- promocja
- W empik go
Błyskawica. Historia Wandy Traczyk-Stawskiej, żołnierza powstania warszawskiego - ebook
Błyskawica. Historia Wandy Traczyk-Stawskiej, żołnierza powstania warszawskiego - ebook
„Byłam ...odważna. I pewnie do dziś trochę taka jestem. Albo, wie pan co? Może po prostu nie miałam wyobraźni, żeby się bać. Stąd ta odwaga. Jak się człowiek bije o godność, o prawo do życia w godności, to może góry przenosić”.
W 2018 roku wsparła protest rodziców dzieci z niepełnosprawnościami, aktywnie włączyła się w Strajk Kobiet, protestowała przeciwko wydarzeniom na polsko-białoruskiej granicy. Mówi, że „nie wolno zostawić w potrzebie ludzi, którzy są zagrożeni”. Wanda Traczyk-Stawska – wojowniczka, aktywistka, kobieta instytucja, moralny autorytet. Walczyła w powstaniu warszawskim jako strzelec i łączniczka Oddziałów Osłonowych Wojskowych Zakładów Wydawniczych (WZW) – Biura Informacji i Propagandy – Komendy Głównej AK. Po wojnie studiowała psychologię i przez całe zawodowe życie pracowała z dziećmi z niepełnosprawnościami. Dlaczego mówi o sobie żołnierz, a nie żołnierka? Czym było dla niej powstanie i jak wpłynęło na jej postrzeganie świata? I dlaczego nadal walczy?
Na te i wiele innych pytań, Michał Wójcik szuka w rozmowie z nią odpowiedzi, kreśląc wielobarwny, pełnokrwisty obraz tej niezwykłej kobiety.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9717-9 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Upominamy się o nasze niepełnosprawne dzieci, które skończyły osiemnaście lat i nie mają z czego żyć! Bo nie mają jak!
A potem już na granicy płaczu:
– Nasze dzieci wegetują! Rozumieją państwo?! Wegetują! I jeśli nic nie zrobimy, tak będzie do ich śmierci! To jest nieludzkie, to jest niechrześcijańskie, tak nie może być! My, ich rodzice, w końcu poumieramy. Co wtedy z nimi będzie?!
Iwona Hartwich mówi tak, jakby po każdym słowie łapała oddech. Na tyle głęboki, aby wykrzyczeć następne słowo, a potem kolejne i jeszcze jedno. Żeby nikt nie zdążył jej przerwać.
Niepełnosprawni wymagają stałej opieki, potrzebują regularnych zajęć. Regularna stymulacja mięśni, to ich być lub nie być. Niby to oczywiste, wszyscy to wiedzą, ale tak nie jest. Nie w Polsce. Dlatego w 2018 roku Iwona Hartwich i inni rodzice dzieci z niepełnosprawnościami postanowili zaprotestować. To był ich kolejny protest. Tym razem akcja była gwałtowna i głośna. Stała się wydarzeniem roku. Protestującym chodziło o ludzką godność. Godne – choć znaczenie tego określenia nie do końca jest jasne – warunki opieki. Chcieli zrównania renty socjalnej z minimalną rentą z tytułu niezdolności do pracy oraz dodatku „na życie”. To tylko pięćset złotych, choć tak naprawdę koszt miesięcznej rehabilitacji – jak wyliczyli specjaliści – to dwanaście, czternaście razy więcej.
Iwona Hartwich jest bardzo przekonująca. Nie komunikuje się tylko słowami. To, co rzuca się w oczy, to jej udręka. Bolesna, głęboka, na granicy załamania. W ciągu czterdziestu dni protestu ta udręka przykuje miliony ludzi do telewizorów.
