- W empik go
Bob Crane - ebook
Bob Crane - ebook
Do małego miasteczka Sun Island niespodziewanie przyjeżdża światowej sławy gwiazda muzyki country. Mark Tamalija pracuje w dziale promocji lokalnego magistratu, ale nie jest fanem muzyki, więc sceptycznym okiem obserwuje szaleństwo, jakie rozpętała ta informacja. Bilety na koncert sprzedają się w 4 godziny, do miasta nadjeżdża tłum fanów w liczbie podobnej do tej mieszkańców miasta. Wszyscy cieszą się z wielkiego wydarzenia i prognozowanego zastrzyku finansowego. Tymczasem Mark zaczyna mieć niepokojące sny, w których pojawia się postać przypominająca Boba Crane'a.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-5684-1 |
Rozmiar pliku: | 255 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bob Crane...
Pierwszy raz usłyszałem to nazwisko w naszym lokalnym radiu. Czytająca zwykle znudzonym głosem serwis informacyjny spikerka tym razem szczebiotała radośnie, że odwiedzi naszą wyspę już niebawem, w ramach trasy koncertowej promującej jego album „Snowman” - od dwóch tygodni bijący rekordy popularności na listach sprzedaży w całych Stanach. Potem puścili utwór tytułowy: mieszankę country i rocka z banalnym tekstem o bałwanku, który przynosi dużym i małym śnieg, aby stawiali choinki i cieszyli się z Wigilii. Muzyczka łatwo wpadała w ucho, tekstu trudno było nie zapamiętać; można się zgodzić, że to materiał na przebój. Dlaczego nie widziałem go wcześniej w TV? Cóż, jeśli mam być szczery – po prostu nie lubię muzyki, dlatego też starannie omijam kanały muzyczne. Na widok teledysku zmieniam stację, kiedy zaś dzieciaki włączają MTV, wychodzę popracować w ogrodzie albo w garażu.
Z zasłuchania wyrwał mnie niespodziewany gość... Ach, prawda, nie przedstawiłem się dotąd: Mark Tamalija, lat 36, Amerykanin w drugim pokoleniu. Rodzice przybyli z Filipin. Żona – Sara, dwoje dzieci: Mark Jr. i Martin. Pracowałem wówczas dla rządu. Hmm... Ściślej rzecz ujmując: w biurze promocji Sun Island, położonej trzy godziny lotu na zachód od San Francisco. Zajmowałem się tam projektowaniem prospektów, co ograniczało się to najczęściej do wstawiania sloganów typu „U nas zawsze słońce!!!” pod (lub nad) zdjęciami panienek w strojach kąpielowych, widokiem plaży podczas zachodu słońca czy też innych dupereli. Pełniłem też funkcję informacji turystycznej – nadziani frajerzy z kontynentu dzwonili do mnie, aby dowiedzieć się o ceny wynajęcia willi, bungalowów, pokoju w hotelu i tym podobnych spraw.
Skoro już wiecie, co robiłem, kontynuuję.
Moim niespodziewanym gościem był Michael Stair – wiceburmistrz urzędujący piętro wyżej. Przybywał właśnie w sprawie zapowiadanego koncertu. Ponieważ w biurowej hierarchii zajmowałem przedostatnie miejsce (ostatnie zajmowała Huana, stara meksykańska sprzątaczka), o tym, że koncert Crane’a organizuje nasza agencja, dowiedziałem się od niego.
- No i jak, Tamalija, zadowolony? - zagadnął Stair, kiedy obwieścił już nowinę i zasiadł w fotelu naprzeciw, pykając przy tym śmierdzące cygaro.
- Z czego? – zdziwiłem się nieco.
- Taki koncert przyniesie naszej wyspie spory rozgłos – wyjaśnił i zaciągnął się głęboko dymem. – I sporą kasę – dodał z rozmarzeniem, wypuszczając zgrabne kółeczka. – Za osiem dni przybędzie tu prawie dziesięć tysięcy fanów...
- Ilu?! – omal nie podskoczyłem. Tego dnia sprawdzałem z nudów liczebność naszej populacji na oficjalnej stronie Sun Island. Wyspiarzy było dokładnie 10 127. - To będzie tu dwa razy więcej ludzi niż normalnie!
- Tak, tak... – uśmiechnął się wyrozumiale Stair. – Dziesięć tysięcy biletów można zarezerwować przez Internet, zadbał o to organizator. Pozostałe dziesięć tysięcy za pół normalnej ceny – prezent dla nas, wyspiarzy, od samego Boba.
- Ale, panie Stair, gdzie się ci wszyscy ludzie pomieszczą? – Zamiast cieszyć się wraz z nim, zacząłem myśleć o problemach, jakie stworzy taki tłum.
- Chodzi ci o koncert, czy o to, co będzie później? Precyzuj pytania, Tamalija! – ofuknął mnie.
