Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Blood in the Garden. Brutalna historia New York Knicks z lat 90 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Blood in the Garden. Brutalna historia New York Knicks z lat 90 - ebook

Awantury na parkiecie i poza nim, boiskowe kłótnie i pozaboiskowe wyskoki – New York Knicks łamali wszelkie reguły. Oto zakulisowa opowieść o tym zespole

Rywale nie lubili grać przeciwko nim. NBA wprowadzała nowe zasady, żeby „banda z Nowego Jorku” nie zamieniała koszykówki w krwawą jatkę. Mimo to Patrick Ewing, John Starks, Charles Oakley czy Anthony Mason pod dowództwem Pata Rileya stworzyli drużynę, która toczyła zaciekłe boje z Chicago Bulls Michaela Jordana i zaskarbiła sobie sympatię milionów fanów na całym świecie. Nie ze względu na to, ile wygrała, ale za to, co pokazywała na boisku: niezłomność, nieustępliwość i pracowitość.

Żeby opisać ze szczegółami genezę, ewolucję, a w końcu i upadek New York Knicks z lat 90., Chris Herring porozmawiał z ponad 200 osobami. Autor zabiera nas do szatni, do gabinetów zarządu i na parkiet, by pokazać nam zarówno momenty, które wyniosły klub na wyżyny, jak i chwile, które pachniały spektakularnym upadkiem.

Blood in the Garden to barwny i niezwykle szczegółowy portret, który pokazuje legendarną drużynę Knicksów tak, jak nikt jeszcze tego nie zrobił. To niesamowita opowieść o kultowym zespole, który wywalczył sobie status legendy w najtrudniejszym momencie w historii – złotej erze NBA.

Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8330-350-5
Rozmiar pliku: 15 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Był taki czas wiosną 1994 roku, gdy przy Two Penn Plaza wszyscy chodzili z pełnymi brzuchami.

W tamtym okresie osoby pracujące w biurach Knicksów w Madison Square Garden w porze lunchu mogły liczyć na ekstrawagancką ucztę: w holu na 13. piętrze do wyboru był chiński makaron lo mein, wyszukane kanapki, kulki serowe z jalapeño, sajgonki jajeczne oraz desery. Działo się tak za każdym razem, gdy drużyna wygrała trzy mecze z rzędu.

Knicks przeistaczali się w krezusów ligi i jedną z tych drużyn, których najbardziej się obawiano. Po rozczarowującym sezonie 1990/91, zakończonym z zaledwie 39 wygranymi, przewietrzono skład, dzięki czemu nowojorczycy odnieśli w kolejnych rozgrywkach 51 zwycięstw. W sezonie 1992/93 zaliczyli aż 60 wygranych, co dało im najlepszy wynik w Konferencji Wschodniej. Darmowe lunche nie były już czymś wyjątkowym – wręcz ich oczekiwano.

Celebracja trwała w najlepsze. W marcu 1994 roku, gdy pod wodzą trenera Pata Rileya Knicks rozprawiali się z następnymi przeciwnikami i zanotowali rekordową w historii drużyny serię 15 zwycięstw z rzędu, uroczyste lunche organizowano przez pięć kolejnych tygodni. To w trakcie jednego z tych wystawnych posiłków Frank Murphy, business manager drużyny, postanowił wylać na rozpalone głowy kubeł zimnej wody. „Cieszcie się tym, bo już nigdy nie będzie tak jak teraz – powiedział. – To coś wyjątkowego”.

Dla wielu przebywających tam wtedy osób słowa 54-latka wydawały się zupełnie nieuzasadnione. Pewnie, Murphy już wcześniej mówił takie rzeczy. Tym razem jednak – dzięki tej serii 15 wygranych – wszyscy czuli się wyjątkowo. Panowała szczególna atmosfera i każdy chciał, by trwało to jak najdłużej. „Byłam wtedy po trzydziestce, pełna optymizmu – mówi Pam Harris, ówczesna dyrektor ds. marketingu w klubie. – Pamiętam, że powiedziałam mu: »Nie mów takich rzeczy. Tak będzie już zawsze«. Teraz, z perspektywy czasu, bardziej doceniam to, co Frank chciał nam wtedy przekazać”.