Przewodnicząca Komitetu Protestacyjnego Rodziców Osób Niepełnosprawnych gwiazdą mediów została trochę wbrew sobie. W połowie kwietnia z synem na wózku wjechała do sejmu i rozłożyła się tam z obozem. Razem z nią jeszcze szesnastu równie zdeterminowanych rodziców i dzieci z niepełnosprawnościami. Zajęli reprezentacyjny hall na pierwszym piętrze. Każdy, kto interesuje się polityką, zna to miejsce. Posłowie organizują tam konferencje prasowe i to stamtąd uciekają schodami, gdy nie chcą odpowiadać na pytania dziennikarzy. Kiedy na wyfroterowanych marmurach protestujący porozkładali koce i posiłki, zaskoczenie było całkowite.
I o to chodziło. Media zaczęły relacjonować przebieg akcji codziennie. Najpierw były szok i niedowierzanie. Naprawdę chore dzieci będą tu strajkować do skutku? Wytrzymają w upale kilka dni i nocy? Bez dostępu do windy i toalet? Potem, gdy pierwsze zdumienie minęło, a kamery wciąż pokazywały determinację protestujących, zaczęły się rozmowy z politykami. Opiekunowie opowiadali, jak żyją osoby z niepełnosprawnościami, jak wiążą koniec z końcem, co znaczy wegetacja na granicy nędzy. Padały konkretne wyliczenia, podawano sumy. Dziennikarze nagrywali chłopców z porażeniem mózgowym, którzy w logiczny sposób, tocząc walkę z mięśniami, tłumaczyli swoją tragiczną sytuację.
Politycy nie mogli już akcji zbagatelizować. Zostali zmuszeni do słuchania nagromadzonych przez lata żalów. Mało komfortowa sytuacja, na pewno niefotogeniczna. Przychodzili jednak do obozowiska, rozmawiali, sympatyzowali bądź nie. Pewnego dnia zjawił się nawet prezydent, przyszła pierwsza dama. „Potrzeby osób z niepełnosprawnościami są przedmiotem mojej troski” – napisała potem, czym wywołała kolejną falę drwin.
Politycy tłumaczyli, że rząd od lat robi wiele, aby ulżyć potrzebującym. Pieniędzy na pomoc jest coraz więcej. O wiele więcej, niż dawali poprzednicy. Na dowód wyciągali swoje wykresy. Ale poza wszystkim, i ten argument kończył każde spotkanie, winnym całego zamieszania jest Donald Tusk. Opóźnienia są wieloletnie, a rząd PiS-u wszystkiego od ręki nie załatwi. Potrzebne są lata.
Przewodnicząca strajku okazała się wytrawnym graczem. Cztery lata wcześniej też protestowała w sejmie, znała te argumenty, na każdy miała gotową ripostę. Zrywała kolejne tury rozmów i upierała się, że strajk okupacyjny – w odróżnieniu od poprzedniego – będzie trwał do skutku. Mijały dni, atmosfera gęstniała.
W końcu po wielu kłótniach, wręcz pyskówkach, sytuacja stała się patowa. Politycy przeszli do kontrataku. Atakowali bardzo brutalnie. Marszałek senatu Stanisław Karczewski wypalił, że strajkujący stanowią zagrożenie epidemiologiczne. Strzał był perfidny, bo ten polityk był lekarzem. Posłanka Krystyna Pawłowicz doprecyzowała, że „coś jej śmierdzi”. Wiedziała, że protestujący nie mieli dostępu do łazienek. Poseł Jacek Żalek oskarżył dorosłych, że traktują dzieci jak „żywe tarcze”. Potem przepraszał, przyszedł z kwiatami. Ale wszystkich przebiła posłanka PiS Bernadeta Krynicka. Powiedziała, że na opiekunów znajdzie się odpowiedni paragraf, bo „przetrzymują swoje dzieci w niegodnych warunkach”. A potem pokazała całej Polsce, gdzie ma zdesperowanych rodziców. Scenę transmitowały wszystkie telewizje, oprócz publicznej. Posłanka w błękitnym kostiumie z zaciekłością na twarzy ucieka przed protestującą matką. I chyba się przy tym śmieje. Kobieta za nią krzyczy, ale dopędzić nie może – pcha wózek z dorosłym, cierpiącym synem.
