Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Błyszczące nędze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,99

Błyszczące nędze - ebook

Akcja powieści toczy się wokół historii trzech przyjaciół i ich spraw sercowych. Józef jest początkującym adwokatem odznaczającym się wieloma cnotami. Jego ojciec był zamożnym chłopem, który wychował go na mężczyznę kierującego się rozumem. Co innego przyjaciele Józefa. Kamil ma duszę artysty. Maluje obrazy i kocha się w aktorce, którą chce wyrwać z niemoralnego półświatka krakowskich teatrzyków. Ludwik natomiast darzy uczuciem hrabiankę Irenę. Młodzi widocznie mają się ku sobie, lecz dziewczyna boi się popełnić mezalians. Jak potoczą się losy młodzieńczych porywów serc?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-264-4418-6
Rozmiar pliku: 332 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Było to wieczorem w zimie, gdy dorożka, pędząca szybko po nierównym bruku przedmieścia, zatrzymała się przed jednym piętrowym domkiem, dość lichej powierzchowności. Z dorożki wyskoczył młody człowiek w modnym kudłatym paltocie, spojrzał na numer domu, na który właśnie padało światło pobliskiej latarni, i wszedłszy do sieni, zapukał do pierwszych drzwi.

— A kto tam? — spytał jakiś nosowy głos z głębi.

— Czy tu mieszka pan Ludwik S.? — spytał młody człowiek tonem nieco dumnym.

— Na widermachu .

— Jak to na widermachu? — zapytał znowu przybyły, nie zrozumiawszy tego wyrażenia.

— No, to od tyłu, jeżeli pan wolisz, na piętrze! — odparł głos opryskliwie.

Młody człowiek wszedł w małe podwórko, a minąwszy nie bez pośliźnięcia się kilkokrotnego lodowe pagórki około studzienki, wygramolił się z trudnością po skrzypiących wschodkach na piąterko do małej izdebki.

W izbie nie zastał nikogo oprócz starego służącego, który klęcząc przy piecu, powoli łupał kozikiem drewka, zabierając się do palenia.

— Gdzie jest pan? — spytał prędko przybyły.

— A o którego pana pan się pyta? Bo ich tu przecie dwóch mieszka: pan Józef i pan Ludwik.

— Gdzie jest pan Ludwik?

— Jeszcze nie wrócił z lekcji. Ale co go tylko patrzeć, bo już, zdaje mi się, po ósmej.

Młody człowiek spojrzał na zegarek i nic nie odpowiadając służącemu, począł dużymi krokami przechadzać się po stancyjce, gwiżdżąc arię z jakiejś Offenbachowskiej operetki . Czasem przystawał, rozglądał się po gołych ścianach i mizernym umeblowaniu izdebki, krzywiąc się przy tym niesmacznie, to poglądał znowu na zegarek i widocznie się niecierpliwił.

Służący również zdawał się nie zważać na przybyłego, niekiedy jednak rzucał na niego spode łba spojrzenie, które wyraźnie mówiło, że mu się ten człowiek nie podoba.

Po pół godziny otwarły się wreszcie drzwi i wszedł oczekiwany. Zapewne nie spodziewał się zastać tego gościa, bo ujrzawszy go, zdziwił się niepomału.

— Maurycy u mnie?... Cóż cię sprowadza?

— Mój drogi, odpraw służącego — rzekł Maurycy po francusku. — Mam z tobą pomówić.

Ludwik wyprawił służącego na miasto pod pozorem jakiegoś interesu, a zamknąwszy za nim drzwi, zbliżył się do Maurycego.

— Cóż się stało? — spytał troskliwie — zdajesz mi się mocno niespokojnym!

— Bo i mam o co. Jeżeli mnie ty nie wyratujesz, zginę.

— Ale cóż się stało? Mów!

— Przedwczoraj, jak wiesz, zgrałem się w karty.

— Zawsze te nieszczęśliwe karty!

— Cóż mam robić? Jak wyjść z rozpacznego położenia, w którym jesteśmy? Wiesz sam, że pomimo hrabiowskiego herbu jesteśmy niczym więcej, tylko dziadami, i gdyby nie rodzina matki, która nas jako tako wspiera i utrzymuje, trzeba by albo umierać z głodu, albo rękę wyciągać.

— Albo pracować — wtrącił Ludwik półgłosem.

— Może mi każesz tłuc kamienie przy gościńcu? — spytał Maurycy z ironią.

— Ja ich nie tłukę, a jednak zdołam zapracować na siebie — rzekł Ludwik nieco z goryczą.

— Inna rzecz ty. Ciebie nauczono czegoś. Ja nie umiem nic, nie mam nic prócz świetnego imienia, którego mi wycierać nie wolno po bankierskich komtoarach lub biurach. Cóż mam robić? Gram. Chcę, żeby los, co mnie obarczył hrabiowską koroną, pomógł mi pieniędzmi do dźwigania jej. Stawiam na kartę to, co mam, aby zyskać, czego nie mam. Przegrana nie uspokaja we mnie tego nieugaszonego pragnienia majątku, ale je potęguje. Wczoraj chciałem się odegrać. Na mój podpis jednak nie chciano mi już więcej pożyczyć, więc...

Tu zawahał się mówiący, spojrzał na Ludwika, jakby w jego twarzy chciał wyczytać zachętę do dalszego wyznania. Surowy jednak spokój na tej twarzy odjął mu odwagę i Maurycy spuścił oczy w ziemię.

