- W empik go
Bociany - ebook
Bociany - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 237 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
22 marca. Dziś przyleciały bociany. Po bezsennej nocy, dopiero nad ranem udało mi się zdrzemnąć, lecz budząc się, tak się czułem zmęczony i zbolały, tak mię w piersiach paliło, iż chciałem już przeleżeć cały dzień w łóżku. Aż koło dwunastej wszedł Maciej ze śniadaniem i mówi:
– Proszę jaśnie panicza, bociany przylecieli.
– Bociany! Więc doczekałem!… A tak się zdawało, że już wiosna nigdy nie nadejdzie…
Zwlokłem się z łóżka, otuliłem się w szlafrok i usiadłem przy oknie. Na dworze była szaruga. Padał śnieg z deszczem, miotały się drzewa. Ale na dębie, na gnieździe swem rozłożystem, stał bocian i rozglądał się.
Boćku poczciwy! Jeszcześ przyleciał! jeszcze oczy moje oglądać ciebie będą.
A tak się zdawało, że ani ciebie, ani wiosny nie doczekam.
I, pomimo nocy nieprzespanej, zdrowszym się dziś czuję. Jadłem, przeczytałem gazetę i parę artykułów z »Revue« – i piszę bez trudności. Maciej twierdzi nawet, że lepiej wyglądam. Ach! – chwilowo… chwilowo…
Gdy mama jeszcze żyła, jakże się ona cieszyła zawsze z powrotu bocianów. Zdawało się, że ich przybycie stanowi dla niej wróżbę dobrą na rok cały. Gdy nadchodził marzec, ciągle ich wyglądała, ciągle o nich mówiła. A potem, przez całe lato, zajmowała się nimi. Bodaj, że nawet w kupnie tej willi decydującym motywem była blizkość bocianiego gniazda. Przypominało to może biednej mamie Kamilówkę.
Biedna mama! Dopóki żyła, mało o nią się troszczyłem – o! bardzo mało! Drażniła mię nawet czasem tą swoją prostotą pojęć: co dobre to dobre: a co złe to złe – i skończona sprawa. Ale teraz, gdy jej niema, jakże często ją wspominam! Co więcej, tęsknię do niej. Tak, tęsknię. I jeśli czasem, gdy myślę o »tamtem życiu« – mówiąc stylem mamy – tamtą stronę, które mnie wkrótce czeka, jeśli czasem, o! bardzo rzadko! zadaję sobie pytanie: co mnie tam spotka? zaraz w wyobraźni mej wychyla się postać mamy i idzie na moje powitanie…
Tak. Jeśli »tam« wogóle mogą być spotkania. Co mi się ostatecznie wydaje dość dziecinnym pomysłem – ale kto wie!… kto wie!… Jeśli więc »tam« mogą być spotkania, to mnie tylko jedna mama spotkać zechce. Ona tylko jedna! Zresztą któż kiedy dbał o mnie? I ja, czy kiedy dbałem o kogo? Nie! ludzkość cała była mi zawsze zupełnie obojętną – brałem z niej tylko to, co mi było dogodne lub miłe, a zresztą, wszystko kantem puszczałem. Więc teraz… albo i »tam« któżby?… Jedna mama, jedna tylko mama.
Zmęczyłem się. Trzeba się położyć. A tymczasem bociany już we dwoje krążą ponad gniazdem. Bardzo niespokojne. Oglądają czy wszystko w porządku. Czasem stają obok siebie i stoją nieruchome i patrzą. Może wspominają co było, może robią projekty na przyszłość, może marzą o słońcu, o ciepłym wietrzyku, co ich pióra osuszy – szczęśliwe bociany! Ich marzenia zawsze się spełniają, one wiedzą, czego chcą.
Ja nigdy nie wiedziałem.
25 marca. Dziś Zwiastowanie – imieniny Marylki. Posłałem jej telegram z powinszowaniem. Na list, pomimo najlepszych chęci, zdobyć się nie mogłem.
Dowodzi Maciej, że w ten dzień bocianowa musi koniecznie pierwsze jajko znieść. I rzeczywiście, na gnieździe coś się odbywało. On był w ciągłym ruchu, ona nie pokazywała się wcale, aż dopiero pod wieczór oba wyleciały razem. Niedaleko, oblatywały szerokimi kręgami swe gniazdo, wracały na nie z klekotem i wzajemnie skrzydłami się obejmowały, klekotały do siebie, zarzucały w tył głowy i gwarzyły. Małżeńskie pieszczoty!
30 marca. Gdy patrzę na bociany, a patrzę na nie często, bo wstaję teraz codziennie i doprawdy czuję się silniejszym, myślę sobie: Ach, wy bociany! Filistry! Burżuje! Iluż to ludzi do was podobnych!
Ale tacy najszczęśliwsi – i bodaj że najlepsi. My – ci niby wyżsi – mamy dla takich lekceważenie. A naprawdę, czemże to my chełpić się możemy? Jaką Przedstawiamy wartość? jaką korzyść światu przynosimy?
Ja naprzykład. Nie byłem filistrem, to fakt. Lecz czernie byłem? Czy artystą? uczonym? poetą? mędrcom, który stworzył nowe drogi dla myśli ludzkiej? Nie! Czy do jakiejkolwiek skarbnicy dorzuciłem choć grosz jeden? Nie! Przeciwnie, wszelkie, jakie mi tylko w rękę wpadły skarby, rozrzucałem na cztery wiatry. Czy komukolwiek na świecie zrobiłem co dobrego? Nie! chyba przypadkiem. Dobrem zawsze pogardzałem trochę, a dobrymi ludźmi, to i bardzo. Czy przynajmniej sobie stworzyłem świat uczuć i sensacyi wytwornych? Czy odkryłem nowe źródła rozkoszy? Czy umiałem się wznieść ponad codzienną prozę? Może czasem… chwilowo… Ale na ogół życie moje wcale do podniosłych nie należało. Doprawdy, niejeden wzbogacony szewc na to samoby się zdobył. Czy przynajmniej byłem szczęśliwy? Ach, nie! Ach, nie! Szczęścia nie zaznałem nigdy, ani jednej krótkiej chwili. Pamiętam, od najmłodszych lat czułem się smutnym, bezbrzeźnie, nieskończenie smutnym, i tęskniłem – do czego? sam nie wiedziałem.
Była tam we mnie jakaś chęć sławy, wielkości, jakieś parcie ku wyżynom, jakieś rozpieranie z wewnątrz i darcie się ku nieznanym szczytom. Pragnąłem wojen, przewrotów olbrzymich, jakichś tytanicznych walk. Chciałem być, co najmniej – Napoleonem.
Mama mi mawiała często: »Gdy wyrośniesz i skończysz nauki, oddam ci cały zarząd majątkami. Osiądziesz w Kamilówce i gospodarować sobie będziesz«. A ja wzruszałem ramionami. Kamilówka! Dla mnie za ciasny był świat cały!
Potem, przemówiła do mnie Poezya. Ach, były to moje najpiękniejsze lata. Ona zasiadła na tronie mej duszy i przed nią klęczałem, wpatrzony w jej oblicze. Z nią leciałem w obłoki – wysoko, wysoko i roztapiałem się w błękicie. A ziemia cała była u moich stóp. Do mnie mówił wiatr szumiący – i plusk fali ze mną gwarzył – i listki na drzewach zwierzały mi się z tajemnic swoich – i motyle i ptaszki wieńcem fruwały dokoła mojej głowy. Dla mnie słonce rzucało na sosnowe pnie strzały swe złote, dla mnie różem i purpurą malowało zachodnie zorze. Dla mnie księżyc wysrebrzał noce, dla mnie mrugały gwiazdy… lżycie moje było dziwne wtedy. Całe wewnętrzne, skupione w sobie – samotne, a jednak tak zaludnione postaciami z innego świata.