Nikt – nawet Murphy – nie mógł wówczas wiedzieć, jak dramatyczny będzie upadek tej organizacji.

New York Knicks byli jedną z najważniejszych drużyn ligi w złotej erze NBA. Awansowali do play-offów we wszystkich dziesięciu sezonach tamtej dekady, trzy razy dotarli do finałów konferencji, a dwukrotnie do finałów ligi. Tym trudniej pojąć, jak doszło do tego, że w kolejnych dwóch dekadach zespół znalazł się w totalnej rozsypce.

Rankiem 8 grudnia 2001 roku trener Jeff Van Gundy niespodziewanie zrezygnował z pracy, a wraz z nim z klubu zniknęły ostatnie resztki DNA drużyny z lat 90. Od chwili jego odejścia aż do dziś tę niegdyś dumną organizację nawiedzają kolejne katastrofy. Mimo że mówimy o największym rynku w tym kraju oraz o ekipie, która wydaje na zawodników więcej niż którykolwiek klub w lidze, żaden zespół w tym okresie nie miał tylu trenerów, nie przegrał tylu meczów i nie wystąpił w play-offach tak mało razy jak Knicks.

Teraz, gdy zbliżamy się do 25. rocznicy ostatniego występu Knickerbockers w finałach ligi – a także do 50-lecia ostatniego tytułu mistrzowskiego zdobytego przez zespół – sytuacja jest tak dramatyczna, że fani ekscytują się już samą perspektywą tego, że drużyna będzie po prostu normalnie funkcjonować. Ba, większość z nich ucieszyłaby się nawet z tego darmowego bufetu w porze lunchu.

Chude lata sprawiły, że kibice Knicks stali się nostalgiczni i jeszcze bardziej tęsknią za drużyną z lat 90. Nie, tamte ekipy nie mogły być wieczne. To nigdy nie był zbiór najbardziej utalentowanych graczy ligi, ale braki w finezji zawodnicy nadrabiali wolą walki (czasami dosłownie) i zawziętością. Harówką, która zjednała im całe rzesze nowojorczyków. Gdy kibice patrzyli na Johna Starksa – który zagrał w Meczu Gwiazd, choć wcześniej nie został wybrany w drafcie po tym, jak zaliczył cztery różne uczelnie, a na jakiś czas nawet przerwał naukę, by za 3,35 dolara za godzinę pakować zakupy w Safeway – widzieli kogoś, kto dzięki ciężkiej pracy zdołał osiągnąć coś, na co nikt nie dawał mu szans. W osobie niezmordowanego Starksa niezliczeni przedstawiciele klasy robotniczej dostrzegali samych siebie.

Tamta ekipa Knicks wzbudzała emocje. Jej fani czuli dumę z tego, jaką postawę prezentują ich zawodnicy. Szefowie ligi zaś regularnie odczuwali przez Knicks ból głowy i nakładali na klub kolejne kary. Drużyna grała tak twardo, że NBA postanowiła dokonać zmian w przepisach. Przeciwnicy nowojorczyków czuli się po starciach z nimi, jakby zaliczyli 12-rundowy pojedynek w ringu.

„Gdy wchodziłem do Garden przed meczem z Knicksami, nie wiedziałem, czy wygramy to spotkanie, byłem jednak pewny, że poleje się krew” – mówił wiele lat później skrzydłowy Bulls, Horace Grant.

Knicks w latach 90. tworzyli niezwykle barwną drużynę – bywało, że poza parkietem byli równie bezwzględni i szaleni, co na nim. Przypominali brutalną wersję Forresta Gumpa, wiecznie wplątani w najważniejsze wydarzenia swoich czasów: początek dynastii Bulls
Michaela Jordana, pościg za O.J. Simpsonem w trakcie finałów 1994 roku, niesamowite osiem punktów zdobyte w zaledwie dziewięć sekund przez Reggiego Millera w roku 1995 czy też krwawą rywalizację z dowodzonymi przez Rileya Miami Heat. Nie da się opowiedzieć o najbardziej fascynującej dekadzie w historii ligi bez wspominania o New York Knicks.

