią Barbarą Pietrzyk, Marią Pajączkowską – ich nazwiska jeszcze się w tej historii pojawią – i ponad dwustoma innymi kobietami wsiądzie do pociągu, który dzień wcześniej wyjechał z Lublina. Na drogę dziewczyny z Pawiaka – tak jak te z Zamku Lubelskiego – dostaną obietnicę, że tam, gdzie jadą, będą miały lepsze warunki. Wolno im nawet wziąć ze sobą zdjęcia rodzinne.
W sumie około czterystu piętnastu kobiet z Lublina i Warszawy utworzy największy transport więźniarek, który przybędzie z Polski do miasteczka Fürstenberg, dziewięćdziesiąt kilometrów na północ od Berlina, 23 września 1941 roku.
Niespełna dwa lata później usłyszy o nim Europa.