- W empik go
Bóg, honor, seks, ojczyzna - ebook
Bóg, honor, seks, ojczyzna - ebook
Podobno umierającemu człowiekowi przewija się przed oczami całe życie. Bohaterowi powieści Derkowskiego jawią się jednak przede wszystkim polskie problemy: tożsamość, religia, tolerancja; myśli też o związkach i uczuciach, a czasem szarga świętości. Zastanawia się, analizuje, stawia pytania. Jeśli czytelnik uważnie przyjrzy się tej książce, bardzo możliwe, że odnajdzie w niej siebie.
A tak widzi to Robert Talarczyk, dyrektor Teatru Śląskiego:
Śląsk się zmienia. Zmienia się śląska literatura, a może dopiero się wykuwa w ogniu walki o śląską tożsamość i wybija na samodzielność. Nie musi już opowiadać o tym, co jeszcze do niedawna było znakiem firmowym twórczości Szczepana Twardocha czy Zbigniewa Rokity. Idzie nowe. Niegrzeczne, niepokorne, absurdalne i groteskowe. Punkowy skowyt ze Śląskiem w tle. Jarosław Derkowski i jego muzyczna fraza. Dajcie się jej uwieść…
AUDIOBOOK
Czyta: Janusz Kruciński, Agnieszka Bałaga-Okońska
Czas: 17h 2min 36s
Agnieszka Bałaga-Okońska – Lektorka
Jestem aktorką wszechstronną i pedagożką. Najbardziej lubię te role i te spotkania zawodowe, które jeszcze przede mną. Odkąd pamiętam uwielbiam czytać - zawsze, wszędzie, po cichu i na głos, dla siebie i innych. Do mikrofonu szczególnie.
Janusz Kruciński - Lektor
Aktor dramatu, od lat pracujący... w musicalu. Ma na swoim koncie liczne główne role ze światowego kanonu tego gatunku, jak również w rodzimych produkcjach. Wokalista, aktor dubbingowy, autor tekstów piosenek i tłumaczeń. Współautor albumu poświęconego warszawskiej inscenizacji "Les Misèrables" i autor książki ukazującej arkana pracy aktora musicalowego.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67935-13-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na wstępie chciałem podziękować Tobie, droga osobo czytająca, że sięgnęłaś po tę właśnie lekturę. Jeśli jednak uznasz, że treści, które nie są zgodne z Twoimi przekonaniami, mogą wywołać u Ciebie dyskomfort, to odłóż tę książkę. Jeśli jakiekolwiek słowa są w stanie urazić Twoje uczucia religijne lub poczucie patriotyzmu, to również zaniechaj dalszego czytania. Podobnie rzecz ma się z kwestią akceptacji innego spojrzenia na świat oraz poczucia smaku i estetyki.
Zaczęło się jak zwykle od muzyki. Potem przyszły słowa. Planując tę powieść, wiedziałem już, o czym będzie. Jej zarys i główne motywy pojawiły się podczas pisania Złej. To banalne stwierdzenie: życie to ciąg zdarzeń. Jedno wynika z drugiego. Jedne są bardziej, a drugie mniej ze sobą powiązane, jednak ten ciąg nigdy nie zostaje przerwany. Zawsze istnieje jakaś kontynuacja, nawet po śmierci.
Jeśli zastanawiasz się, dlaczego podziękowania i słowa od autora znajdują się na początku, to już śpieszę z wyjaśnieniami. Po pierwsze: bo mogę tak zrobić, więc dlaczego by nie. Jak śpiewa Marcin Marten na początku utworu Rapowe ziarno 2: „Druga zwrotka, bo zawsze chciałem zacząć od środka” – no to ja zaczynam od końca. Kiedy postawiłem w tekście ostatnią kropkę, zalała mnie fala refleksji. Liczę na to, że tak też będzie w Twoim przypadku. Dlatego nie chcąc Ci zakłócać tej intymnej chwili bycia sam na sam ze sobą, początkowo chciałem pominąć wstęp, by utwór sam wybrzmiał w Twojej głowie. Potem jednak przypomniałem sobie, ile osób pomogło mi przy pracy nad tą książką, i doszedłem do wniosku, że zwyczajnie nie wypada im nie podziękować. To główny powód, dla którego właśnie teraz czytasz te słowa.
Jak już wspominałem, kiedy zasiadałem do spisywania planu, tkwił mi on w głowie już niemal cały. Poza jednym. Mam ogromny problem z wymyślaniem imion. Kiedy nadaję jakiemuś bohaterowi imię, od razu zaczyna kojarzyć mi się z kimś, kogo znam. Do pewnego momentu mogłem pisać ON, ONA, córka, syn i tak dalej. Jednak tylko do czasu. Pamiętam, że siedziałem w tym samym miejscu, w którym piszę w tej chwili. Odwróciłem się do siedzącej za moimi plecami córki i poprosiłem ją o pomoc. Wyglądało to mniej więcej tak:
– Ewo, podaj mi, proszę, jakieś imiona.
– Jakie? Co robisz?
– Piszę i potrzebuję imienia żony oraz dzieci głównego bohatera. Syn, córka… A, i jeszcze będzie tam taki mały bobas, to dla niego też.
– Zaraz.