Ludzie byli zszokowani. Jak można być tak bezlitosnym wobec cudzego nieszczęścia, czy wolno traktować niepełnosprawnych jak natrętów – pytali w mediach społecznościowych.
Rozpoczął się drugi miesiąc protestu. Sejm przypominał już obóz warowny. W chaotycznym koczowisku ciał i emocji pojawiły się w końcu beznadzieja i gorycz. I groźby. Że protest musi się skończyć, bo parlament nie może tak funkcjonować. Właśnie wtedy doszło do dramatycznego incydentu. Zrozpaczone kobiety chciały wywiesić przez okno transparent. Akurat miała się odbyć sesja Zgromadzenia NATO, pojawiła się szansa, że o okupacji dowiedzą się także dziennikarze z innych krajów.
Do akcji ruszyła Straż Marszałkowska. Postawni mężczyźni próbowali zerwać transparent, a może – niejako przy okazji – usunąć protestujących. Kobietom wykręcano ręce, jedna upadła. Inne wbijano w ściany i futryny, były siniaki i kontuzje. Oraz głośny krzyk rozpaczy. I ten najgorszy, przeszywający okrzyk bólu. Ręka wykręcona przez zdrowego byka w mundurze cholernie boli, ale bolało coś jeszcze. Maltretowanym matkom przyglądały się ich dzieci. Dorośli już chłopcy na wózkach, których los skazał na cierpienie bez końca, patrzyli teraz na przemoc i nic nie mogli zrobić. Byli zupełnie bezsilni.
– Nie mogłam! Nie mogłam na to patrzeć! I nic nie robić! Krew się we mnie zagotowała – mówi dziś Wanda Traczyk-Stawska.
Gdy wspomina wydarzenia sprzed kilku lat, nadal widać, jak wiele ją kosztowały. Skończyła wtedy dziewięćdziesiąt jeden lat i nie była w dobrej formie. Zdjęcia pokazują, że miała zabandażowaną rękę.
Niewiele osób wiedziało wówczas, że ta drobna, filigranowa kobieta, kiedyś harcerka Szarych Szeregów, potem żołnierz podziemia, uczestniczka powstania warszawskiego – przez prawie trzydzieści lat była nauczycielką w szkole specjalnej. Znała potrzeby dzieci z niepełnosprawnościami. Wiedziała, jaką gehennę przechodzą.
– Wściekłość? Nie, to nie to. To było coś znacznie więcej – twierdzi.
Sytuację w sejmie śledziła od początku. Użycie siły wobec matek, krzyki przerażonych dzieci, ich bezsilność – nie mogła stać obojętnie.
Jedenastego maja zadzwoniła do posła Michała Szczerby. Znają się od lat, działają w komitecie Cmentarza Powstańców Warszawy. Pomoc zaoferował także poseł Mariusz Święcicki, były prezydent Warszawy. Prośba była oczywista: niech politycy zorganizują jej spotkanie z protestującymi. Przecież pani Wanda jest weteranką Armii Krajowej, a samo powstanie warszawskie – ten heroiczny bój o polską godność – partia rządząca traktuje jak fundament swojej polityki. To może być podstawa porozumienia, wspólny mianownik rozmów. Poza tym znak Polski Walczącej to dziś świętość. Pani Wanda musi skłonić rządzących do opamiętania.
Miała jeszcze jeden cel. Bo oprócz polityków, bardzo rozczarowali ją hierarchowie kościoła. Jeden z biskupów spotkał się z protestującymi i miał im do zaoferowania jedynie modlitwę.
– A to był czas nabożeństw majowych – mówi z przekonaniem pani Wanda. – Protestujący to katolicy. Wspólna uroczystość dałaby im siłę. Nikt o tym nie pomyślał. Chciałam przynajmniej dać im książeczkę do nabożeństwa. Wzięłam ją wtedy ze sobą.
Przed sejmem zjawiła się w czarnym płaszczu i z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Wysiadła z taksówki i powolutku skierowała się do biura przepustek. Sejm otaczały wówczas metalowe barierki, strzegły go policja i służby. Okazało się, że zgody na wejście nie ma. Ale będzie, trzeba zaczekać.