— I cóż zrobiłeś? — spytał Ludwik.

— Ludwiku, boję się, że będziesz mną pogardzał.

— Wszak nie bałeś się czynu, czemu boisz się sądu? Mów, co zrobiłeś?

— Sfałszowałem na wekslu podpis jednego z moich znajomych.

Ludwik cofnął się przerażony. Jakkolwiek spodziewał się czegoś złego, jednak to, co usłyszał, przeszło jego oczekiwanie. Ścierpnął, usłyszawszy wyznanie takiej szkarady, i oniemiał na chwilę. Jakiś czas panowało ponure, przykre milczenie, podczas którego myśl Ludwika mierzyła całą głębię ciemnej przepaści występku, która się przed nim otwarła.

— Maurycy! — odezwał się po chwili — jak mogłeś to uczynić?

— Postąpiłem nierozważnie, lekkomyślnie, ale miałem nadzieję, że się odegram, zapłacę i zniszczę ślad mego występku. Inaczej się stało i dziś Żyd, który się domyśla wszystkiego, grozi mi sądem, kryminałem. Ludwiku, ratuj mnie z tego rozpaczliwego położenia! Bo jeżeli ty mi nie pomożesz, wtedy nie pozostanie mi nic więcej, jak tylko to...

To mówiąc wyjął z kieszeni małą krócicę, na której zamku błyszczała nasadzona kapsla.

— Schowaj to — rzekł Ludwik surowo i nieco pogardliwie — gdybyś miał na serio samobójcze myśli, nie spowiadałbyś się z nich przede mną. Więc po co te komedie? Myślmy raczej, jak zaradzić nieszczęściu. Jak wielką jest ta suma, za którą sprzedałeś swój honor?

— Dwieście guldenów.

— I nikogo nie masz, kto by ci teraz mógł pożyczyć tę sumę?

— Nie mam.

— Nikogo z tej złotej młodzieży, z którą żyjesz i bawisz się?

— Nie chciałbym przed nimi zdradzać się z ubóstwem moim.

— A ojciec twój?

— Ten równie, jak ja, gra przed ludźmi komedię świetnego losu i szychem pozorów zasłania nędzę swoją. I on kartami podtrzymuje egzystencję swoją. Może szczęśliwiej gra ode mnie, ale z tego mi się nie zwierzy, by nie potrzebował dzielić się tym, co mu na jego własne przyjemności nie wystarcza.

— Maurycy! zapominasz, że mówisz o ojcu swoim.

— Nie moja wina, że inaczej mówić nie mogę. Kto nas zrujnował i do takiego stanu przywiódł, jeżeli nie on?

— Dość o tym — przerwał mu Ludwik — nie do ciebie należy być sędzią czynności jego. Więc znikąd nie masz nadziei dostać tej sumy?

— W tobie miałem jedyną nadzieję.

— We mnie? Czyż nie wiesz, że praca moja zaledwie na skromne utrzymanie mi wystarcza? Skąd ja mógłbym mieć taką sumę?

— Ale masz kredyt, którego ja nie mam.

Ludwik zamyślił się. Położenie Maurycego zafrasowało go na serio i szukał sposobu wydobycia go z tego błota.

— Może by Józef... — rzekł po chwili jakby do siebie — tak, może on mieć będzie. Zatrzymaj się chwilkę, niedługo nadejdzie.

— Czy nie mógłbyś sam z nim pogadać? Nie lubię czegoś tego Katona i nierad z nim się spotykam, szczególniej teraz byłoby żenującym...

— Prawda, nie pomyślałem o tym. Więc sam z nim pomówię. Czy tobie pilno potrzeba tych pieniędzy?

— Dziś jeszcze.

— Więc gdzież się z tobą będę mógł widzieć?

— Może przyjdziesz do nas?

Ludwik poczerwieniał i zmieszał się trochę na tę propozycję.

— Czy twoje panie — spytał nieśmiało — nie idą dziś na bal?

— Nie. Irena jest trochę niezdrowa. Tak przynajmniej mówiła przed matką, gdy jej proponowała pójście na bal.

— Więc będę u was za godzinę.

— Będziemy czekać na ciebie z herbatą. Do widzenia, Ludwiku! — rzekł Maurycy biorąc ręce Ludwika w swoje dłonie i ściskając je — będę ci do śmierci wdzięczny, jeżeli uratujesz mój honor.

— Zrobię, co będę mógł — odrzekł Ludwik odprowadzając gościa ku drzwiom.

Maurycy zbiegł szybko ze wschodów, w ruchach i zachowaniu się jego widać było, że kontent był ze swojej wizyty, i kiedy wsiadł do powozu, tak dalece nie był panem wesołości, która go owładnęła, że zatarłszy ręce, rzekł głośno:

— A to mi się udało!

— Dokąd mam jechać? — spytał dorożkarz.

— Przed moje mieszkanie.

Woźnica zaciął konie i powóz z turkotem potoczył się ku miastu.