Wiadomo, że słowo „zaraz” nie ma ograniczeń czasowych. Zbyt często go nadużywamy i nie ma co się dziwić, że od nas ten paskudny nawyk przejmują dzieci. Wstałem, nalałem sobie kawy i siadając ponownie do laptopa, już mogłem notować to, co podpowiadała mi Ewa. Gdy po raz pierwszy użyłem w fabule podanego przez nią imienia, zapytałem tylko, czy ma ochotę coś zmienić. Nie miała, więc pogrążyłem się w pisaniu. Dziękuję Ci za pomoc przy tym pierwszym kroku, kochanie.
Gdy pisałem pewną scenę, która dzieje się w szkole po zebraniu, napotkałem podobny problem. W tym samym czasie zaczynały spływać do mnie pierwsze recenzje mojego debiutu. Zaproponowałem więc, by recenzentki i recenzent, ponieważ Tomek w tym gronie był rodzynkiem, użyczyli mi imion i nazwisk własnych oraz swoich bliskich lub dalekich mężczyzn – ojców, synów, przyjaciół, kochanków czy nawet wrogów. Nie wnikałem, czyje to miałyby być imiona. Wszyscy się zgodzili, za co jestem im wdzięczny. Muszę nadmienić, że poza samym mianem nie nadawałem bohaterom książki żadnych cech ani poglądów rzeczywistych ludzi. Może gdzieś trafiłem w punkt, a może kulą w płot. W tym miejscu chciałem podziękować nie tylko tym, którzy odnajdą znajome nazwiska na kartach tej powieści, ale wszystkim, którzy przyczyniają się do propagowania czytelnictwa w Polsce. Blogerom, tiktokerom, bookstagramerom, youtuberom, recenzentom. Nieważne, czy robicie to amatorsko, czy wybraliście niełatwą drogę i założyliście działalność, by spróbować utrzymać się ze swojej pasji i jak wielu wykonujących wolne zawody drżeć niemal każdego dnia, czy starczy Wam na opłaty i czy coś potem zostanie na życie. Jeśli robicie to szczerze, róbcie to dalej, bo to między innymi dzięki Wam wzrasta czytelnictwo.
Chciałem napisać, że wszystkie wydarzenie opisane w tej książce są fikcyjne, a podobieństwo do prawdziwych osób jest przypadkowe. Jednak w odniesieniu do tej jednej rzeczy nie wypada mi kłamać i zasłaniać się fikcją literacką. Miejsca opisane na kartach tej powieści istnieją naprawdę. Tło akcji również. Należy pamiętać, że jest to tylko jedna z możliwych rzeczywistości, jeden z możliwych punktów widzenia. Każdy z nas ma bowiem swój. Posłużę się słowami Piłata z musicalu Jesus Christ Superstar Andrew Lloyda Webbera i Tima Rice’a w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskiego: „Ja prawdę mam, ty swą i prawdy te nie takie same są”.
Wracając jednak do samych postaci: jak już wspominałem, niektóre imiona podrzuciła mi córka, innych użyczyli mi znajomi blogerzy, jeszcze inne pojawiły się w mojej poprzedniej książce, lecz z jej bohaterami nie mają nic wspólnego. Kilka imion (nie osób) porwałem ze świata realnego i w ramach podziękowania umieściłem w książce. Nie zawsze wprost, jednak mam nadzieję, że kto ma się w niej odszukać, ten to zrobi. Mateusz, który prowadził pierwsze moje spotkanie literackie, Ola, o której szerzej za chwilę, i jeszcze kilka osób, o których zazwyczaj (choć nie zawsze) ciepło myślałem, pisząc tę powieść. Katarzynie Buchacz, na którą zawsze można liczyć – za poświęcony czas, skuteczne podpytanie o to czy tamto. Kasiu, zwolnij czasem choć trochę.
Piotrowi Dyganowi za inspirację przy jednej ze scen oraz wiele chęci. Być może do trzech razy sztuka. Kto wie?
Specjalne podziękowania należą się osobom, z którymi konsultowałem fragmenty tekstu. Soni Styrkacz za szybkość reakcji i merytoryczną wiedzę w skondensowanej formie łatwej do przełknięcia dla laika. Pejterowi Długoszowi z wydawnictwa Silesia Progress za otwartość i umożliwienie kontaktu z Marcinem Melonem. Marcinowi zaś za przetłumaczenie „z polskiego na nasze” partii oupy. Sarze Pająk, Lenie Carver, Emilii Urbańskiej, Juliannie Włodarczyk (@julkawksiazkach) i Szymonowi Tomeckiemu, którzy byli pomostem pokoleniowym między mną a literackimi dziećmi mojego głównego bohatera.
Część sugestii i propozycji przyjąłem, część z różnych powodów odrzuciłem, a jeszcze inne zaowocowały kompromisem. Jednocześnie chciałem nadmienić, że ostateczny kształt powieści wynika z moich własnych poglądów, a ewentualne błędy i potknięcia są spowodowane moim uporem i chęcią realizowania własnej wizji. Wszak ten świat stworzyłem na własny obraz i podobieństwo.
Joannie Sasin i Annie Gogacz, które jako pierwsze zetknęły się z nieoszlifowanym tekstem. Bez waszej pracy nie wypadało wysyłać tego do wydawcy.