Minęło pięć minut, potem kwadrans, pół godziny.
– Czekaliśmy w słońcu godzinę – wspomina pani Barbara Siedlicka, która opiekuje się weteranką. – Dostawałam komunikaty od posła Szczerby, że walczy o przepustkę i lada chwila się uda. Tyle że z każdą chwilą słabła nam pani Wanda. Naprawdę bałam się o jej zdrowie.
W tym czasie poseł Michał Szczerba stoczył prawdziwy pojedynek z administracją sejmową.
– Decyzja o niewpuszczeniu kombatantki zapadła o wiele wcześniej – opowiada dziś. Potwierdził to poseł Święcicki, który już po proteście pokazał dziennikarzom swoją korespondencję ze Strażą Marszałkowską. Wynikało z niej, że starania o wejście do sejmu trwały trzy dni. Bezskutecznie. Nie tylko zabrakło woli. Był wyraźny zakaz. Komuś zależało, żeby etosu powstania nie łączyć z walką o prawa osób z niepełnosprawnościami.
Ostatecznie pani Wanda do sejmu nie weszła. Ale im dłużej stała w upale na zewnątrz, tym większe robiło się zamieszanie. Politycy opozycji i dziennikarze rozsyłali do mediów bulwersujące zdjęcia i komentarze. Jacek Czarnecki z Radia Zet chyba dość celnie wskazał sprawcę zamieszania.
– Panie marszałku Sejmu RP. Tego pan nie usprawiedliwi żadnymi względami. Dziewięćdziesięciodwuletnia uczestniczka powstania warszawskiego i długoletnia nauczycielka dzieci niepełnosprawnych nawet pozwolenia, by usiąść na ławce, nie dostała. To nie wina Straży Marszałkowskiej, ale pańska.
Mimo to negatywnym bohaterem wydarzeń stał się właśnie strażnik w mundurze. To on zagrodził przejście starszej pani, a potem patrzył nad nią, nie nawiązując kontaktu wzrokowego. Cała sytuacja musiała go sporo kosztować, bo bąknął w końcu, że to nie jego wina.
Media jednak nie okazywały litości. Był okrutnym tłem dla zgarbionej sylwetki pani Wandy, a jej upór stał się tematem dnia dla większości mediów. Weteranka również bezwzględnie to wykorzystała. Na zaimprowizowanej konferencji prasowej powiedziała, że niepełnosprawni nie są upośledzeni umysłowo, są tylko uwięzieni w swoich ciałach. Jedyne, co teraz należy zrobić, to im pomóc. Zwyczajnie. Tego wymaga przyzwoitość. A gdy okazało się, że do sejmu nie wejdzie, na koniec wygarnęła:
– Chyba skrzyknę swoich kolegów! Jestem z Szarych Szeregów¹, harcerka. Potrafiliśmy z Niemcami tak sprytnie walczyć będziemy musieli napisać na sejmie to, co powiedziała siostra Małgorzata Chmielewska.
Wanda Traczyk-Stawska podczas protestu rodziców dzieci z niepełnosprawnościami w sejmie, maj 2018. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Ponieważ nie wyjaśniła, co konkretnie, padło ostatnie pytanie. I wtedy dokończyła:
– Że powinniśmy na kolanach te matki przepraszać i ze wszystkich sił wspierać.
Podziałało na tyle, że jeszcze tego samego dnia delegacja urzędników z sejmu pojawiła się u niej w domu. Tłumaczyli, że wynikło nieporozumienie. Pani Wanda może odwiedzić strajkujących, kiedy chce. Przepustka już na nią czeka.
I to był błąd. Nawet nie dlatego, że kłamali. Przecież zakazu wstępu nikt nie cofnął. Chodziło o to, że pani Wanda przejęła inicjatywę. Razem ze swoim sztabem wymyśliła strategię działań na kolejne dni.