Nie robiłem nic. Czytałem, marzyłem i czasem tylko z wezbranego serca, rzuciłem na papier jakiś bardzo marny wierszyk. Nie chodziło mi o to, aby pisać. Nie! Wiedziałem dobrze, iż żadna ludzka mowa nie zdoła tego wyrazić, co ja czułem – a żadna ludzka istota nie zdoła mnie zrozumieć. Wiedziałem, iż pozostać muszę niepojętym, nieuznanym, samotnym wśród ludzkiego tłumu, i godziłem się na to, przeciwnie, upajałem się tem. Byłem jak szczyt niedostępny, pokryty lodowcami. Byłem samotny, jak orzeł w chmurach.
Naturalnie, że moje nauki – byłem wtedy w uniwersytecie – musiały srodze ucierpieć. Ani myślałem zdawać egzaminów – nie chodziłem wcale na wykłady. Bo i czegóżby mię mogli profesorowie nauczyć?
Powoli jednak zrodziła się we mnie tęsknota do jakiejś pokrewnej istoty. Porozumieliśmy się prędko z Leonem Rajskim. On był starszym ode mnie poetą, nieraz już drukowanym, cieszącym się odrobiną sławy. Wywarł na mnie wpływ ogromny. Zwłaszcza cynizm jego zaimponował rai. Nie było dla niego rzeczy dobrej, nie było świętej. »Plwał« na świat, na społeczeństwo, na moralność, na religię, na pojęcia etyczne, na prawa wszelkie. Burzył wszystko, drwił ze wszystkiego. I bardzo prędko cynizm ten podziałał na mnie. Upadały jedne po drugich zasady, wszczepione przez wychowanie – upadały te szańce, które mnie bronić miały w życiu. Zostawała we mnie coraz pustsza tabula rasa, a na niej zaczęły się miotać i kłębić spuszczone ze smyczy namiętności.
I przed zbliżeniem się z Rajskim nie byłem niewiniątkiem. Jednak myśli moje dotychczas były mniej więcej czyste. Chociaż krew młoda burzyła się czasem, dusza unosiła się ponad błotem ziemskiem – nie zanurzałem się w niem całkowicie, z lubością.
Leon Rajski ściągnął mię z moich wyżyn na samo dno. Nauczył mię wiele. Odtąd Poezya przestała królować we mnie – zstąpiła z tronu mej duszy, a na nim zasiadła Żądza. I stało się to, o czem ktoś gdzieś tak pisze:
The thoughts ye cannot stay with brnzen chains A girl's hair lightly binds«.
Ale i tu byłem jakiś odrębny. Moja żądza była dziwna, niepodobna do tej, jaką widziałem u innych ludzi – żądza smutna, nigdy nie syta, wiecznie głodna. Żądza-Tęsknota.
Zdawało mi się jednak nieraz, iż wiem, do czego tęsknię, że, gdybym posiadł pewną kobietę, gdybym wszedł w pewne otoczenie – tęsknota moja byłaby ukojona, I wszystkie siły wytężałem, aby tego doznać, to posiąść – rzucałem przed siebie siły, zdrowie, złoto garściami, wszczepione mi tak pracowicie zasady i ideały, własne i cudze uczucia, wszystko poświęcałem, aby przecie to nowe upojenie, to nowe szczęście zdobyć. A gdy je już posiadłem, odwracałem usta od czary i nieraz, nie skosztowawszy jej nawet, odsuwałem na bok. Nie! jeszcze nie to!
I dalej szukałem.
I nie zaznałem szczęścia nigdy. Z wyżyn filozofii i poezyi zszedłem na dno, na samo dno w tem poszukiwaniu. I natem dnie ugrzązłem.
I dziś mam lat trzydzieści pięć, suchoty w piersi, pustkę w sercu, zero w kieszeni, i ani jednej duszy blizkiej na calutkim świecie i żadnego słodkiego za sobą wspomnienia. Cóż dziwnego, że żyć mi się me chce?
15 kwietnia. Wiosna idzie wielkimi krokami. Patrzę na nią ciekawie. Wszakże to już moja ostatnia wiosna. Następnej nie doczekam. I tak, nikt się nie spodziewał, abym mógł marzec przebyć i aby mi się poprawiło. Maciej, który tajemnic żadnych nie uznaje, powiada: »A my z doktorem oba myśleli, że jaśnie panicz świąt nie przeżyje. A ot, i przeżył! I jakoś niby to poprawuje się pomału. Może taki przez lato pociągnie«.
Może przez lato pociągnie. Musiał tak doktór zaopiniować, bo Maciej widocznie jego słowa powtarza. A więc – do jesieni koniec odłożony. Używajmyż życia.
Używam. Wstaję codzień i siadam przy oknie. Czytam, i patrzę i myślę, i wspominam. Ach, te wspomnienia! One są, jak węże, co mi się pod serce wkradły i piją z niego krew i życie. One są, jak węgle żarzące pod mojemi stopami. Bo i co ja z tem życiem swojem zrobiłem!
A jednak, choć je przeklinam, kocham je także, te smutne moje wspomnienia. Bo przecież to jest jedyna moja własność, już nic a nic więcej na świecie nie posiadam. No, wkrótce posiędę wprawdzie na własność poduszkę, słomą wypchaną, porządną wypoliturowaną trumnę i jamę czarną na cmentarzu. Ale nie wiem, czy mię to wtedy tak bardzo będzie cieszyło.
Więc, zanim dojdzie do tego, siedzę przy oknie, patrzę na zieleniejący świat Boży, i snuję ziarnko po ziarnku różaniec swoich wspomnień…
22 kwietnia. Zabawną rzecz wyczytałem dziś w gazecie. Jest gdzieś jakaś wystawa domowego przemysłu. Otóż czytam: Wędliny i sery litewskie zloty medal otrzymała pani Antonina Milska… konserwy z jarzyn, pomidory suszone i kompoty list Pochwalny, otrzymała pani Antonina Milska.
A! więc tak? Czy nie miałem racyi, czy nie miałem dobrego nosa, urocza Tolo, gdy w twej poetycznej figurce odgadłem praktyczną, zabiegliwą gospodynię? Gdy uczułem, pomimo perfum i pudru, bijącą od ciebie, woń pomidorów i wędliny? A wtedy – o, wtedy wcale nie oceniałem doniosłości konserwów z jarzyn lub serów litewskich. Teraz, może byłoby inaczej.
Bo oto tak było. Miałem lat dwadzieścia cztery. Porzuciłem niedokończone nauki i już zaczynałem mocno hulać, a raczej nie zaczynałem, gdyż robiłem to już oddawna, ale skutki tego hulania zaczynały się bardzo wyraźnie zaznaczać na moim funduszu. Więc poczciwa mama wymyśliła, że najlepiej będzie mię ożenić. Dziwne, jak te kobiety wierzą w swoje siły. Nie pomagają wymówki, nie pomagają perswazye, pomoże żona. To taki uniwersalny sos do każdej potrawy. I, niewiele myśląc, zaprosiła do Kamilówki panie Obrocką z córkami, Tolą i Jadzią.
Ładne były panny. Tola – wysmukła blondynka o marzących oczach, Jadzia – rezolutna, trzepocąca się szatynka, podobna do maliny.
A tak się właśnie zdarzyło, o czem mama naturalnie wiedzieć nie mogła, że miałem serce puste, jak numer hotelowy po wyjeździe gości. Skończyłem był właśnie z Lisińską, i to w niemiły sposób, trochę byłem zrażony do tych pań, i brała mnie tęsknota do kobiet wyższych, do wzniosłej, cnotliwej miłości. Ot, tak sobie – pour changer. Więc Tola ze swą zimną twarzą i uśmiechem zagadkowym odrazu zrobiła na mnie wrażenie. I kto wie, byłbym się może ożenił, gdyby nie jeden mały fakt, który mi wszystko popsuł. Pływaliśmy właśnie w obłokach wzniosłego flirtu, przecinanych chwilami błyskawicą mniej platonicznych wzruszeń, gdy przyszedł Węgrzyn z towarami.