Ewie Klimek z Seqoi za to, że dostrzegła w tych słowach tyle sensu, iż postanowiła wejść we współpracę z dość trudnym i wymagającym gościem lubiącym w pełni realizować swoje wizje. Jednym z najważniejszych elementów – poza rzecz jasna słowami – które składają się na mój obraz powieści jako całości, jest okładka. Na bardzo wczesnym etapie wiedziałem, jaka fotografia ma się na niej znaleźć. Przedstawiłem swoją propozycję Ewie, a ona zaaprobowała mój pomysł. Wtedy mogłem odezwać się do Aleksandry Dębskiej i opowiedzieć jej, jak to widzę. Poprosiła mnie o kilka dni, żeby zorientować się, kto jest w stanie wykonać fotografie, jakie były nam potrzebne. Jakiś czas później spotkałem się z Olą w samym sercu Katowic przy ulicy Stawowej w Kaj To Studio. Za aparatem stanęła Bubusława Górny i zaczarowała w obraz fenomenalną Olę, a przy okazji też mnie. Potem spotkaliśmy się jeszcze raz, ale to już inna historia (choć dotyczy fotografii wykorzystanych do promocji tej powieści). Może kiedyś ją opowiem. To jednak tylko część pracy, której efektem jest okładka. Za finalny wygląd wielkie uznanie i również podziękowania z mojej strony należą się Zofii Stybor. Podobnie jak Radosławowi Zalewskiemu, który pomaga mi ogarniać grafiki promocyjne do social mediów.
Żeby uniknąć błędów mogących nawet najlepszą fabułę ubraną w najpiękniejszą okładkę rozłożyć na łopatki, Paweł Durbacz zakasał rękawy i użył całej swojej wiedzy i zapału, by redakcja stała na najwyższym poziomie. Podobnie uczyniła Anna Popis-Witkowska, odpowiedzialna za korektę.
Następnym bardzo ważnym dla mnie etapem tworzenia książki jest nagranie audiobooka. Dla mnie słowo mówione jest ważniejsze od pisanego. Jest pierwotnie bardziej zrozumiałe, dzięki czemu bliższe mojemu sercu i rozumowi. W tym przypadku Ewa Klimek też pozostawiła mi wolną rękę, zastrzegając sobie prawo weta, z którego na szczęście nie musiała korzystać. Za chwilę zapoznasz się z fabułą i odkryjesz, że wybór lektora, który by jej podołał, był ograniczony. I nie chodzi tu o moje wyobrażenie, lecz o faktyczne problemy dotyczące stworzenia wiarygodnej postaci. Mając dwie drogi do wyboru, zazwyczaj wybieram trzecią. Tak było i w tym przypadku. Tu zresztą też główną rolę odegrały muzyka i splot wydarzeń sprzed lat. Żeby nie zanudzać, wspomnę tylko, że kluczową rolę odegrała tu muzyka słuchana w aucie. Tym razem był to musical Jekyll & Hyde, w którym główną rolę śpiewał Janusz Kruciński. Wtedy przypomniałem sobie, że to przecież „synek stąd”. Pamiętałem go z ról w chorzowskim Teatrze Rozrywki: Che Guevary, Rocky’ego czy Świętego Piotra. W skrzynce mailowej miałem naszą rozmowę sprzed kilku lat. Kontakt złapaliśmy po tym, jak Janusz napisał do mnie krótki list z podziękowaniami dołączony do płyty jego zespołu Ordalia, którą nabyłem. Już w tamtym czasie odręczne listy były czymś niespotykanym, dlatego postanowiłem również podziękować, odpisując na dołączony adres mailowy. Po wymianie kilku maili rozmowa się urwała. Aż do tego roku. Napisałem pytanie: czy, jak i tak dalej. Janusz entuzjastycznie podszedł do tematu. Przesłałem mu fragment tekstu, on mnie próbkę nagrania, którą zaprezentowałem Ewie. Tak więc zamiast dostosować swój projekt i wybierać z bazy lektorów, wybrałem idealnego, choć debiutującego w takiej roli aktora dramatycznego specjalizującego się w musicalach. Pewnym dopełnieniem całego dość śmiałego projektu było zaproszenie do współpracy Agnieszki Bałagi-Okońskiej, która jest wiodącą lektorką mojej pierwszej powieści, a z którą znam się… wstyd mówić jak długo. Ogromnie ucieszył mnie jej zapał i chęć ponownej współpracy. Całość została nagrana i poskładana przez świetną, profesjonalną i bezproblemową ekipę Studia TakTo. Wszystkim odpowiedzialnym za audiobooka z całego serca dziękuję za urzeczywistnienie mojej wizji.
Dziękuję również wszystkim tym, z którymi rozmawiałem na różnych etapach tworzenia, jak i tym, którzy w choćby najdrobniejszy sposób poświęcili czas, energię oraz samych siebie, by powieść Bóg, Honor, Seks, Ojczyzna miała odpowiedni startw samodzielne życie. Teraz bowiem już nikt poza Tobą nie ma wpływu na odbiór tych słów.
Na koniec największe podziękowania dla tych, którzy może nie brali czynnego udziału w pisaniu, lecz bez których ta moja przygoda z literaturą byłaby niemożliwa. Mojemu tacie Wiktorowi i siostrze Annie za pomoc oraz akceptację i wyrozumiałość od pierwszych moich dni na tym świecie. Dziękuję Wam. Jest jeszcze osoba, która nosiła mnie pod sercem, bym teraz to ja mógł ją nosić w swoim. I choć ta Ewa nigdy nie przeczyta tych słów, to i tak je napiszę: dziękuję za wszystko, mamo.
Teraz najważniejsze trzy kobiety w moim życiu: Barbara, Ewa i Żaneta. Co ja bym bez Was zrobił? Dużo by trzeba pisać, a szkoda na to czasu. Lepiej spędzę go z Wami, a tu ograniczę się do tych czterech słów: dziękuję Wam za wszystko.
Jarosław DerkowskiNie żyję. Właśnie tego dnia, kiedy wszystko zdawało się piękne i wreszcie ułożone na swoim miejscu, przestałem żyć. Nie to, że umarłem, co to to nie. Jednak przestałem żyć. I to dosłownie. Nie wiem, czy w tym przypadku definitywna śmierć nie byłaby lepsza. Zdaję sobie sprawę, że to ostateczne i dość radykalne rozwiązanie. Jednak skłaniam się ku stwierdzeniu, że byłoby korzystniejsze od nieżycia. Nie zdążyłem w tym swoim żywocie umierać po kawałku, tak z dnia na dzień, coraz bardziej gubiąc samego siebie, coraz bardziej się rozpadając. Zabrakło mi czasu, jak wielu przede mną i wielu po mnie. Myślałem, że jeszcze go mam, by dostąpić spełnienia, by po prostu nie przeminąć. Lecz już wiem, że nic mi nie zostało.
Słońce wstało dość wcześnie, jak to zwykle bywa o tej porze roku. Bezchmurne niebo rozświetliło się całą gamą odcieni czerwieni i żółci. Miasto spowite szarością przedświtu barwiło się jego ciepłym blaskiem zwiastującym piękną pogodę. Leciutki wietrzyk kołysał leniwie liśćmi drzew. Kiedy patrząc w okno, piłem pierwszą kawę tego dnia, ujrzałem miasto budzące się powoli ze snu. Napój smakował wybornie. Nie wiem, czy lepiej niż zwykle, próbuję sobie to przypomnieć. Z pewnością delektowałem się nim. Lubię, a raczej lubiłem smak i zapach kawy. Najbardziej z dobrego ekspresu ciśnieniowego, jednak woń zwykłej, chamsko zalanej wrzątkiem mielonej jest równie rozkoszna, choć smak nieporównywalnie gorszy. Z pewnością wynika to z faktu, że moi dziadkowie, podobnie jak rodzice i niemal dziewięćdziesiąt procent ludzi, którzy żyli w naszym świecie, taką pijali i ów aromat nieodłącznie towarzyszył mojemu dzieciństwu. Celebracja parzenia plujki, w której trochę później sam już brałem czynny udział, była częścią porannego rytuału nie do pominięcia u staruszków. Przypadał mi zaszczyt mielenia ziaren w ręcznym młynku. Aromat, który unosił się po otwarciu szufladki, jest nie do opisania. No a później, kiedy wrzątek mieszał się w szklankach z brązowym proszkiem, tworząc smolistą ciecz, dom wypełniał się tym jedynym w swoim rodzaju bukietem. Jego wspomnienie wyczuwam, pijąc nie taką znowu małą czarną w swoim ulubionym kubku.
Chciałbym móc powiedzieć, że w tamtej chwili myślałem o czymś wyjątkowym, wzniosłym, jednak tak nie było. Stałem przed otwartym oknem i piłem kawę – jak się miało okazać, ostatnią w swoim życiu; nigdy już nie poczuję takiej rozkosznej feerii doznań na podniebieniu. O ile w ogóle będzie mi dane poczuć jeszcze jakiś smak. Przepiękna chwila, która mogła zdarzyć się niemal każdego dnia. Oczywiście tak nie było, czego z perspektywy czasu mogę tylko żałować. Jednak to chyba najbardziej ludzka cecha, jaką posiadamy: żałowanie zmarnowanych chwil poniewczasie. Zwykłych momentów, które tracimy bezpowrotnie. Wiele ich było w moim życiu. Tych drobnych, acz pięknych, i tych, zdaje się, dużo ważniejszych. Zwykle nie doceniamy ich i nie odczuwamy ich straty do momentu, kiedy jest już za późno. Okazuje się, że już nigdy, ale to nigdy nie będzie nam dane zobaczyć wschodu i zachodu słońca. Uświadamiamy sobie, że już nigdy nie wtulimy się w kochającą osobę, nigdy więcej nie weźmiemy jej w ramiona. Choć tamta kawa jest dla mnie wyjątkowa, nie jestem przekonany, czy w owej chwili taka była, czy oddałem się bez reszty kontemplacji tamtego momentu w takim stopniu, na jaki zasługiwał. Wiem jedno: bez wątpienia była, zaistniała, a potem wszystko wróciło do normy, wpadło w zwichrowane koleiny codzienności. Zamiast stać i patrzeć, jak niebo zmienia kolory, jak rozjaśniają je promienie słońca, jak z zakamarków uliczek znika ciemność, jak gasną latarnie; zamiast wypatrywać pierwszych ludzi, którzy będą spieszyć się do pracy, zamiast patrzeć na prawdziwe życie, wziąłem do ręki swojego smartfona i pogrążyłem się w otchłani cyberświata. Mając na wyciągnięcie ręki prawdziwe życie, wpadłem w pułapkę mediów