- W empik go
Boccor - ebook
Boccor - ebook
Wykradzione przed tysiącami lat z istniejącego w równoległym do naszego świecie Imperium Morgii, magiczne artefakty Heka i Nechacha, na przestrzeni tysiącleci trafiają w ręce wampirów. Ukryte w miejscu, które znają tylko one i strzeżone przez ich potomków, są niedostępne dla prawowitych właścicieli oraz królowej Asses, sprawcy kradzieży. Kapłani z Morgii oraz Asses, nie rezygnują z odzyskania Heka i Nechacha. Kolejne starcie ich wysłanników ma miejsce w naszych czasach, między innymi w Polsce. Zostają w nie wmieszane również agentki ABW, Karolina i Marta.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-939211-8-8 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Co to takiego? – padło pytanie z ust jednego z nich.
Na czoło grupy wyszedł barczysty właściciel karawany. Przez moment również patrzył ze zdumieniem. Jednak jego myśli pominęły pytanie i podążyły dalej. Przed sobą widział szansę na niezły zarobek. To prawda, że nikt mu nie uwierzy, że gad był ubrany w krótką tunikę i nabijaną ćwiekami skórzaną spódnicę, lecz to nie było ważne w tej chwili. W jednym momencie podjął decyzję.
– Łapać go! – krzyknął, chwytając za włócznię wiszącą u boku konia.
Stworzenie od razu zrozumiało jego zamiary. Walcząc ze słabością, rzuciło się do ucieczki. Biegło jednak ciężko, a w końcu padło wycieńczone. Pierwszy dopadł je rosły handlarz.
– Nie zabijaj mnie – usłyszał w głowie jakiś głos.
Przystanął zaskoczony.
– Słyszeliście? – zapytał dobiegających do niego kompanów.
– Co? – odpowiedział pytaniem jeden z nich.
– Prosi, żeby go nie zabijać. Nie słyszeliście? Przecież mówi ludzkim językiem. Jest wart fortunę. A jak go sprzedam na arenę, to…
– Nie sprzedawaj mnie. Uczynię cię królem – obiecał w głowie głos.
– Słyszeliście… – przerwał, bowiem pozostali patrzyli na niego nieco dziwnie. – No co? Nic nie… Przecież znów przemówił. Co chcesz zrobić? – Dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie usłyszanej myśli.
– Będziesz królem potężnego państwa, tylko mnie oszczędź – poprosił ponownie stwór.
– Tak. A potem przyjdzie inny i zetnie mi głowę. Wolę na tobie zarobić. A skoro znasz takie sztuczki, to może kupią cię kapłani ze świątyni – myślał głośno. – Bierzemy go. – Chwycił stworzenie za jedną z rąk pokrytych szorstką i twardą skórą.
Dostrzegł u jego czterech palców groźnie wyglądające pazury. Stwór nie miał innego wyjścia, poddał się jego woli. Mógł co prawda spróbować ich zabić, ale nie miał na to siły. Został przez nich zawleczony do karawany, a tam padł na piach, nie dając rady iść dalej.
– Harak, daj mu wody – wydał polecenie jednemu ze swoich ludzi rosły handlarz.
Sam sięgnął do juków i wyciągnął solidnej grubości rzemień. Spróbował go zerwać, lecz nie dał rady. Tymczasem równie dobrze zbudowany Murzyn odpiął bukłak z wodą. Spojrzał na gada i po chwili wahania zdjął skórzane naczynie, którym poją konie. Nalał do niego trochę ciepławej wody i położył je na piach.
– Pij. Do miasta daleko – powiedział bez przekonania, że ten go zrozumie.
Stwór, zamiast sięgnąć i wziąć pojemnik do rąk, zanurzył w nim jedną z kończyn.
– Amar, patrz na cudaka! – zawołał zaskoczony mężczyzna, patrząc na to, co robi stworzenie.
Tymczasem wody zaczęło wolno ubywać. Płynęła cienkimi jak włos rurkami, zasilając organizm. Jego łuskowate ciało pokryte szarozieloną skórą zmieniło odrobinę kolor. Z niespodziewanie otwartej paszczy wyskoczył nagle rozdwojony na końcu czarny język. Harak odskoczył odruchowo w tył.
– Pieprzona gadzina – uspokoił się, puszczając rękojeść krótkiego miecza, którą pochwycił.
Po chwili podszedł do nich właściciel karawany.
– Jak się napiłeś, to dawaj łapy. – Amar trzymał przed sobą pętlę z rzemienia.
– Nie wiąż mnie. Pójdę dobrowolnie – przekazał mu myśl stwór.
– Mowy nie ma. Harak, wyciągnij może jednak ten miecz – wydał polecenie.
Mężczyzna sięgnął do broni.
– Nie trzeba. – Gad wyciągnął przed siebie ręce. – Ruszajcie już – poprosił.
– Co ci tak spieszno?! Co?!
– Idzie za mną pogoń. Jeżeli chcecie ujść z życiem…
– Czyli nie jesteś wybrykiem natury. Jest was więcej. – Kiwnął głową do swoich myśli. – Skąd uciekłeś?
– W środku pustyni są żyzne tereny. Zamieszkujemy je z dziećmi Horusa.
– A tamci? Co to za cudaki? – Handlarz przywiązał koniec rzemienia do jednego z juków.
– Są podobni do was, lecz unikają słonecznego światła.