Całe towarzystwo wyległo na ganek oglądać i kupować. Jadzia naraz zachwyciła się jakąś matinką haftowaną i zechciała ją kupić. Spytała o cenę. »Sześć rubli pięćdziesiąt kopiejek« – odrzekł Węgrzyn. »Ależ to strasznie drogo« – zawołała Tola – »W Warszawie za Żelazną Bramą, taką za trzy ruble dostanie, a nawet, kto umie się potargować…«
Umilkła, bo ja nagle porwałem się z krzesła i uciekłem. Spadłem z obłoków. Tak? Więc ty, ze swoją poetyczną twarzą, chodzisz się targować z Żydówkami za Żelazną Bramę? Brrr!… Ty, Psyche! aniele o tajemniczem spojrzeniu, gwiazdo spadła z błękitów, – ty się kłócisz o ruble i kopiejki?
Skończone było między nami. Biedna mama nic nie mogła zrozumieć.
– Ależ, Bolku – mówiła – to i dzięki Bogu, jeśli żona jest praktyczna, jeśli się zna na cenach i nie robi głupich wydatków.
Me, nie! żony »praktycznej« nie chciałem.
I dobrze się stało – dla Toli przynajmniej. We dwa lata później wyszła za jakiegoś pana Milskiego – słyszałem, że mają kilkoro dzieci, a że gospodarstwo dobrze im idzie, tego dowodem nagrodzone pomidory i wędliny. Czegóż więcej potrzeba?
Mówię to seryo, bez żadnego niewczesnego ironizowania. Czegóż człowiekowi więcej potrzeba na tym głupim świecie? Życie rodzinne, dzieci, a więc przyszłość, dostatek, z własnej pracy idący, poczucie, że się spełnia rolę swą na świecie. Ot, rolę chociażby taką, jaką naprzykład mają bociany. Bo nie należy sobie większej wagi przykładać – wszakże każdy z nas, to tylko atom w przestrzeni. Więc pocóż chcieć czuć i działać więcej, niż atomowi dano?
Bociany przychodzą na świat, łączą się w pary, dzieci rodzą, hodują, pracują na swoje i ich utrzymanie i umierają. Swoje zrobiły. I mają swoją etykę, mają swoje prawa i moralność; gdy ją wypełniają, są dobrymi bocianami, gdy przeciw niej wykraczają, są złymi bocianami. Czy nie tak samo powinnoby się dziać u ludzi? I czy nie to właśnie byłoby szczęściem.
Jeśli jest wiekuista Mądrość, co światem rządzi, jeśli jest wieczne Prawo, co nim kieruje, jeśli jest Wola wyższa, co nas dokądś prowadzi, to pokieruje i zaprowadzi bez naszego wtrącania się. Niepotrzebne jej nasze pytanie, niepotrzebne nasze szalone tęsknoty, nasze rozpacze i nasze zachwyty, i nasze wglądanie poza zasłonę, zaciągniętą umyślnie przed naszemi oczami, i nasze wspinanie się zaciekłe na mur, który nas odgradza od »tamtej strony«. Niepotrzebne to wszystko.
Choćbyśmy nawet rąbek zasłony zdołali odchylić, bieg świata nie odmieni się ani na jotę, bo nie my nim rządzimy.
Więc poco?
O, być takim prostym, zwyczajnym człowiekiem, porządnym atomem, który funkcyę swą uczciwie wypełnia – co za spokój! co za szczęście!
Pytanie – czy, gdybym się był wówczas z Tolą Obrocką ożenił, czybym takim uczciwym atomem został? Prawdopodobnie. I byłbym szczęśliwy, zdrów, bogaty – gospodarowalibyśmy w Kamilówce, którejby za długi nie sprzedano, hodowalibyśmy dzieci, zbieralibyśmy pieniądze, bylibyśmy szanowani, stawiani innym na wzór. I nie umierałbym samotnie w trzydziestym piątym roku życia…
Ale to było niemożliwe. Na to trzeba było mieć serce proste i umieć pokochać uczciwie. A ja pokochać uczciwie już nie mogłem, ja, który byłem zatruty i jadem przesiąknięty od tak młodych lat. Nie darmo się obcuje z Lisińskiemi et comp. Nie bezkarnie do chłopięcej jeszcze duszy wrzuca się błoto – na samo dno – czyste, niewinne dno…
Prawdziwie powiedział jakiś poeta, zdaje mi się, że Sully Prudhomme:
»Lo coeur d'un homme vierge est un vase profond.