społecznościowych i portali informacyjnych, po których prześlizgiwałem się wzrokiem, czasem zahaczając o lid, niemal nigdy dalej, nie wspominając o zgłębianiu całego artykułu. Zwyczajnie nie było na to czasu. Tyle ważnych informacji: wzrost cen (jasne, ceny zawsze idą w górę), nowe podatki – w zasadzie nic nowego. Kolejny rząd, kolejni złodzieje, konflikt zbrojny – na szczęście nie u nas. Przynajmniej na razie, więc nie ma co się martwić, choć widmo to jest coraz bliższe. Emigranci, imigranci. Większość moich współziomków i tak ich nie odróżnia, bo i po co. Wiadomo, że to zaraza, zabójstwa, kradzieże, gwałty. Potem kotki, cycki, ale bez sutków, które gorszą; jednorożce, czyjś obiad – to dość ważne, żeby jeść, i tym bardziej, żeby się tym chwalić. Przekręty, wały i wałki, czyjeś zdjęcia z nowym psem, czyjeś z nową dziewczyną, komentarze jego byłej, między tym reklama za reklamą, a wszystko przeplatane informacjami o pandemii czy epidemii, jak kto woli. Te informacje na równi z dezinformacjami zalewają sieć bardziej niż reklamy. Memy ze starymi zdjęciami i hasłem, że jeśli to pamiętam, to miałem fajne dzieciństwo. Cóż za piramidalna bzdura. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że miałem udane dzieciństwo, ale cała masa moich rówieśników, którzy również pamiętają Benny’ego Hilla, gumę Turbo czy wilka zbierającego jajka w małej gierce, nie może tego o sobie powiedzieć. Takie spojrzenie jest płytkie, powierzchowne. Pewnie większość ludzi lubi wracać do wspomnień, w których byli piękni i młodzi, a świat wydawał im się lepszy, ponieważ ktoś za nich decydował, a oni nie odczuwali presji. Stwierdzenie, że kiedyś było lepiej, jest oparte w dużej mierze właśnie na tym. Tyle tylko że jeśli przyjmiemy takie założenie, to najlepiej było człowiekowi prehistorycznemu. Nie wybieramy czasu ani (początkowo) miejsca, w którym żyjemy. Wybrać możemy jednak to, jak żyjemy i co ze swoim życiem robimy.
Upijam kolejny łyk kawy. Krzywię się z niesmakiem, ale nie wypluwam. Napój jest całkowicie zimny. Podnoszę wzrok znad ekranu i widzę jasnobłękitne niebo z puchatymi chmurkami. O cholera, za piętnaście szósta, właśnie straciłem półtorej godziny życia. Stanąłem ze zmarszczonymi brwiami, próbując zrozumieć, co się stało. Może próbowałem czegoś, o czym tak wielu marzy i nigdy im się to nie uda, czyli zawrócić czas. Cofnąć się i nie zrobić czegoś albo coś zrobić, albo po prostu zrobić coś innego lub coś inaczej. Wtedy usłyszałem za swoimi plecami głos.
– Cześć.
– Cześć – odpowiedziałem i zwróciłem się w stronę właścicielki głosu. Dopiero co zdążyłem przywyknąć do jej wyglądu, który w ostatnim czasie zmienił się drastycznie na niekorzyść. Gdybym się nie odwrócił, moglibyśmy prowadzić rozmowę tak jak kiedyś. Wtedy udałoby mi się to, o czym wspomniałem przed chwilą. Mógłbym cofnąć czas, a to dlatego, że jej głos się nie zmienił, a przynajmniej nie w ciągu ostatnich kilku lat. Nadal należał do zazwyczaj wesołej nastolatki. Zazwyczaj, bo innym stanem było nabzdyczone, burkliwe i mrukliwe babsko, również nastoletnie. Różnica polegała na liczbie słów, które wypowiadała, i tonie, który im nadawała. Gdybym więc w tamtej chwili nie zwrócił się w jej stronę, mógłbym zapytać z czystym sumieniem: „Jak minęła noc? Wyspałaś się? Zjesz coś?”. Ja jednak obejrzałem się i ujrzałem przed sobą obraz wywołujący dość skrajne odczucia. Od uśmiechu lekkiej wesołości, przez naprawdę szczery śmiech, następnie smutek, troskę, obawę, żal, niepokój. Stała przede mną, ścierając z oczu resztki snu, ze zmierzwionymi włosami o wyraźnych odrostach, z zaschniętą śliną w kąciku ziewających ust. Z opuchniętą twarzą i bosymi stopami, które człapały, ilekroć chodziła po zimnej podłodze. W rozciągniętej koszuli nocnej, która teraz ledwie przykrywa jej tyłek, choć kiedyś sięgała do połowy ud, jednak wyraźnie się uniosła z powodu nadbagażu z przodu. Oto moja ciężarna córka, moje maleństwo. Teraz nie mogłem jej nawet objąć, a jeszcze niedawno nosiłem ją na rękach. Jak się obesrała w ciągu dnia, to żeby nie napełniać wanienki wodą, na szybko myłem je w umywalce albo w zlewie kuchennym, a teraz nie zmieściłby się tam nawet jej brzuch. Jasne, za kilka dni wyjdzie z niej mały pokurcz; taki, jakim sama była, i będzie się tam mieścił. Jednak teraz to ona ma problem, żeby schylić się do tej właśnie umywalki, w której pewnie nieraz zdarzy mi się i kąpać jej dziecko, i umyć twarz. Tak wtedy myślałem, stojąc w kuchni i próbując jakoś objąć swoją kruszynkę z nadbagażem. Nagle poczułem klepnięcie w tyłek i drobna, lecz silna dłoń ścisnęła jeden z moich pośladków.
– Cześć. Co wy, już na nogach? Która to właściwie jest? O szlag, trochę przysnęłam, jednak znowu nieświadomie przełączyłam komórkę na drzemkę. Powinnaś jeszcze spać, córuś.
Jej głos do dziś kołacze mi w głowie, choć teraz słyszę go jakby z oddali, jak przez mgłę lub jakbym miał głowę pod wodą. Zresztą to najczęstsze uczucie, jakie ostatnio mi towarzyszy. Głowa pod wodą, głowa w imadle, ja sam w czerni, ja sam w białej jak mleko mgle, w której nie widzę swojej wyciągniętej ręki. Spadanie, wznoszenie – w pustce. Pustka. Pustka, w której czasem słyszę głosy, mniej lub bardziej odległe, mniej lub bardziej zrozumiałe. Choć słowa są, zdaje się, wyraźne, wypowiedziane w znanym mi języku zwykle przez znane mi głosy, to jednak ich sens niejednokrotnie jest niezrozumiały. Próbuję analizować, układać, wszak mam mnóstwo czasu. A może tak mi się zdaje? Może czas nie istnieje? Do tych głosów dochodzą jeszcze te ze środka mojej głowy – głosy wspomnień – i one tłumaczą mi, choć nie zawsze, te, które wpadają na bieżąco w moją mgłę. Zazwyczaj są osobnym światem. Światem samym w sobie. Jedynym, jaki mam, jedynym, jaki znam, jedynym, w którym mogę się poruszać. W tym świecie ów głos jest dominujący i zawsze daje ukojenie. Podobnie jak jeden ze starszych, jeśli nie najstarszy, zarejestrowany przez twardy dysk w mojej głowie – głos matki. A przynajmniej ja go tak odbieram. Nie jestem pewien, czy faktycznie należy do mojej rodzicielki, jednak podskórnie mam pewność, że tak. Nie zastanawiam się więc nad tym. Tak, ten głos to głos mojej mamy i choć nie słyszałem go od dobrych piętnastu lat (czas podaję wedle ostatniego swojego dnia) i może różni się od oryginału, to jednak moje „ja” tych kilka tonów, tę barwę, ten akcent i słownictwo klasyfikuje jako jej głos. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Co prawda nigdy go nie wspominałem, a przez lata wręcz zapomniałem. Nawet nie wiem, czy bym go rozpoznał, gdyby mnie zawołał. Pewnie odwróciłbym się – to normalne – ale raczej nie w poszukiwaniu mamy, lecz po prostu po to, by zlokalizować właścicielkę tegoż głosu. A mimo to co jakiś czas mnie nawiedzała. Niezbyt często. Zazwyczaj kiedy spędzałem czas z dziećmi. Zrobiłem coś nieświadomie, a potem przychodziło olśnienie, że tak właśnie ona robiła ze mną.
Głos, który wtedy usłyszałem, a który zwracał się głównie do mojej córki i którego właścicielka nadal trzymała mnie za pośladek, to głos mojej żony. Głos kobiety, z którą spędziłem do tamtego dnia dwadzieścia dwa lata życia, z czego dwadzieścia w sformalizowanym i uświęconym boskimi sakramentami związku małżeńskim. Głos, który na przestrzeni lat zmieniał się subtelnie i niezauważalnie, różni się jednak znacząco od tego, który pierwszy raz usłyszałem, mając szesnaście lat. Tak więc nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, choć jako nastolatek nie byłem bardzo wybredny – podobała mi się większość dziewczyn i kobiet. Nie chodzi o to, że rzucałem się na wszystko, co się rusza. Zdecydowanie nie. Raczej nieśmiały byłem i to moje podobanie oraz lubienie płci przeciwnej było dość wstydliwe i subtelne. Tak mi się wtedy przynajmniej zdawało. Nie rozmawiałem z kolegami o tym, która dupa wpadła mi w oko, z którą bym to czy tamto. Nie dlatego, że nie chciałem, ale dlatego, że uważałem, iż mówienie o tym jest niewłaściwe. Z tego powodu, choć pewnie nie tylko z tego, byłem zwykle mile postrzegany i akceptowany przez dziewczyny. Może też dlatego, że poza piłką nożną i samicami interesowało mnie coś jeszcze. Nie żebym specjalnie różnił się od rówieśników. Jednak coś musiało być na rzeczy, bo wyłączając chwile poświęcone kumplom z klasy, większość czasu spędzałem w towarzystwie dam. Lubiłem to. Poza strasznym jazgotem, gdy zebrała się ich większa gromada (przed którą spieprzałem), to damskie towarzystwo bardziej mi odpowiadało. Było przyjemniejsze dla oka, a przede wszystkim dla nosa. Nie moja wina, że od zawsze byłem estetą. Lubiłem się nimi otaczać, a właśnie we wczesnych relacjach damsko-męskich to płeć piękna jest tą faktycznie piękną. Później różnie bywa, no i zmieniają się standardy piękna. Czasem odnajdujemy je w brzydocie, czasem w niemal perwersyjnym obcowaniu ze szpetotą doznajemy zaspokojenia. Z czasem też zwracamy uwagę na inne rzeczy. Nie to, że w młodości liczy się tylko wygląd, a później już nie. Liczy się i wcześniej, i później. To raczej kwestia dostrzegania oraz umiejętności nazwania tego, co poza samym obrazkiem, samą fotografią zastygłą w jednej pozycji wpływa na nasz wygląd i na naszą atrakcyjność. Jaki mamy wachlarz min i w jaki sposób przechodzimy od jednej do drugiej; gesty – te mimowolne i te zaplanowane, świadome, zarówno drobne, jak i istotne. To wreszcie gama uczuć, które za pośrednictwem właśnie gestów i min przekazujemy światu. Wszystkie te emocje kształtują nasze ciała i to, jak nasz wygląd zmienia się w oczach innych: od stanu pierwotnego, stanu zero, w zależności od tego, co w nas ci inni dostrzegają. Jednak dla młodych ludzi, a zwłaszcza mężczyzn, patrzenie jest zwykle dużo łatwiejsze.
Małolatowi będzie odpowiadało najtańsze dyskontowe piwo – do czasu, aż posmakuje kraftowego. To nie do końca jest jednak prawda. Z kobietami i piwem jest tak, że zaczynasz od tego, które jest pod ręką. Niektórzy tak też kończą, ale większość przechodzi przez pewne etapy, by na końcu dojść do, powiedzmy, lepszych marek. Czasami los sprawia, że wracają do punktu wyjścia lub zostają dobrowolnymi albo przymusowymi abstynentami. Jedni są wierni przez całe życie wybranej marce, inni jednemu typowi, a jeszcze inni nie widzą powodów, by się ograniczać. Są i tacy, którzy eksperymentują, no i ci, dla których liczy się ilość. Nie można też zapomnieć o procesie dojrzewania samego trunku. Niektóre z czasem szlachetnieją, inne zwyczajnie kwaśnieją i parszywieją. Duży wpływ na nasze zachowanie w tej materii (i nie tylko) ma cywilizacja, w której żyjemy. Inaczej bowiem rzecz miała się jeszcze pięćdziesiąt, sto czy dwieście lat temu. Zachodzi jakaś korelacja między popędem, między naszą zwierzęcością, a techniką, która zabija w nas pierwotne instynkty, choć tylko te, które – gdy się temu przyjrzeć – są dla nas jako gatunku pożądane. Gdzieś znika popęd seksualny, zastąpiony najczęściej przez cyberświat oraz gry komputerowe. One zaś niejednokrotnie wzbudzają w nas instynkty łowcze. W skrócie: technika zmienia proporcje między chęcią podtrzymania gatunku a jego unicestwieniem. Mimo wszystko człowiek nadal się rozmnaża i pleni jak kąkol, zalewając swoim „ja” każdy skrawek planety.
Zatem gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, wywarła na mnie wrażenie takie jak większość ładnych i zgrabnych dziewcząt; zadziałała na mnie dokładnie w ten sam sposób, czyli wywołała wzwód. Swoją drogą: dość śmieszne, że gdy ma się lat naście, to co ładniejsze ciało przejdzie, to wzwód, a za bardzo nie ma co z tym zrobić. Taka supermoc przydałaby się później, czasami nawet znacznie później. A wtedy najczęściej wygląda to tak, jakby w życiu była ograniczona liczba sztywnień penisa i właśnie ich limit się wyczerpał, więc po co marnować je wcześniej bez powodu? To trochę jak strzelanie do puszek w czasie wojny. Oczywiście ważne jest, żeby nauczyć się strzelać, żeby poznać swój oręż, ale na to wystarczy sto powtórzeń, nie trzeba stu tysięcy. Zwykłe marnotrawstwo energii i zasobów ludzkich. Choć tych drugich jakoś mniej żal, a właściwie nawet nie żal wcale. Czy pomyślałem, że bym ją wyruchał? Oczywiście! Takie myśli są jak najbardziej normalne. Gorzej, kiedy je wypowiadamy lub piszemy pod czyimś zdjęciem w mediach społecznościowych. Poza tym samo stwierdzenie w myślach najczęściej nie przyjmuje tak fatalnie brzmiącej wersji, nawet gdy jest dużo bardziej dobitne i perwersyjne. Prym w takowych komentarzach wiodą oczywiście samce, lecz i samice nie gryzą się w język lub nie powstrzymują palców. Bo myśli niech sobie płyną, ich nie należy powstrzymywać. Należy tylko okiełznać czyny, do których one prowadzą. Odrobina delikatności i empatii – nic więcej – na dłuższą metę działa dużo skuteczniej niż bardziej spektakularne „chodź się ruchać”. Tak więc podobnie jak wiele koleżanek czy też napotkanych przelotnie