Mimo to nikt wcześniej nie opowiedział w pełni tej historii. Teraz – dzięki setkom wywiadów z graczami, szkoleniowcami i innymi pracownikami sztabu trenerskiego, rywalami, przyjaciółmi, rodzinami oraz dyrektorami drużyny – jest to w końcu możliwe. Przeciwnicy i plotki. Wrogość i walka. Sekretne opowieści i szokujące odkrycia.

Jednego możecie być pewni: nie będzie grzecznie. Czyli dokładnie tak, jak w przypadku tamtego zespołu Knicks.1
NOWY JĘZYK

Po 20 minutach pierwszego treningu w charakterze trenera Knicks Pat Riley wyglądał na umęczonego.

Rankiem 4 października 1991 roku w Charleston, w Karolinie Południowej, było wyjątkowo parno. W sali treningowej klubu – która nie miała klimatyzacji i najczęściej przypominała saunę – panował koszmarny zaduch. Ale warunki jak w piekarniku były zaledwie jednym z powodów kiepskiej prezencji trenera. Riley, który dwa lata wcześniej znalazł się na okładce magazynu „GQ”, od dawna znany był z nienagannie zaczesanych do tyłu włosów oraz ciuchów od Armaniego. Teraz jednak kilka ze starannie ułożonych kosmyków zwisało niesfornie. Na koszulce klubowej dostrzec można było ślady potu. Mierzący 193 centymetry Riley zgiął się wpół i oddychając ciężko, oparł dłonie na kolanach.

W wieku 46 lat był najwybitniejszym trenerem współczesnej NBA. Miał na koncie cztery mistrzowskie pierścienie zdobyte z Lakersami w czasach Showtime. Do tej pory mógł stać dość zrelaksowany przy linii bocznej boiska i obserwować, jak jego zawodnicy biegają z jednego końca parkietu na drugi. To właśnie dlatego tamtego październikowego poranka miał tak wielki problem, by przebiec sprintem całe boisko i powstrzymać dwóch graczy Knicks, którzy chcieli się pozabijać podczas pierwszego treningu pod okiem nowego trenera.

Wszystko zaczęło się od tego, że Riley podzielił zespół na trzyosobowe grupy na potrzeby ćwiczenia gry podkoszowej. Niżsi gracze obwodowi poszli na drugi koniec sali, by pracować z asystentami, Jeffem Van Gundym i Dickiem Harterem, z kolei zawodnicy podkoszowi zostali z Rileyem i kolejnym z asystentów, Paulem Silasem. Plan był prosty: trenerzy rzucają z wyskoku z odległości niespełna pięciu metrów, a szóstka graczy walczy o pozycję pod tablicą, by zebrać piłkę.

Ćwiczący w tej grupie twardy, nieustępliwy skrzydłowy Xavier McDaniel zdominował tę walkę, choć w nie do końca uczciwy sposób. Gdy rzuty Rileya i Silasa odbijały się od obręczy, a umięśnieni gracze próbowali się nawzajem odepchnąć, McDaniel – nowy w drużynie, z udziałem w Meczu Gwiazd w dorobku – dyskretnie podkładał nogę przeciwnikom. W rezultacie jego rywale zamiast wyskakiwać po piłkę, upadali na parkiet. Dzięki temu McDaniel dwukrotnie pokonał w walce o zbiórkę zaproszonego do udziału w obozie treningowym Anthony’ego Masona. Za pierwszym razem ten uznał to za przypadek. Za drugim nieco się zagotował.

– Zrób tak jeszcze raz, a ci zajebię! – rzucił w kierunku McDaniela Mason.