Tymczasem Ludwik po odejściu gościa usiadł przy stole i podparłszy ręką głowę, rozmyślał jeszcze nad tym, o czym się przed chwilą dowiedział. Był jeszcze pod wrażeniem przykrego uczucia, jakie w nim obudził postępek Maurycego, i pojąć nie mógł, jak można było popełnić taką podłość. Pierwszy to raz tak blisko dotknął się występku i czuł odrazę, jakby zimny, jadowity gad popełzał po jego piersiach. A lubo tłumaczył sobie Maurycego, jak mógł, to jednak nie podobna mu było oprzeć się pewnemu rodzajowi wstrętu i pogardy. Długo tak siedział nieruchomy, zamyślony, zapatrzony w płomień lampy. Wreszcie wstał z jakimś stałym postanowieniem i rzekł:

— Bądź co bądź, ratować go muszę, choćby tylko dla niej...

Wymawiając ostatnie słowa obejrzał się, jakby się obawiał, by ktoś nie posłyszał ich.

W izdebce jednak, jak wiemy, nie było nikogo. Po niejakim czasie dopiero wrócił Marcin ze sprawunkiem z miasta.

— Poszedł sobie przecież ten świszczypała — mruknął stary sługa ujrzawszy Ludwika samego, chodzącego wzdłuż izby.

Ludwik nic się nie odezwał. Marcin wziął to za zachętę do mówienia i ciągnął dalej:

— Dmie to i nos do góry zadziera, a w kieszeni pewnie, uczciwszy uszy pańskie, dziury. Znamy my takich fircyków!

— Więc ci się nie podobał, Marcinie?

— Oj, co nie, to nie, z przeproszeniem łaski pana. Jakoś mu kiepsko z oczu patrzy.

— To hrabia Maurycy.

— Ba, i co to ma jedno do drugiego. Nie takich ja to hrabiów widział po kryminałach w łańcuszkach.

Ludwik spojrzał badawczo na służącego, chcąc wyczytać z jego twarzy, czy przypadkiem nie podsłuchiwał pode drzwiami jego rozmowy z Maurycym, ale spokój służącego przekonał go, że Marcin instynktem tylko odgadł charakter kwalifikujący się, przynajmniej w tej chwili, do kryminału. Nie chcąc słuchać dalszych uwag służącego o swoim gościu, Ludwik zapytał go o Józefa, którego obecności potrzebował bardziej niż kiedykolwiek.

— Czy był pan Józef w domu dziś po południu?

— Jeszcze go nie było od rana. Ale zapewne przyjdzie po futro, bo mróz chwycił na dworze. Zdaje mi się nawet, że coś stuka po wschodach. To pewnie on.

I otworzył drzwi wchodzącemu mężczyźnie.

Przybyły mógł mieć około dwudziestu pięciu lat, wysokiego wzrostu i muskularnej budowy. Twarz miał śniadą i niezbyt regularnych rysów, ale pełną życia i męskiej energii. Szczególniej czarne przenikliwe oczy, błyszczące pod wysokim i pięknie sklepionym czołem, świadczyły o duchu czynnym i ruchliwym. Oczy te, pełne inteligencji i życia, zdawały się kłócić wiecznie z klasycznym spokojem jego twarzy i surową powagą. Był to charakter żelazny, nieugięty i prawy. W szkołach nazywano go Katonem, a często także egipskim Józefem — dla czystości obyczajów i obojętności na powabne pokusy rozkoszy. Surowy dla siebie, pobłażliwy i wyrozumiały był na ludzkie słabości i częściej uniewinniał, niż potępiał. Te przymioty zjednały mu, jeżeli nie miłość i przyjaźń, to szacunek i poważanie, pomimo jego niskiego urodzenia. Józef bowiem był synem chłopa, zamożnego kmiecia znad granicy pruskiej. Nie taił się z tym, owszem, chlubił się, że twardą pracą dobił się stanowiska i wyszedł w górę. Był bowiem już po egzaminach adwokackich i parę razy bronił sprawy przed sądem. Ojciec jego wprawdzie nie życzył sobie tego i chciał syna koniecznie widzieć księdzem, upatrując w tym stanie największe szczęście dla niego, ale Józef stanowczo sprzeciwił się temu, utrzymując, że nie chce być ciężarem społeczeństwa i tuczyć się w bezczynności jego kosztem, mogąc pracować i być użytecznym.

Ojciec zmartwił się z początku bardzo, ubolewał przed księdzem proboszczem nad bezbożnością syna, ale w końcu dał się jakoś przekonać i pogodzić z postanowieniem Józefa, zwłaszcza że ten, wyjątkowe to, jednorazowe nieposłuszeństwo wynagradzał miłością synowską, jakiej rzadkie w tych warunkach widzimy przykłady.

Takim był człowiek, na którego przybycie czekał Ludwik z niecierpliwością, a zarazem pewną obawą. Pomimo bowiem, że od dwóch lat mieszkali razem, Ludwik za dumny był, aby kiedykolwiek żądał pieniężnej pomocy od swego przyjaciela, a dziś trzeba było przełamać tę dumę. Ta myśl robiła go nieśmiałym i trwożliwym. Nie wiedział, jak rozpocząć rozmowę o tej rzeczy, zwłaszcza że Józef był dziś jakoś zasępiony i milczący.

— Jakoś nieswój dziś jesteś — odezwał się wreszcie Ludwik.

— Ach, to ta sprawa Podachowskiego tak mi humor psuje — odrzekł Józef rzucając czapkę na stół. — Pupile uzyskali pełnoletność i coraz natarczywiej dopominają się rachunków z opieki, a tu pieniędzy nie ma i trzeba będzie sprzedać dom na spłacenie ich.

— I cóż zrobił z powierzonym sobie sierocym majątkiem?