– Na razie wystarczy. Resztę opowiesz nam na postojach. Ruszamy – rzucił w tył. – Jak cię zwą?
– Ulss.
Ciemnoskóry mężczyzna pociągnął za uzdę konia. Karawana kontynuowała powolny marsz. Z początku Amar kilkakrotnie spojrzał w tył na stwora, jakby nie wierzył, że idzie za nimi. W końcu skupił uwagę na drodze. Na dobre nadszedł zmierzch, a tu, na pustyni, ciemno robiło się w kilka minut. Przystanęli na moment.
– Dojdziemy do oazy? – zapytał Harak.
– Pewnie. Jest już blisko. Dajcie tylko pić koniom – polecił właściciel.
Postój trwał krótko.
– Ulss, chcesz pić?
– Nie. Ruszajmy, proszę. Czuję, że oni są niedaleko.
– Twoi…
– Nie. Synowie Horusa.
– Przecież nie lubią słońca. Tak mówiłeś?
– Ale słońca już nie ma, a zaraz będzie ciemno.
– Wiem, że będzie ciemno. Gwiazdy nam wskażą drogę.
– Ale nie uchronią przed nimi. Tylko ogień.
– Ruszajmy. Popędzić konie! – rzucił w tył Amar.
Dojście na miejsce trochę zajęło, lecz konie, czując wodę, na ostatnim odcinku same przyspieszyły. Na terenie oazy była już jedna karawana. Ci ludzie podążali w przeciwną stronę.
– Dobrze cię widzieć, Aman – przywitał starego przyjaciela Amar.
– Ciebie też. Jak droga?
– Nie było najgorzej. Co w mieście?
– Zbiory były dobre. Król ma dużo złota. Szuka broni i ludzi zaprawionych w wojaczce. Coś w sam raz dla ciebie.
– Nie, dziękuję. Handel jest lepszy. Chyba że łupy będą w złocie – uśmiechnął się.
– Tego nie wiedzą nawet szpiedzy w mieście. Ha, ha, ha.
– Co racja, to racja. Rozbijemy obóz, to przyjdę i pogadamy. – Klepnął go w ramię.
– Tak. Przyjdź do mnie – zaprosił Aman.
– Przyjdę, przyjdę i coś ci pokażę – obiecał.
Przygotowanie obozowiska nie trwało długo. Rozpalone wcześniej ogniska zapłonęły, oświetlając teren dookoła. Ludzie krzątali się przy przygotowaniu wieczerzy, więc Amar wziął ze sobą bukłak z winem i gada.
– Źle robisz – utyskiwało stworzenie, idąc za nim. – Raczej powinniście przygotować się do obrony.
– Nie jęcz.
– Niedługo się przekonasz.
– Milcz albo sprzedam cię Amanowi – zagroził. – A on wraca przez pustynię na wschodnie wybrzeże.
– Jeszcze tej nocy może to nie mieć znaczenia.
– Co ty, Amar, sam ze sobą gadasz? – zaczepił go nagle jeden z ludzi Amana, wychodząc z mroku.
– Nie twoja sprawa…
– A co to za dziwadło? – Mężczyzna stanął zaskoczony.
Ci jednak minęli go bez słowa i po chwili weszli w zasięg światła następnego ogniska. Siedzący przy nim ludzie nagle przerwali rozmowę.
– Nie piję już więcej – rzucił głośno jeden z nich. – Mam zwidy.
– To nie zwidy. To Ulss – wypowiedział imię stwora z tajemniczym uśmiechem Amar.
– Co to jest Ulss? – Aman wstał i podszedł bliżej.
Zaczął oglądać go ze wszystkich stron i dotykać zafascynowany.
– Ale z tym ubraniem przesadziłeś – zaśmiał się.
– Jest jego własnością. On jest myślący i mówi do mnie… tylko inaczej. Słyszę jego słowa w swojej głowie – wyjaśnił. – Weź. – Podał bukłak.
– Nie wierzę. Chcesz pewnie jedynie podbić cenę, spryciarzu. – Kiwnął na niego palcem.
– Byłem pewien, że mi nie uwierzysz. Ale co tam. Ulss, usiądź z tyłu. – Zaczepił sobie rzemień do pasa.
Stwór zrobił to, co mu nakazano. Jednak z jakiegoś powodu patrzył niespokojnie na boki i do góry. W tym czasie Amar otrzymał spory skórzany kubek pełen wina.
– Lepiej nie pij. Zaraz coś się wydarzy – uprzedził go głos w głowie.
– Aleś uparty. Co tu…
– Popatrz na płomienie. Przygasają. To stara sztuczka dzieci Horusa. Będą mogli podejść bliżej.
– Zdaje ci… Chociaż… – urwał, patrząc na pełgające słabo płomyki.
Poślinił palec i wyciągnął rękę do góry. Wiatr ledwie powiewał, a płomienie zaczęły znikać. Mężczyzna wyłowił też słuchem dziwne odgłosy. W tym momencie konie zaczęły rżeć cicho zaniepokojone. W powietrzu wisiało coś nieuchwytnego, groźnego. Pozostali też najwyraźniej zauważyli nagłe zmiany, bo przestali rozmawiać i nasłuchiwali. Na terenie oazy zaczął królować mrok. Amar pośpiesznie odłożył kubek.
– Harak, przynieś włócznię! – krzyknął głośno. – Coś się dzieje!