Si la premier eau qu' on y verse est impure,
Toute la mer y passera sans laver la souillure,
Car Pabime est immense et la tache est au fond«.
I w mojem sercu leżał brud niczem nie zmyty. Normalnej, prostej, uczciwej miłości doznać już nie mogłem. Latanie po obłokach, platonizm i poezye były jedną z form, którą moje namiętności przybierały – były jedną więcej potrawą na moim stole – nie były wcale dążeniem do jakiegoś ideału. Jedną zaś rzeczą stale i trwale pogardzałem, to obowiązkiem i życiową prozą. Nie chciałem tego, odrzucałem precz od siebie. Dlatego też wstrętną mi była żona, znająca się na cenach i targująca się z Żydówkami za Żelazną Bramą. Więc Tola wyszła za pana Milskiego, który pewnie bardzo rad z tego, że ona umie się targować – a ja?… O, ja wkrótce poznałem księżnę Adę – i zupełnie zapomniałem nie tylko o Toli, lecz o całym świecie. Było to właśnie… w jesieni… tegoż…
15 maja. Ostatni raz, gdym tu pisał, czułem się zdrów i rzeźwy. Aż nagłe zaczęło mię dusić, tchu zbrakło, odkaszlnąłem, i zalałem się krwią. I tak mi było słabo, że ręki z chustką nie mogłem przy ustach utrzymać, ani do dzwonka sięgnąć. Byłem pewny, że już umieram.
Co czułem w tej chwili? Albo ja wiem! Trochę, lęku przedtem czemś nieznanem, co szło ku mnie i brało mnie w ramiona, trochę żalu nad sobą, że tak kończę marnie – samotny, zapomniany. Wiem, że szeptałem po kilka razy: Mamo, Mamo!… – Jakie to śmieszne, prawda? – że człowiek chory powraca, jakby do dziecinnych lat.
Ja, gdy byłem zdrów, to bardzo mało dbałem o mamę. Potem zrobiło się ciemno i pomyślałem. Aha, to mnie do grobu wkładają, i chciałem krzyknąć: Poczekajcie! muszę coś powiedzieć. Ale krzyknąć nie miałem siły – i chwyciła mię rozpacz. Ale tylko przez jedną sekundę, bo jakieś wieko ciemne zamknęło się nade mną – i był koniec.
Potem, Maciej mi opowiadał, że był pewny, iż już po wszystkiem, gdy mnie zobaczył bez ruchu, zupełnie martwego i zalanego krwią. I długo mię cucili i docucić się nie mogli. Doktór nawet został na całą noc. Telegrafowano potem do Marylki, ale ona nie mogła się ruszyć, leżała, chora także – jest znowu w poważnym stanie, więc Mik przyjechał na kilka dni. Aż mi się lepiej zrobiło.
I poco mnie cucili! Byłaby rzecz skończona. A tak, za tydzień, za miesiąc, rozpocznie się »da capo«.
23 maja. Dziś wstałem po raz pierwszy od owego krwotoku. Bardzo mi słabo. Coś musiało się zrobić w prawej stronie płuc, gdyż czuję tam i ból i jakąś zaporę. No, trudna rada! Wszakże suchoty to nie zabawka.
Poczciwy doktór czuje się czasem w obowiązku tumanić mię jakiemiś nadziejami. Ale ja mu się w oczy śmieję i pytam: »Dlaczego się doktór fatyguje? Jeśli dla własnej satysfakcyi, to bardzo proszę. Ale jeżeli dla mnie, to nie warto. Wiem ja dobrze, co mam myśleć«.
A swoją drogą, to dziwne! Maciej ze swym chłopskim spokojem, drażni mię. Raz, przychodzi bardzo zafrasowany i powiada: »A ja do panicza przyszedł po radę…« – »No, cóż takiego?« – »Bo to my, z Katarzyną, namyślali się. Ona mówi, żeby jaśnie panicza ubrać w tużurek. A ja, tobym zdaje się frak nałożył… czegóż żałować?…« – »Mnie frak! Gdzie? Dokąd?« – »A do trumny«. – »A idź – że do stu dyabłów!« Rozgniewałem się. I czego?