Tydzień później ponownie zjawiła się na Wiejskiej. Tym razem nie było żadnej improwizacji. Wojowniczka realizowała plan z żelazną konsekwencją. Nie zamierzała wchodzić do budynku, rozegrała przedstawienie na zewnątrz. Do szlabanu sejmowego podjechały dwie dziewczynki z niepełnosprawnościami. Nie mogły mówić. Kombatantka przytuliła je, ucałowała serdecznie i coś im dała.
Kamery błyskawicznie uchwyciły ten przedmiot. Była to zabawka. Niezwykła. Bardzo sfatygowana szmaciana małpka.
Peemek, czyli małpka zabrana w dniu kapitulacji powstania warszawskiego z jakiegoś mieszkania na Brackiej, był dla pani Wandy pocieszycielem po stracie broni i schowkiem dla kontrabandy. Do cywila przeszedł dopiero, gdy urodził się jej syn Paweł. Wtedy Peemek stał się zwykłą zabawką-przytulanką. Dziś znajduje się w Gabinecie Relikwii Muzeum Warszawy. Fot. A. Czechowski, zbiory Muzeum Warszawy
Okazało się, że to maskotka z czasów powstania warszawskiego.
– To jest Peemek – przedstawiła ją jak kogoś bliskiego.
Okazało się, że Peemek jest skrótem od pistoletu maszynowego. Peemem to była słynna błyskawica produkowana w podziemnych zakładach zbrojeniowych. Absolutny fenomen czasów ostatniej wojny.
Gdy po kapitulacji powstania warszawskiego w październiku 1944 roku pani Wanda musiała oddać swoją błyskawicę, koledzy z oddziału – żeby nie było jej z tego powodu przykro – ofiarowali jej właśnie tę małpkę. Zabawka miała być pamiątką z czasów walki. Towarzyszyła jej w drodze do niewoli, potem w obozach jenieckich, była z nią na Bliskim Wschodzie. Wróciła do kraju w 1946 roku i gdy pani Wandzie urodził się syn, Peemek stał się jego przytulanką.
– Mój synek miał lęki nocne, Peemek go uspokajał. Dlatego jest tak sfatygowany, też swoje przeszedł.
Teraz Peemka czekało nowe zadanie. W rękach niepełnosprawnych dzieci stał się symbolem protestu. Okupacja sejmu zaś zyskała jeszcze jeden wymiar. Pozycję równą sierpniowym walkom. Bo to jest również bój o ludzką godność, on również dotyczy praw człowieka. A ona, dziewięćdziesięciojednoletnia łączniczka bojowa, żołnierz oddziału osłonowego WZW i zarazem oddziału dyspozycyjnego pułkownika/generała „Montera”, ponownie wraca do akcji. Wraca na front. Jeszcze raz na barykadę. Znowu.
Trzydziesty dziewiąty dzień protestu wypadł w Dniu Matki. Pani Wanda nagrała wówczas przesłanie. Jak zwykle przekazał je protestującym poseł Szczerba.
– Mamusie i tatusiowie, dziewczynki i chłopcy – zaczęła. – Trzymajcie się, nie traćcie nadziei. My jesteśmy z wami. Ale gdybyście nawet nie wytrzymali, pamiętajcie, że już zwyciężyliście. Cała Polska jest obudzona. Od tej pory nikt się nie wykręci, że nie wiedział.
Miała rację. Okupacja sejmu przez niepełnosprawnych urosła do rangi symbolu walki z bezdusznością władzy. Z politykami, którzy zapomnieli o swoim powołaniu. Pani Wanda poruszyła sumienia Polaków. Wyrazy solidarności zaczęły napływać ze wszystkich stron.
Jurek Owsiak w liście do protestujących napisał: „Nie zostaliście pokonani, mimo że musieliście mierzyć się z gettem, jakie stworzone zostało przez państwo polskie na terenie gmachu parlamentu, który należy do nas wszystkich”. Janina Ochojska, również niepełnosprawna i podobnie jak pani Wanda niewpuszczona do sejmu, wtórowała: „Cześć i chwała bohaterom!”.
Wyszywane serduszko z białą wstążką z napisem: 2018 PROTEST W SEJMIE | 40 DNI WALKI. Wanda Traczyk-Stawska otrzymała je za wsparcie od strajkujących matek dzieci z niepełnosprawnościami. Zbiory Muzeum Warszawy
Protestujący nie pozostali kombatantce dłużni. Też nagrali swoje oświadczenie. Niepełnosprawny Adrian żałował, że nie udało im się spotkać.
– To jest pokazanie, jak taką osobę szanuje nasz rząd, osobę, która dla Polski zrobiła bardzo dużo. Nie damy się, będziemy walczyć, dziękujemy za wsparcie!
Protest zakończył się następnego dnia. Mimo że nie udało się załatwić wszystkich postulatów, odniósł sukces. O potrzebach ludzi z niepełnosprawnościami usłyszał wtedy cały kraj, protestujący przestali być anonimowi. Niedługo potem dziewiętnastoletni Kuba Hartwig został pierwszym w dziejach Torunia radnym na wózku. Jego mama wzięła udział w wyborach i została wybrana do sejmu. W świat poszły także gorzkie słowa o politykach i parlamencie:
– To nie jest parlament – powiedziała na koniec protestu pani Wanda. – On nie może się tak nazywać. To jest miejsce, gdzie nie szanuje się godności człowieka. Kiedy wasze matki były szarpane, a wy nie mogliście im pomóc, myślałam, że pęknie mi serce.
Ale nie pękło. Protest dał pani Wandzie impuls do dalszego działania. Znowu ruszyła do akcji. Tym razem w obronie praw mniejszości seksualnych. Potem włączyła się w działania Strajku Kobiet, dziś walczy o niezależność sędziów i adwokatów.
– Wszyscy ludzie są równi i wszyscy mają ludzką godność. Nie wolno nikomu im tego odebrać. Tego się nie da odebrać! – powtarza przy każdej okazji.
– Stała się naszym sumieniem – mówi dziś o niej poseł Michał Szczerba, a kandydat na prezydenta w ostatnich wyborach, Rafał Trzaskowski, korzystał z jej autorytetu na wielu spotkaniach wyborczych.
Od czasu sejmowego protestu minęły trzy lata.
Znowu jest upalne lato. Siedzę w fińskim domku na warszawskim osiedlu Przyjaźń. Relacjonuję sejmową batalię przyjacielowi pani Wandy – Witoldowi Kruczkowi-Abuładzemu. Jedyny żyjący dziś kolega z oddziału za kilka miesięcy skończy sto lat. Gdy opowiadam mu o proteście i o Peemku, macha tylko ręką. Mówi, że nie śledził tych wydarzeń w mediach. Jestem zdziwiony. Wyjaśnia.
– Wystarczy, że ją znam. A znam ją bardzo dobrze. To odważna kobieta. Najodważniejsza. Tę małpkę tośmy jej dali ostatniego dnia powstania na otarcie łez. Bo nie chciała oddać swojego pistoletu. Uparta była, zawzięta… No mówię panu… Naprawdę biada temu, kto wejdzie jej w drogę.
Gdy kilka dni później cytuję tę opinię pani Wandzie, wybucha śmiechem.
– Zaczynajmy – mówi. – Naprawdę mamy mało czasu. Zaraz jadę pod Sąd Najwyższy, a jutro… też coś mam. Jestem coraz słabsza, a wyzwań coraz więcej. Takie czasy, to się nigdy nie skończy.
Zaczynamy od powstania warszawskiego. Sześćdziesiąt trzy dni walki to był najważniejszy czas w jej życiu. Powstanie ją ukształtowało, zaważyło na dalszych losach. Wpłynęło na najważniejsze decyzje. W ciągu kilkudziesięciu naszych spotkań będzie do niego wracać wielokrotnie. Czy tego chce, czy nie, powstanie jest punktem odniesienia dla wszystkiego, co dziś mówi i robi.
Wśród jej pamiątek znajduję spisaną relację z okresu powstania. Jest w niej krótka charakterystyka kaprala podchorążego „Pączka”. To ona, siedemnastoletnia wówczas dziewczyna z warszawskiego Czerniakowa.