dziewczyn, mój małoletni organizm chciał ich użyć do rozładowania napięć seksualnych. Ot tak, bez żadnej filozofii, najprościej, najszybciej… Najskuteczniej? Niemal zawsze, a w tamtym czasie stuprocentowo zawsze, zostawało to tylko w sferze marzeń. Jednak jako jedno z nielicznych miało się później spełnić. Jakim sposobem nasze drogi się przecięły? Nie do końca jest jasne. Była siostrą mojego kolegi. Istniała więc duża szansa, że nigdy się nie spotkamy, ale równie dobrze mogliśmy spotkać się na ulicy. Kto wie, czy gdzieś się kiedyś nie minęliśmy lub czy może – choć mieszkaliśmy w innych częściach miasta – jako dzieciom nie zdarzyło nam się bawić w tej samej piaskownicy w tym samym czasie. Niemożliwa jest analiza naszych ścieżek od chwili narodzin, choć mogłaby być ciekawa. Czy na swojej drodze lub choćby przy kasie w sklepie nie spotkaliśmy późniejszego laureata Nagrody Nobla, wybitnego aktora lub może kolejnego cybergwiazdora pokroju youtuberów czy innych influencerów? Nie byłem wcale tak stary, żeby za tym nie nadążać. Spora część moich rówieśników załapała się na tę karuzelę. Mnie to jednak jakoś nigdy nie kręciło. Tak jakbym był z innej epoki albo przynajmniej z innego świata. Może nie z trzeciego, ale takiego pomiędzy. Lubiłem udogodnienia, jakie dawał nam dwudziesty pierwszy wiek. Daleki byłem od życia w pełni w zgodzie z naturą, choć może i bym chciał. Ale też przeniesienie ciężaru życia do sieci wydawało mi się niestosowne i bynajmniej mnie nie zadowalało. Chociaż w mojej obecnej sytuacji życie Internetem, tak przeze mnie pogardzane i uznawane za coś mniejszego od erzacu, coś niepełnego – nawet nie jak nowoczesna proteza, lecz jak drewniana noga – nie byłoby takie złe. Z pewnością byłoby bardziej życiem niż mój obecny stan. Mając to na co dzień, nie zdajemy sobie sprawy z tego, że świetnie jest mieć obie sprawne nogi. Trochę gorzej jest mieć wypasioną protezę, słabo jest mieć drewnianą nogę jak pirat lub poruszać się o kulach czy też na wózku. Bardzo kiepsko jest nie mieć nogi i żadnego podparcia. Ile można skakać na jednej sprawnej nodze? To już lepiej mieć dwa równo przycięte kikuty, wtedy podpierając się na rękach, można poruszać się bez dodatkowej pomocy. A mając tylko jedną nogę, drugą zaś uwaloną przy pachwinie, jak sobie poradzić? Wtedy ta tak zwana zdrowa kończyna jest w zasadzie przeszkodą. Zawadza. Nie, nie chodzi mi o to, że straciłem nogę. To tylko przenośnia. Tak mi się zresztą wydaje, że tak żyje się z brakiem nogi. Bo tu, gdzie i jak jestem, pozostają mi wspomnienia i takie właśnie abstrakcyjne i trochę chore myśli, bez których coraz bardziej zanurzam się w nicość. Póki więc sam jeszcze nie zdecydowałem, co dalej, trzymam te nitki, które w ten czy inny sposób wiążą mnie z tym światem. Właśnie, dopóki określam go jako „ten” świat, „mój” świat, znaczy, że do niego przynależę. Lecz może nadejść chwila, gdy powiem „tamten” świat, gdy moje wspomnienia będą należały właśnie już do tamtego świata, a wtedy… Sam nie wiem, co wtedy. Wiem jednak, że przekonam się o tym niezależnie od tego, czy chcę, czy nie.
Trudno mi powiedzieć, kiedy faktycznie po raz pierwszy przecięły się nasze drogi. Wiem, kiedy to się stało, bo za taki dzień uznaję dzień naszego spotkania. Nie pamiętam, czy to ja przyszedłem na ławkę przy boisku, gdzie siedzieli moi znajomi, czy to oni przyszli, gdy ja już tam byłem. A może Pola przyszła z bratem i jego kumplem? To nie ma znaczenia. Jak wspomniałem, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Sytuacja z ławką przy boisku była zwyczajna, taka jakich wiele.
– …No wiesz, Pola.
– Jaka Pola? – zapytałem, bo to imię nic mi nie mówiło.
– No ta… wiesz która…
– Nie, nie wiem, nie znam dziewczyny – wyjaśniałem znudzony taką rozmową.
– Znosz, poznoł żeś ją wczoraj na boisku. Przyszła z Siwym i jego kumplem – pośpieszył z wyjaśnieniem Wilu.
– A, ta! Siostra tego pryszczatego. – Nareszcie coś zaczęło mi świtać.
– Ja, to ta samo. To Seba pyto, czy dziś może z nią przyleźć na impreza.
– Czyli pyta, czy może zabrać pryszczatego, a laska jest na doczepkę. Jako wkupne.
– No ja.