Niezrażony groźbami Masona McDaniel w kolejnej akcji w podobny sposób podciął debiutanta, centra Patricka Eddiego. Ten poleciał na parkiet, podczas gdy McDaniel wyskoczył i zebrał kolejną piłkę. Mierzący 203 centymetry i ważący 113 kilogramów Mason miał dość. Ostrzegał, a teraz przyszedł czas, by poprzeć groźbę czynem.

Niesamowicie umięśniony mańkut popędził w stronę McDaniela i bez ogródek wyprowadził cios lewą ręką w jego szczękę. Odgłos uderzenia rozniósł się po całej sali i zwrócił uwagę nawet tych graczy, którzy trenowali na jej drugim końcu. Na ułamek sekundy w pomieszczeniu zapanowała absolutna cisza. Oszołomiony McDaniel trzymał się przez moment za twarz, jakby chciał sprawdzić, czy wciąż jest w jednym kawałku. Potem zmierzył wzrokiem Masona i ruszył w stronę 24-latka niczym byk nacierający na matadora.

Mason cofnął się w kierunku linii bocznej, lecz McDaniel wpadł wprost na niego, wyprowadził prawy sierpowy, a następnie przyciągnął kolegę z drużyny bliżej siebie. Wreszcie, po kilku kolejnych ciosach ze strony obu zawodników, Riley wraz z paroma osobami pobiegł, by ich rozdzielić.

– I tak w końcu będzie musiał tędy przejść! – krzyczał odciągany McDaniel.

Wtedy po raz pierwszy Anthony Mason znalazł się w samym środku sporego zamieszania. I nie ostatni.

Choć Mason zdecydowanie wyróżniał się tamtego dnia swoją wręcz kreskówkową muskulaturą spośród wszystkich osób biorących udział w treningu, nie miał na koncie większych sportowych osiągnięć.

Był wędrowcem zaliczającym kolejne ligi koszykarskie w różnych zakątkach świata i za wszelką cenę chciał udowodnić, że zasługuje na miejsce w tej drużynie. Grywał już w zawodowych ligach w Turcji i Wenezueli, gdzie podróże autokarami na mecze wyjazdowe były tak długie, że drętwiał mu tyłek, samoloty zaś, którymi latała drużyna, tak małe, że gracze musieli siedzieć bokiem, by jakoś się pomieścić na swoich miejscach. Przez dwa lata mierzył się z takimi problemami jak bariera językowa, społeczna izolacja czy kompletnie nieznana mu kuchnia, a wszystko po to, by zapracować na choćby cień szansy na dostanie się do NBA. Ten obóz treningowy był nie tylko okazją, by to osiągnąć, ale także, by zrobić to w barwach zespołu z Nowego Jorku – miasta, w którym dorastał i znał niemal każde uliczne boisko do koszykówki.

Mason – gracz, który nie miał zagwarantowanego kontraktu i zdecydowanie nie był pewniakiem do miejsca w składzie drużyny – nie zamierzał dać się zgnoić McDanielowi. Nie teraz, gdy stawka była tak wysoka. Nie po to przeszedł tak długą drogę, żeby znowu się tułać po świecie.

„Mase traktował trening walki podkoszowej tak, jakby to był siódmy mecz finałów” – mówi center Tim McCormick, który pomógł rozdzielić bijących się graczy.

Pod pewnymi względami McDaniel był przeciwieństwem Masona, który w pewnym sensie musiał przemierzyć cały świat, by dotrzeć do Charleston. McDaniel pochodził z Karoliny Południowej i by stawić się na pierwszym treningu, odbył zaledwie 90-minutową podróż. Kilka miesięcy wcześniej mający poważne problemy ze zdobywaniem punktów Knicks dokonali wymiany z Seattle Supersonics i pozyskali tego wybranego niegdyś z czwartym numerem draftu gracza, który w poprzednich rozgrywkach notował średnio 17 punktów i 7 zbiórek na mecz. Przymierzano go do roli wyjściowego niskiego skrzydłowego Knicks. W przeciwieństwie do Masona McDaniel był tak pewny miejsca w drużynie na kolejny sezon jak gwiazda Knicks Patrick Ewing. Tamtego dnia nie miał nic do udowodnienia.

A jednak McDaniel – podobnie jak Mason – absolutnie nie zamierzał odpuszczać. Dla niego najważniejsza była męskość. Zwłaszcza jego własna. Według relacji jego byłych kolegów z Seattle często po meczach przechadzał się po szatni drużyny Sonics z pełnym wzwodem oraz ręcznikiem zawieszonym na swoim twardym członku. Poza tym często się bił – w zasadzie bezustannie.

„X z każdym chciał się bić – mówi Frank Brickowski, grający w Sonics w trakcie debiutanckiego sezonu McDaniela. – W lidze byli gracze, z którymi zdecydowanie nie należało zadzierać, a X szybko pokazał, że jest jednym z nich”. Brickowski przekonał się o tym jako pierwszy. W trakcie przygotowań do sezonu, w 1985 roku, McDaniel podczas swojego pierwszego treningu wśród zawodowców powalił Brickowskiego uderzeniem prosto w twarz. Trzy dni później, jakby chciał pokazać, że to nic osobistego, wyprowadził kombinację trzech ciosów w twarz innego kolegi z drużyny, Reggiego Kinga.

Gdy już zaczęły się rozgrywki, McDaniel wdawał się w bójki z graczami innych zespołów. Pod koniec swojego debiutanckiego sezonu – 1985/86 – miał na koncie w sumie dziewięć boiskowych przepychanek. Najbardziej znany był jednak z zajścia, które miało miejsce sezon później, w 1987 roku, gdy – według słów dziennikarza „Sports Illustrated”, Bruce’a Newmana – usiłował „zastosować na Wesie Matthewsie chwyt Heimlicha, tyle że w wersji na szyję”. Dusił go tak długo, że oczy Matthewsa niemal wyskoczyły z orbit.

„Nie zamierzałem pozwolić, by ktokolwiek sądził, że jestem mięczakiem – mówił wiele lat później McDaniel, pytany o swój bogaty dorobek bójek stoczonych w trakcie gry w NBA. – A żeby mieć szacunek innych, czasami musieliśmy uciekać się do takich metod rozwiązywania problemów”.

Na szczęście dla Masona i McDaniela takie nastawienie nie było problemem dla ich trenera, który już w wieku dziewięciu lat nauczył się, jak ważne jest to, by być twardym. W podstawówce Riley regularnie dostawał po lekcjach lanie od starszych i większych dzieciaków w parku w mieście Schenectady, w stanie Nowy Jork. Któregoś dnia musiał uciekać do domu przed pewnym chłopcem wymachującym nożem rzeźnickim. Był tak przerażony, że jeszcze przez kilka godzin ukrywał się w garażu. Gdy Pat nie pojawił się przy stole na kolacji, tata w końcu wywabił go z garażu i oznajmił, że dość już tego. Nakazał starszym synom, by następnego dnia poszli z bratem do wspomnianego parku.

Gdy chłopcy spytali o powód, powiedział im, że pierwszym krokiem do sprawienia, że Pat stanie się twardy, jest zmierzenie się z tym, czego się boi. „Chcę, byście nauczyli go, jak się nie bać” – poinstruował synów.

Od tamtej pory Riley nie tylko przestał obawiać się bijatyk, ale nawet w pewnym sensie stał się ich fanem. W 1968 roku na pierwszą randkę ze swoją dziewczyną, Chris Rodstrom, wybrał zawody w klubie bokserskim w San Diego. Rodstrom założyła białą sukienkę, co okazało się kiepskim pomysłem. Para siedziała przy samym ringu i już po jednym z pierwszych ciosów zadanych w trakcie pojedynku cały strój Rodstrom spryskany był krwią. Gdy Riley spostrzegł, że Chris zupełnie się tym nie przejęła, pomyślał sobie: „To dziewczyna w moim typie”.

Dwa lata później wzięli ślub.

