Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bo jesteś ty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bo jesteś ty - ebook

Jeśli pokochaliście "Promyczka" Kim Holden, to zakochacie się w tej książce.

Pierwsza miłość. Pierwszy pocałunek. Pierwsze rozczarowanie.

Weronika, która rozpoczęła naukę w klasie maturalnej, sprawia wrażenie nastolatki nieróżniącej się szczególnie od swoich rówieśników. Jak jednak wiadomo, pozory często mylą. Dziewczyna pewnego dnia wpada w poważne tarapaty. Żeby się z nich wydostać, musi spędzać czas z nieco starszą od siebie Sylwią, która na skutek choroby została uwięziona we własnym ciele. Splot przypadkowych zdarzeń sprawia, że Damian, jeden z braci Sylwii, żywi do Weroniki olbrzymią niechęć. Pikanterii dodaje również fakt, że najlepsza przyjaciółka Wery szaleńczo się w nim zakochała. Kropkę nad „i” stawia jednak przeszłość, która – jak to zazwyczaj bywa – daje o sobie znać w najmniej spodziewanym momencie.

Ile jest prawdy w powiedzeniu, że młodość zawsze rządzi się swoimi prawami? Czy prawdziwa przyjaźń naprawdę istnieje? Czy można pogodzić się z nieuniknionym?

„Bo jesteś ty” to słodko-gorzka opowieść, która dotrze do wrażliwych serc czytelników i wypełni je wulkanem emocji.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-969147-8-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ
PIERW­SZY

Naj­pierw usły­sza­łam zło­wiesz­czy stu­kot ob­ca­sów, nio­sący się co­raz gło­śniej­szym echem po szkol­nym ko­ry­ta­rzu, a chwilę póź­niej drzwi otwo­rzyły się z im­pe­tem. Do klasy we­szła – albo ra­czej wtar­gnęła – na­sza wy­cho­waw­czyni, Irena Sroka. Z za­wodu hi­sto­ryczka, z na­tury hi­ste­ryczka, o czym prze­ko­na­li­śmy się już wiele razy. Wy­glą­dała na wzbu­rzoną. To ja by­łam przy­czyną tego wzbu­rze­nia. Mo­men­tal­nie po­czu­łam na so­bie spoj­rze­nia wszyst­kich uczniów, co tylko spra­wiło, że wy­pro­sto­wa­łam się jesz­cze bar­dziej. Wzrok na­uczy­cielki prze­no­sił się z jed­nej twa­rzy na drugą, aż w końcu za­trzy­mał się na mnie. Zmru­żyła po­wieki i wy­ce­lo­wała w moją stronę chudy, sę­katy pa­lec. Jej pa­znok­cie mie­niły się per­ło­wo­ró­żo­wym la­kie­rem, który miał pa­so­wać do su­kienki w tym sa­mym ko­lo­rze. Moim zda­niem nie pa­so­wał.

– No­wacka, okaż cho­ciaż odro­binę sza­cunku i wstań, jak do cie­bie mó­wię! – wrza­snęła.

Mój umysł chciał ją po­in­for­mo­wać, że prze­cież jesz­cze ni­czego do mnie nie po­wie­działa. Nie li­cząc oczy­wi­ście tego, że mó­wiła o mó­wie­niu. W każ­dym ra­zie or­gan od­po­wie­dzialny za spra­wo­wa­nie kon­troli nad wszyst­kimi na­rzą­dami uznał, że jej słowa są tro­chę nie­lo­giczne. Za­cho­wa­łam to jed­nak dla sie­bie.

Wsta­łam. Unio­słam wy­soko pod­bró­dek i za­ci­snę­łam usta. Bar­dzo chcia­łam wy­glą­dać w tym mo­men­cie jak ktoś, komu jest wszystko jedno. W fil­mie Mło­dzi gniewni z Mi­chelle Pfe­if­fer nie­po­korni ucznio­wie przy­bie­rali po­dobny wy­raz twa­rzy. Róż­niło mnie od nich to, że cho­dzi­łam do pol­skiej szkoły, więc za­miast ze­słać mnie po lek­cjach do kozy na co naj­mniej pół roku i tym sa­mym po­wie­rzyć pod opiekę za­je­bi­stej na­uczy­cielce, która w ma­giczny spo­sób spra­wi­łaby, że w ciągu ty­go­dnia, no, może trzech, prze­war­to­ścio­wa­ła­bym swoje ży­cie, rada pe­da­go­giczna za­pewne po­sta­no­wiła oszczę­dzić so­bie kło­potu i jesz­cze więk­szego bólu głowy i po pro­stu wy­rzu­cić mnie ze szkoły już dziś. Mia­łam wra­że­nie, że to, co kilka se­kund póź­niej po­wie­działa do mnie Sroka, do­tarło do mo­ich uszu w zwol­nio­nym tem­pie.

– W tej chwili pój­dziesz do dy­rek­tora! Już on zrobi z tobą po­rzą­dek! Kto by po­my­ślał, że z cie­bie ta­kie ziółko! Ma­tura za pa­sem, a to­bie głu­poty w gło­wie? Wstyd! Je­steś taka… taka… No tak mnie wy­pro­wa­dzi­łaś swoim za­cho­wa­niem z rów­no­wagi, że aż bra­kuje mi na to wszystko słów! Całą noc spać przez cie­bie nie mo­głam! Trzeba było zwo­łać spe­cjalną ko­mi­sję w two­jej spra­wie! Ty my­ślisz, że my nie mamy co ro­bić? Są­dzi­łam, że przez te dwa lata tro­chę oleju wam do głów na­la­łam, ale naj­wi­docz­niej do was nic już nie do­trze! – Była tak wzbu­rzona, że przy oka­zji obe­rwało się ca­łej kla­sie. – Ty, No­wacka, za­bie­raj swoje ma­nele i za­su­waj do dy­rek­tora! A dla po­zo­sta­łych niech to bę­dzie ostrze­że­nie! Szcze­gól­nie dla cie­bie, Ma­li­now­ski! – Tra­dy­cyj­nie już do­stało się sie­dzą­cemu w ostat­niej ławce Piotr­kowi, który od pierw­szej klasy li­ceum bar­dzo su­mien­nie pra­co­wał na łatkę „on jest temu wi­nien”.

Ma­lina przy­brał ty­powy dla sie­bie wy­raz twa­rzy świad­czący o tym, że ma to gdzieś, oparł zgięte w łok­ciach ręce, głowę i część tu­ło­wia na stole i po­now­nie udał się na drzemkę, którą swoim po­ja­wie­niem się przed chwilą prze­rwała Sroka. Ale mu w tym mo­men­cie za­zdro­ści­łam.

Ob­rzu­ci­łam nie­chęt­nym spoj­rze­niem wy­cho­waw­czy­nię, wrzu­ci­łam do ple­caka swoje rze­czy i szu­ra­jąc krze­słem, wsta­łam z miej­sca. Rano, gdy tylko po­ja­wi­łam się w szkole, cze­ka­łam, aż dy­rek­tor we­zwie mnie na dy­wa­nik. Tro­chę so­bie po­cze­ka­łam, po­nie­waż po­sta­no­wił po­trzy­mać mnie w nie­pew­no­ści do ostat­niej lek­cji. Wszem wo­bec mó­wi­łam, że mam na niego wy­wa­lone i ni­czego się nie boję, ale to były tylko po­zory. Tak na se­rio, tak ab­so­lut­nie na se­rio, to każda mi­ja­jąca mi­nuta stre­so­wała mnie tak bar­dzo, że czu­łam, jak moje włosy za­czy­nają si­wieć, i mia­łam wra­że­nie, że za chwilę będę świe­ciła w ciem­no­ści. Tylko czego ja się tak wła­ści­wie spo­dzie­wa­łam? Co ja so­bie wy­obra­ża­łam? Że nie wy­cią­gną wo­bec mnie żad­nych kon­se­kwen­cji? Że po­grożą mi pal­cem, w osta­tecz­no­ści wpi­szą mi ja­kąś uwagę do dzien­nika i na tym się skoń­czy? Prze­cież skoro chcia­łam udo­wod­nić przy­ja­ciółce lo­jal­ność, bio­rąc na sie­bie jej winę, po­win­nam mieć świa­do­mość, do czego może mnie do­pro­wa­dzić moja głu­pota. Albo ina­czej: do czego może mnie do­pro­wa­dzić jej głu­pota, za którą to po­sta­no­wi­łam być tak wiel­ko­dusz­nie od­po­wie­dzialna.

Na dru­gie imię po­win­nam mieć Kre­tynka. Bo prze­cież nie Na­dzieja.

Ko­le­dzy i ko­le­żanki wpa­try­wali się we mnie. Jed­nego mo­głam być pewna: oni, w prze­ci­wień­stwie do sza­now­nego grona pe­da­go­gicz­nego, na pewno nie będą mnie oce­niali. Oni wie­dzieli, że chcia­łam ochro­nić przy­ja­ciółkę. By­łam dla nich bo­ha­terką. Nim ru­szy­łam się z miej­sca, spoj­rza­łam na bladą Ewe­linę, winną ca­łej sy­tu­acji. Wy­glą­dała tak, jakby po­trze­bo­wała na­tych­mia­sto­wej re­ani­ma­cji, mimo to ja­kimś cu­dem wy­krze­sała z sie­bie siłę i po­ka­zała mi dwa unie­sione kciuki. Ten gest do­dał mi nieco otu­chy. Wy­szłam z klasy i ru­szy­łam w kie­runku ga­bi­netu dyra. Wcze­śniej jed­nak we­szłam do ła­zienki. Na szczę­ście Sroka nie sie­działa mi na ogo­nie, żeby upew­nić się, że do­trę do celu. Za­ło­ży­łam ple­cak na ra­miona i sta­nę­łam przed jedną z umy­wa­lek. W pierw­szym od­ru­chu po­my­śla­łam o tym, żeby wy­sko­czyć przez okno i uciec ze szkoły. Kiep­ski po­mysł, zwa­żyw­szy na to, że znaj­do­wa­łam się na dru­gim pię­trze. Po­tem chcia­łam opłu­kać twarz zimną wodą, ale do­słow­nie w chwili, w któ­rej od­krę­ci­łam ku­rek i zmo­czy­łam ręce, do­tarło do mnie, że mam ma­ki­jaż. Za­klę­łam i wy­tar­łam dło­nie o je­ansy, bo sprzą­taczki jak zwy­kle nie za­dbały o to, żeby w po­daj­ni­kach zna­la­zły się pa­pie­rowe ręcz­niki. Opar­łam ręce na umy­walce, przy­mknę­łam po­wieki i sta­ra­łam się uspo­koić my­śli.

Ba­łam się. Mia­łam też mdło­ści, co tylko po­tę­go­wało mój strach. Za­wsze, gdy ogar­niał mnie strach, mia­łam mdło­ści. Ile­kroć oj­ciec pod­no­sił na mnie rękę, mia­łam mdło­ści. Ile­kroć wy­cią­gał ze swo­ich spodni pa­sek, któ­rym chciał na­uczyć mnie po­kory, sza­cunku i po­słu­szeń­stwa, mia­łam mdło­ści. Ile­kroć do­sta­łam w szkole ocenę gor­szą niż czwórkę, mia­łam mdło­ści, bo wie­dzia­łam, co mnie czeka w domu. Mój oj­ciec wy­cho­wy­wał mnie prze­mocą. Nie słu­cha­łam go dla­tego, że chcia­łam, tylko dla­tego, że się go ba­łam. To strach przed nim mnie ukształ­to­wał. To strach przed nim bu­dził mnie każ­dego ranka, to­wa­rzy­szył mi przez cały dzień i usy­piał mnie wie­czo­rami. I cho­ciaż ten czło­wiek od trzech lat nie był ni­czym wię­cej jak kupką ko­ści za­mkniętą w drew­nia­nej trum­nie, to ja i tak się go ba­łam. On cały czas miesz­kał w mo­jej gło­wie. Cały czas miał nade mną wła­dzę. Cały czas wzbu­dzał we mnie lęk.

– Bę­dzie okej – wy­szep­ta­łam, sta­ra­jąc się za­pa­no­wać nad od­de­chem – pój­dziesz tam i po­wiesz, że nie wiesz, co w cie­bie wstą­piło. Obie­casz po­prawę, zgło­sisz się do sprzą­ta­nia te­renu wo­kół szkoły, z po­korą wy­słu­chasz tego, co Mo­lęda ma ci do po­wie­dze­nia, i tyle. Mu­sia­łaś to zro­bić. Mu­sia­łaś po­móc Ewe­li­nie. Wo­bec niej na pewno wy­cią­gnę­liby bar­dzo su­rowe kon­se­kwen­cje, bo miała już kilka rze­czy na su­mie­niu. Wo­bec cie­bie tego nie zro­bią. Masz do­bre oceny, je­steś prze­wod­ni­czącą klasy, re­pre­zen­tu­jesz szkołę w za­wo­dach spor­to­wych i ni­gdy ni­czego nie od­wa­li­łaś. To pierw­szy raz, więc na pewno po­trak­tują cię ła­god­nie. – Uda­wa­łam sama przed sobą, że do­kład­nie tak bę­dzie. Że moje słowa będą pro­ro­cze. I na pewno nie wy­rzucą mnie ze szkoły. Mimo tego mój żo­łą­dek splótł się w cia­sny wę­zeł, bo ja­koś trudno było mi uwie­rzyć, że obej­dzie się bez kon­se­kwen­cji. Spoj­rza­łam w lu­stro. Pa­trzyły na mnie brą­zowe, nie­pewne swej przy­szło­ści oczy. Moja za­zwy­czaj śniada cera przy­brała barwę bieli, pod po­wie­kami na­to­miast wid­niały sińce po nie­prze­spa­nej nocy i na­wet pu­der nie był w sta­nie do­brze ich ukryć.

Wy­szłam z ła­zienki. Z każ­dym ko­lej­nym kro­kiem na­ra­stała we mnie więk­sza nie­pew­ność. Mia­łam wra­że­nie, że tracę kon­trolę nad swoim co­raz bar­dziej na­pię­tym cia­łem. Czu­łam się tak, jak w dniu śmierci mo­jego ojca. Kom­plet­nie ogłu­piała, zde­kon­cen­tro­wana i spa­ni­ko­wana. Mia­łam wtedy pięt­na­ście lat i ba­łam się, że wszy­scy się do­wie­dzą, co zro­bi­łam. Po­wró­ciły wspo­mnie­nia, które od tylu lat wy­pie­ra­łam ze świa­do­mo­ści. Krzyki, wy­zwi­ska, szar­pa­nie za włosy po­łą­czone z odo­rem prze­tra­wio­nego al­ko­holu i pa­pie­ro­sów. A wszystko za­częło się od tego, że po­pro­si­łam o wy­peł­nie­nie zgody na szkolną wy­cieczkę do Gdań­ska. Oj­ciec nie po­zwo­lił mi na nią je­chać. Był pi­jany. Szar­pał mnie i wy­zy­wał od pa­so­ży­tów i nie­wdzięcz­nych ba­cho­rów.

Nie chcia­łam go za­bić. Chcia­łam tylko po­wstrzy­mać jego rękę, kiedy po raz ko­lejny za­mie­rzył się, żeby ude­rzyć mnie w twarz. Stra­cił rów­no­wagę i spadł ze scho­dów. Jak się póź­niej oka­zało – skrę­cił kark.

Sta­łam na szczy­cie scho­dów i pa­trzy­łam na le­żące pod nimi ciało. Oj­ciec miał otwarte, wręcz wy­ba­łu­szone oczy, z któ­rych wy­zie­rała pustka. Nie ru­szał się. Za­czę­łam na zmianę wrzesz­czeć i pisz­czeć. Moja matka była w tym cza­sie na dwo­rze. Za­wsze, gdy oj­ciec mnie bił, wy­cho­dziła z po­koju lub z domu. Ha­łas, któ­rego na­ro­bi­łam, mu­siał ją za­alar­mo­wać, po­nie­waż ni­gdy nie krzy­cza­łam. Matka pa­trzyła to na le­żą­cego bez ru­chu ojca, to na mnie. Jej twarz była blada, oczy roz­bie­gane, ręce nie wie­działy, co mają ze sobą zro­bić.

– Ja nie chcia­łam go za­bić… nie chcia­łam – du­ka­łam. Obej­mo­wa­łam się ra­mio­nami, jakby to miało przy­nieść mi uko­je­nie.

By­łam pewna, że matka we­zwie po­li­cję i po­wie, że je­stem mor­der­czy­nią, każe wsa­dzić mnie do wię­zie­nia i tym sa­mym po­zbę­dzie się pro­blemu. Nie zro­biła tego jed­nak. Nim za­dzwo­niła po od­po­wied­nie służby, zła­pała mnie za ra­miona, po­trzą­snęła nimi i po­wie­działa:

– Oj­ciec spadł ze scho­dów, bo był pi­jany. Po­wtórz. We­ro­nika, po­wtórz, mó­wię!

– Oj­ciec spadł ze scho­dów, bo był pi­jany – usły­sza­łam swój głos, a ona ka­zała mi po­wta­rzać te słowa tak długo, aż uznała, że brzmię wia­ry­god­nie. Moim zda­niem brzmia­łam bar­dzo nie­wia­ry­god­nie.

Przy­je­chało po­go­to­wie. Po­tem po­li­cja i ja­cyś pa­no­wie w gar­ni­tu­rach. By­łam w ta­kim szoku, że pod­czas roz­mowy na zmianę pła­ka­łam, ją­ka­łam się i po­now­nie za­no­si­łam szlo­chem. Nie prze­słu­chi­wali mnie długo. Przy­jęli wer­sję roz­trzę­sio­nej pięt­na­sto­latki. Może sama nie za­czę­łam w nią wie­rzyć, jed­nak bar­dzo tego chcia­łam, dla­tego co­dzien­nie za­raz po prze­bu­dze­niu i tuż przed za­śnię­ciem jak man­trę po­wta­rza­łam so­bie, że oj­ciec sam spadł ze scho­dów. Ja i matka ni­gdy wię­cej na ten te­mat nie roz­ma­wia­ły­śmy. Nie wiem, jak ona, ale ja przez pierw­sze mie­siące kom­plet­nie so­bie z tym nie ra­dzi­łam. Każdy ra­nek wi­tał mnie po­czu­ciem winy i był po­wro­tem z kra­iny kosz­ma­rów. Nie mia­łam z kim o tym po­roz­ma­wiać. Do­piero gdy za­przy­jaź­ni­łam się z Ewe­liną, na­uczy­łam się tego, że je­śli o czymś się nie my­śli i nie mówi, to można spra­wić, że tego nie bę­dzie. Ewe­lina była mi­strzy­nią za­mia­ta­nia trud­nych spraw pod dy­wan, a że ja sta­łam obok i ją ob­ser­wo­wa­łam, pewne na­wyki stały się dla mnie jakby na­tu­ralne. Na­uczy­łam się po­słu­gi­wać tą samą szczotką.

Tyle tylko, że trup ojca w końcu wy­padł z szafy, do któ­rej go upchnę­łam, bo gdy sta­nę­łam pod drzwiami ga­bi­netu dy­rek­tora Mo­lędy, do­tarło do mnie, że wzię­cie na sie­bie od­po­wie­dzial­no­ści za coś, czego nie zro­bi­łam, było złe i na pewno po­niosę su­rowe kon­se­kwen­cje tej de­cy­zji. I to wła­śnie bę­dzie kara za ze­pchnię­cie pi­ja­nego i agre­syw­nego ojca ze scho­dów. Bo ja cały czas uwa­ża­łam, że po­no­szę od­po­wie­dzial­ność za jego śmierć.

Prze­szłość, za którą nie za­mkniemy szczel­nie drzwi, za­wsze nas do­pad­nie. Za­wsze. Za­czeka na ide­alny mo­ment, w któ­rym stra­cimy czuj­ność, i wtedy przy­stąpi do ataku. Je­śli bę­dziemy mieli na so­bie zbroję, damy radę. Go­rzej, je­śli nie opu­ścimy przy­łbicy.

Ja­kimś cu­dem zna­la­złam siłę na to, żeby za­pu­kać do drzwi ga­bi­netu dy­rek­tora.ROZDZIAŁ
DRUGI

Ewe­lina cze­kała na mnie przed szkołą. Pierw­sza rzecz, o jaką mnie za­py­tała, kiedy do niej po­de­szłam, to to, czy jej nie wy­da­łam. Pró­bo­wała grać wy­lu­zo­waną, ale na­wet ja, osoba le­dwo pa­nu­jąca w tym mo­men­cie nad swo­imi emo­cjami, by­łam w sta­nie zo­ba­czyć, że dużo jej bra­kuje do kwiatu lo­tosu pły­wa­ją­cego po ta­fli je­ziora. Wspo­mniała też, że nie za­daje się z kon­fi­den­tami, co jesz­cze moc­niej mnie roz­wście­czyło. By­łam jak ty­ka­jąca bomba, a ona ob­cho­dziła się ze mną bar­dzo nie­umie­jęt­nie.

– Zwa­rio­wa­łaś?! – wark­nę­łam. – Za kogo ty mnie, do ja­snej cho­lery, masz? Uwa­żasz, że je­stem do­no­si­cielką?

– Stara, wy­lu­zuj. To tylko taki żart. – Obie wie­dzia­ły­śmy, że to nie­prawda.

– Nie mów do mnie „stara”. Nie zno­szę tego – po­wie­dzia­łam, a po­tem ob­rzu­ci­łam bu­dy­nek szkoły wście­kłym spoj­rze­niem. Żeby tak znik­nął z po­wierzchni ziemi! Nie­na­wi­dzi­łam tego miej­sca! Pew­nie gdy­bym po­de­szła do sprawy spo­koj­nie, wie­dzia­ła­bym, że prze­bieg roz­mowy z dy­rek­to­rem po­wi­nien mnie cie­szyć. Po­win­nam rów­nież mieć świa­do­mość tego, że je­dyną od­po­wie­dzialną za całą tę sy­tu­ację jest Ewe­lina, a ja wcale nie mu­sia­łam da­wać so­bie przy­kle­py­wać jej prze­wi­nie­nia. Wcale nie mu­sia­łam tego ro­bić. Ale ja nie by­łam spo­kojna. Nie po­tra­fi­łam się uspo­koić. Na­stą­piła ku­mu­la­cja du­szą­cych mnie emo­cji.

– Do­brze, We­ro­niko. Nie będę cię na­zy­wała starą. – Ewe­lina bar­dzo mocno za­ak­cen­to­wała moje imię, wy­wró­ciła oczyma i się za­śmiała, jak­bym przed mo­men­tem opo­wie­działa jej śmieszny żart. Ła­two jej to przy­szło. – Po pro­stu wy­lu­zuj i po­wiedz mi, na czym sta­nęło. Co Mo­lęda ci po­wie­dział? Wy­je­bał cię ze szkoły?

– Nie wy­rzu­cili mnie ze szkoły. Nie po­wia­do­mili po­li­cji ani ku­ra­tora, ale zo­sta­łam za­wie­szona w pra­wach ucznia.

– No to co się tak ci­skasz? Mo­gło być go­rzej – skwi­to­wała moja przy­ja­ciółka z uśmie­chem na twa­rzy.

– Jest naj­go­rzej! Ro­zu­miesz? Naj­go­rzej!

– Prze­sa­dzasz. Po­myśl o tym, że nie bę­dziesz mu­siała cho­dzić do szkoły. Na­wet ci za­zdrosz­czę. Wy­śpisz się w końcu i nie bę­dziesz mu­siała oglą­dać ryja na­szego po­lo­ni­sty. – Dla Ewe­liny sprawa naj­wy­raź­niej była za­ła­twiona. Ewi­dent­nie prze­ma­wiała przez nią ulga.

– Ewe­lina, w za­wie­sze­niu nie cho­dzi o to, że nie cho­dzi się do szkoły! – po­wie­dzia­łam, a ra­czej krzyk­nę­łam. Te­raz by­łam mą­dra, ale jesz­cze pół go­dziny temu uwa­ża­łam do­kład­nie tak samo jak ona. Dy­rek­tor Mo­lęda mnie na­pro­sto­wał. – Szkoła nie może za­bro­nić uczniowi uczest­nic­twa w lek­cjach, gdyż ogra­ni­czy­łoby to jego kon­sty­tu­cyjne obo­wiązki. Dyro po­sta­wił sprawę ja­sno: Skoro mam osiem­na­ście lat, mogę za­koń­czyć edu­ka­cję w dniu dzi­siej­szym, co oczy­wi­ście spra­wi­łoby mu wiele za­wodu, ale to by­łaby moja de­cy­zja. Je­śli jed­nak chcę ją kon­ty­nu­ować, mam po­nieść kon­se­kwen­cje swo­jego czynu. I oczy­wi­ście po­win­nam się cie­szyć, że nie po­wia­do­mił o ca­łej spra­wie ku­ra­to­rium ani po­li­cji. Nie zro­bił tego tylko dla­tego, że jak do tej pory moja opi­nia wśród na­uczy­cieli była bar­dzo do­bra. Nie­mniej ko­mi­sja, która zo­stała we­zwana w mo­jej spra­wie, uznała, że na­leży mi się kara, która sprawi, że spo­kor­nieję, więc zo­sta­łam za­wie­szona do końca roku szkol­nego. Tym sa­mym nie mogę brać udziału w kla­so­wych im­pre­zach. Czyli nie pójdę na stud­niówkę. Na tę samą, na którą cze­ka­łam od mo­mentu, gdy skoń­czy­łam gim­na­zjum! Na tę, na którą już mam ku­pioną su­kienkę! – Aż mu­sia­łam tup­nąć, żeby dać upust wście­kło­ści. Naj­chęt­niej jed­nak ro­ze­rwa­ła­bym coś na strzępy. Na przy­kład gar­dło Mo­lędy. I zro­bi­ła­bym to wła­snymi zę­bami. – Nie po­jadę też za trzy ty­go­dnie na wy­cieczkę do Po­zna­nia! Nie we­zmę udziału w za­wo­dach siat­kar­skich, bo usu­nęli mnie z dru­żyny! Nie je­stem już prze­wod­ni­czącą klasy! Jak więc mam, twoim zda­niem, wy­lu­zo­wać? Przez cie­bie po­zba­wiono mnie wszyst­kich przy­jem­no­ści! – Czu­łam, że pod­czas krzy­ków moja ślina roz­bry­zguje się wo­koło. Ewe­lina też to czuła i pew­nie dla­tego za­częła się ode mnie od­su­wać. To był pierw­szy taki mój wy­buch, od kiedy się zna­ły­śmy, i tak na­prawdę to nie wiem, która z nas była tym fak­tem bar­dziej za­sko­czona.

– No naj­le­piej mnie o wszystko ob­wiń – po­wie­działa moja przy­ja­ciółka z ob­ra­żoną miną. Za­plo­tła dło­nie na pier­siach i te­raz to ona mie­rzyła mnie oskar­ży­ciel­skim wzro­kiem. Ty­powa Ewe­lina.

– A to, prze­pra­szam, ja chcia­łam han­dlo­wać trawą? Ja przy­nio­słam ją do szkoły? To mnie wy­pa­dła z bluzy? Nie wku­rzaj mnie! – Aż się za­trzy­ma­łam w miej­scu, żeby jej o tym po­wie­dzieć.

Ewe­lina wcale nie wy­glą­dała jak ktoś, kto po­czuwa się do ja­kiej­kol­wiek od­po­wie­dzial­no­ści. A jesz­cze dziś rano tak było. Jesz­cze rano mó­wiła, że jest, cy­tuję, za­je­bi­ście po­srana, a jak jej ro­dzice do­wie­dzą się, że miała z tym co­kol­wiek wspól­nego, to ją za­biją. Już i tak miała u nich prze­chla­pane, bo po­pa­lała trawkę w domu i wy­czuli za­pach.

– No sorry, no – po­wie­działa, ale w jej gło­sie nie sły­chać było żad­nej skru­chy. – Może dy­rowi przej­dzie do stud­niówki? Może zmieni zda­nie? Może tak cię tylko chciał po­stra­szyć?

– Może tak, a może nie. Ale to nie wszystko. Jest coś jesz­cze.

– Co?

Spoj­rza­łam na przy­ja­ciółkę. Strasz­nie mnie dziś wku­rzały jej nie­bie­skie oczy, za­ró­żo­wione po­liczki, tle­nione blond włosy i aniel­ski uśmiech. A wszystko to opa­ko­wane w ró­żowo­-białe ciu­chy. To, że cały czas żuła gumę i ro­biła ba­lony, rów­nież mnie iry­to­wało.

– Po­cząw­szy od przy­szłego po­nie­działku, po szkole mam cho­dzić do ja­kiejś cho­rej la­ski.

– Ale że jak? Ja­kiej cho­rej la­ski? I po co, bo nie ku­mam? – za­py­tała.

– Mo­lęda po­wie­dział mi, że ona jest bar­dzo chora i nie ru­sza się z łóżka, a ja w ra­mach od­po­ku­to­wa­nia swo­ich, prze­pra­szam: two­ich, grze­chów, mam spę­dzać z nią czas. – Dy­rek­tor po­wie­dział mi coś jesz­cze, ale nie mia­łam za­miaru tego mó­wić Ewe­li­nie.

– To te­raz tak będą ro­bić, jak ktoś wy­wi­nie ja­kiś nu­mer w szkole? Będą ka­zali się opie­ko­wać nie­peł­no­spraw­nymi? To le­galne? – Zro­biła wiel­kie oczy.

– Idź i się go za­py­taj. Sie­dzi w ga­bi­ne­cie i za­pewne tylko czeka na to py­ta­nie!

– O nie! Naj­go­rzej! Nie­peł­no­sprawni są okropni! – Moja przy­ja­ciółka zro­biła taką minę, jak­bym mó­wiła o kimś, kto za­raża śmier­telną cho­robą.

– Po­wie­dział, że mogę za­brać ze sobą ko­goś do to­wa­rzy­stwa. Po­my­śla­łam o to­bie. We dwie bę­dzie nam ła­twiej zmie­nić jej pie­lu­chę. – Nie wiem, dla­czego to po­wie­dzia­łam, skoro to nie była prawda. Chyba po pro­stu chcia­łam do­piec Ewe­li­nie.

– No co ty, stara! Prze­cież ja się kom­plet­nie do ta­kich rze­czy nie na­daję! Ja się boję ta­kich lu­dzi! Patrz – pod­cią­gnęła rę­kaw je­an­so­wej kurtki i po­ka­zała mi swoje przed­ra­mię – na samą myśl, że mia­ła­bym ko­goś ta­kiego do­tknąć, mam gę­sią skórkę. To obrzy­dliwe. – Wsa­dziła so­bie pa­lec do buzi i uda­wała, że wy­mio­tuje.

– Se­rio? A wiesz, że gdy­bym zo­sta­wiła cię z tym samą, to by­ła­byś na moim miej­scu?

Ewe­lina łyp­nęła na mnie spode łba, ewi­dent­nie było jej to nie w smak, ale wie­działa też, że aku­rat z tym ar­gu­men­tem nie ma co dys­ku­to­wać.

– A twoja matka? Dyro z nią ga­dał? – za­py­tała. Coś mi mó­wiło, że chciała zmie­nić te­mat.

– Dzwo­nili do niej ze szkoły, ale nie była w sta­nie po­wie­dzieć im, kiedy wróci, żeby dać mi oso­bi­stą re­pry­mendę. Na pewno nie w tym ty­go­dniu. Obec­nie prze­bywa w Ber­li­nie. Pra­cuje. Po­piera de­cy­zję Mo­lędy. Jest jej wstyd za moje za­cho­wa­nie.

– Czyli so­bot­nia im­preza ak­tu­alna?

– Ewela! Nie prze­gi­naj! Mam dość atrak­cji!

– Wera! – Przy­ja­ciółka zro­biła tak wiel­kie oczy, że my­śla­łam, że wy­padną jej z or­bit i po­to­czą się po chod­niku. A po­tem zło­żyła dło­nie jak do mo­dli­twy i za­częła pa­plać: – Ja wiem, że i tak je­stem twoją dłuż­niczką, więc obie­cuję ci, że będę się opie­ko­wała two­imi dziećmi w każdy week­end. Oczy­wi­ście, jak już bę­dziesz je miała. Wiem, że te­raz na pewno mi nie wie­rzysz, ale tak bę­dzie. Będę naj­lep­szą cio­cią dla tych bo­ba­sków. Ale nie mo­żesz nie zro­bić tej im­prezy w so­botę! Jako je­dyna z ca­łej na­szej paczki masz wolną chatę, stara cię nie in­wi­gi­luje i co naj­waż­niej­sze: Ma­te­usz też przyj­dzie, a wiesz, jak bar­dzo mi na nim za­leży. Wiesz też, że moi sta­rzy za­bro­nili mi się z nim spo­ty­kać, bo uwa­żają, że on spro­wa­dza mnie na złą drogę.

– A ty wiesz, że ja nie chcę mieć dzieci, któ­rymi ty mo­gła­byś się opie­ko­wać? Mó­wi­łam ci o tym mi­lion razy. – Za­plo­tłam dło­nie na pier­siach i pa­trzy­łam na przy­ja­ciółkę, która szcze­rzyła do mnie zęby. Po­woli prze­cho­dziła mi złość na nią. Pew­nie jak przej­dziemy na drugą stronę ulicy, już cał­ko­wi­cie mi­nie.

– Oj tam, oj tam. Zmie­nisz zda­nie, a na­sze dzieci też będą się kie­dyś ze sobą przy­jaź­niły.

– Na­dal mnie nie prze­ko­nu­jesz – po­wie­dzia­łam, cho­ciaż to nie była prawda.

– Wera. – Spoj­rzała na mnie tymi swo­imi aniel­skimi oczyma.

– Niech ci bę­dzie. Ale ty po wszyst­kim sprzą­tasz! Ja na­wet nie kiwnę pal­cem!

– DZIĘ­KUJĘ! – krzyk­nęła i rzu­ciła mi się na szyję.

– Bo mnie udu­sisz. – Pró­bo­wa­łam ją od sie­bie od­su­nąć, ale tak na­prawdę cho­ler­nie po­trze­bo­wa­łam te­raz tej bli­sko­ści. Od dziecka ma­rzy­łam o tym, żeby mieć przy­ja­ciółkę. Oj­ciec za­bro­nił mi za­pra­szać do domu ko­le­żanki, więc tak na­prawdę do­piero po jego śmierci mo­głam się z kimś za­przy­jaź­nić. Pa­dło na Ewe­linę. To ona z nas dwóch była tą bar­dziej wy­ga­daną, wy­szcze­kaną na­wet. To ona or­ga­ni­zo­wała nasz wolny czas. To ona za­cze­piała chło­pa­ków na ulicy. To ona na­mó­wiła mnie na pierw­szego pa­pie­rosa i al­ko­hol. To ona zde­cy­do­wała, do któ­rego li­ceum pój­dziemy. To ona, co prawda zu­peł­nie nie­świa­do­mie, ale spra­wiła, że na­uczy­łam się żyć z tym, co zro­bi­łam.

Bar­dzo ce­ni­łam so­bie tę przy­jaźń.ROZDZIAŁ
TRZECI

Ewe­lina po­zwo­liła mi iść do domu do­piero wtedy, kiedy przy­się­głam jej na swoje dzie­wic­two, że na pewno zro­bię w so­botę im­prezę. I cho­ciaż tak na­prawdę nie mia­łam na to ochoty, by­łam cho­ler­nie zmę­czona i zdo­ło­wana całą sy­tu­acją, to nie chcia­łam spra­wiać jej przy­kro­ści i od­ma­wiać. Można w su­mie po­wie­dzieć, że o co­kol­wiek ona mnie po­pro­siła, ja za­wsze się zga­dza­łam. Pi­sa­łam za nią wy­pra­co­wa­nia, da­wa­łam jej od­pi­sy­wać lek­cje, po­ży­cza­łam ciu­chy i nie pro­si­łam o ich zwrot, a gdy pra­co­wa­ły­śmy w gru­pie, bra­łam za­da­nia na sie­bie. Ni­gdy nie od­mó­wi­łam jej po­mocy. Ja to wszystko po pro­stu ro­bi­łam, ma­jąc świa­do­mość, że ta­kie po­dej­ście ją uszczę­śliwi albo – jak w tym przy­padku – po­może jej. Oczy­wi­ste więc było, że kiedy z bluzy mo­jej przy­ja­ciółki wprost pod nogi po­lo­ni­sty wy­pa­dła to­rebka z trawką, wy­star­czyło mi jedno jej spoj­rze­nie, że­bym po­wie­działa, że zioło jest moje. Czu­łam, że tak wła­śnie po­stę­pują praw­dziwi przy­ja­ciele. Że wspie­rają się bez względu na wszystko, a po­tem się z tego śmieją.

Co prawda mnie do śmie­chu na ra­zie nie było, ale wie­rzy­łam, że za kilka ty­go­dni to się zmieni.

Ewe­lina była moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Ufa­łam tylko jej, bo matce – wiecz­nie za­pra­co­wa­nej i tak samo nie­obec­nej, matce, która wra­cała do domu na kilka dni, rzu­cała na stół pie­nią­dze, prze­pa­ko­wy­wała wa­lizki i znowu zni­kała – nie ufa­łam wcale. Nie by­łam taka na­iwna, żeby wie­rzyć, że ona cią­gle tylko pra­cuje. Mia­łam świa­do­mość, że jej nie­obec­no­ści spo­wo­do­wane są rów­nież re­la­cjami z męż­czy­znami. Mia­łam też świa­do­mość tego, że nie czuje się w obo­wiązku po­świę­cać mi swo­jego czasu. Po śmierci ojca po­trze­bo­wała kilku mie­sięcy, żeby prze­obra­zić się z po­czwarki w mo­tyla. Zmie­niła spo­sób by­cia i ubie­ra­nia się. Zmie­niła zna­jo­mych. Zmie­niła rów­nież nasz dom na prze­stronne miesz­ka­nie w ka­mie­nicy w cen­trum Wro­cła­wia. Je­dyne, czego nie zmie­niła, to jej za­cho­wa­nie wzglę­dem mnie. W dal­szym ciągu mnie igno­ro­wała. W dal­szym ciągu trak­to­wała nie jak dziecko, ale jak obo­wią­zek do speł­nie­nia.

Kiedy żył oj­ciec, uda­wała, że nie wi­dzi tego, co on mi robi. Za­wsze, gdy w ruch szedł pas, ona wy­cho­dziła z po­koju. Sły­szała mój płacz, ale nic so­bie z tego nie ro­biła. Moim nie­do­ści­gnio­nym wzo­rem mat­czy­nej mi­ło­ści była grana przez Ga­brielę Kow­nacką Anna Kwiat­kow­ska z se­rialu Ro­dzina za­stęp­cza. Boże, jak ja chcia­łam, żeby moja matka była taka jak ona. Żeby moja ro­dzina była taka, jak w tym se­rialu. Że­bym po­dob­nie jak se­ria­lowa Majka mo­gła po­ga­dać z matką o wszyst­kim i żeby nie było mię­dzy nami te­ma­tów tabu. Jak ja za­zdro­ści­łam tym dzie­cia­kom, że sły­szą słowa „ko­cham cię”, czują się po­trzebne i po pro­stu ko­goś ob­cho­dzi, co my­ślą. Że ktoś o nie dba, a nie po­przez siłę i strach wy­maga od nich sza­cunku i po­słu­szeń­stwa. Że ktoś na­uczył je mó­wić „prze­pra­szam”, „pro­szę” i „dzię­kuję”. Że są ko­chane i za­opie­ko­wane.

By­łam za­zdro­sna o to fik­cyjne ży­cie, cho­ciaż prze­cież moje wy­da­wało się na­prawdę spoko. W oczach mo­ich ró­wie­śni­ków, ma się ro­zu­mieć, bo w mo­ich wcale. Ko­le­żanki cią­gle mi mó­wiły, że ja to mam za­je­bi­ście. Zero kon­troli, wolna chata, hajs na stole i jesz­cze do tego do­brze się uczę. Nie wie­działy, że ten hajs jest wy­li­czany co do zło­tówki. Nie wie­działy rów­nież, że kiedy one wy­wi­jały oczyma, gdy ro­dzice się o nie trosz­czyli i ka­zali im wró­cić wcze­śniej z im­prezy, nie ścią­gać cza­pek, gdy był mróz, zjeść mięso, ewen­tu­al­nie zo­sta­wić ziem­niaki, ja sie­dzia­łam w domu sama jak ko­łek, owi­nięta w koc. Cza­sem pła­ka­łam, cza­sem pa­trzy­łam w ścianę. Czu­łam się sa­motna i nie­po­trzebna. Bo na­wet gdy moja matka była w po­koju obok, co zda­rzało się nie­zwy­kle rzadko, to tak na­prawdę jej nie było. My się na­wet nie mi­ja­ły­śmy. My się wręcz uni­ka­ły­śmy. By­ły­śmy dla sie­bie nie­wi­dzialne. W pew­nym mo­men­cie zro­zu­mia­łam, że tak jest do­brze. Że nie ma sensu ma­rzyć o tym, żeby było ina­czej. Moi ro­dzice sku­tecz­nie obrzy­dzili mi chęć po­sia­da­nia wła­snej ro­dziny, a ja wiele razy za­sta­na­wia­łam się, po co po­wo­łali mnie na ten świat. Po co, skoro tylko im wa­dzi­łam?

– I jesz­cze mam się ja­kąś durną la­ską zaj­mo­wać! Pie­przyć to wszystko! Nie­na­wi­dzę swo­jego ży­cia!

Z ca­łej siły trza­snę­łam drzwiami od lo­dówki. Albo ra­czej z bez­sil­no­ści. Ode­chciało mi się jeść. Kop­nę­łam le­żący pod mo­imi no­gami ple­cak i po­wlo­kłam się do swo­jego po­koju. Rzu­ci­łam się na łóżko i na­kry­łam głowę ko­cem. Chcia­łam za­snąć i obu­dzić się kilka lat póź­niej, ale upier­dliwy głos Ste­fana Mo­lędy, na­szego dy­rek­tora, nie po­zwa­lał mi za­snąć ani na chwilę, bo aku­rat w tym mo­men­cie mu­siał po­wta­rzać w mo­jej gło­wie prze­bieg dzi­siej­szej roz­mowy.

No po pro­stu mu­siał.

Kiedy we­szłam do jego ga­bi­netu, stał od­wró­cony do mnie ple­cami i wpa­try­wał się w wi­dok roz­po­ście­ra­jący się za oknem. Spra­wiał wra­że­nie do­bro­tli­wego wu­jaszka, który po­czę­stuje cu­kier­kiem, a gdy trzeba, po­grozi pal­cem, jed­nak więk­szych szkód w twoim ży­ciu nie wy­rzą­dzi. Nic bar­dziej myl­nego. Ten po­zba­wiony wło­sów na czubku głowy, nie­spełna sześć­dzie­się­cio­letni, nieco otyły męż­czy­zna, ubie­ra­jący się za­wsze w swe­ter w romby, przy­cia­sną ma­ry­narkę i spodnie nie­pa­su­jące do reszty, do­sko­nale wie­dział, co zro­bić, żeby wpę­dzić ucznia w po­czu­cie winy. Mo­lęda nie krzy­czał. Mo­lęda tłu­ma­czył. I ro­bił to w taki spo­sób, że więk­szość wo­la­łaby zo­stać trzy razy roz­strze­lana lub po­wie­szona.

– We­ro­nika No­wacka. Uczen­nica trze­ciej klasy li­ceum o pro­filu hu­ma­ni­stycz­nym. Prze­wod­ni­cząca, spor­t­smenka, lau­re­atka wielu kon­kur­sów, przy­szła dzien­ni­karka. I po­cząt­ku­jąca di­lerka. Wi­dzę, że nie roz­mie­niasz się na drobne. Usiądź, pro­szę – przy­wi­tał mnie wła­śnie ta­kimi sło­wami. Cie­kawa by­łam, czy na­uczył się ich na pa­mięć, czy to był cał­ko­wity spon­tan.

Zdję­łam ple­cak, po­sta­wi­łam go na pod­ło­dze i usia­dłam na sto­ją­cym na­prze­ciwko ma­syw­nego biurka drew­nia­nym krze­śle. Było nie­wy­godne, pew­nie dla­tego ka­zał mi na nim usiąść. To mu­siała być część mo­jej kary. Nie mia­łam po­ję­cia, co mam zro­bić z dłońmi. Pierw­sze, co mi przy­szło do głowy, to wy­gi­na­nie pal­ców we wszyst­kich moż­li­wych kie­run­kach. Dy­rek­tor rów­nież usiadł. Pa­trzył na mnie. Spu­ści­łam wzrok, czu­jąc, że moja twarz robi się go­rąca. Se­rio, mało bra­kło, że­bym za­częła się bić w pierś i mó­wić, że to moja wina, moja bar­dzo wielka wina.

– Tro­chę na­pso­ci­łaś – po­wie­dział.

– To się wię­cej nie po­wtó­rzy – wy­bą­ka­łam.

Nie pa­trzy­łam mu w oczy, wy­tarty dy­wan pod mo­imi zno­szo­nymi tramp­kami był o wiele cie­kaw­szy. Za­sta­na­wia­łam się nad tym, ilu po­dob­nych do mnie bie­da­ków sie­działo na tym krze­śle i tak jak ja z ogrom­nym za­in­te­re­so­wa­niem wpa­try­wało się w tę pod­róbkę tu­rec­kiego dzieła sztuki. Ile wsiąk­nęło w niego uczniow­skiego potu, łez i krwi? Je­żeli li­czyć rocz­nie mi­ni­mum pięć­dzie­siąt osób i mno­żąc to przez dzie­sięć lat ka­den­cji dy­rek­tor­skiej Mo­lędy, ilość mo­gła zszo­ko­wać.

– Wiem, że to się wię­cej nie po­wtó­rzy – po­wie­dział Mo­lęda, na któ­rego ja w dal­szym ciągu nie pa­trzy­łam. – Jed­nak skoro już się zda­rzyło, na­le­ża­łoby o tym po­roz­ma­wiać. Wy­cią­gnąć wnio­ski. Prze­ana­li­zo­wać tę sy­tu­ację. Za­py­tać, czy na­prawdę mu­siało do tego dojść. Za­sta­no­wić się rów­nież nad tym, ja­kie kon­se­kwen­cje mogą po­ja­wić się w przy­szło­ści.

O. Mój. Boże. Prze­cież on bę­dzie ana­li­zo­wał i wy­cią­gał te wnio­ski do przy­szłego ty­go­dnia. A kon­se­kwen­cje? No wia­domo, że za chwilę prze­nie­siemy się w przy­szłość, która bę­dzie ja­wiła się dla mnie w bar­dzo czar­nych bar­wach. Na pewno nie zdam ma­tury, zajdę w ciążę, od­dam dziecko do ad­op­cji, pójdę do wię­zie­nia, zro­bię so­bie osiem ta­tu­aży, a kiedy wyjdę na wol­ność, będę stara i po­marsz­czona jak nie­wy­pra­so­wana ko­szula, moje ta­tu­aże prze­staną być modne i na pewno ża­den po­rządny fa­cet nie bę­dzie mnie chciał. Wsty­dem bę­dzie, je­śli nie­po­rządni rów­nież się mną nie za­in­te­re­sują. Skoń­czę na me­li­nie. Umrę z głodu. Po­cho­wają mnie jako bez­i­mienną al­ko­ho­liczkę. Albo ze­żrą mnie szczury.

Wi­zja ta nie wzięła się w mo­jej gło­wie z po­wie­trza. Po­przed­niego wie­czora oglą­da­łam do­ku­ment o bez­dom­nej, która opo­wia­dała o swoim ży­ciu i mó­wiła, że kie­dyś była do­brą uczen­nicą, miała na­rze­czo­nego, świetną pracę i upa­trzoną suk­nię ślubną. Tylko coś po­szło nie tak i skoń­czyła w pu­sto­sta­nie. Cho­ciaż ja na­rze­czo­nego, pracy ani po­my­słu na suk­nię ślubną nie mia­łam, to i tak prze­ło­ży­łam to na sie­bie w skali je­den do jed­nego.

– Ale my, We­ro­niko, nie bę­dziemy tego ro­bić – po­wie­dział dy­rek­tor.

– Ale czego nie bę­dziemy ro­bić? – za­py­ta­łam i w końcu na niego spoj­rza­łam. By­łam tak po­grą­żona w my­śle­niu o tych szczu­rach, że prze­sta­łam go słu­chać ja­kieś dwie mi­nuty temu.

– Nie bę­dziemy się nad tobą pa­stwić. Je­steś bar­dzo do­brą uczen­nicą i nie spra­wia­łaś do tej pory kło­po­tów. Ro­zu­miem rów­nież twój młody wiek i wy­ni­ka­jącą z niego na­iw­ność. A także to, jaki mogą mieć na cie­bie wpływ ró­wie­śnicy – bar­dzo mocno za­ak­cen­to­wał dwa ostat­nie słowa, a po­tem do­dał: – Sam rów­nież kie­dyś by­łem młody, cho­ciaż mam świa­do­mość, że ko­muś w twoim wieku może się wy­da­wać, że za­wsze by­łem stary. Nic bar­dziej myl­nego. Kie­dyś na­prawdę mia­łem tyle samo lat co ty – za­śmiał się ze swo­jego wła­snego żartu i cią­gnął: – Jed­nak ufam, że to, co miało miej­sce, wię­cej się nie po­wtó­rzy. Ufam, że się po pro­stu po­gu­bi­łaś gdzieś po dro­dze.

– Może być pan pe­wien, że to się ni­gdy wię­cej nie po­wtó­rzy. – O matko je­dyna, po­my­śla­łam, chyba mi się upie­cze. W moim sercu wez­brała na­dzieja i mi­łość do dy­rek­tora Mo­lędy. Chyba mu ju­tro przy­niosę laurkę. I bom­bo­nierkę.

– Jed­nak nie mogę ot tak spu­ścić na to wszystko za­słony mil­cze­nia, dla­tego…

Po tym zło­wiesz­czym „dla­tego” usły­sza­łam, że zo­staję za­wie­szona w pra­wach ucznia. Ja­koś do tej pory mia­łam bar­dzo mylne wy­obra­że­nie na te­mat tego, z czym to się tak na­prawdę je. Albo ina­czej: kom­plet­nie mnie to nie ob­cho­dziło. Bo niby dla­czego mia­łoby ob­cho­dzić?

– Nie mogę iść na stud­niówkę? – za­py­ta­łam, kiedy dy­rek­tor Mo­lęda wy­ja­śnił mi, na czym po­lega moja kara. – Mam cho­dzić do szkoły jak do tej pory, uczyć się, pi­sać spraw­dziany, ale nie po­zwala mi pan iść na bal ma­tu­ralny? – Tak na­prawdę to wszyst­kie inne na­ło­żone na mnie sank­cje ob­cho­dziły mnie w tym mo­men­cie śred­nio lub wcale. No ale, na li­tość bo­ską, stud­niówka?

– Stud­niówka to przy­wi­lej. Do­póki nie zo­ba­czę, że zro­zu­mia­łaś, że twoje po­stę­po­wa­nie było złe, nie ma mo­jej zgody na to, abyś uczest­ni­czyła w tej im­pre­zie. Po­cie­sza­jące jest jed­nak to, że do balu zo­stały cztery mie­siące. To bar­dzo dużo czasu na zro­zu­mie­nie. I na zmianę mo­jej de­cy­zji.

– Skąd pan, do cho­lery, bę­dzie wie­dział, że co­kol­wiek zro­zu­mia­łam?! – Do­piero gdy wy­ar­ty­ku­ło­wa­łam to py­ta­nie, zda­łam so­bie sprawę z tego, że nieco mnie po­nio­sło z barwą głosu i do­bo­rem słów, ale by­łam tak wście­kła, że nie mia­łam za­miaru za co­kol­wiek go prze­pra­szać. Na­dzieja umarła, mi­łość się ulot­niła, a laurka, którą mia­łam mu po­da­ro­wać, spło­nęła w pie­kiel­nym ogniu. Bom­bo­nierkę, ow­szem, ku­pię. So­bie. Na po­cie­sze­nie.

– Ro­zu­miem twój gniew, nie­mniej nie jest on do­brym do­radcą, dla­tego pro­po­nuję, byś za­cho­wała więk­szy spo­kój. – Po­kręt­nie za­su­ge­ro­wał, że­bym sto­no­wała.

– Za­bra­nia mi pan iść na bal ma­tu­ralny! Ma­rzy­łam o tym! – Na końcu ję­zyka mia­łam to, żeby mu po­wie­dzieć, że su­kienka wisi w sza­fie, a ko­sme­tyczka i fry­zjerka są już umó­wione. Nie mia­łam tylko part­nera, ale to aku­rat był szcze­gół. Za­wsze znaj­dzie się ktoś na dar­mową wy­żerkę i tańce. W osta­tecz­no­ści pójdę sama i też będę się świet­nie ba­wiła.

A, nie, wróć! Ni­g­dzie nie pójdę!

– Pro­po­nuję, że­byś po­słu­chała mnie do końca. Mo­żesz to zro­bić? – Dy­rek­tor pa­trzył na mnie, mia­łam wra­że­nie, z lek­kim roz­ba­wie­niem. Pro­stak.

– Mogę – po­wie­dzia­łam, cho­ciaż tak na­prawdę chcia­łam po­wie­dzieć, że nie, wcale nie mogę. Za­plo­tłam ręce na pier­siach, skrzy­żo­wa­łam nogi w kost­kach i spoj­rza­łam na niego z wście­kło­ścią.

– Wspa­niale. – Kla­snął w dło­nie. – Za­py­ta­łaś o to, skąd będę wie­dział, czy co­kol­wiek zro­zu­mia­łaś. Ano stąd, że od naj­bliż­szego po­nie­działku po skoń­czo­nych lek­cjach bę­dziesz od­wie­dzała Syl­wię.

– Syl­wię? Kim jest Syl­wia? Ja­kimś psy­cho­lo­giem? – za­py­ta­łam.

– Syl­wia jest dwa lata star­szą od cie­bie dziew­czyną.

– No i? Co ja mam z tym wspól­nego?

– Syl­wia cho­ruje na stward­nie­nie za­ni­kowe boczne. Sły­sza­łaś o tym?

Po­krę­ci­łam głową, bo na­wet je­śli coś sły­sza­łam, to w tym mo­men­cie wła­dzę nad moim umy­słem spra­wo­wał szok i na pewno nie by­ła­bym w sta­nie ni­czego so­bie przy­po­mnieć. Rów­nież tego, co ja­dłam dziś na śnia­da­nie.

– Po­zwól, że ci to wy­ja­śnię – po­wie­dział Mo­lęda. – Stward­nie­nie za­ni­kowe boczne jest bar­dzo czę­sto my­lone ze stward­nie­niem roz­sia­nym, ale to dwie różne cho­roby. Stward­nie­nie roz­siane to cho­roba, która wcze­śnie roz­po­znana, po­zwala na szyb­kie roz­po­czę­cie le­cze­nia i spo­wol­nie­nie po­stępu oraz zła­go­dze­nie ob­ja­wów. Na­to­miast stward­nie­nie za­ni­kowe boczne to cho­roba nie­ule­czalna, a moż­li­wo­ści te­ra­peu­tyczne są bar­dzo ogra­ni­czone. Jej średni czas trwa­nia to cztery lata. Pro­wa­dzi do stop­nio­wej utraty umie­jęt­no­ści mó­wie­nia, po­ru­sza­nia się, po­ły­ka­nia oraz od­dy­cha­nia. Cho­rzy umie­rają z po­wodu nie­wy­dol­no­ści od­de­cho­wej. Za­zwy­czaj cho­rują lu­dzie w śred­nim wieku, jed­nak w bar­dzo rzad­kich przy­pad­kach cho­roba może po­ja­wić się rów­nież u młod­szych. – Nie umknęło mo­jej uwa­dze, że mó­wiąc to, Mo­lęda bar­dzo po­smut­niał. – Syl­wia ma te­raz dwa­dzie­ścia lat. Po­sta­wiono jej dia­gnozę trzy lata temu. Rok póź­niej, w paź­dzier­niku dwa ty­siące trzy­na­stego, stra­ciła wła­dzę w no­gach. Jak wiesz, mamy wrze­sień roku dwa ty­siące pięt­na­stego, a ona od trzech mie­sięcy jest przy­kuta do łóżka.

A co mnie to wszystko ob­cho­dzi?, my­śla­łam w trak­cie jego prze­mowy. Co mnie ob­cho­dzi ja­kaś la­ska, któ­rej nie znam i nie mam ochoty po­zna­wać? Co mnie ob­cho­dzi jej ży­cie i jej cho­roba? Mną się nikt ni­gdy nie przej­mo­wał, to ja mam się kimś przej­mo­wać?

Mo­lęda za­milkł, a ja za­sta­na­wia­łam się, co on, do cho­lery, chce osią­gnąć, zmu­sza­jąc mnie do kon­taktu z kimś ta­kim jak ta dziew­czyna. Bo to prze­cież nie było nic in­nego jak zmu­sza­nie mnie do cze­goś, czego ro­bić nie za­mie­rza­łam. I czy on w ogóle mógł tak po­stę­po­wać? Czy nie prze­kra­czał w tym mo­men­cie swo­ich kom­pe­ten­cji? Nie­stety, nie wie­dzia­łam tego.

– Nie są­dzę, że­bym nada­wała się do cze­goś ta­kiego – po­wie­dzia­łam.

– Skąd taki wnio­sek? Uwa­żasz, że nie bę­dziesz umiała roz­ma­wiać z Syl­wią? A może uwa­żasz, że wspólne oglą­da­nie fil­mów rów­nież wy­maga ja­kichś wiel­kich umie­jęt­no­ści?

– To nie o to cho­dzi – wy­bą­ka­łam.

– A o co? – za­py­tał Mo­lęda. Świ­dro­wał mnie przy tym spoj­rze­niem tak, jakby chciał prze­wier­cić na wy­lot. To było strasz­nie dziwne.

Wbi­łam wzrok w swoje dło­nie. Nie wie­dzia­łam, jak mam na­zwać to, co się ze mną działo i co w tym mo­men­cie czu­łam. Dy­stans, obrzy­dze­nie, a może strach, że ta nie­zna­joma za­razi mnie swoją cho­robą? Dla­czego po­ja­wiły się we mnie ta­kie my­śli i opór, skoro dzięki wy­ra­że­niu zgody mo­głam po­pra­wić swoje no­to­wa­nia u dy­rek­tora? To było kom­plet­nie ir­ra­cjo­nalne, tylko że ja nie po­tra­fi­łam się przed tym po­wstrzy­mać.

– Mia­łaś kie­dyś do czy­nie­nia z kimś nie­peł­no­spraw­nym? – za­py­tał dy­rek­tor.

– Nie.

– Twoje obawy są więc zu­peł­nie bez­pod­stawne, cho­ciaż je ro­zu­miem. Syl­wia to bar­dzo we­soła osoba. Na­prawdę. Po­mimo cho­roby stara się żyć, czer­piąc ra­dość ze wszyst­kiego, co ją ota­cza. Je­stem pe­wien, że się za­przy­jaź­ni­cie. Je­stem rów­nież pe­wien, że wiele się dzięki niej i od niej na­uczysz. A ona od cie­bie.

– Ale pa­nie dy­rek­to­rze, czy ja na­prawdę mu­szę to ro­bić? Nie mogę zro­bić cze­goś in­nego? Na przy­kład po­sprzą­tać te­renu wo­kół szkoły? – Mia­łam świa­do­mość, że za­brzmiało to tak, jak­bym po­wie­działa, że mogę ska­kać na jed­nej no­dze nad samo mo­rze. Niech stracę, z po­wro­tem też. No aż tak się po­święcę.

– Do­ce­niam twoje po­świę­ce­nie, jed­nak je­śli chcesz od­zy­skać swoje prawa, to mu­sisz. Cho­ciaż wo­lał­bym, że­byś chciała. I pa­mię­taj o jed­nej, bar­dzo waż­nej rze­czy: do­bre uczynki nie są ła­twe, ale przy­no­szą mnó­stwo ra­do­ści. Twoja mama rów­nież przy­chyla się do mo­jego po­my­słu. Po­nadto bar­dzo ubo­lewa nad tym, co się stało – po­wie­dział Mo­lęda, a ja prych­nę­łam. To już była prze­sada.

– I czuje się roz­cza­ro­wana moją osobą, jest jej wstyd, i nie ma po­ję­cia, jak do tego do­szło, w końcu w wy­cho­wa­nie mnie wło­żyła tak wiele siły. Aha, i oczy­wi­ście nie jest w sta­nie wy­rwać się z pracy, żeby przy­je­chać i przy­wo­łać mnie do po­rządku. Wiem. Usły­sza­łam to wczo­raj dzie­sięć razy przez te­le­fon – sark­nę­łam. Przy­się­gam, że gdyby nie to, że tak bar­dzo za­le­żało mi na tym, aby pójść na stud­niówkę i przy­stą­pić do ma­tury, żeby do­stać się na moje wy­ma­rzone dzien­ni­kar­stwo, po­ka­za­ła­bym dy­rek­to­rowi środ­kowy pa­lec, zrzu­ciła z jego biurka wszyst­kie do­ku­menty i ka­zała mu spie­przać. A po­tem z wy­soko unie­sioną głową opu­ściła ten bur­del zwany po­tocz­nie szkołą. – Czyli jak będę cho­dziła do tej dziew­czyny, to ist­nieje szansa, że będę mo­gła iść na stud­niówkę? – za­py­ta­łam. Czu­łam się po­ko­nana.

– Ist­nieje taka szansa – od­po­wie­dział.

– Do­brze – wy­ce­dzi­łam – zro­bię to.

Mo­lęda przez chwilę tylko na mnie pa­trzył, co strasz­nie mnie iry­to­wało. A po­tem prze­su­nął w moją stronę małą kwa­dra­tową kar­teczkę. Wzię­łam ją. Wid­niał na niej ad­res tej dziew­czyny.

– Psie Pole? No szkoda, że nie Za­ko­pane.

– Chyba masz mi­gawkę? – za­py­tał.

– Słu­cham?

– Prze­pra­szam – za­śmiał się – po­mimo tego, że miesz­kam we Wro­cła­wiu od tylu lat, cią­gle za­po­mi­nam o tym, że moja ro­dzima gwara tu­taj nie obo­wią­zuje. Cho­dziło mi o bi­let mie­sięczny. Masz?

– Mam.

– Świet­nie. Zo­stała jesz­cze jedna kwe­stia. Tym ra­zem ufam, że spodoba ci się to, co usły­szysz.

Wąt­pię, po­my­śla­łam, ale nie ode­zwa­łam się sło­wem. By­łam taka zła, że wo­la­łam się ugryźć w ję­zyk, niż pal­nąć ja­kąś głu­potę.

– Jak już wcze­śniej wspo­mnia­łem, je­steś za­wie­szona w pra­wach ucznia, tym sa­mym nie mo­żesz re­da­go­wać szkol­nej ga­zetki, co, są­dząc po two­jej mi­nie, spra­wia ci przy­krość. Nie dzi­wię się. Po­tra­fisz pi­sać. Dla­tego chciał­bym, że­byś opi­sy­wała w tym ka­je­cie czas spę­dzony z Syl­wią. Wszyst­kie swoje prze­my­śle­nia. Wszystko, co ci tylko przyj­dzie do głowy. To dla mnie bar­dzo ważne.

Mo­lęda prze­su­nął w moją stronę opra­wiony w skórę no­tes. Nie mo­głam nie do­ce­nić tego ma­łego dzieła sztuki. Ciem­no­brą­zowa, bar­dzo gładka w do­tyku okładka, mnó­stwo ko­lo­ro­wych ta­sie­mek słu­żą­cych do za­zna­cza­nia stron i kre­mowy pa­pier, który sa­mym swoim wy­glą­dem za­chę­cał do tego, żeby za­cząć po nim pi­sać. Na­wet przez mo­ment nie za­sta­no­wi­łam się nad tą prośbą i po pro­stu scho­wa­łam dzien­nik do ple­caka. Chcia­łam już stąd wyjść i je­śli zgoda na ko­lejne żą­da­nie dy­rek­tora miała mi w tym po­móc, to bar­dzo pro­szę. Po­ba­wię się w pi­sarkę.

– To wszystko, je­steś wolna, cho­ciaż mam świa­do­mość, że mo­żesz się czuć jak więź­niarka. – Je­śli to jego zda­niem miał być żart, to nie był śmieszny.

Wsta­łam z krze­sła, za­rzu­ci­łam ple­cak na ra­mię, po­wstrzy­ma­łam się jed­nak przed tym, żeby na­su­nąć na głowę kap­tur. Nim wy­szłam z ga­bi­netu, za­da­łam dy­rek­to­rowi py­ta­nie:

– Jak długo mam do niej cho­dzić?

– Aż zro­zu­miesz.

– Że zro­bi­łam źle, przy­no­sząc do szkoły nar­ko­tyki? Ja już to ro­zu­miem. Musi mi pan uwie­rzyć.

– To też. Ale chciał­bym jesz­cze, że­byś zro­zu­miała coś in­nego.

– Co niby?

– Chciał­bym, że­byś zro­zu­miała, na czym po­lega praw­dziwa przy­jaźń. To taka moja dłu­go­fa­lowa praca do­mowa dla cie­bie.

Nie wiem, ja­kim cu­dem po­wstrzy­ma­łam się przed tym, żeby nie prych­nąć z po­gardą. Do­sko­nale wie­dzia­łam, czym jest praw­dziwa przy­jaźń. Mię­dzy in­nymi wła­śnie dla­tego z nim ga­da­łam.

Praw­dziwa przy­jaźń to po­świę­ce­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: