Blog osławiony między niewiastami - ebook
Blog osławiony między niewiastami - ebook
Wybór najlepszych i najśmieszniejszych tekstów Artura Andrusa z jego bardzo popularnego bloga internetowego – swoiste „Dzieła wybrane”.
Blog osławiony między niewiastami Artura Andrusa to nie tylko papierowy wybór najlepszych tekstów z jego popularnego bloga, ale także jakby „Dzieła wybrane”. W książce, oprócz przewrotnych, rymowanych i nierymowanych tekstów blogowych, znajdziemy też Andrusa-mniej-znanego (m.in. felietony dla policji i lekarzy) oraz Andrusa-bardzo-popularnego (choćby teksty piosenek, które szturmem zdobywają polskie listy przebojów). Andrus poprosił wydawcę, żeby w książce nie zamieszczać rysunków ani zdjęć. Jest to wyraz jego szacunku dla czytelników. – Ale proszę zostawić trochę wolnego miejsca, tak, żeby każdy mógł sobie sam coś narysować. Nie narzucajmy czytelnikom tego, co mają oglądać, wystarczy, że narzuciliśmy im to, co mają czytać! – mówił wyraźnie poruszony podczas przygotowań do druku. Poruszenie Andrusa zostało utrwalone na pamiątkowym zdjęciu, którego jednak w książce nie publikujemy, bo jest poruszone. Każdą stronę tej książki przenika typowo andrusowska ironia naiwna, Andrus jako rodowity warszawiak z Sanoka jest klasycznym typem sympatycznego cynika, który najchętniej żartuje nie z innych, a z samego siebie.
Od niedawna jestem narciarzem. Kolega prawnik (a zimą również instruktor) twierdzi, że biorąc pod uwagę moje umiejętności i styl jazdy, nazywając siebie „narciarzem”, narażam się na proces cywilny o naruszenie dobrego imienia przedstawicieli tej dyscypliny sportu.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7839-187-6 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
wstęp
Każdego, kto zabiera się do pisania, musi w końcu dopaść proste pytanie: po co? Byłoby najlepiej, gdyby dopadało przed rozpoczęciem aktu twórczego, ale wiem z doświadczenia, że najczęściej dopada dopiero wtedy, kiedy się przeczyta, co się napisało. Jeśli człowiek ma jeszcze w sobie odrobinę krytycyzmu, niejednokrotnie powinien wtedy pytanie „po co?” poprzedzić symbolicznym słownym wezwaniem matki.
Po tym jednym przychodzą następne: „do kiedy?”, „dla kogo?”, „za ile?”. Autor musi wyznaczyć jakiś cel swojej twórczości. Może to być literacka Nagroda Nobla, ale nie radzę, bo to często dzieło przypadku. Może się okazać, że Nobla nie dostaniemy tylko dlatego, że nie mieliśmy szczęścia do tłumaczy, a członkowie Komitetu i Akademii nie znają na tyle języka, w którym tworzymy, żeby docenić kunszt dzieła. „Drack jag i Spała, sov jag i Piła” nie brzmi tak samo, jak „Piłem w Spale, spałem w Pile”. W szwedzkim tłumaczeniu nie ma już tego dźwięku mazowieckiej kuźni, szerokiego oddechu pól obsianych żytem i gaworzenia gęsi, którym na tej szczęśliwej ziemi grozi, co najwyżej, oskubanie z pierza.
No więc, jeśli nie Nobel, to co? Nie ukrywam, że mam z tym pewien problem. To znaczy miałem. Na szczęście niedawno przeczytałem w gazecie tekst o autorze światowych bestsellerów Jamesie Pattersonie, który podpisał kontrakt z wydawnictwem Hachette i „zobowiązał się do stworzenia 17 książek w ciągu dwóch lat; 11 z nich to powieści sensacyjne dla dorosłych, a sześć – powieści młodzieżowe. Ma za nie otrzymać 150 mln dolarów”.
Artykuł Bestseller to ja wyciąłem, cytowany wyżej fragment zaznaczyłem na zielono, dopisałem czerwonym flamastrem „DO ROBOTY, DURNIU!!!” i powiesiłem przy komputerze. Policzyłem. Nie muszą być przecież grube – tak do 300 stron. Odjąłem święta, bo przecież nie wypada pisać 11 listopada czy w Boże Ciało, założyłem tydzień choroby w roku i tydzień urlopu (wiem, że mało, ale trzeba się sprężyć, a potem będzie za co wypoczywać). Wyszło po siedem stron dziennie. Dam radę.