Na szczęście dla niego znalazł żonę, która nie krzywiła się na widok nieco bardziej brutalnych scen. Ta sama cecha była także pożądana wśród fanów Knicks w trakcie jego pracy w klubie. Zamieszanie z Masonem i McDanielem zdecydowanie nie było jedynym, do którego doszło podczas obozu treningowego drużyny na terenie college’u Charleston.

Fizyczność dominowała w trakcie zajęć, nawet gdy nie dochodziło do bójek. John Starks, który zaczynał swój drugi sezon w Knicks, pamięta, że słyszał całą serię odgłosów rodem z komiksów o Batmanie – BUM! TRACH! BANG! PRASK! – towarzyszących zderzeniom ciał podczas tych podkoszowych ćwiczeń.

Już kilka minut po rozpoczęciu zajęć, gdy zaczęły się gierki, nieustraszony zazwyczaj obrońca uznał, że nie ma sensu pchać się pod kosz. „Dzisiaj nawet nie próbuję przedzierać się pod tablicę, trzymam się z daleka” – powtarzał sobie. Inny z graczy zaproszonych na obóz, Dan O’Sullivan, opowiadał, że trafienie rzutu spod kosza w czasie tamtych treningów graniczyło z cudem ze względu na to, jak zawzięcie atakowany był każdy gracz, który usiłował się tam wedrzeć. „Serio, zdecydowanie mądrzej było rzucać z sześciu metrów – wspomina O’Sullivan. – Przynajmniej człowiek wiedział, że to przeżyje”.

To właśnie tamtego pierwszego dnia obozu drużyna Knicks przekonała się, że właśnie taki jest Riley. To taka kultura gry – a nie Showtime – była mu najbliższa. Oparta na twardej walce, nastawiona na ukaranie każdego zespołu, który ośmieli się wpychać w strefę podkoszową. Polegająca na znakomitym przygotowaniu fizycznym, tak by zespół miał siłę wygrywać wyrównane mecze. Uznająca, że gracze Knicks są lepsi od wszystkich, podkreślająca bezwzględność tej drużyny choćby tym, że zawodnicy otrzymywali kary za pomoc rywalom w podniesieniu się z parkietu.

Takie nastawienie trenera, które wytłumaczył swoim graczom z grubsza tamtego ranka w szatni, stanowiło fundament gry Knicks przez większość dekady.

Biorąc pod uwagę to, jak skonstruowana była ta drużyna – dowodzona przez Ewinga i radząca sobie dużo lepiej pod koszem niż na obwodzie – nie było sensu, by Riley usiłował wprowadzać szybki atak, będący domeną jego zespołu w Los Angeles. Zamiast tego Knicks byli ustawieni tak, by w pełni wykorzystywali swoją przewagę w obronie.

Do jesieni 1991 roku pyskaci Bad Boys, czyli drużyna Detroit
Pistons, która zdobyła dwa kolejne tytuły mistrzowskie, zostali zdetronizowani. Starzeli się i zaczynało brakować im sił. Ich filozofia gry wciąż jednak przemawiała do Rileya. Ponieważ Knicks byli młodsi od Pistons, trener uznał, że nowojorczycy największą szansę na pokonanie Michaela Jordana i jego broniących tytułu Chicago Bulls będą mieli wtedy, gdy wdadzą się z nimi w krwawą, brudną bijatykę, która tak znakomicie sprawdzała się wcześniej, gdy stosowali ją gracze Detroit.

Przyjęcie takiej strategii oznaczało dobijanie do granic tego, na co pozwalała NBA, a czasem nawet ich przekraczanie. Jednak w przypadku zespołu, który tak desperacko chciał zmniejszyć dystans do bardziej utalentowanego rywala – w play-offach poprzedniego sezonu Knicks nie wygrali z Bulls ani jednego meczu – mogło to przynieść pożądany efekt. Riley zatrudnił nawet Hartera, byłego asystenta trenera Pistons, odpowiedzialnego w dużej mierze za brutalną grę Detroit, by ten wprowadził te same elementy gry defensywnej w Nowym Jorku.