Józef machnął ręką.

— Wystawne życie pochłonęło wszystko. Mąż puszczał pieniądze w handlu na śniadanka dla przyjaciół, żona na stroje, zabawy, przejażdżki. Brali bez rachunku z obcej szkatuły, aż się domacali dna, którego teraz własnym majątkiem nie będą mogli zapełnić. Dom ich wystawiony będzie na licytację, a wtedy czeka ich nędza... Żal mi starego, bo ma niezłe serce, a bardziej jeszcze żal córki.

— Która ci nie jest obojętną.

— Nie robię z tego sekretu. Jest to pierwsza kobieta, którą pokochałem i zdaje się, będzie ostatnią. Zbyt bowiem na serio pojmuję życie, abym je miał trwonić na miłostki, które bym musiał potem odrzucać jak spalone zapałki, i zbyt szanuję miłość, abym z nią obnosił się po różnych sercach jak po zajezdnych domach i prosił się o przytułek dla niej. Miłość jest, według moich pojęć, religią serca; kto często odmienia bożyszcze swoje, ten jest apostatą lub poganinem. Taką miłością pokochałem Leonię. Miłość moja nie zdałaby się do romansu lub na wiersz dla poety, ale zdolna jest zapewnić nam obojgu szczęście i będzie osładzać cierpkie i znojne nieraz życie. Nie kocham Leonii jak wymarzoną kochankę, ale ją kocham jak przyszłą żonę moją, wspólniczkę mych kłopotów i radości. Dlatego nie znane mi są owe wymarzone, sztuczne, jak rośliny w cieplarni rozwinięte, cierpienia miłosne, które innym kochankom zatruwają życie i dają bezsenne noce, bo nie ubiegam się za tęczowymi odblaskami uczucia, za cieniem miłości, ale chcę samej miłości. Jeżelim się zawiódł, jeżeli Leonia nie jest taką, jaką chciałbym ją mieć, wtedy może wypadnie mi zostać starym kawalerem.

Rozmowa wzięła taki obrót, że Ludwikowi nie podobna było skręcić jej na rzecz, o której chciał mówić z Józefem. Szczęściem, że sam Józef pomógł mu, rozpocząwszy mówić o majątkowym położeniu swojej przyszłej żony.

— Nie jestem w możności — mówił — dać jej wygód i zbytków, do jakich ją nieoględne życie rodziców przyzwyczaiło, ale chcę jej i sobie po ruinie, jaka ich czeka, zapewnić spokojny kąt i przyzwoite utrzymanie. Z tą myślą pracuję, odkąd poznałem Leonię, i oszczędzam, co mogę.

— I dużo już zaoszczędziłeś?

— Przeszło tysiąc guldenów. Jest to mało bardzo, ale dosyć jak na początek. Najtrudniej zacząć.

— Właśnie chciałem cię prosić — odezwał się wreszcie Ludwik skubiąc palcami mankiet u surduta i płonąc cały — chciałem cię prosić, czy nie mógłbyś mi z tych zaoszczędzonych pieniędzy pożyczyć?

Józef spojrzał zdziwiony na swego przyjaciela; nie spodziewał się podobnej prośby, nigdy bowiem, nawet w największej potrzebie, Ludwik nie uciekał się do jego kieszeni, a nawet parę razy ofiarowanej pomocy przyjąć nie chciał.

Ludwik czuł na sobie badawczy wzrok jego i był cały jak w ogniu.

— I dużo ci potrzeba?

— Dwieście guldenów.

To jeszcze bardziej zdziwiło Józefa. Znając skromne wydatki Ludwika, nie mógł więc pojąć, na co by mu tak wielka suma była potrzebną.

— I prędko potrzebujesz tych pieniędzy?

— Dziś, koniecznie!

— Dziś?

Ta nagłość potrzeby jeszcze bardziej zaintrygowała Józefa.

— To nie podobna — rzekł. — Wiesz, że całą moją sumkę mam w papierach publicznych. Chyba... Czy dla siebie potrzebujesz tych pieniędzy?

Ludwik zawahał się chwilę. Potem rzekł półgłosem:

— Nie.

— W takim razie radziłbym ci namyślić się trochę. Jestem pod tym względem praktyczniejszy i więcej doświadczony i mogę ci powiedzieć, że nie ma co ufać ludziom w pieniężnych interesach. Wiesz, że dla ciebie wszystko chętnie uczynię, ale nie chciałbym, aby pieniądze, które mnie i tobie z takim trudem przychodzą, miały się dostać w ręce człowieka...

— To już moja rzecz. Ja ci ręczę za tę sumę — rzekł Ludwik, urażony nieco skrupulatnością, z jaką Józef postępował w tym względzie. — Od dziś za miesiąc odbierzesz twoją pożyczkę.

— Nie zrozumiałeś mnie, Ludwiku. Uwagi moje nie wypływały z niechęci lub obawy, ale miały na celu zreflektowanie twoich szlachetnych popędów, z których nieuczciwi ludzie korzystać umieją.

— Gdyby mi tak nie zależało na tej pożyczce, nie prosiłbym cię o nią.

— W takim razie, jeżeli dziś koniecznie potrzebujesz tej sumy, nie wypada nam, jak odszukać Kamila. Pożyczyłem mu przed dwoma miesiącami dwieście kilkadziesiąt guldenów. W tych dniach sprzedał obraz, będzie więc mógł oddać tę sumę.

— Kamila podobno nie ma w domu, miał wyjechać na wieś z piękną Eleonorą, w której się podobno zakochał.

— Jeżeli ten miał być powód jego wyjazdu, to ci mogę ręczyć, że nie wyjechał. Znam całą tę sprawę i wiem, jaki powód skłonił Kamila do tak widocznego zajmowania się Eleonorą... Nie sądź Kamila z powierzchowności, bo się pomylisz grubo. Jest niby lekkomyślny, roztrzepany, płochy salonowiec, ale pod tą maską, którą jednych bawi, drugich intryguje, kryje się dusza zacna, szlachetna. Gdyby mi kto kazał zrobić cnotę śmiejącą się, rozbawioną — jego użyłbym za model. Patrz na jego obrazy, a poznasz moralne głębie tej duszy. I myślisz, że człowiek taki mógłby się zająć starą, wyróżowaną kokietką?

— Któż go do tego przymusza?

— Znasz Edwarda?

— Znam. Ale cóż to ma za związek?

— Uważałeś, że od niejakiego czasu Edward, mimo że porzucił lekcje, stanowiące jego całe utrzymanie, żył świetnie, tracił wiele, bywał na wszystkich balach, koncertach i teatrach. Czy wiesz, za jaką cenę kupił sobie ten świetny los, którego mu wielu zazdrościło?... Oto za cenę godności człowieczej.

Edward był kochankiem Eleonory. Starzejąca się kokietka, nie mogąc wdziękami przykuć do siebie młodego człowieka, kupiła go sobie. Błyszczący więc los tego człowieka był okropną nędzą moralną. Kamil widział to wszystko i jako jego przyjaciel usiłował wyrwać go z tej nędzy i upodlenia. Zaklinał go w imię przyjaźni, w imię sztuki, którą dawniej tak miłował, a potem zaniedbał i porzucił. Ale to nie skutkowało. Wtedy Kamil dla ocalenia przyjaciela zbliżył się do Eleonory i zwierzył mi się z planem swoim. Wiesz, że jest piękny jak Apollo belwederski , nie było mu więc trudno, gdy chciał, podbić serce rozpustnicy. Wtedy, łudząc ją pozorami kłamanej miłości, wymógł na niej zerwanie stosunków z Edwardem i skłonił ją do wyjazdu na wieś, dokąd za nią na całą zimę udać się obiecywał. Stało się, jak chciał. Eleonora, upozorowawszy przed mężem swój wyjazd w jakiś zręczny sposób, dała zupełną odprawę dawnemu kochankowi, który ją za wiele kosztował. Edward, oburzony podłymi intrygami Kamila — tak bowiem nazywał jego postępowanie — wyzwał go na pistolety. Nie przyszło jednak do pojedynku, bo Kamil wyznał przyjacielowi wszystko. Dziś Edward, wrócony znowu sztuce i pracy, ze wstrętem przypomina sobie krótką chwilę upadku i zapomnienia, w której się tak spodlił, że nie widział swego spodlenia, i przywiązał się całą duszą do swego wybawcy. A Eleonora, dowiedziawszy się o wszystkim, nie śmie wracać do miasta pod pręgierz urągań ludzkich i pała do Kamila wściekłą nienawiścią i chęcią zemsty. No, rozumiesz teraz postępowanie Kamila?

— Chodźmy do niego — rzekł Ludwik przypomniawszy sobie, że obiecał za godzinę być u hrabstwa.II

Jesteśmy w mieszkaniu malarza. Przed sztalugą siedzi młody artysta i przy świetle lampy, wiszącej nad jego głową, wykończa kredką kontur obrazu. Obraz przedstawia młodą dziewczynę o pięknych, regularnych rysach. Duże oczy, pełne zaklętych czarów i uroków, patrzą przed siebie spokojnie, nie zmącone jeszcze żadną namiętnością, żadnym uczuciem, jak ciche, śpiące wód głębiny. Dziewczyna stoi przed zwierciadłem, w którym się wiotka jej postać odbija, i wyciąga rękę do stoliczka, na którym leży róża i kosztowny diadem. Zdaje się wahać i namyślać, którą z tych ozdób wziąć do jasnych włosów. Są to jakby heraklesowe drogi dziewczyny, dusza jej poczyna się budzić i myśleć. Artysta z zamiłowaniem pracował nad obrazem. Czasem wstawał, odchodził kilka kroków od obrazu i przypatrywał mu się z zajęciem, upatrując, co by jeszcze poprawić należało.

Artystą tym był Kamil. Józef nie przesadził wcale, nazywając go Apollinem belwederskim. W istocie, twarz była, jakby podług antyków rzeźbiona: bujne, gęste, jasne włosy jak lwia grzywa spadały na ramiona w artystycznym nieładzie, a ciemne błękitne oczy, pomimo żywości i ognia, miały dziwną słodycz i pociągający powab w spojrzeniu, który udzielał się całej twarzy, nie odbierając jej charakteru męskiego.

Skrzypnięcie drzwi przerwało pracę artyście. Do pokoju weszła staruszka miłej powierzchowności, ale bardzo mizerna i schorowana. Kamil powstał, z uszanowaniem zbliżył się do staruszki i serdeczny pocałunek złożył na jej kościstej ręce.

— Siedzisz? Pracujesz? — rzekła staruszka. — A tam bawią się w mieście. Przechodząc ulicą, widziałam okna sali balowej oświetlone rzęsiście. A ty, czy będziesz na balu?

— Nie, matko — odrzekł wesoło — i po co?...

— Jak to, po co? A kiedyż będziesz się bawił, mój drogi, jeśli nie w twoim wieku?

— A jeżeli mnie to nie bawi? Czy nie stokroć przyjemniej mi, zamiast kręcić się w kółko do zmęczenia, siedzieć tu i pracować?...

— I ta praca zniszczy cię w końcu. Bo pracujesz bez wytchnienia prawie.

— Czy chciałabyś, mateczko, żebym był próżniakiem?

— To nie, ale serce matki boleje nad tym, że tak ciągle pracować musisz na kawałek chleba. I nieraz myślę nad tym, jakby to dobrze było, żebyś się bogato ożenił.

— Chciałabyś, żebym się sprzedał jak niewolnik?...

— Wszak tylu bogato się żeni i nikt tego nie nazywa sprzedażą. A ty masz większe prawo do tego niż kto inny. Masz talent, jesteś...

— Matko, psujesz mnie pochwałami — rzekł przerywając jej mowę pocałunkiem. — Widzisz we mnie, jak każda matka w swym dziecku, wszystko najlepsze. Ale świat inaczej sądzi. Artysta był i jest parią społeczeństwa. Świetność jego to blichtr tylko, to nędza przykryta laurami. I każda matka chętniej widzi córkę swoją idącą za mąż za lada urzędnika, doktora niż za artystę. Dymy pochwał to jedyny haracz, jaki świat płaci sztuce i jej adeptom. Kadzą nam jak bogom, ale nie chcą nas znać jako ludzi. Dlatego nie próbuję prosić ich o więcej nad to, co sami dają. I gdybym nawet zakochał się w kobiecie bogatej, to gotów byłbym umrzeć z tęsknoty za nią, a nie powiedziałbym jej tego, bo nie mógłbym jej przekonać, że serce, a nie spekulacja pociągnęły mnie do niej. Ta duma to płaszcz purpurowy, którym zakrywać się powinny takie błyszczące nędze, jak nasza. Czemu tak posmutniałaś, matko?

— Boś mi, mój synu, odkrył rzeczy, o których się twojej biednej matce ani śniło. Ja tak pięknie marzyłam sobie o twoim szczęściu!

— Alboż nie jesteśmy szczęśliwi, droga matko? Kto wie czy to szczęście, jakie układałaś dla mnie, nie zrujnowałoby nam właśnie naszego szczęścia, nie wniosło w nasz cichy zakątek trosk i niepokojów.

— Więc wiecznie tak pracować i pracować będziesz bez końca?

— Praca to życie, matko. Praca to szczęście, jeżeli pracujemy dla osób, które kochamy. Czyś ty się czuła nieszczęśliwą, gdyś pracowała na nas? — spytał siadając przy niej i tuląc jej dłoń w swych rękach.

Pocałunek, złożony na jego czole, był wymowną odpowiedzią.

— Więc zgoda z nami? — spytał Kamil — i nie będziesz mnie już, mateczko, swatać?

— Ha, cóż robić? Zawsze umiesz mnie przekonać. A jednak smutno mi, gdy pomyślę, że umrę i nie zobaczę cię ustalonym, ożenionym.

— Któż to mówi? Wszak ja nie ksiądz i na celibat nie przysięgałem. Jeżeli znajdę w życiu kobietę biedną jak ja, dobrą jak ty, i ta kobieta pokocha mnie szczerze, wtedy przyprowadzę ją do ciebie i poproszę, byś ją tak, jak mnie, kochała, i będziemy szczęśliwi we troje. Dobrze?

Słowom tym czułym towarzyszyło spojrzenie pełne takiej miłości, że staruszka nie mogła oprzeć się wzruszeniu i rozpłakała się z radości.

Syn milczeniem uszanował te łzy. Po chwili, gdy matka otarła zwilżone oczy, wziął ją za rękę, poprowadził przed obraz i rzekł:

— Nie widziałaś jeszcze mojej ostatniej roboty. Muszę ci się z nią pochwalić. Usiądź tu i powiedz, jak ci się podoba?

Staruszka patrzała czas jakiś, potem rzekła:

— Śliczny aniołek.

— Dobrze powiedziałaś. Jest to aniołek jeszcze, z którego może być kobieta lub wietrznica.

— Jeżeli przeniesie diadem nad białą różę.

— Więc zgadłaś myśl moją. A bałem się, że obraz nie dość jasno ją tłumaczy. Już myślałem nawet dla lepszego wytłumaczenia diadem dać szatanowi, który by nim kusił dziewczynę, a białą różę wetknąć w rękę anioła, ale takie alegorie rażą mnie. To zbyt trywialne.

— Tak jest lepiej, lepiej — mówiła matka wpatrując się w obraz. — I twarz dziewczyny prześliczna.

— Podoba ci się?

— Bardzo, bardzo. Trochę zimna, ale to właśnie lepiej ją tłumaczy. Prześliczny! — powtórzyła jeszcze. — Czy skończysz go jeszcze na tegoroczną wystawę?

— Skończę, ale go nie dam. Tego obrazu prócz ciebie, matko, może nikt więcej widzieć nie będzie.

— Dlaczego?

— Nie pytaj mnie, mateczko, bo dziś nie umiałbym ci jeszcze nic na to odpowiedzieć.

I jakby bał się z czymś wygadać przed matką, skręcił rozmowę na inny przedmiot.

Z godzinę jeszcze tak gawędził syn z matką. Potem staruszka, zmęczona nieco całodziennym chodzeniem, poszła wcześniej na spoczynek do drugiego pokoju, a Kamil usiadł znowu przed sztalugą i wziął się znowu do roboty. Zaledwie jednak kilka pociągów kredką zrobił, kiedy we drzwiach pojawili się Józef i Ludwik.

— A co? Nie mówiłem ci, że go zastaniemy? — odezwał się Józef swoim donośnym głosem.

— Ciszej — rzekł Kamil kładąc palec na ustach — moja matka już śpi. Siadajcie!

Młodzi ludzie na palcach postąpili naprzód; Kamil tymczasem prędko zdjął płótno ze sztalugi i wsunął je między inne obrazy.

— Cóż to za sekret? — spytał Ludwik dostrzegłszy ten manewr.

— Żaden sekret. Obraz zaczęty dopiero. Zobaczycie go, jak wykończę — odrzekł Kamil z pozorną obojętnością i usiadł przy gościach.

— A my tu do ciebie na egzekucję — rzekł Józef żartobliwie.

— Pewnie o pieniądze. Miałem właśnie jutro być z nimi u ciebie. Są już odłożone w biurku.

To powiedziawszy wstał i poszedł do biurka po paczkę banknotów, zawiniętą w papier.

— Nie byłbym cię dziś nachodził — rzekł Józef biorąc paczkę z rąk Kamila — ale musimy koniecznie dziś jeszcze zrobić jeden dobroczynny uczynek.

To mówiąc spojrzał spod brwi, nieco z ironią, na Ludwika, który przed tym spojrzeniem spuścił oczy ku ziemi.

— Mój kochany, nie wiem, jak ci mam podziękować — odezwał się Kamil. — Zrobiłeś mi taką przysługę pożyczając!

— Daj pokój... wiesz, że tego nie lubię. Nie chcę komplementów w procencie. Lubię pomóc, gdy mogę, i nie wymagam nic za to prócz słowności.

Ostatni wyraz powiedział z naciskiem, przynajmniej tak Ludwikowi się wydawało, i dlatego zapamiętał je sobie dobrze.

— No, a cóż słychać z twoją Putyfarą? — spytał Józef Kamila.

— Wczoraj znowu odebrałem od niej list z pogróżkami.

— I cóż ty na to?

— Drwię z tego. Cóż mi może zrobić?

— Oczu ci nie wydrapie, to prawda, ale szkodzić może, bo to najgłupsze stworzenie potrafi, a cóż dopiero Eleonora. To sprytna kobieta. Musi być i w piórze tęga. Masz który z jej listów?

— Oddaję wszystkie Edwardowi... to go stanowczo wyleczy.

Wśród tej rozmowy Ludwik się niecierpliwił. Godzina, o której miał się stawić u hrabstwa, dawno minęła, chciał więc iść tam co prędzej. Widząc, że rozmowa na dłużej się zanosi, wstał z krzesła i wziął kapelusz.

— Czekaj, pójdziemy razem — rzekł Józef.

— Dokąd wam tak spieszno? — spytał Kamil.

— Ja muszę jeszcze dziś być u Podachowskich, pogadać ze starym o interesach. A Ludwik ma także jakieś _rendez-vous._

Ironiczny uśmiech znowu przeleciał po ustach mówiącego. Ludwik jednak nie uważał tego, gdyż już stał we drzwiach, gotów do wyjścia.

Kamil poświecił wychodzącym na schody. Gdy wrócił do pokoju, poszedł ku oknu po płótno, które był schował. Kilka powozów z turkotem przejechało koło okna, aż szyby lekko zadrżały. Kamil spojrzał przez zamarzłe szyby w ciemną ulicę, patrząc za powozami, pędzącymi w stronę sali balowej, i zamyślił się.

— A jeżeli ona także będzie na balu? — rzekł do siebie zasępiony.

Tu nastąpiła długa pauza namysłu.

— Ha! wtedy wszystko między nami skończone — rzekł z westchnieniem i odszedł od okna.

Tymczasem Ludwik i Józef po wyjściu od Kamila, doszedłszy do rogu ulicy, rozłączyli się z sobą. Józef udał się, jak wiemy, do Podachowskich, a Ludwik, dostawszy do rąk owe dwieście guldenów, pospieszył z nimi do domu hrabstwa.

Uprzedzimy go tam o kilka chwil i wejdziemy do małego saloniku, w którym siedziała hrabianka Irena i jej brat. Stara hrabina w przyległym pokoju z jakimś chudym jezuitą odbywała ćwiczenia religijne. Było to zwykłe jej wieczorne zajęcie przed herbatą. Wszystkie wątpliwości, skrupuły pobożne, święte oburzenia na świat i ludzi zbierała starannie na tę godzinę, by się z nimi wywnętrzyć przed księdzem, który z obowiązku herbowną swoją owieczkę cieszył, uspokajał, objaśniał lub doradzał. Rozmowy te były dla hrabiny dopełnieniem całodziennego nabożeństwa kościelnego. Hrabina bowiem była bardzo pobożna, co jej nie przeszkadzało jednak być dumną. Herb i krzyż, ród i religia — to były dwa bóstwa jej duszy albo, mówiąc dokładniej, dwie skorupy, w których zamykało się całe jej życie.

Irena, może równie dumna jak matka, nie naśladowała jej jednak w żarliwej pobożności, lubo nie można jej było posądzić o brak pobożności, tylko że pobożność jej była więcej wewnętrzną i mniej używała pośredników między sobą a niebem. W ogóle cała istność Ireny koncentrowała się wewnątrz. Dużo pięknych i szlachetnych uczuć paliło się żywym płomieniem w jej sercu, ale ludzie nie zawsze mogli je widzieć przez marmurową powłokę dumy i powagi. Nie dałbym wam dokładnego obrazu tej kobiety, gdybym ją zaczął opisywać po szczególe i zachwycał się jej powłóczystym, przeciągłym spojrzeniem, pięknymi liniami wąskich ust, wyniosłą szyją itd., bo w niej uderzała szczególniej klasyczna harmonia tych wszystkich szczegółów, cudowny rysunek całej postaci, przypominający koturnowe postacie dramatów greckich. Może najwięcej wam ją uzmysłowię, porównywując do Ifigenii , gdy w Tauris, w cieniu kolumn wysokich, przechadzała się z powagą i smutkiem, który na jej czole wycisnęła żelazna prawica fatum. Dla Ireny taką potęgą, gniotącą ją, było urodzenie i ubóstwo, dwie sprzeczne siły, wyciągające nieraz na moralnych torturach jej duszę, a ślad tych cierpień odbił się na jej twarzy tragicznym smutkiem. Ten smutek robił ją o wiele starszą, niż była w istocie.

W chwili, w której was wprowadzam do salonu, hrabianka siedziała przy małym stoliczku, zajęta jakąś robótką. Lampa, zasłonięta ciemną, kolorową umbrelką, niewyraźnie oświecała piękne rysy jej bladej twarzy. Obok niej siedział Maurycy, kołysząc się niedbale na krześle i bębniąc palcami po stole. Od czasu do czasu spoglądał niecierpliwie na zegarek, co zwróciło uwagę siostry.

— Czy masz gdzie wyjść? — spytała.

— Chciałbym być na balu.

— Czy z towarzystwa będzie kto?

— Bardzo mało. O tyle tylko, aby mieszczuchy nie sarkali potem na kastowość, na odosobnianie się nasze. Będzie hrabina Aurelia, stara N. z przekwitającymi kuzynkami, trzy archeologiczne Gracje z naszego muzeum starożytności i dla okraszenia tej spleśniałej firmy — młodziutka panna P. Już to przyznać trzeba, że w naszym kółku brak pięknych kobiet. Ty jedna mogłabyś tam królować, gdyby fatalne majątkowe położenie nasze nie przykuło cię, jak Prometeusza , do domowej ciszy.

— Maurycy, wiesz, że nie lubię, gdy się odzywasz w ten sposób... — rzekła z godnością Irena, karcąc brata poważnym spojrzeniem.

— No, ależ bo pokaż mi w naszym towarzystwie coś takiego, na czym by oko z przyjemnością spocząć mogło? Nie ma...

— Hrabianka R.

— Unikat. Toteż ma taki zastęp wielbicieli, że trudno ją przez nich zobaczyć. Hrabianka w oblężeniu, jak twierdza obronna, niezdobyta... Hrabina Mineta to piękna ruina, dobra jeszcze dla poetycznych marzycieli... a pięknej niegdyś Izabeli dziś nie znać prawie pod grubymi pokładami bielidła i różu. Zresztą nie ma nic. Widocznie zaczynamy się wyradzać, potwornieć i jedynie krzyżowanie ras...

— Maurycy! — odezwała się Irena, tą razą już surowo.

— Mówię o małżeństwach mieszanych. Ja sam, gdyby jaka milionowa mieszczanka zapragnęła mojej hrabiowskiej korony...

— To, spodziewam się, nie sprzedałbyś jej...

— Owszem. Pod tym względem jestem demokratą albo praktycznym arystokratą, jeżeli chcesz tak koniecznie.

— Nie mówisz tego, co myślisz.

— Bo tylko głupiec mówi wszystko, co myśli, a ja myślę często o rzeczach, o których nie chciałbym nigdy mówić. Z tym wszystkim to, com ci powiedział z myśli moich o małżeństwie, jest prawdą, i chętnie chwyciłbym się tej kotwicy, byle wybrnąć z położenia, w którym jesteśmy. Bo czymże my dziś? Dziadami, żyjącymi łaską drugich i własnym przemysłem z dnia na dzień bez jutra.

— Maurycy! czyż nie dość czuć takie położenie, potrzebaż jeszcze mówić o nim?

— A dlaczego nie chcesz z nim się rozstać? Dlaczego odrzuciłaś rękę księcia?

Irena zmieszała się, lekki różowy rumieniec zafarbował bladą twarz i nic nie odpowiedziała bratu.

— Prawda, że książę potwornie brzydki — ciągnął dalej Maurycy — ale zgrzybiała starość jego daje wszelką nadzieję, że niedługo będzie trapił przyszłą żonę swoim widokiem. A dla milionowego majątku można było zdecydować się patrzeć czas jakiś na to próchno.

— Maurycy — odezwała się Irena, lekkim zmarszczeniem czoła zdradzając niezadowolenie — czy nie mógłbyś zmienić przedmiotu rozmowy?

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: