Bo nadal Cię kocham - ebook
Bo nadal Cię kocham - ebook
Poczuj świąteczną magię miłości
Zdarza się, że los nie pozwala zapomnieć o tym, co wydarzyło się przed laty. Dwoje zakochanych młodych ludzi może rozdzielić wojenna zawierucha, ale całe życie pamiętać będą o pierwszej prawdziwej miłości. Ułożą sobie życie, spędzą je w otoczeniu bliskich, ale w sercu wciąż będą nosić puste miejsce. Tak jak Leontyna, która nie otwiera tajemniczych listów, bo nie chce pozwolić, by przeszłość wywróciła jej świat do góry nogami. Pewnego dnia jednak zatrzaśnięta od lat szuflada się otwiera i z dumą prezentuje zawartość, której nie można dłużej ignorować. Zwłaszcza że położone wśród gór miasteczko Malownicze zaczyna otulać przedświąteczna mgła, która niespodziewanie budzi w Leontynie dawno zapomnianą tęsknotę. Po raz pierwszy od bardzo dawna postanawia wrócić do miejsc z czasów młodości. Kogo tam spotka? Z kim spędzi wigilijny wieczór?
„Bo nadal Cię kocham” jest jak światło rozjaśniające zimowe noce – to opowieść, która ogrzewa zmarznięte serce i niesie wiarę w siłę prawdziwych uczuć. Nikt tak jak Magdalena Kordel nie potrafi przypomnieć o tym, co jest w życiu najważniejsze, nie tylko w święta.
Kontynuacja serii Malownicze.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6204-1 |
Rozmiar pliku: | 816 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po krótkim namyśle z nijakich zrezygnował. Byli zbyt niecharakterystyczni i niepewni. Trudno by ich było przekonać do czegokolwiek, wciąż by się wahali. Wybór zawęził się więc do ostatniej dwójki. W końcu zdecydował się na dziewczynę. Wprawdzie młode toto było i zapewne myślące całkiem inaczej niż ktoś w jego wieku, no ale zawsze to jednak kobieta i jako taka dużo lepiej rozumie pewne rzeczy. Nawet taka siuśmajtka dopiero co od ziemi odrosła z mlekiem pod nosem.
Jeszcze tego samego dnia, gdy tylko powziął decyzję, zabrał z domu ten właściwy, dawno już napisany list i poszedł na pocztę. Musiał chwilę odczekać, bo dziewczyna jak zwykle się spóźniała. Przez moment zastanawiał się, jakim cudem jeszcze jej nie wywalili, skoro rzadko kiedy przychodziła na czas, i doszedł do wniosku, że to pewnie dlatego, że dzieliła stanowisko z chłopakiem, który tak jak ona często wpadał do pracy po czasie. Ot szczęśliwie trafił swój na swego. Bo gdyby dostała się jej na zmienniczkę na przykład ta jędza z wąskimi, zaciśniętymi złowrogo ustami, to pewnie długo by tu miejsca nie zagrzała.
Czekając na to, aż się pojawi za przeszkloną ścianą, usiadł przy tym co zwykle stoliku i tak jak miał w zwyczaju, wyjął kartki. Wreszcie, gdy kątem oka spostrzegł, że dziewczyna już jest, zaszurał papierem i zaczął pisać. Lecz tym razem pisał zupełnie inaczej, choć nie było szans stwierdzić, na czym ta różnica polegała. W jakiś niepojęty sposób umyślnie sprawił, że przestał być niewidoczny, i większość ludzi przechodzących przez pocztowy hol zerkała na niego z zaciekawieniem. Gdy zauważył, że siedząca w okienku dziewczyna również mu się przygląda, przez twarz przemknął mu lekki uśmieszek. To był ten właściwy moment. Poczekał, aż obsłuży starszą panią, i gdy przy okienku zrobiło się pusto, podszedł i wyciągnął zaadresowaną kopertę.
– Dzień dobry, chciałbym poprosić o polecony. Priorytet – dodał po chwili namysłu i położył przed dziewczyną wypełniony druczek.
– Dzień dobry, już się robi. – Uśmiechnęła się do niego i sięgnęła po kwitek. – Ale wie pan co, musi pan jeszcze tutaj dopisać…
– … i w tym właśnie tkwi szkopuł, bo nie mogę – przerwał jej, patrząc prosto w oczy.
– To proszę mi podyktować, co trzeba, a ja wpiszę. – Uśmiechnęła się ponownie i wyjęła z metalowego kubeczka długopis. – Mam sąsiadkę, która gdy zapomni okularów, też ma kłopot – dodała, puszczając do niego oczko.
– Nie chodzi o okulary, tylko o to, że zwyczajnie nie mogę podać tych danych.
– Ale skoro pan chce wysłać w ten sposób, to inaczej nie można.
– Wiem, że nie można, ale proszę mi wierzyć, że trzeba… I pani musi mi w tym pomóc…
– Proszę pana, po pierwsze, nie bardzo rozumiem, a po drugie, nie mogę! Tak się tego nie robi, a ja tutaj jestem właśnie od tego, żeby dopilnować, żeby wszystko było w porządku!
– Nic nie będzie w porządku, jeżeli ten list nie zostanie wysłany po mojemu – powiedział cicho i poważnie. – I proszę mi wierzyć, tylko pani mi może pomóc. Mam taką propozycję… Ja pani to wszystko wyjaśnię przy kawie, herbacie albo czymkolwiek, co pani pija – dorzucił, widząc, że koło dziewczyny stoi puszka z reklamowanym szeroko specyfikiem, który miał ponoć dodawać skrzydeł. – I zanim mi pani odmówi i powie stanowcze „nie”, bo właśnie to ma pani zamiar uczynić, prawda? No właśnie. – I nie czekając na odpowiedź, pokiwał głową. – To zanim padnie to kategoryczne, przekreślające moje nadzieje, ostre słowo, proszę na mnie popatrzeć. Uważnie. Jestem już w tym wieku, że niestety nic pani z mojej strony nie grozi. Więc spokojnie może się pani ze mną umówić. Proszę się nie śmiać, tak to właśnie wygląda. Poza tym, jeżeli to pani nie przekonuje, to możemy się spotkać w miejscu, które pani wskaże, ostatecznie nawet mogę się zgodzić, żeby przy sąsiednim stoliku siedziała mamusia szanownej pani albo narzeczony, o ile oczywiście takowego pani posiada. Tylko jeżeli zdecyduje się pani na ostatnie rozwiązanie, to mimo wszystko prosiłbym o dyskrecję.
– Ho, ho, ho, widzę, że stawka rośnie, już nie tylko spotkanie, ale i dyskrecja wchodzi w grę. – Dziewczyna zerknęła na niego zaintrygowana i ubawiona jednocześnie.
– Cóż, biorąc pod uwagę, że opowiem pani historię, którą w całym swoim dość długim życiu opowiedziałem tylko raz, to prośba wydaje się dość sensowna, prawda?
– Biorąc to pod uwagę, to rzeczywiście. – Zamilkła na chwilę, patrząc na niego badawczo. – Cóż… nie wiem, dlaczego to robię, ale dobrze, spotkajmy się dziś po osiemnastej. W tej kawiarence za rogiem. Ale niech pan sobie nie robi nadziei, procedury są procedurami, istnieją na świecie po to, żeby ich przestrzegać – dodała i zabębniła znacząco palcami po kopercie.
– Rozumiem, nie spodziewałem się zresztą niczego innego – odparł, zabierając list i szarmancko dotykając palcami ronda kapelusza. – Do zobaczenia. – Po czym uśmiechnął się na odchodne i niespiesznie opuścił budynek poczty.
Ledwo jednak wyszedł, natychmiast zawrócił, uchylił drzwi, zerknął ukradkiem do środka i szelmowsko się uśmiechnął. Tak jak przypuszczał, dziewczyna stała przy stoliku, przy którym przed momentem siedział, i przeglądała zostawione przez niego kartki. Przynęta chwyciła, pomyślał. Wiedział już, że po tym, co tam przeczytała, na pewno nie zrezygnuje z popołudniowego spotkania.– Właściwie to ja nie bardzo wiem, dlaczego tu przyszłam – wyznała, siadając z rozmachem przy stoliku i patrząc starszemu panu prosto w oczy. – Znaczy, teoretycznie niby wiem. Przygnała mnie tu ciekawość. Ale wziąwszy pod uwagę, że jest pierwszym stopniem do piekła…
– Eee tam… to oklepane podejście do tego zagadnienia i dość pesymistyczne. Od razu piekło i szatani! Mnie się dużo bardziej podoba powiedzenie, że ciekawość nie istnieje bez przyczyny, a ten, kto nie potrafi pytać, nie potrafi żyć.
– Rzeczywiście brzmi lepiej, od razu czuję się mądrzejsza. Z pana to jest niezły pochlebca. Zawsze pan wie, co powiedzieć, prawda? – zapytała, jednocześnie kładąc na sąsiednim, pustym krześle rudą torebkę z frędzelkami.
– Nie zawsze, ale w przeważającej większości tak… – przytaknął nieskromnie. – A skoro już pani tu jest, to może jednak odsuniemy na moment pani wątpliwości i napijemy się czegoś… A pijąc, poświęci mi pani parę chwil. – Uśmiechnął się czarująco. – Obiecuję, że będę się streszczał – dodał, kładąc rękę na sercu.
– No przecież skoro przyszłam, to nie ucieknę. – Wzruszyła ramionami. – Nie musi się pan spieszyć, bo nigdzie mi nie pilno. W domu czeka na mnie jedynie kot i pewna sprawa, którą muszę załatwić, ale z przyjemnością odsunę ją w czasie. – Westchnęła i przeczesała palcami długie, kasztanowe włosy.
– To w takim razie kawa i ciastko? Podają tu rewelacyjną szarlotkę. – Sięgnął po menu w tej samej chwili, gdy i ona wyciągnęła po nie rękę.
Na mgnienie oka jego dłoń znalazła się tuż koło jej palców i na ten widok coś boleśnie zakłuło go w piersi. Cofnął rękę, nagle zawstydzony jej żylastością, ciemnymi plamkami i zmarszczkami, które w kontraście z jej gładką, młodą skórą wydały mu się nagle jeszcze okropniejsze niż zwykle.
Zaraz jednak ponownie położył ją na blacie. To nie był dobry czas, by udawać, że jest inaczej, niż jest. Tak, to prawda, widok był przykry, ale jednocześnie przypominał mu, że czas przestał być jego przyjacielem i że nie pora na dylematy ani wahania.
Zamówił u kelnerki dwie szarlotki i kawy i pomyślał, że tak naprawdę to zamiast tej kawy chętnie by się napił koniaku. Albo ewentualnie walnąłby sobie kieliszeczek czystej. Bał się tylko, że spłoszy tę małą. I nagle sobie uświadomił, że kompletnie nie wie, od czego zacząć. Cały misterny plan wydał mu się raptem głupi i naiwny.
– Nie wiem, czy potrafię… – mruknął do siebie, zapominając na ułamek sekundy, że nie jest sam.
– No, akurat tego to i ja nie wiem – powiedziała dziewczyna i oparłszy podbródek na złączonych dłoniach, popatrzyła na niego z namysłem.
– Zwyczajem starców mamrotałem sam do siebie – burknął z lekkim rozdrażnieniem i przyganą.
– A to proszę na przyszłość mnie uprzedzać, będę udawała przygłuchą – uśmiechnęła się uprzejmie. – A poza tym zawsze możemy poprzestać na zjedzeniu szarlotki w kompletnym milczeniu…
– Mowy nie ma, ja po prostu muszę wysłać ten list… – wyrwało mu się spod serca. – A pani musi mi w tym pomóc. Bo to moja ostatnia szansa. Dałem sobie czas do grudnia… – Zawiesił na chwilę głos. – I wiem, że inaczej niż tak, jak to wymyśliłem, się nie uda. Zaraz pani to wszystko klarownie wyłożę. Tylko się zastanawiam, od czego zacząć…
– Zazwyczaj przy takim dylemacie mówi się, że od początku. – Założyła nogę na nogę i wygładziła nieistniejącą fałdkę na batystowym obrusie.
– Zazwyczaj najczęściej odnosi się to do standardowych historii, a moja taka nie jest. Dlatego najrozsądniej będzie, jak zacznę od końca. – Uśmiechnął się lekko. – Otóż prawie miesiąc temu zmarł mój przyjaciel…
– O rany, rzeczywiście pan nie żartował, mówiąc o tym końcu – wypaliła. – Chyba nic bardziej końcowego nie można było wymyślić! Przepraszam, tak mi się wymknęło, a powinnam była raczej powiedzieć, że mi przykro – zreflektowała się poniewczasie.
– Nie powinna pani, bo to niepotrzebne. Ostatecznie nie zna pani ani mnie, ani nie znała mojego przyjaciela. A ja nie wspomniałem o tym po to, żeby wzbudzić pani współczucie, tylko żeby powiedzieć, że to był ostatni z moich przyjaciół. Wszyscy inni już się odmeldowali po drugiej stronie.
– No to jednak jest mi przykro. – Zdecydowanie pokiwała głową. – Tak zwyczajnie, po ludzku. Musi się pan teraz czuć trochę dziwnie, jak ten ostatni Mohikanin, sam na placu boju ze świadomością, że… Zresztą nieważne, jak zwykle za dużo mówię. – Machnęła ręką i zamilkła speszona.
– Ważne, ważne, a poza tym wiem, co pani chciała powiedzieć, że zostałem sam na placu boju i że z racji tego nie ma już nikogo przede mną ani za mną, więc siłą rzeczy jestem następny. – Z trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. – Drogie dziecko, oswoiłem się już z tą myślą. Jest taka piosenka, tyle tylko, że zagraniczna, więc ty pewnie jej nie znasz, ale mniej więcej kończy się tak:
Ale cóż, oni żyli najdłużej,
Mieli swoje staruszkowe zasady
I wiedzieli, że wcześniej czy później –
Jesień przyjdzie. Nie ma na to rady.
No i właśnie nie ma na to rady i ja to wiem. I to nie od dziś. A o śmierci przyjaciela wspomniałem dlatego, że to właśnie ona mi uświadomiła, że nie mogę dłużej czekać. Jutro przestało być pewne. Więc muszę zrobić wszystko, żeby załatwić pewną sprawę… – Zamilkł na chwilę, czekając, aż kelnerka postawi przed nimi zamówione ciastka i filiżanki z parującą, aromatyczną zawartością.
– Pewną sprawę… – powtórzyła dziewczyna wyczekująco, gdy na powrót zostali sami.
– Tak, sprawę, która zaczęła się wiele lat temu, w miejscu gdzie, gdyby istniał Bóg, nigdy nie powinienem się był znaleźć. – Po czym wziął głęboki oddech i zaczął mówić.
Dziewczyna nie przerywała mu ani słowem. Tylko w kilku momentach oczy jej się z lekka zaszkliły. Gdy skończył, wiedziała już, że nie będzie miała serca mu odmówić. Zrozumiała też, że od tej chwili zrobi wszystko, żeby mu pomóc.
Przez sekundę zastanawiała się, jak to ugryźć, żeby wypadło jak najlepiej, a potem przedstawiła starszemu panu wstępny plan i umówili się na kolejne spotkanie.
– Wtedy ustalimy szczegóły – powiedziała, przerzucając torbę przez ramię. – Do zobaczenia. – Wstała i już miała odejść, gdy nagle sobie o czymś przypomniała.
Rozsunęła suwak torebki i wyciągnęła z niej kartki, te same, które zostawił na blacie pocztowego stołu.
– Nie wiem, co sprawiło, że mnie pan wybrał, bo obserwował pan wszystkie moje koleżanki i kolegów, ale rzeczywiście te kartki przeważyły szalę, to był dobry ruch – pochwaliła, kładąc przed nim papiery. – A, i jeszcze jedno: najlepiej wygląda pan w meloniku, ale bez okularów, choć czapka z daszkiem też jest niezła – dodała, po czym uśmiechając się szelmowsko, pomachała mu na pożegnanie i odeszła, zostawiwszy go osłupiałego, niemogącego oderwać od niej wzroku. W jej rudokasztanowych włosach odbijał się blask zapalonych w lokalu lampek, zamszowa, brązowa kurtka, ruda torebka… Jesienna dziewczyna, przemknęło mu przez myśl.
„Jesień przyszła, nie ma na to rady” – zanuciło mu w głowie.
– A to ci dopiero… – mruknął, gdy zniknęła za drzwiami kawiarni, a on odzyskał głos i z podziwem pokręcił głową. – Ta dziewczyna, robiąc to, co robi, po prostu się marnuje, słowo daję, niewykorzystany potencjał, i to gdzie! Na poczcie! W okienku! Za naszych czasów nigdy byśmy do tego nie dopuścili – wyszeptał i gestem przywołał kelnerkę.
Czuł, że koniecznie, ale to naprawdę nieodzownie przed wyruszeniem do domu musi się napić koniaku. A potem zdał sobie sprawę, że nawet nie wie, jak ta ruda dziewczyna ma na imię.
Nie do uwierzenia! A myślałeś, ty stary, wyliniały lisie, że to ty rozdajesz karty! Kiedyś nie wypuściłbyś jej z rąk, nimbyś się nie dowiedział, jak się nazywa ona, jej matka, ojciec, pies, kot i reszta rodziny! A jednak nie jesteś tak doskonały, jak ci się wydawało, pomyślał kpiąco. Trochę z tej twojej dawnej przebiegłości ci ubyło! I jakby tak na to trzeźwo spojrzeć, to „trochę” jest pewnym, hmm… niedopowiedzeniem! Po prostu, stary, skapcaniałeś! Dziewczyna z poczty cię rozgryzła, śmiech na sali – pokręcił z rozbawieniem głową, a potem sącząc koniak, pomyślał jeszcze, że ciągnie swój do swego i że zapewne, nie zdając sobie kompletnie sprawy z tego, co robi, wybrał kogoś, kto przypominał jego samego z wczesnej, zamierzchłej młodości.
Powiedzenie przypisywane Albertowi Einsteinowi.
Andrzej Waligórski, _Jesień idzie_.Noc przyszła cicho, zagarniając pod swoją czarną pelerynę ostatnie siwe pasma zmierzchu. Ciemność opadała łagodnie na bezlistne gałęzie drzew, wpełzała do przydrożnych rowów, zamieniała uschłe pozostałości długich traw w kołyszące się makabrycznie, złowrogie cienie, przywodzące na myśl szeleszczące zjawy, duchy minionych, pogodnych dni.
_Tyle właśnie warte to całe beztroskie życie, tyle zostaje z młodości_ – zdawały się krucho i łamliwie szemrać, poddając się bezwolnie lekkim podmuchom lodowatego wiatru.
Jedynym punktem rozświetlającym nieprzeniknioną czerń był chybotliwie migoczący płomyczek świecy, którą ktoś postawił w oknie starego domu. Gdyby nie ten drżący, niepewny ognik, budynku w ogóle by nie było widać. Jego ciemna bryła zlewała się z ciężkimi chmurami, wiszącymi tak nisko, że zdawało się, że przysiadły na pokrytym czerwoną dachówką dachu. Stapiał się nieomal w jedno z mroczną ścianą lasu, napierającą na dom od tylnego podwórza, i łączył z nieoświetlonymi budynkami gospodarczymi otoczonymi sadem, z którego co chwila dobiegały jakieś niepokojące trzaski, chroboty i postukiwania.
Nagle znienacka w oknie zamajaczył niewyraźny cień i płomień zniknął, a wraz z nim zdawało się, że i cały dom rozpłynął się niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ciemność odniosła całkowite zwycięstwo, nic już jej nie rozpraszało.
Po chwili dało się słyszeć płaczliwe jęknięcie otwieranych drzwi i czyjeś szybkie, pewne kroki świadczące o tym, że ten ktoś mimo otaczającej go gęstej czerni doskonale zna drogę i wie, dokąd zdąża. Zaskrzypiała furtka i w tym samym momencie wiatr się wzmógł, podmuchy nagle z delikatnych i niemrawych przybrały na sile i przedarły się przez gęstą kotarę chmur, uwalniając jasną tarczę księżyca, którego srebrna poświata bez litości rozproszyła mrok i wydobyła zeń trochę przygarbioną postać okutaną w grubą chustę, dźwigającą pękatą torbę.
– Nareszcie… – mruknęła kobieta zrzędliwie. – Jeszcze by tego brakowało, żebym musiała po omacku iść taki szmat drogi! To dobre dla młodych kóz! No ale cóż… skoro postanowili mnie na siłę uszczęśliwić, to nie ma wyjścia – dodała, odstawiając na bok bagaż i naciągając na dłonie wełniane rękawice. Na koniec wcisnęła głębiej wysuwający się z kieszeni mały, porcelanowy dzbanuszek. Dopiero uczyniwszy to wszystko, dziarsko ruszyła ledwo co widoczną w księżycowej poświacie ścieżką.
Towarzyszył jej tylko odgłos własnych kroków i poświstywanie wiatru, który jakby nie mogąc się zdecydować, to wzmagał się, to znów słabł.
Przynajmniej wieje z tyłu, pomyślała i z westchnieniem spojrzała na majaczący w ciemnościach pagórek. Łatwiej będzie się wspiąć na tę przeklętą górę. Ciekawe, czy to możliwe, żeby jej z czasem przybywało centymetrów? Jak się tu wprowadzałam, wydawała mi się niewartym uwagi wzniesieniem, a teraz proszę, płuca prawie że wypluwam, a przecież to dopiero początek drogi! W następnym roku będę musiała chyba kupić sobie skuter, jęknęła w duchu, po czym przystanęła i pochylając się do przodu, oparła ręce o kolana i jęła z wysiłkiem wyrównywać oddech.
Gdy w końcu dotarła na szczyt, porządnie się już zasapała. Z czoła spływał jej pot. Jeszcze raz się odwróciła i popatrzyła w czerń nocy. Księżyc znów skrył się za chmurami. Ciemno było choć oko wykol, a jednak ona, nie widząc, widziała. Spadzisty dach pokryty czerwoną dachówką, uchyloną furtkę, którą przecież przed wyjściem starannie zamknęła, i szeroko otwarte okna, w których powiewały muślinowe firanki. Ba, zobaczyła nawet stojącą przy furtce mamę, machającą jej białą chusteczką. Ujrzała to wszystko, czego w świetle dnia nigdy by nie zobaczyła. Ale dzięki nocy mogła przywołać to dawno minione. Mamusię, skąpany w promieniach słońca dom i tatusia siedzącego na ławeczce pod bieloną ścianą. Przez chwilę wydawało jej się nawet, że słyszy ich głosy niesione przez wiatr.
– Wrócę – wyszeptała urywanym głosem. – Na pewno wrócę – dodała, unosząc wysoko głowę.
Odpowiedział jej tylko lekki szelest pląsającego w koronach drzew wiatru. Im dłużej się w niego wsłuchiwała, tym bardziej jej się zdawało, że brzmi w nim powątpiewanie.
Bez słowa uniosła zwiniętą w pięść dłoń i pogroziła nią drżącym gałęziom.
Już ja wam pokażę, że skoro mówię, to mówię, i wiem, i mam rację! – pomyślała i sięgnęła po leżącą u jej stóp torbę. Tak mocno zacisnęła palce na skórzanej rączce, że aż zbielały. I już nie oglądając się, ruszyła przed siebie.
I w tej samej nieomal sekundzie z ciemnych chmur, których brzegi wysrebrzał ukryty za nimi księżyc, zaczęły cicho, miękko spadać płatki śniegu. W tym roku grudzień postanowił nadejść z przytupem.Gdy się zostaje rodzicem niemowlęcia z wyraźnie zarysowanym charakterem, niektóre rzeczy, które niegdyś wydawały się pewne i niezmienne, nagle okazują się wcale takowymi nie być. Ot, weźmy na przykład taką noc. Kiedyś, dawno, dawno temu (trzy miesiące w pewnych okolicznościach też mogą być wiecznością), w czasach przed pojawieniem się na świecie Zofii Marianny, noc zaczynała się gdzieś w okolicy dwudziestej trzeciej, dwudziestej czwartej, w momencie pójścia do łóżka. I wydawało się, że nic nie jest w stanie tego zmienić. Odwieczne prawa natury o to dbały. A z odwiecznymi prawami natury się nie dyskutuje. Wprawdzie gdy w domu pojawiły się dzieciaki: Marcysia, Ania i Franek, Magdzie wydało się, że jej świat stanął na głowie, i byłaby wówczas przysięgła, że już bardziej zmęczoną, niewyspaną i rozkojarzoną być nie można. Cóż, jak powszechnie wiadomo, rzeczą ludzką jest się mylić. Bo o ile rzeczywiście Franek stawiał wszystkich na baczność o nieludzkich porach, to jednak zasypiał w miarę normalnie i przesypiał znaczną część nocy.
Zofia Marianna natomiast od samego początku udowadniała, że w nosie ma wszelkie zasady, o odwiecznych prawach natury nie miała pojęcia i w związku z tym ani myślała się nimi przejmować, i w imię tego od pierwszego dnia po powrocie ze szpitala do domu rozpoczęła swoje dyktatorskie rządy. Zasypiała wprawdzie pięknie – około dwudziestej pierwszej, po czym przesypiała jak aniołek jakieś cztery godziny, a następnie budziła się żwawa, głodna jak wszyscy diabli i gotowa do kontemplowania świata, koniecznie umoszczona wygodnie w ramionach swoich rodziców. Pozbawiona ich opiekuńczych objęć, odłożona do łóżeczka, kołyski, leżaczka czy gdziekolwiek bądź, nadymała się, czerwieniała i po chwili cały dom wiedział, jak nieludzko została potraktowana. A siły płuc można jej było doprawdy pozazdrościć.
– Jak to możliwe, że tak małe stworzenie może tak głośno wrzeszczeć? – zapytała Madeleine po raz enty Michała.
Wyrwana ze snu wściekłymi krzykami, ledwo żywa z niewyspania, gramoliła się po omacku z łóżka.
– Może z dziećmi jest tak jak z kotami? – mruknął Michał, macając nieprzytomnie w okolicach nocnej lampki i usiłując znaleźć włącznik.
– O czym ty w ogóle mówisz? Zetknąłeś się kiedyś z tak opętańczo wyjącym kotem? No chyba że chodzi ci o te w trakcie amorów, to rzeczywiście, można dostrzec pewne podobieństwo. – Madeleine ziewnęła rozdzierająco i z ulgą przyjęła fakt, że w łóżeczku nagle zapanowała cisza, która jednak, jak się po chwili okazało, była ciszą przed burzą. Widać Zofia Marianna musiała zwyczajnie złapać głębszy oddech, by uderzyć z większą mocą.
– Nie, raczej miałem na myśli to, że małe kocięta mruczą tak gromko, jakby miały zainstalowaną mruczawkę dorosłych kocurów. – Michał odruchowo podniósł głos, co przyniosło jedynie ten skutek, że Zofia, zazdrosna o swoją pozycję, zaczęła wrzeszczeć tym głośniej. – Może u dzieci wrzask jest odpowiednikiem tego mruczenia…? – dokończył z rozpędu.
– Mając wybór, stanowczo bym wolała, żeby zamiast podnosić takie larum, używała mruczawki – sarknęła Magda. – Już, już, poczekaj chwilę! – zaapelowała, docierając w końcu do łóżeczka i wyciągając z niego zapłakane i rozsierdzone stworzenie i z miejsca czując, że cholernie ją bolą ramiona.
Zofia Marianna nad wyraz dobrze się rozwijała i chyba jeszcze lepiej przybierała na wadze. Zdaniem pani doktor nawet nieco za bardzo. Podczas ostatniej wizyty lekarka zasugerowała nawet, by nieco zbastować z jedzeniem. Zasadniczo Magda i Michał się z nią zgodzili, bo wielogodzinne dźwiganie coraz cięższej córeczki z tygodnia na tydzień coraz bardziej dawało im się we znaki. Wspólnie postanowili, że trzeba coś w tej kwestii przedsięwziąć. Nawet ustalili co, ale teraz, w środku nocy, ledwo żywa z niewyspania Magda wyraźnie czuła, że jej silna wola rozwiała się niczym sen złoty.
– Zapalisz mi w końcu to światło? – zapytała, kołysząc małą, która wydawała z siebie oczekujące posapywanie. – Chciałabym w miarę bezkolizyjnie dotrzeć do fotela, żeby ją nakarmić – dodała i widać w tej samej chwili Michałowi udało się zlokalizować włącznik, bo pokój zalało łagodne, bursztynowe światło.
– Czekaj, ale jest dopiero wpół do pierwszej – mruknął, zerkając na stojący na szafce zegarek. – Pamiętasz, co ustaliliśmy po ostatniej wizycie u pani doktor? Że karmić będziemy dopiero o wpół do drugiej, żeby poprzesuwać godziny i jedno nocne w ogóle wyeliminować. Nie chcemy jej przecież utuczyć i… – Nie zdołał dokończyć, albowiem Zofia Marianna straciła do cna cierpliwość i zdenerwowana do granic możliwości opieszałością matki załączyła najgłośniejszą syrenę alarmową, mającą uświadomić rodzicom, że oni tam gadu-gadu, a ona tymczasem umiera z głodu.
– Posłuchaj, chwilowo to mam wrażenie, że to ja za moment zostanę wyeliminowana przez tego żartego potwora – warknęła Magda, padając na fotel i rozpinając guziki koszulki nocnej.
– No ale plan i pani doktor…
– Wiesz gdzie ja mam w tej chwili jakiekolwiek plany?! Powiedziałabym ci, ale nie będę się wyrażać przy dziecku, bo podobno czym skorupka za młodu nasiąknie… i tak dalej, i tak dalej! Zgodziłam się na to w przypływie straceńczej odwagi, po złapaniu półgodzinnej drzemki na zapleczu księgarni! W świetle dnia! Rześka jak skowronek! A teraz odwołuję! I jedyne, czego chcę, to jeszcze sekundę pospać! To po pierwsze. A po drugie, wracając do pani doktor, to skoro jest taka mądra, niech sama spróbuje i mi pokaże, jak się to robi! Przecież tego dzieciaka w nocy można się pozbyć bezgłośnie z rąk tylko wtedy, gdy mu się zatka paszczę cyckiem. Światłe rady naszej skądinąd przeuroczej i bezdzietnej – podkreśliła jadowicie – pani Joli niestety w tej kwestii nie pomagają. A po trzecie, trudno, to wyższa konieczność, najwyżej odchudzę ją w późniejszym terminie, gdy już będzie można ją czymś zaszantażować – dodała z westchnieniem i poczuła, że oczy jej się zamykają. – Przesuń się kawałek, to się z nią położę, a jak nam się poszczęści, to nie zauważy i może uśnie przy cycku – zaszeptała, widząc, że oczka małej powoli się zamykają.
Najostrożniej, jak tylko umiała, przeniosła się z córeczką do łóżka. Po chwili leżeli bez ruchu, bojąc się głębiej odetchnąć, żeby przypadkiem jej nie obudzić. I gdy już, już się wydawało, że osiągnęli sukces, mała ocknęła się, zdała sobie sprawę z tego, że znajduje się w znienawidzonej pozycji horyzontalnej, i wybuchła rozdzierającym lamentem. Zrezygnowana Madeleine zwlokła się z łóżka i z zazdrością spojrzała na Michała, który zdążył już tymczasem zapaść w głęboki sen.
To czysta niesprawiedliwość, że piersi nie są odpinane, pomyślała z irytacją. Gdyby były, można by było odczepić jedną, a nawet dwie i wręczyć je facetowi razem z dzieckiem.
– A tak, to klops… – mruknęła do Zofii Marianny, która ledwo Madeleine się podniosła, zacmokała z zadowoleniem i obdarzyła mamę rozkosznym, bezzębnym uśmiechem. – I co, myślisz, że to załatwia sprawę? – wymamrotała Magda, z trudem tłumiąc ziewnięcie. – Ciekawe, czy jak dorośniesz, też będziesz takim nocnym markiem. Ale jak tak dalej pójdzie, to ja niestety tego nie doczekam, bo już na wstępie wykończysz mnie tymi nocnymi harcami, mała ohydo. – To rzekłszy, wyszła z nią na korytarz i skierowała się w stronę kuchni.
Skoro przez najbliższe godziny miała nie zmrużyć oka, musiała się jakoś wspomóc. Kawa wydawała się najlepszym pomysłem.
–
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.