„Pyskate i uparte dziecko, które chce dorównać w walce kolegom…”
– Mam to skomentować?
„…marzy o zamianie starego smith-wessona na pistolet maszynowy Błyskawica…”
– To akurat prawda i to się udało. Zamieniłam. Jest różnica między starym gratem a bronią maszynową, prawda? Akurat broni u nas w oddziale nie brakowało. Przez całe sześćdziesiąt trzy dni. Mieliśmy błyskawice, peemy, sidolki i gamony…
Gamony?
– No granaty. Tłuczki, ale i sporo jajek. A do pistoletów maszynowych bardzo dużo pestek. Zawsze. Niektórzy po kilka magazynków. Chłopcy nie lubili mówić, ile mają, żeby im kto tego nie zabrał, ale pamiętam, że inne oddziały patrzyły na nas z zawiścią. Taka broń! Tyle amunicji!
Kabe, peemy, tłuczki, jaja… tak dziewczyny raczej nie mówią. Ale zacytowałem ten dokument, bo interesuje mnie jedno. Dlaczego chciała pani dorównać kolegom?
– Bo musiałam. Powiem więcej: ja w powstaniu byłam chłopakiem. Po prostu. Stałam się jednym z nich. Miałam to, czego oni nie mieli, a oni to, czego mi brakowało. Razem tworzyliśmy zgraną ekipę. Tak, byłam jednym z nich… Niech się pan tak na mnie nie patrzy. Wszystko wyjaśnię. Nie ma tu żadnej tajemnicy. Kruczek, Zdzisiek Wrona, Janek, Jędrek, Kukułka… opowiem o nich wszystkich. Wspaniali, wspaniali chłopcy. A to, co pan cytuje, że jestem pyskata, to nieprawda! Wiem, kto to powiedział: Andrzej Chołowiecki! Powiem za Gombrowiczem: gębę mi przyprawił.
Skutecznie. Przepraszam…
– Było na odwrót. To on cały czas gadał i gadał. Ja już nie wiedziałam, gdzie mam się schować przed tym jego gadaniem. Opowiedział mi wtedy całe swoje życie. Tym opowieściom nie było końca, a ja byłam potwornie zmęczona. Dowiedziałam się, jak do jego domu w 1939 roku weszło NKWD, jak aresztowali jego ojca, a on sam wyskoczył w samej piżamie przez okno. Potem chłopi przebrali go w jakieś ciuchy i dzięki temu mógł przedostać się do Warszawy. Pamiętam go doskonale: był średniego wzrostu, miał niebieskie oczy. Pojawił się w oddziale siódmego dnia. I jeszcze te jego piegi pamiętam. Pewnego razu, w nocy, na kwaterze położył się przy mnie i zaczął opowiadać. Wtedy się dowiedziałam, że podoba mu się Baśka, łączniczka. Naprawdę nazwał mnie dzieciakiem? Przecież ja miałam siedemnaście lat!
…właściwie to skończone szesnaście.
– Ach tam. Biedny ten Andrzej. Zakochany… W nocy z 12 na 13 sierpnia była pierwsza próba przebicia się na Starówkę. Mieliśmy atakować Żelazną, żeby potem skręcić w Chłodną, potem Orlą, dojść na Tłomackie i na Freta. Taki był plan. Byliśmy doskonale uzbrojeni, widać to na zdjęciach. Wszyscy z bronią maszynową, granaty… Ale on nie był od nas. Dołączył się, został przyjęty i na tę akcję poszedł. I jeszcze wziął złe okulary. Wyglądał w nich śmiesznie, miał takie odstające uszy. Ruszyliśmy w kompletnej ciemnicy. Sto kilkadziesiąt osób, do tego wszystkie oddziały ze Śródmieścia Północ. Tuk-tuk, tuk-tuk, obcasy po bruku. Idziemy cicho, gęsiego, grupami. Skradamy się pod ścianami, chowamy w bramach, palce na cynglach. Gdzieś na wysokości Ciepłej podporucznik „Orzeł”, Karol Wierciak, dowódca I plutonu, wychylił się z bramy, żeby zobaczyć, jaka sytuacja. Strzał. Dostał w głowę. A potem było coraz gorzej. Walili wzdłuż Żelaznej z karabinów maszynowych, blokowali nas. Ale my grupami, skokami… Na rogu Krochmalnej palił się pięciopiętrowy dom. Tam mieścił się jakiś skład chemiczny, ogień był gwałtowny. I wielobarwny, nawet nie wiedziałam, że ogień może mieć tyle kolorów. Przygasał, jakby znikał, i znowu wybuchał w górę, robił się wielki jak jakiś potwór. Zrobiło się jasno jak w dzień. Andrzej powiedział mi, że nic nie widzi. Rzeczywiście płomienie odbijały mu się w szkłach i te jego okulary wyglądały jak latarki. Nie mógł biec. Poprosił, żeby go zostawić. Ale tam było zbyt jasno, zbyt niebezpiecznie. Nie mogłam… Złapałam go za rękę jak dziecko na pasach. Drżał. Nie puściłam. Przeskoczyliśmy Krochmalną i schowaliśmy się w gruzach ulicy Żelaznej. Andrzej przecierał te szkła, przecierał, ale dalej nic nie widział. Wtedy powiedział, że zostaje. Nie chodzi o to, że stchórzył, ja tego nigdy o nikim nie powiem, ale on nie powinien z nami iść… Jeden z żołnierzy, starszy, uznał, że Andrzej przesadza, że skoro już tu jest, to musi dalej iść. Dalej, z nami, razem. Musi, to jest rozkaz.
Co się dziwić, jest atak.
– Ale Chołowiecki nic nie widział, to co nam po nim? A ten żołnierz swoje. Że musimy atakować, przecież Starówka czeka, tam nasi… I że Andrzej się boi. Tak powiedział! Zaprotestowałam. Przecież widziałam, co się z nim dzieje. A poza tym… Wie pan, dziś to się o nas mówi: żołnierze. Na wszystkich zdjęciach jesteśmy w mundurach, każdy do obiektywu wystawia broń. Te wojownicze gesty, butne miny. No ale przecież nie ma co się oszukiwać. My nie byliśmy żadne wojsko, na pewno nie zawodowe. Chłopcy, dziewczęta… tylko dowódca prawdziwy oficer. I ja to wtedy powiedziałam. Że nie jesteśmy wojsko, ale powstańcy! I jeżeli Andrzej czuje, że powinien zostać, to niech zostanie. Niedobrze się stało.
Że to pani powiedziała.
– Że to Andrzej usłyszał. Bo uniósł się honorem. No bo jak to? Facet, żołnierz, syn pułkownika, który zginął w Katyniu², nie wstanie i nie ruszy do boju. I wstał. Wybiegł pierwszy, a ja za nim. Za mną reszta. Wtedy strzelił czołg, stał na Chłodnej. Pocisk rozerwał się tuż obok. Sekunda… i koniec. Andrzej dostał w szyję, prawie odcięło mu głowę. Padając, pociągnął mnie za sobą. Przewróciliśmy się, on na mnie…
Żył?
– Umierał. Ale dzięki temu ja żyję. Możemy teraz rozmawiać. Osłonił mnie swoim ciałem. Ściągnęliśmy go z jezdni, tamowanie krwi. Dziewczyny zaniosły go do szpitala. Zdaje się, że zmarł im po drodze… Ale to Basię uważał za piękną.
Panią za upartą i pyskatą.
– Tak. Tyle że ja wcale taka nie byłam. Byłam… no co mam teraz powiedzieć? Byłam… odważna. I pewnie do dziś trochę taka jestem. Albo wie pan co? Może po prostu nie miałam wyobraźni, żeby się bać. Stąd ta odwaga. Jak się człowiek bije o godność, o prawo do życia w godności, to może góry przenosić. Naprawdę!