- I o to, i o tamto – odparłem zgodnie z prawdą.
- Koncert, wiadomo: na Washington Stadium...
- Ale tam jest ledwo pięć tysięcy miejsc!
- Tamalija, Tamalija... – Stair pokiwał współczująco głową. - I ty się dziwisz, że od trzech lat nie dostałeś żadnej poważniejszej funkcji?
Wzruszyłem tylko ramionami.
- Taki z ciebie organizator, jak... Ech! – machnął lekceważąco ręką. – Pięć tysięcy owszem, usiądzie, reszta będzie stała na murawie pod sceną. No i co, trzeba być geniuszem, żeby na to wpaść? – uśmiechnął się zjadliwie, błyszcząc perłowobiałymi zębami i przez chwilę napawał własnym zwycięstwem. Potem obwieścił nieznoszącym sprzeciwu tonem: Został jeszcze tydzień, Tamalija. Za trzy dni widzę czterdzieści nowych wzorów prospektów. Czterdzieści, rozumiesz? Każdy inny i to taki, żeby rzucał się w oczy – podkreślił. – Fani Boba mają zabrać ze sobą całe ich stosy. Będą leżały wszędzie: na lotnisku, stacjach benzynowych, w każdej piwiarni i na blacie każdej budki z hot-dogami. Takiej szansy na promocję dawno nie mieliśmy, rozumiesz? – zapytał retorycznie, gasząc cygaro w popielniczce. – Do soboty mają być gotowe, żeby drukarnia dała radę w dwa dni. Promocja, Tamalija, promocja! – uniósł palec wskazujący prawej dłoni ku górze i wyszedł.
Czterdzieści prospektów...
No, to nudę miałem z głowy.
W nocy przed przyjazdem Crane’a miałem dziwaczny sen...
Widziałem salę widokową na najwyższym, dwudziestym piątym piętrze Fishers’ Palace, najwyższego wieżowca Sun Island, pełniącego także rolę reprezentacyjnego hotelu. Szerokie, panoramiczne okno biegnące wokół okrągłego pomieszczenia ukazywało całą wyspę oczom zwiedzających. A było na co popatrzeć, bo wiecie, u nas było bardzo dużo szmaragdowej zieleni, pięknie współgrającej z ciemnym błękitem Pacyfiku, falującym o pasmo jasnozłotych plaż. Gdzieniegdzie wystawały białe plamki will i bungalowów nad samym oceanem. Pięknie, prawda? W moim śnie był dzień i ktoś w tej sali oglądał naszą wyspę. Patrzył na zachód, w kierunku Washington Stadium.
Człowiek ów miał tak wielkie brzuszysko, jakby był w mocno zaawansowanej ciąży - nie w dziewiątym miesiącu, a co najmniej w piętnastym. Można było rzec: on i brzuch, gdyż ten drugi wyglądał jak nierozwinięty i nierozdzielony zawczasu brat syjamski. Oczywiście nie chował pod kraciastą koszulą żadnego zdeformowanego brata bliźniaka; we śnie bywa, że niektóre rzeczy się wie, choć nie wiadomo skąd, prawda? To właśnie wiedziałem.
Obserwowałem go z boku. Spoczywał w cieniu rzucanym przez jedną z cienkich, metalowych krokwi, podtrzymujących kopulasty sufit. Nad cień wystawała tylko krótko ostrzyżona, jasna czupryna. Ręce trzymał w kieszeniach. Milczał, ale ruchy jego głowy wskazywały, że obserwuje i... czeka na coś? Niespodziewanie wybuchnął ohydnym, ochrypłym śmiechem, trząsąc się przy tym z uciechy niczym w febrze. Wiecie, to był taki rechot jak w tanich horrorach, kiedy Zły planuje coś naprawdę drańskiego. Śmiech powoli przekształcał się w bulgot, aż wreszcie grubas zaniósł się kaszlem. Gdy atak ustał, odchrząknął potężnie i splunął flegmą na szybę. Zielona, lepka substancja zaczęła z wolna spływać po grubym, czystym szkle...
Następnego dnia, jadąc do biura, kupiłem „Sun News”. Wielki napis na pierwszej stronie obwieszczał: BOB CRANE W SUN CITY!!!
Pod spodem widniało zdjęcie z lotniska: Crane w towarzystwie burmistrza. Podają sobie dłonie i szczerzą zęby do obiektywów.
Wyglądał dokładnie, jak w moim śnie. Tylko brzuch miał oczywiście o wiele mniejszy. Spory, ale nie aż taki, żeby przerażał. Włosy rzeczywiście jasne, krótko ostrzyżone. Zobaczyłem wreszcie jego twarz: sympatyczna, lekko pucułowata. Dzieci na widok takiej wzbudzającej zaufanie buźki mówią do obcego człowieka „wujku”.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.