Dziewczyna z końca pętli to będzie powieść o kobiecie, która wraca wcześniej z pracy i przyłapuje męża na oglądaniu koncertu finałowego Światowego Festiwalu Polonijnych Zespołów Folklorystycznych Rzeszów 2011. Pojawi się też tajemnicza postać, którą bohater będzie widywał zawsze o tej samej porze na końcu pętli tramwajowej, tuż przy barze Burza. O, proszę, już jest nawet pomysł na refren piosenki do filmu, gdyby ktoś (w co nie wątpię) chciał to kiedyś przenieść na ekran:
Tuż przy barze Burza
Czarna kwitnie róża,
Kim jesteś,
Dziewczyno z końca pętli?
Piętnaście następnych jeszcze nie wiem o czym będzie opowiadało, ale siedemnasta będzie o facecie, którego żona przyłapuje na oglądaniu koncertu finałowego Światowego Festiwalu Polonijnych Zespołów Folklorystycznych Rzeszów 2013.
To w przyszłości. A na razie proszę sobie poczytać to, co mi się uzbierało. Dokładnie od 13.09.2006, bo wtedy pojawił się pierwszy mój wpis na „Blogu niecodziennym” Wirtualnej Polski. Większość zamieszczonych tutaj tekstów to te z Internetu, ale są również takie, które drukowałem w papierowych gazetach. Wszystkim przerażonym objętością tej książki chciałbym się wytłumaczyć – to pięć i pół roku regularnego pisania, co tydzień tekst na blogu i w białostockim „Kurierze Porannym”, raz w miesiącu coś dla policjantów („Policja 997”), dla mężczyzn („Prime”), od niedawna dla lekarzy („Gazeta Lekarska”). No i uzbierało się. A po co to wydawać? Bo jakoś ciągle nie wierzę Internetowi. Boję się, że kiedyś ktoś wykręci bezpiecznik (bo jak świeci, to musi mieć bezpiecznik, a ekran mojego komputera świeci) i wszystko gdzieś zniknie. Co na papierze, to na papierze!
À propos papier. Dawno temu dostałem w prezencie czarną, podniszczoną teczkę z napisem: „Społem Koszalin w służbie narodu i kraju. Festiwal Piosenki Żołnierskiej Kołobrzeg 1974”. Od lat wkładam do niej różne „papiery firmowe”. Takie kartki z nadrukiem. Zabierałem z hotelu, znalazłem podczas porządków w redakcji, ktoś mi dał jako notatnik reklamujący firmę. Pochodzenia niektórych nie jestem w stanie ustalić. Nie miałem też pojęcia po co mi te papiery. Ale się przydały. Przepisałem na nich ręcznie moje wiersze i piosenki, i dorzuciłem do tej książki. Wiem – prawdziwi poeci pisali na serwetkach… Jaki poeta taka serwetka!
I jeszcze sprawa tytułu. Wydaje mi się, że jest bez sensu. Najpierw wymyśliłem, potem zacząłem się nad nim zastanawiać. Tylko „Blog” się zgadza. Ale jakoś się przyzwyczaiłem i żal mi było wyrzucić. Miałem nawet zamiar wmówić czytelnikom, że sprawdziłem i okazało się, że zwłaszcza wśród kobiet, ten mój blog ma „głośną, ale często nie najlepszą reputację, złą sławę” („osławiony” wg Słownika języka polskiego). Nie będę kłamał. Niczego nie sprawdziłem. A tytuł „Blog osławiony między niektórymi niewiastami i częścią mężczyzn”, chociaż już bliższy prawdy, nie podoba mi się. Niech już zostanie „Blog osławiony między niewiastami”. Nie ja pierwszy wymyślam takie tytuły.
A „Żółta łódź podwodna”?
Podanie o nieułatwianie
Zwracam się z uprzejmą prośbą o natychmiastowe zahamowanie rozwoju cywilizacyjnego. Chodzi mi o to, żeby już nikt nie wymyślał niczego, co ma mi ułatwiać życie. Bo mi to życie utrudnia. W sobotę wieczorem pękła rura w łazience. Rzuciłem się z jakąś szmatą, podstawiłem wiadro. Kiedy już było prawie pełne i pochyliłem się, żeby je wymienić, usłyszałem charakterystyczne „chlup”. Już teraz wiem, jaki dźwięk wydaje telefon komórkowy wpadający do wiadra z wodą. Sytuacja stawała się krytyczna. Wody było coraz więcej. Nie mogłem zadzwonić po pomoc, bo mi zalało telefon. Wybiegłem z domu w poszukiwaniu automatu. Znalazłem trzy z napojami, jeden z papierosami, dwa z gazetami i jeden z prezerwatywami. Ale żadnego telefonicznego. Zalewa ci mieszkanie, a tu cywilizacja proponuje coś do picia, palenia, poczytania i… Postanowiłem poprosić kogoś o użyczenie telefonu. Facet w mokrym garniturze wzbudza zaufanie. Pan Janusz, nasza domowa „Złota Rączka, Srebrny Ząb”, był po kwadransie. Co z tego, kiedy nie mogliśmy się dostać do klatki schodowej, bo kod do domofonu miałem zapisany w telefonie? Ktoś życzliwy pokazał mi kiedyś, jak dużo informacji można zmieścić na karcie SIM. I teraz nie mam żadnego numeru do znajomych, nie znam kodu PIN do karty bankomatowej, nie pamiętam swojego NIP-u…
Następnego dnia podczas poszukiwania numeru telefonu serwisu nawigacji satelitarnej GPS popsuł mi się Internet. Przy uruchamianiu mówili, że gdyby coś szwankowało, mam wysłać mejla. Ale jak mam wysłać mejla, jak mi Internet nie działa? Dobrze, że zdążyłem zapisać namiary na serwis nawigacji satelitarnej. Poprosiłem sąsiada, żeby zadzwonił i spytał, co mam zrobić, bo mi się zepsuła. Powiedzieli, że mam przyjechać do nich. Na ulicę Postępu 12. Ale jak mam przyjechać, jak mi się nawigacja satelitarna zepsuła? Na szczęście znalazłem prymitywny, drukowany plan miasta, odszukałem kwadrat 38 B1 i pojechałem. Gdybym nie spotkał listonosza, nigdy bym się nie dowiedział, że Postępu 12 jest obok Postępu 7, na rogu Kolczykowej. A dokładnie naprzeciwko jest Postępu 74. Teraz już rozumiem, dlaczego zaczęli handlować nawigacją satelitarną. I po co nam to wszystko? Nie chodzi o to, żeby od razu anulować wynalazek druku, maszyny parowej czy elektryczności. Chociaż… Gdyby tego wszystkiego nie było, taki Lenin siedziałby sobie spokojnie w Symbirsku, strugał fujarkę z drewna i przez myśl by mu nie przeszło, że „Socjalizm – to władza radziecka plus elektryfikacja kraju”. A ja to wszystko, co teraz piszę, wyskrobałbym gęsim piórem na pergaminie, przepisał w odpowiedniej liczbie egzemplarzy i rozwiózł konno wszystkim zainteresowanym czytelnikom. Podczas mojej drogi powrotnej każdy mógłby wrzucić do konia (dokładniej do sakwy przywieszonej do siodła) swój komentarz, i tak stworzylibyśmy prymitywne forum internetowe. Ale poważnie – jeszcze raz uprzejmie proszę o zaprzestanie ułatwiania ludziom życia. Przyjmijmy, że ostatnim sensownym wynalazkiem było uruchomienie telewizji. Á propos – z napisu na billboardzie dowiedziałem się, że w najnowszej edycji programu Taniec z gwiazdami występuje kolejna córka byłego prezydenta RP. Po Aleksandrze Kwaśniewskiej – Maria Wałęsówna. Wychodzi na to, że w przyszłym roku propozycję udziału w programie dostanie Monika Jaruzelska. Oczywiście policzyłem dalej. Biorąc pod uwagę Bieruta… Albo nie, Bieruta nie biorę. Uwzględniając sześciu prezydentów na uchodźstwie, trzech II Rzeczypospolitej, naczelnika państwa i królów, wychodzi mi, że w 2015 powinna tańczyć posłanka PO Małgorzata Kidawa-Błońska. W Internecie (już mi naprawili, bo poszedłem do nich piechotą) wyczytałem, że „jest prawnuczką prezydenta RP Stanisława Wojciechowskiego i premiera Władysława Grabskiego”. Proszę, można? W roku 2022 atrakcją będzie udział Leelee Sobieski – hollywoodzkiej gwiazdki polskiego pochodzenia. No to: raz, dwa, trzy, cza, cza, cza Państwu.
13 września 2006Spisane późnym wieczorem, żeby do rana nie zapomnieć
Jeśli to prawda, że potrzeba jest matką wynalazku, to wiem, co może być jego ciotką. Pazerność. Myślałem, że w dziedzinie wymyślania sposobów na sprzedaż jak największej dawki reklam w mediach zrobiono już wszystko. Bo i przerywanie filmów, i kilku sponsorów do jednego programu, i słynne zdanie „a o tym, kto zabił, dowiedzą się Państwo po przerwie na reklamę” – do tego już się przyzwyczaiłem. A jednak mnie zaskoczyli. Jadę sobie samochodem, radio gra cichutko… Słyszę charakterystyczne pikanie oznaczające równą godzinę, a po nim uśmiechnięty głos lektora oznajmia: „Sygnału czasu posłuchaliśmy dzięki hurtowni budowlanej »Zygmunt«”. No tak, i doszło do tego, że jeśli zaświeci jutro słońce, będzie to zasługa firmy farmaceutycznej Farfocel, która sponsoruje prognozę pogody. A za to, że będzie 14.00, powinienem podziękować sieci stacji benzynowych Dolewka. Ja wiem, że kapitalizm, ale chociaż parę lat już to trwa, ciągle mnie dziwi.
Wydawałoby się, że ludzkie marzenia są czymś najbardziej intymnym. Gdzie tam! Nawet tutaj marketing się wtrąci. Siedzę w restauracji, a przede mną napis: „Skomponuj sałatkę swoich marzeń”. A skąd oni wiedzą, że ja marzę akurat o sałatce? Może ja śnię banalnie o jakiejś wielkiej miłości albo podróży dookoła świata? Może stosunek sałaty lodowej do kapusty pekińskiej i kalafiora jest mi zupełnie obojętny? Po prostu mi to… Oj, przepraszam bardzo, zagalopowałbym się. Ale to efekt lektury. Jestem świeżo po przestudiowaniu trzech słowników: wulgaryzmów, polszczyzny potocznej i eufemizmów. Zmobilizowała mnie do tego wypowiedź, którą kiedyś usłyszałem w telewizji. Otóż pewien polityk mówiąc o pracach nad jakąś ustawą, użył zwrotu: „Przepraszam, że się tak brzydko wyrażę – ruszyliśmy z kopyta”. Zaciekawiło mnie, co też tak brzydkiego jest w tym ruszaniu z kopyta? Nie jest to określenie wulgarne, a nawet sugeruje coś pozytywnego – „zacząć coś robić od razu, szybko, nagle”. Więc dlaczego „brzydko”? Osobiście jestem jak najbardziej za kulturą, ale jej nadmiar też może być szkodliwy. Chyba że ten pan obawiał się, że słuchacze zbyt dosłownie potraktują te „kopyta”? Że niby on i jego koledzy z partii je mają? A jak ktoś ma kopyta, to i rogi się znajdą… Niepotrzebnie uznajemy za szpetne coś, co szpetne nie jest. Swoją drogą, w każdym radiowym i telewizyjnym studiu, przy każdej mównicy powinien się znaleźć słownik eufemizmów. Jakże by wtedy miło, jak ciekawie brzmiały wszelkie dyskusje. Na przykład jeden pan drugiemu panu chce powiedzieć, że jest głupi, ale w porę łapie słownik i mówi: „Wydaje mi się, że jest pan posiadaczem jednej, przeraźliwie samotnej szarej komórki” albo „Szanowny pan ma poprzestawiane na strychu”, albo „Przy panu okna można trzymać otwarte”. A później awantura przenosi się do restauracji. Już na końcu języka panowie mają słowa, których potem musieliby się wstydzić, a tutaj kelner przynosi słownik i rozmowa wygląda tak:
– „Idź mi stąd, bo za chwilę użyję rzeczownika z zakresu dolnej części korpusu”.
– „Nie będę się z tobą kłócił, bo jesteś oddany specjalności kieliszka”.
– „A canis tibi faciem lingebat”.
Wszystkie cytaty, których przed chwilą użyłem, zostały zebrane i opublikowane przez poważnych naukowców. Zatem gdyby ktoś chciał się przypadkiem oburzyć na to, o czym piszę, wyjaśniam – to nie ja, to inteligenci. Jednak na wszelki wypadek pożegnam się już z Państwem i z kopyta ruszę do łóżka. Że się tak brzydko wyrażę, „Dobranoc”.
12 października 2006Numer pudełka
Bezwzględny polski kapitalizm zmusza mnie do kupowania w dużych galeriach handlowych. Mam takie uczucia wobec tych przybytków, że już sama nazwa „galeria” nie kojarzy mi się z miejscem prezentacji sztuki, ale miejscem, w którym czuję się jak galernik. Jestem miłośnikiem małych osiedlowych sklepików. Ale sprawdziłem – u Pana Henia jest drób, jest świeże pieczywo, ale nie ma stojących wieszaków drewnianych w kolorze mahoniowym. Rzadko bywają wieszaki w sklepie spożywczym. Nie ma rady, trzeba pojechać do galerii handlowej. W środku jak zwykle tłum. Już wiem, że za chwilę, kiedy tylko kilka razy zakręcę się w obrotowych drzwiach, on mnie porwie, a ja mu się poddam. Pójdę nie tam, gdzie chcę, ale tam, gdzie on mnie poniesie. Mam nadzieję, że chociaż na chwilę pozwoli się zatrzymać w okolicy stojącego wieszaka drewnianego w kolorze mahoniowym. Ale cóż to? Zaraz za wejściem obserwuję coś, co pamiętam z dzieciństwa. Kolejka. Kilkanaście osób ustawionych gęsiego. Niemożliwe. Rok dwa tysiące szósty, centrum Unii Europejskiej i kolejka? Zaciekawiony podszedłem bliżej. Zainteresowała mnie struktura tej kolejki. Otóż byli to dorośli z dziećmi. Ale nie matki z dzieckiem na ręku, którym przysługuje obsługa poza kolejnością. Dzieci stały samodzielnie. Dorośli coś pisali na kartkach. O, jakiś konkurs literacki – ucieszyłem się i już miałem pierwszą zwrotkę piosenki:
Gdzie w Warszawie jest ciekawie
Chciał pokazać szczurek mrówce…
Więc ją szybko zaprowadził
Tam gdzie cukier po złotówce.
Niestety, to nie był konkurs literacki. Dorośli wypełniali jakieś dokumenty. „Formularz oddania dziecka pod opiekę galerii handlowej na czas zakupów”. Naprawdę tak to się nazywa. Wziąłem taki jeden. Mam go przed sobą. Zaczyna się od daty, a potem są dwie rubryczki: „godzina wejścia dziecka” i „godzina wyjścia dziecka” potwierdzane podpisem pracownika punktu opiekuńczego. Niżej hasło „numer pudełka”, pod spodem w kolejności należy wpisać: imię dziecka, wiek, adres, telefon, imię i nazwisko rodzica. Dalej jest formułka: „Tylko wymienionej wyżej osobie wydane zostanie dziecko z pokoju zabaw”. Poniżej rodzic powinien podpisać dwa razy: pierwszy przy pozostawieniu dziecka, drugi przy odbiorze… I to wszystko. Może histeryzuję, ale coś mi się tutaj nie podoba.
Po pierwsze – za dużo niewiadomych. Formułka jest niedokładna. „Tylko wymienionej wyżej osobie wydane zostanie dziecko z pokoju zabaw” – ale nie określono, czy na pewno to samo, które się oddało pod opiekę? Czy na przykład dzieci wydawane będą w porządku alfabetycznym albo w kolejności zgłaszania się po nie? Ma to niebanalne znaczenie, zwłaszcza w czasie zakupów. Kupimy pluszaka i kredki, a odbierzemy siedemnastoletniego chłopca zainteresowanego heavy metalem. Zabawki do wyrzucenia, trzeba wracać po większą ilość jedzenia.
Po drugie – dane są za mało szczegółowe. Przecież niezbyt rozgarnięty albo już oszołomiony perspektywą zakupów rodzic, poganiany jeszcze przez współmałżonka, może wypełnić podane rubryki w sposób następujący:
Imię dziecka: Marcinek
Wiek: XXI
Adres: [email protected]
Telefon: jeszcze nie ma, ale babcia obiecała mu kupić taki na kartę, jak tylko skończy zerówkę.
No i najważniejsze – co to znaczy „numer pudełka”? Czyżby nasze dzieci w taki sposób były przechowywane w czasie, kiedy my lekką ręką wydajemy ciężko zarobione pieniądze?
Skandal! No dobrze, przepraszam, może niepotrzebnie się unoszę. Ale to dla dobra naszych najmłodszych rodaków, dla ich szczęśliwego dzieciństwa. Zróbmy wszystko, by za kilkadziesiąt lat spacerując po mieście ze swoimi wnukami, z łezką w oku mogli wspomnieć i westchnąć: „Widzisz wnusiu, dziadziuś wychował się w tym hipermarkecie”.
24 października 2006Wybierać, wyborca, wyborczy, wybór
Partie polityczne powinno się karać finansowo za nudne kampanie. Dawniej po wyborach miałem co najmniej kilkanaście cytatów z ulotek i wypowiedzi polityków różnego szczebla, które dowodziły, że dobrze może nie jest, ale wesoło na pewno. A dziś? Gdyby nie jedna lodówka, która informowała, że zostaliśmy oszukani, i kandydat na prezydenta Białegostoku, który rzekomo wie, „jak zlikwidować papierosy, jak wszystko zlikwidować” – nie byłoby na czym oka ani ucha zawiesić. Przepraszam, mam jeszcze jedną zdobycz – ogłoszenie zamieszczone w gazecie przez sztab prezydenta Łodzi Jerzego Kropiwnickiego. Pod fotografią uśmiechniętego kandydata umieszczono napis „Nie obiecuje, a spełnia”. To ciekawostka przyrodnicza. A co spełnia? Bo jeśli to, co obiecuje, to za dużo tego nie ma. A jeśli spełnia to, czego nie obiecuje, to też strach. Dotychczas wiedziałem tylko, że „Nie je, nie pije, a chodzi i bije” to zegar, od teraz wiem, że „Nie obiecuje, a spełnia” to prezydent Łodzi.
I jak tu nie wierzyć w metafizykę? Oglądałem reklamówki komitetów wyborczych. Obok telewizora zobaczyłem kopertę. To był list od pani Agnieszki z Wrocławia, mojej radiowej korespondentki. Spojrzałem na datę – 12.7.2003. Trzy lata tu przeleżał, czekając na okazję. W środku był wycinek z gazety. Ludzie wiedzą, że zbieram takie ciekawostki, więc mi je przysyłają. To jest relacja z rozgrywek turnieju piłkarskiego o puchar prezydenta Wrocławia. Na końcu podane są wyniki. I jakie fantastyczne nazwy drużyn! „FC Ogórki” – „Wrocław Leć za Piłką” 0:3, „Znajomi Sędziego” – „Szybcy i Wściekli” 4:4, „Pogoń za Bramką” – „Demony Futbolu” 2:34 (ten wynik wywołał we mnie wątpliwości, czy to na pewno był mecz piłkarski). Grały też „Ultra Sedesy” (przegrały z „Sołtysowicami” 7:8) oraz „Potężne Kaczory” (pokonane przez „Grunwald” 8:18). A gdyby tak komitety wyborcze wykazały tyle inwencji w wymyślaniu nazw? Jak ładnie by to brzmiało: „Najwięcej mandatów w radzie miasta zdobyli »Szybcy i Wściekli«, nie mają jednak większości pozwalającej na samodzielne rządzenie. Mówi się o możliwej koalicji ze »Znajomymi Sędziego«”. Albo: „Przewodniczący klubu »Szybcy i Wściekli« stwierdził, że gotów jest na współpracę ze wszystkimi poza »Ultra Sedesami«”.
E tam, w głowie mi się przewraca. Nudna kampania wyborcza! Po prostu za dobrze mi jest i szukam dziury w całym. Zauważyłem, że im większy mam wybór, tym bardziej marudzę. Kilka dni temu wszedłem do salonu samochodowego. Szukam takiego modelu, który spełnia tylko jedno kryterium – żeby jeździł. Wszedłem, powiedziałem: „Dzień dobry, czy są jakieś samochody?”. I się zaczęło. Pan sprzedawca przedstawił mi tyle możliwości, a ja się tak rozkaprysiłem, że kiedy po dwóch godzinach zaproponował „wykończenie plastikiem imitującym drewno”, oznajmiłem, że wolałbym „wykończenie drewnem imitującym plastik”.
– Wie pan – powiedziałem tonem znawcy – to niby drobiazg, ale zawsze po sękach w drewnianym wykończeniu będzie można określić wiek samochodu.
15 listopada 2006