Jeśli jednak ten zespół miał zamęczać przeciwników i masakrować ich na parkiecie, a także faulować tak często, że sędziowie w pewnym momencie byliby już tym zmęczeni i zaczęliby przymykać na to zachowanie oko, zawodnicy Knicks sami musieli być w wyśmienitej formie fizycznej.

Pierwszy kwadrans tamtego otwierającego obóz treningu był poświęcony „spacerkowi”. Riley nazwał tak ironicznie ćwiczenie, które pozbawiało graczy tchu. Musieli biegać z jednego końca boiska na drugi z uniesionymi ramionami, co utrudniało złapanie głębszego oddechu. Potem każdy z zawodników Knicks zaliczał ćwiczenie nazwane „siedemnastką”. Polegało ono na tym, że musieli w ciągu minuty przebiec 17 razy szerokość boiska – od linii do linii – a po złapaniu oddechu powtarzać ten cykl, aż trener uznał, że już wystarczy. Kilku graczom zrobiło się słabo z powodu wysiłku i gorąca panującego na sali. Parkiet zaś był tak mokry, że drużyna musiała w trakcie treningu przenieść się na inne boisko.

„Ważyliśmy się na początku i na końcu każdych zajęć. Traciłem po cztery kilogramy” – mówi skrzydłowy Brian Quinnett i dodaje, że gracze dostawali po sesji treningowej butelki z napojem Ensure, by dobrze się nawodnić.

Quinnett zdecydowanie nie był jedynym koszykarzem płacącym tamtego roku sporą cenę za wyczerpujące fizycznie treningi. McCormick, rezerwowy center, otrzymał zadanie trenowania z bezwzględnym na boisku Charlesem Oakleyem.

Rola worka treningowego byłaby nie do pozazdroszczenia dla każdego gracza, a co dopiero dla starzejącego się weterana, zaczynającego ósmy sezon w lidze, ze sportową emeryturą na horyzoncie. Jak większość ludzi McCormick cenił swoje kończyny i wolał zachować je w stanie nienaruszonym, a na to nie było gwarancji w przypadku zmagań z Oakleyem. Każdego dnia walczyli ze sobą na tablicy i pod koszem. I zazwyczaj wyglądało to dokładnie tak, jak możecie podejrzewać. „Był o wiele silniejszy ode mnie i regularnie mnie pokonywał” – mówi McCormick.

Trudno też w tej sytuacji mówić o przyjaźni, która ułatwiłaby znoszenie tych upokorzeń. Tak naprawdę ci dwaj przez kilka miesięcy nie zamienili ze sobą ani słowa – o rodzinie, przeciwnikach… o niczym. McCormick po prostu każdego dnia pojawiał się na treningu i bez marudzenia godził się na to, by Oakley obijał go pod koszem.

Ale pewnego dnia miał już dość obrywania łokciem od Oakleya. Odwinął się gwałtownie, gdy silny skrzydłowy stał za nim, i trafił go w usta. Ten zaczął krwawić. Oakley zszedł z parkietu, by znaleźć kogoś ze sztabu medycznego drużyny, lecz przy okazji rzucił McCormickowi śmiertelnie groźne spojrzenie.

„Byłem przekonany, że następnego dnia mnie zabije – mówi McCormick. – Zamiast tego podszedł, klepnął mnie w plecy i spytał, co u mnie. Nie wiedziałem, co się dzieje, bo nigdy wcześniej nie odezwał się do mnie nawet jednym słowem. Dopiero gdy o tym pomyślałem, zdałem sobie sprawę, o co chodzi. Charles po prostu nie miał do mnie szacunku do momentu, gdy go uderzyłem”.

To dziwaczne zbliżenie się Oakleya z McCormickiem było typowe dla Knicks z lat 90. Zazwyczaj nie potrzebowali słów, by przekazać, co trzeba. Porozumiewali się bowiem w sposób o wiele bardziej pierwotny – wystarczała im do tego fizyczność. Właśnie tak zmienili oblicze tego sportu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: