- W empik go
Bóg nie jada pałeczkami - ebook
Bóg nie jada pałeczkami - ebook
Poznaj świat sushi masterów od kuchni!
Czy pasja do gotowania może przezwyciężyć trudności związane z pracą w gastronomii? I dlaczego nie jest to branża dla każdego? Odpowiedzi na te pytania zna Krzysiek.
Jego szczera relacja z zawodowej podróży przez kulinarne punkty na mapie Warszawy obfituje w nieoczekiwane zwroty akcji, dowcipne anegdotki i błyskotliwe obserwacje. Krzysiek zdradza w niej sekrety kuchni azjatyckiej, a także pokazuje, z jakimi trudnościami mierzą się osoby pracujące w gastronomii. W tym celu śmiało czerpie z branżowego języka, nierzadko okraszając go kuchenną łaciną.
Zajrzyjcie na zaplecze gastroświatka – teraz stoi przed wami otworem!
Ta egzotyczna chińszczyzna zawsze wywierała na mnie duże wrażenie, obok sztuk walki, alternatywnej medycyny i całej tej filozoficznej otoczki świata od Chin po Japonię. Były jeszcze te piękne, obłe i zmyślnie poukładane kawałki nie wiadomo czego na drewnianych deseczkach. Z całą pewnością ryż, jakaś ryba i czarne coś dookoła. Ponoć glon. Niczym praliny ułożone precyzyjnie jedna obok drugiej. Sztuka serwowania na talerzu. Generalnie zawsze chciałem tego spróbować, właściwie z czystej ciekawości.
Poszliśmy więc […]. Pierwsza przygoda z sushi była umiarkowanie urywająca pośladki. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to początek nowej drogi.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-877-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
INFORMACJE
Drodzy Czytelnicy, na wstępie kilka słów na temat fabuły oraz samej konstrukcji książki.
Do jej napisania skłoniła mnie chęć podzielenia się doświadczeniami zdobytymi w ciągu wielu lat pracy w gastronomii. Proszę jednak nie mylić pojęć. Inspiracja pochodząca z prawdziwego życia to jeszcze nie fakty. Na potrzeby książki lokalizacje, wydarzenia i przede wszystkim postacie są zmyślone. Być może ludzie, którzy mieli okazję ze mną pracować, a przeczytają tę książkę, będą próbowali doszukać się analogii względem osób i miejsc. Próżno jednak szukać w tej opowieści sytuacji zgodnych z rzeczywistością. Odnosi się to zarówno do bohaterów, jak i wszystkiego czego doświadczają. Ostatecznie nie jest to literatura faktu, a jedynie fikcyjna opowieść.
Poza wydarzeniami mającymi miejsce na kuchennym zapleczu w tej książce znajdziecie także odrobinę kulinarnych ciekawostek i własnych refleksji podrzuconych Krzyśkowi – głównemu bohaterowi tej opowieści. Jego przemyślenia zostały ukształtowane właśnie przez okres pracy w gastronomii. Wszystko to okraszone jest mocnym językiem, zgodnym z charakterem branży. Szczególnym w przebiegu wydarzeń będzie też łamanie ich kolejności oraz obecność przeciągających się dygresji, co, mam nadzieję, nie pozwoli Wam się nudzić. Myślę, że czytelnicy spoza branży, w tym klienci barów i restauracji (czyli pewnie większość z nas) również odnajdą w tej powiastce sporo interesujących informacji. Jest to opowieść o polskim rynku pracy, wielu ludziach i ich charakterach.
Książka nie ma na celu szufladkowania nikogo ani tym bardziej obrażania.
Chyba nie pozostaje mi nic więcej, jak życzyć Wam dobrej zabawy!ROZDZIAŁ 1
TROCHĘ O NAS
Cześć! Mam na imię Krzysiek i opowiem wam odrobinę o tym, jak to było podczas mojej drogi po gastronomicznym świecie.
Pracowałem wówczas w branży już ładnych kilka lat. Z przerwami, wiadomo. Psychika nadszarpnięta, wiadomo. Skąd ten wybór? Nie wiadomo. W korporacji ludzie też pili i w dodatku parzyli się jak zwierzęta. Można rzec, że na kuchni, poza tym, że człowiek nabywa specyficznego wisielczego humoru na widok drugiego człowieka, ogólnie jest jednak bardziej w porządku. Robota przypomina zabawę w piaskownicy. Różnica polega na tym, że to trochę tak, jakby matka dała ci do zabawy ciężkie metalowe zabawki i zostawiła na dwanaście godzin bez jedzenia.
Jadę na spotkanie w sprawie pracy, chyba to będzie piąta knajpa. Ostatnią porzuciłem. Znów wyprowadziłem z równowagi pracodawcę tym, że w jakimś zakresie poznałem swoje prawa i obligowałem go do ich respektowania.
W gastronomii już tak jest, że każdy szanujący się szef dowartościowuje siebie i swój portfel podczas upokarzania i pozbawiania praw swoich pracowników. W jego oczach pojawiają się gwiazdki, niczym belki na mundurze żołnierza. Wystarczy tylko, że gwizdnie ci twoje pieniądze na setki rozmaitych sposobów. Cham wie, że i tak masz związane ręce, a dniówka wypłacana codziennie to sposób na relatywnie szybki powrót do finansowej płynności. No to co – na początek brak umowy albo jakieś badziewie na jedną czwartą etatu, bez prawa do urlopu, a jak zachorujesz, to zostajesz bez kasy i musisz się jeszcze słono tłumaczyć. Zawsze przecież można przyjść z gorączką. Mam wrażenie, że klienci to nawet lubią. Pozbawione współczucia wobec drugiego człowieka wiecznie głodne skurwysyny. W sumie to w końcu restauracja, może faktycznie są głodni. To, że wkręcam im w rolkę pyszny tatar z serioli, osuwając się przy tym na nogach, z glutem do pasa, nie wzbudza u nich ani współczucia, ani odrazy.
No co? Na pewno nie wrócę do banku! Nie chcę już nigdy czuć się jak robot nakłaniający ludzi do zaciskania pętelki wokół własnej szyi, przy okazji gubiący resztki zainteresowań poza branżowym rozwojem. Kupiłem już mieszkanie w kredycie na trzydzieści lat i mam to w dupie. Wolę śmierdzieć rybą i frytkami. Jestem farciarzem – za niespełna czterdzieści metrów kwadratowych (ujmując rzecz dyplomatycznie) w Warszawie z odsetkami wyjdzie mi niewiele mniej, jak czterysta tysięcy złotych. Prawdziwa okazja! Ten scenariusz nie uwzględnia, oczywiście, szalejącej inflacji i rosnących lawinowo rat kredytowych, co każdy szanujący swoją inteligencję człowiek brał pod uwagę podczas ubiegania się o kreskę. Jakby to miało jakieś znaczenie w obliczu konieczności zapewnienia bytu na przykład rodzinie. Dach nad głową, spod którego wynajmujący nie wywali cię przy pierwszej lepszej okazji, to w moim odczuciu podstawa. Ja w każdym razie dostałem do swojego mieszkania z rynku wtórnego pewien gratis. Było to zaszczane wyro. Chyba nie potrafię doceniać ludzkiej szczodrości. Zjechałem na nim po schodach z trzeciego piętra. Poważnie! Piętro po piętrze. W bloku nie ma windy, dlatego mieszkanie było droższe. To chyba jasne, w końcu brak windy to opcja fitness and wellness. Jest pięknie, no i wreszcie u siebie. Trochę się zaszpachluje tu i tam, jakoś to będzie. W praktyce, jak odłożę trochę grosza, to kupię na Kole granat i go tam wrzucę, po czym zastanowię się, co dalej.
My, Sushi Masterzy, Warm Korean, Japanese and other Asians Chefs, jesteśmy podziwiani przez społeczeństwo za zmysł estetyczny, balans smaku, ciągle nowe pomysły przygotowywania tych samych potraw. Precyzję przy kręceniu rolek, posługiwanie się ostrymi niczym brzytwa nożami, którymi szatkujemy ogórki szybciej niż ktokolwiek inny. Ludzie naprawdę myślą, że zarabiamy krocie! Pewnie dlatego oddają wszystkie napiwki kelnerom, którzy potem, nagrzani winem, rozjeżdżają się taksówkami po domach.
Dobrze, bo się zagalopowałem. Jadę na spotkanie. Jak zwykle myślę, że może teraz będzie inaczej. Tym razem na pewno.
Koło – pchli targ na warszawskiej Woli.ROZDZIAŁ 2
ROZMOWA KWALIFIKACYJNA
Honda lekko dymi, ale nie jest źle, bo niepostrzeżenie wtapiam się w tłum lśniących aut w centrum Warszawy. Nie mam gdzie zaparkować, przez co jestem spóźniony kilka minut. Dzwonię więc do potencjalnego pracodawcy. Odbiera starszy gość i przemiłym głosem informuje, że wpuści mnie na teren prywatnego parkingu naprzeciwko restauracji. Wystarczy, że podjadę pod bramę. Robię pośpiesznie kolejne kółko, omijam korek, trąbię na ludzi, ścinam krawężniki, prawie rozjeżdżam gołębia inwalidę. Szybkie „Ojcze nasz”, nie oglądam się za siebie… Jest!
Wjeżdżam, parkuję obok jakiegoś zapuszczonego klombu. Swoim wzrokiem mierzy mnie pani Basia, tutejsza dozorczyni. Następnie wita mnie pan Antoni, dość wysoki facet koło sześćdziesiątki w zaawansowanym stadium porzucania owłosienia z płata ciemieniowego i okolic. Niebywale miły facet. Zaprasza mnie, jak należy, i od razu przedstawia załodze z dzisiejszej zmiany.
Szef kuchni Artur rzuca lekko głupkowate spojrzenie, jakby próbował udawać poważnego. Zaraz za nim na białym okrągłym pudełku z czerwoną pokrywką (prawdopodobnie po jakiejś paście) siedzi Marek w autorsko upierdolonym kitlu. Ma na sobie złoty łańcuch, który nawet nie drgnie, bo spoczywa na torsie zaplątany w gęste czarne kudły wystające spod mocno wyciętej w serek koszulki. Następna w kolejce do powitania ustawia się Manuela, babeczka po pięćdziesiątce. Od razu pokazuje mi gary i patelnie, których mam nie dotykać. Już ją lubię. Jest nawet wydzielone pomieszczenie na zmywak, a w nim nieznająca praktycznie języka polskiego Dina, kobieta, której wieku nie chcę określać. Z wyglądu przypomina rosyjską matrioszkę, jest jednak trochę szersza. Zaczyna coś po rosyjsku, że niby widzi we mnie dobrego człowieka i żebym przyszedł pogadać w wolnej chwili. _Pewnie sprzedaje wróżby w pociągu, kosząc przy okazji fanty z przedziału_, myślę i macham na pożegnanie wizualizującej się myśli.
Wychodzę na bar, by pokazać, co potrafię. Sushi Bar to przestrzeń oficjalna. Może się zdarzyć, że przy barze lub w jego bezpośredniej okolicy siedzą klienci. Wkładam więc kitel, czuję spojrzenia załogi. W międzyczasie witają mnie kelnerzy Dawid i Koral. Ten drugi chudy jak tyczka, z włosami zgrabnie ulizanymi na bok, do tego ubrany w czarny uniform. Zupełne przeciwieństwo pierwszego z panów, który dla odmiany jest słusznej budowy. Tymczasem ja, niczym małpka w cyrku, zaczynam przedstawienie.
Zdążam zaledwie pokroić ogórka i zlepić jedną rolkę futomaków, kiedy padają hasła:
Nadaje się; Może pan rozmawiać, panie Antoni; Ogarnia.
Rany! Myślę sobie: _Jest nieźle. Jestem tu jakieś sześć minut i już mam nową rodzinę, znam zwyczaje i przeszedłem dzień próbny. Dalej będzie już tylko lepiej_. Siadamy z Antonim i zaczynamy debatę. Wiadomo, jest ciężko, nie jest to już to, co kiedyś. Z góry zakłada, że nie stać go na mnie, ale we Wrocławiu ma drugą knajpę z żółtkami i tam jest super. Poza tym kilka kartek z kalendarza, urzekających historii itd. Nie słucham. Oglądam wystrój. W myślach dłubię w nosie i rzucam w niego kozami. Czekam na słowo klucz.
Jest!
Pan Antoni zakłada okulary przypominające denka od butelek osadzone w drewnianych oprawkach zrobionych na wysoki połysk.
– Sto siedemdziesiąt.
– Słucham?
– Dobra, sto osiemdziesiąt złotych dniówki i umowa o pracę na najniższą krajową, urlop płatny po sto złotych za dzień. Po okresie próbnym mogę zaproponować ci dwieście złotych dniówki, a w przyszłości może dwieście dwadzieścia, ale to góra, bo nie jesteś żółty.
Spokojnie artykułuję:
– Biorę. – I rzucam w myślach kozą na pożegnanie.
– No to witamy na pokładzie. Wpadnij, jak ci pasuje w tym tygodniu. Popracujesz trochę z nami, a potem ustalimy jakiś grafik – mówi Artur, ponad stukilowy koleś średniego wzrostu w typie Alvaro, będący tu prawdopodobnie szychą.
_W sumie fajni ludzie_, myślę. Porzucam słabość i opuszczam bez zbędnych nadziei kolejny kołchoz. Mieliśmy wtedy rok dwa tysiące czternasty.ROZDZIAŁ 3
PIERWSZY DZIEŃ
Tym razem na pewniaka zajeżdżam civikiem na podwórko. To będzie mój pierwszy dzień pracy, ale jakoś się nie denerwuję. Jest chyba taki moment w życiu zawodowym, że jesteście już na tyle pewni siebie albo na tyle nauczyliście się mieć wszystko w nosie, że stres znika. Szarpię za drzwi od strony podwórka – zamknięte. Idę od frontu. Zamknięte. Jestem na czas, poczekam chwilę, ale z taką szkolną nadzieją, że matematyczka nie przyjdzie i pójdę do domu.
Idzie Artur, otwiera jakby zaspany, w luźnym stroju, a z ust kapie mu pasta do zębów.
– Siemasz. Wchodź. Tam jest kawa, tu masz strój, zaraz przyjedzie łosoś. Zjesz kanapkę? – dorzucił.
– Słuchaj, jakby to powiedzieć, wszystko fajnie, ale albo umowa, albo kasa z góry.
Artur spogląda na mnie jakby zaskoczony, bełkocze coś w stylu: Spokojnie, przecież nie ma się czym martwić, i idzie finalizować higienę jamy ustnej. _Dobra, moja strata_, myślę. Ruszam do pracy. W korytarzu spotykam się z mieszaniną toaletowych zapachów oraz Andrzejem.
– Która, kurwa, jest godzina?
– Dziesiąta czterdzieści dwa – odpowiadam jak przystało na wystraszonego pierwszoklasistę.
– O której się przychodzi do pracy?
Myślę długo, ale zdążam przed nim i mówię, że na dziesiątą trzydzieści, oczywiście.
– A o której szarpnąłeś za klamkę?
Znów myślę jakby z trudem. Ukryta kamera? O co tu chodzi?
– Przecież zamknięte było?!
– Nieważne. Ty masz być zawsze o dziesiątej trzydzieści pod lokalem, a dziś byłeś o dziesiątej trzydzieści cztery! – mówi, a z jego ust uderza mnie w twarz alkoholowy odór.
Kurde, niby śmierdzi wódą, więc sami swoi, ale koleś o wymiarach większej wiewiórki drze na mnie ryja tak, że czuję się, jakbym naprawdę wrócił do szkoły. Normalnie poszedłbym w pizdu, ale coś nie daje mi spokoju. Zastanawiam się, co tu jest grane. Przeczuwam, że to wyjątkowe miejsce. _Poczekam_, myślę.
Kilka chwil później, kręcąc się po kuchni, Artur rzuca, żebym się nie przejmował Andrzejem, on tak zawsze. Zupełnie tak, jakby grali dobrego i złego glinę. Nie wiem. Jest zabawnie, więc zaczynam robić swoje na tyle, na ile potrafię, by odnaleźć się w nowym miejscu.
– Co, myślisz, że jesteś dobry? – szepcze Andrzej, prawie liżąc mnie po karku. – U nas się tak nie kroi ogórka. Klienci wolą grubsze – dorzuca.
_Show me your skills, mały wredny farfoclu_, myślę. W rzeczywistości pytam:
– Taaaak? Pokaż, jak ty to robisz… – rzucam sztywniutko.
– Nie tak szybko, dużo się jeszcze musisz nauczyć.
Mówi to, popijając browar w kubku od herbaty przyozdobionym w zgrabne zielone grochy i do tego zajadając chyba przedwczorajszego zimnego kotleta mielonego. Po ocenie grubości pokrojonego przeze mnie ogórka oraz widząc, jaką ma słabość do zegarków, wnoszę, że lubi precyzję. Spoglądam na swój czasomierz i rzucam dziarsko:
– Krótko się znamy.
– No i nie wiadomo, czy zdążymy poznać się lepiej…
Gnida gasi mnie ostatecznie.
Nie ma rady, powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Dzień upływa nam w podobnym tonie, jednak mam zamiar wpaść jeszcze jutro, bo nie dostałem wynagrodzenia ani umowy.ROZDZIAŁ 4
ROZMÓWKI POLSKO-POLSKIE
Kuchenny poranek dnia siódmego, kilka chwil po południu. Ogólna aklimatyzacja nastąpiła wyjątkowo szybko, ale, nauczony doświadczeniem, dalej staram się nie uśmiechać. Wiem, że okazywanie słabości, wylewność oraz nadmierna przyjacielskość zawsze kończą się tak samo. Czyli ekonomicznie kiepsko. Każdy prędzej czy później chce cię wydymać albo przynajmniej pod twoją nieobecność wziąć cię na widły i usmarować w gnoju.
– Wiecie, co ten nowy powiedział? Ha, ha, ha! – dławi się ze śmiechu Andrzej. – Mówił, że ma już plany na sylwestra, może jeszcze na wakacje i Boże Ciało, ha, ha, ha! Nauczymy go, co? Niech sobie nie myśli. Jak mu coś nie pasuje, to niech zabiera swoje zabawki i wypierdala do innej piaskownicy. Nie takich kozaków brałem, dymałem, i wiecie co? Prosili o więcej. HA, HA, HA! Ja go jeszcze nauczę!
– Tak jest! – rzuca dziarsko Marek, którego dymali do tej pory wszyscy na wszystkich możliwych kalendarzowych opcjach. Podobnie jak Bolka, którego wyraz twarzy o poranku mówił mi więcej niż tysiąc słów. Najmłodsi stażem, przy okazji pojawienia się nowego pracownika, mogli mieć nadzieję na zmianę swojego położenia.
– Będzie stawiał warunki? To jest szanująca się restauracja! Tu trzeba zapierdalać w święta za standardową stawkę. Wszyscy tak mieliśmy od początku, a na młodego dodatkowo spadają wszystkie niespodzianki w ciągu pierwszego roku pracy! Tak już jest, taka tradycja – mówi władczym tonem Andrzej.
– I chuj – dorzucają zbiorowo.
– Taaa, jeszcze w nas skośni talerzami rzucali i bili nas prawie! – nie odpuszczał Marek.
– Noooo! – wtóruje mu Bolek.
Bolek to miejscowy atleta, który całą pensję wydaje na brojlery.
Co do Koguta, czyli Andrzeja, to myślę, że to dobry facet, tylko momentami prosty jak konstrukcja cepa. Ma ze trzydzieści pięć lat, choć wygląda na zdecydowanie starszego, i dalej stosuje zagrywki rodem ze szkolnej ławki. Jest jak dominująca hiena na rewirze.
Ach, ludzie byli tu wspaniali!
Brojlery – kurczaki w typie GMO. Genetycznie modyfikowane produkty spożywcze, hodowane w niewoli na potrzeby Osiedlowych Bolków.