Bóg nie jest chętny - ebook
Bóg nie jest chętny - ebook
Ekscytująca pierwsza część nowej trylogii fantasy napisanej przez autora Malazańskiej księgi poległych. Minęło wiele lat, odkąd trzech teblorskich wojowników przyniosło do Srebrnego Jeziora chaos i zniszczenie. Członkowie północnych plemion nie zapuszczają się już na południe. Miasteczko wróciło do równowagi, lecz wspomnienie przeszłości nadal żyje. Jednego z tych trzech wojowników, Karsę Orlonga, czci się jako boga, aczkolwiek obojętnego. W malazańskim świecie powstało też wiele innych religii. Niektórzy oddają cześć Coltaine’owi, Czarnoskrzydłemu Władcy. Wśród żołnierzy imperium popularny zaś jest kult Sui Etkara, Strażnika Umarłych. Wśród plemion mieszkających za granicami imperium narasta niepokój i w związku z tym do Srebrnego Jeziora wysłano legion piechoty morskiej. Żołnierze nie są pewni, z czym będą mieli do czynienia, lecz choć w malazańskiej armii wiele się zmieniło i piechota morska nie jest już tym, co kiedyś, jedno pozostaje bez zmian. Poradzą sobie ze wszystkim, co mogą spotkać, albo zginą. Wśród mieszkających w wysokich górach Teblorów pojawił się nowy wódz wojenny. Zraniony przez czyny Karsy Orlonga zamierza stawić czoło nowemu bogu, choćby musiał w tym celu wyrąbać sobie drogę przez całe imperium. Dalej na północy pojawiło się jednak nowe zagrożenie i teraz to Teblorom zaczyna brakować czasu. Zaczyna się nowa migracja, której od dawna się obawiano, i tym razem nie będzie to tylko trzech wojowników. Dziesiątki tysięcy Teblorów są gotowe ruszyć na południe, a na ich drodze stoi tylko jedna kompania malazańskiej piechoty morskiej… Do Srebrnego Jeziora wraca przeszłość, a to nigdy nie jest dobra wiadomość.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-80-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Serdecznie dziękuję czytelnikom pierwszej wersji, którymi byli doktor A. P. Canavan, Baria Ahmed i Mark Paxton-MacRae, a także mojemu agentowi, Howardowi Morhaimowi, oraz redaktorowi, Simonowi Taylorowi. Na szczególną wdzięczność zasługują moi fani odwiedzający oficjalną stronę facebookową Stevena Eriksona oraz wszyscy youtuberzy dyskutujący o sprawach dotyczących „Malazańskiej Księgi Poległych”. Podaliście mi szczepionkę, gdy najbardziej jej potrzebowałem.DRAMATIS PERSONAE
RANT: Pół-Teblor, bękarci syn Karsy Orlonga
DAMISK: myśliwy i tropiciel
GOWER: władca Czarnych Jhecków
NILGHAN: wojownik Czarnych Jhecków
SARLIS: ludzka matka Ranta
TRÓJKA: Zabójczyni Shi’gal
CZTERNASTY LEGION, DRUGA KOMPANIA
KAPITAN MRUK: dowódca kompanii
TRZPIEŃ: sierżant, Trzecia Drużyna
MORRUT: kapral, Trzecia Drużyna
GORĄC: Trzecia Drużyna
CAŁKIEM SPŁUKANA: Trzecia Drużyna
BENGER: Trzecia Drużyna
POWIEDZ NIE: Trzecia Drużyna
KRZYWE WIERTŁO: sierżant, Czwarta Drużyna
PRZEKĄSKA: kapral, Czwarta Drużyna
CICHA WODA: Czwarta Drużyna
FOLIBORE: Czwarta Drużyna
KOC: Czwarta Drużyna
ANYX ZYGZAK: Czwarta Drużyna
SHRAKE: sierżant, Druga Drużyna
PODWOZIE: kapral, Druga Drużyna
DELIKATNY: Druga Drużyna
TEN GŁOŚNY: Druga Drużyna
SMUTAS: Druga Drużyna
GLINIANY TALERZ: Druga Drużyna
TEBLORZY
DELAS FANA: córka Karsy Orlonga
TONITH AGRA: córka Karsy Orlonga
KARAK THORD: wojownik i syn Deluma Thorda
PAKE GILD: wojowniczka i córka Owdowiałej Dayliss
OWDOWIAŁA DAYLISS: towarzyszka życia nieżyjącego Bairotha Gilda
VALOC: Sunyd, były niewolnik
ELADE THAROS: wódz wojenny
SATHAL: wojowniczka
BAYRAK: Sunyd, były niewolnik
GALAMBAR: Rathyd, wyzwoliciel sunydzkich niewolników
SIVITH GYLA: Rathydka, wojowniczka
TORAS VAUNT: Rathydka, wojowniczka
SALAN ARDAL: naczelniczka Sunydów
KADARAST: Rathyd, wojownik
HESTALAN: Rathydka, wojowniczka
BAGIDDE: Rathyd, wojownik
STI EPIPHANOZ: zwiadowczyni z Jaskrawych Węzłów
INNI
ROZKOSZ NA KÓŁKACH: starszy sierżant regularnej malazańskiej piechoty
KONIARZ: kapral regularnej malazańskiej piechoty
TRAND: żołnierz regularnej malazańskiej piechoty
ODLOT: żołnierka regularnej malazańskiej piechoty
OPAK: żołnierka regularnej malazańskiej piechoty
SUS: żołnierka regularnej malazańskiej piechoty
GUND ŻÓŁTY: żołnierz regularnej malazańskiej piechoty
NAST FORN: porucznik, garnizon ze Srebrnego Jeziora
SILGAR MŁODSZY: burmistrz Srebrnego Jeziora
STORP: oberżysta i weteran
STWORZENIE: łasica
MNISISZCZUR: mag
BLOWLANT: markietanka
VARBO: markietan
PIĘŚĆ SEVITT: dowodząca Czternastym Legionem
STOKROTKA BANKRUT: komendant batalionu, Czternasty Legion
TRUPKA: komendant batalionu, Czternasty Legion
SŁOMIANY OGIEŃ: kapitan, Czternasty Legion
CHARKOT: sierżant, Czternasty Legion
SULBAN: sierżant, Czternasty Legion
BELLAM NOM: sierżant, Czternasty Legion
TŁUCZEK: żołnierz piechoty morskiej
DOBRANOC: żołnierka piechoty morskiej
OLIT FAS: żołnierz piechoty morskiej
SPLOTOWIEDŹMA: duch plemienny
NISTILASH: ganrelski czarnoksiężnik
SUKA WOJNY: bogini Jhecków
CASNOCK: władca Białych Jhecków
PALLID: Ogar Cienia
ANDRISON BALK: komendant kompanii najemników
ARA: sierżant w kompanii Balka
PATYK: sierżant w kompanii Balka
SUGAL: sierżant w kompanii Balka
RYK: sierżant w kompanii Balka
STRUPIEL: mag w kompanii Balka
CRANAL: mag w kompanii Balka
VIST: mag w kompanii Balka
KLAPKA: nocny nóż
BAIRDAL: nocny nóż
PAUNT: nocny nóż
ORULE: nocny nóż
PALLAT: nocny nóż
BURDA: nocny nóż
IRIK: nocny nóż
RAYLE: nocny nóżCo o tym sądzić? Pan Śmierci nie żyje. Rodzic Wojny spoczywa w milczeniu w zdruzgotanej krypcie. Światło i Ciemność uciekły do Cienia, a Cień śni o blasku słońca. Domy porzucono. Heroldzi krzyczą, ale nikt nie słyszy ich głosu, murarze przesypują pył w znieczulonych dłoniach. Królowe płaczą, a królowie się potykają. Cały świat utracił równowagę, prawdy umierają z każdym oddechem i z każdym wypowiedzianym słowem.
Stara kobieta idzie korytarzem, zapalając świeczki jedną po drugiej, ale zimny wicher gasi wszystkie płomienie za jej plecami.
Teraz jednak widzę przed sobą nowe pole bitwy, witające świt złowrogim milczeniem. Wkrótce mrok się rozpierzchnie i noc się otrząśnie, odsłaniając dwie armie zwrócone ku sobie nawzajem. Chorągwie łopoczą niczym skrzydła, nad strojnymi w pióropusze szeregami unosi się para. Oręż i zbroje lśnią w blasku wschodzącego słońca niczym porozrzucane po ziemi skarby.
Wtem między wrogami pojawia się samotna postać, wieża z ciała i nieugiętej woli, żelazne kości i naznaczona bliznami twarz. Mężczyzna nie walczy za nikogo, ale wszyscy uznają go za boga. Jest krwawym błogosławieństwem wojownika i słodkim pocałunkiem kochanka, jest świadkiem trupów i twórcą dzieci. Jest pozłacanym dziobem statku historii, prującego z furią morskie fale, ale mieszka w przestrzeni między kurhanem a menhirem. Jest ciężkim tupotem i lekkim jak piórko dotykiem; zimnym spojrzeniem i lotnym zerknięciem. Wszystko mu oddajemy, wszystko dla niego poświęcamy. W jego imię giną narody, w jego imię uklękną bogowie. Jeśli imperia spłoną, nie miejcie pretensji do niego, podobnie jak w chwili, gdy odwróci się od was kochanka. Być świadkiem znaczy zacząć widzieć. Widzieć znaczy zacząć wiedzieć. Wiedzieć znaczy się cofnąć. Ale on stoi spokojnie na drodze przyszłości, nie ma oręża ani zbroi. Znam go. Jest Niechętnym Bogiem, Bezradnym Bogiem, Zabójcą Wszystkich i Nikogo.
Wrogie armie nie ruszają się z miejsca. Słońce rzuca swój złoty blask na powierzchnię świata. Czy to będzie dzień nadejścia wojny? Przekonamy się…
_Hanascordia. Wizje Ostatniego Proroka._
_Trzeci Apokryf Karsański_
(Darudżystan w roku wyzwania Dzikiego)PROLOG
_Nad Płaskowyżem Laederon. Północno-zachodnia Genabackis. Terytorium Teblorów_
Pięli się w górę sześć dni. Około południa siódmego dotarli na szczyt skarpy graniczącej z niemal pionową ścianą lodu, którą od dwóch dni mieli na lewo od siebie. Ścianę naznaczyły ślady dawnych roztopów, ale na tej wysokości zima nadal trzymała góry w mocnym uścisku, a dmące w dół turni wichry były białe od szronu i krwawiły tęczami w ostrym blasku słońca.
Szczyt skarpy był pochyłą, wyszczerbioną granią, tak stromą, że czwórka Teblorów ledwie mogła na niej ustać. Wiatr zawodził przeraźliwie, szarpiąc luźne rzemienie broni i wnikając pod futra, które mieli na sobie. Od czasu do czasu próbował zepchnąć ich w dół, jakby wściekała go ich bezczelność. Tak wysokie góry nie były ich światem. Niebo było tu zbyt bliskie, a powietrze za rzadkie.
Owdowiała Dayliss z Teblorów ciaśniej otuliła ramiona wilczym futrem. Przed nimi strome, usiane głazami zbocze opadało ku masie pokruszonego lodu, piasku i śniegu, biegnącej wzdłuż brzegu niczym mur obronny.
Z miejsca, w którym stali, widzieli, co znajduje się za tą przypominającą zęby piły barierą, aż po samo jezioro. Lodowe wybrzuszenia wznosiły się nad jego płaską, pokrytą śniegiem powierzchnię na podobieństwo wysp. Niektóre piętrzyły się wysoko niczym fortece, jakby setka tyranów toczyła ze sobą wojnę o władzę nad tym ogromnym imperium zamarzniętej wody.
Nikt z nich nie czuł się jeszcze gotowy, by cokolwiek powiedzieć. Owdowiała Dayliss uniosła wzrok i spojrzała na północ, mrużąc powieki. Gdzieś tam jezioro powinno się kończyć. Biel ciągnęła się jednak aż po odległy horyzont. Nad tą płaszczyzną – niewyraźne niczym chmury – widniały najwyższe turnie górskiego łańcucha. Ich zwrócone w stronę południa stoki były wolne od śniegu. Już sam ten widok był przerażający. Owdowiała Dayliss zwróciła się ku młodemu wodzowi wojennemu stojącemu na prawo od niej.
Nadal zdumiewała ją myśl, że towarzyszy im Rathyd, jakby tysiąc lat nieustannych wendet i wzajemnych mordów nic nie znaczyło, a przynajmniej znaczyło tak niewiele, że nie powstrzymało tego wodza wojennego przed zwróceniem się do Urydów w poszukiwaniu wojowników, którzy zechcą wyruszyć z nim w to miejsce.
Wszystko się zmieniało. Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę.
– Zatem twoi współplemieńcy to zobaczyli – stwierdziła wreszcie.
Elade Tharos wsparł się na dwuręcznym mieczu, wbitym w zeszklony lód wypełniający szczelinę w kamieniu, na którym stał.
– Kiedy latem obozowaliśmy wysoko, Białe Twarze nie były już białe – odpowiedział, kiwając głową.
Tylko nieliczni spośród Urydów, którzy usłyszeli opowieść Elade’a, pojęli jej znaczenie. Życie toczyło się powoli, rytm pór roku był niezmienny. Jeśli poprzednia zima była bardziej mroźna, znaczyło to, że ta, która ją poprzedzała, musiała być łagodniejsza. Jeśli odwilż nadchodziła z przerwami, a z gór na północy przybywały dziwne, ciepłe powiewy, jeśli śnieg sypał codziennie, zasypując Teblorów grubą warstwą, jeśli lasy wspinały się coraz wyżej na górskich stokach, a na niżej położonych obszarach drzewa ginęły latem od suszy i szkodników… trzeba było po prostu każdego lata wybierać inne wysokogórskie pastwisko. Obyczaje Teblorów zmieniały się, dostosowując się do nowych warunków.
Powtarzali półgębkiem, że nowe wieści nie są powodem do obaw. Och, być może Rathydzi – te ich nieliczne osady, które przetrwały, ukrywając się w niedostępnych miejscach przed wiecznie głodnymi łowcami niewolników z południa – nauczyli się strachu jak zbite suki i bali się teraz cieni na niebie.
Gdy Elade Tharos słyszał takie słowa, jego oblicze nie mroczniało. Uśmiechał się tylko, odsłaniając zęby w bezgłośnym grymasie złości.
– Wszystkie dzieci łowiące niewolników nie żyją – mówił. – Czy nie wierzycie nawet w te pogłoski? Czy moje imię nic tutaj nie znaczy? Jestem Elade Tharos, wódz wojenny wszystkich Sunydów i Rathydów. Wódz wojenny wolnych i tych, którzy zaznali kiedyś niewoli. Trasę mojego zwycięskiego powrotu do ojczystych stron naznaczyły głowy tysiąca dzieci łowiących niewolników. Każdą z nich nadziano na sunydzką albo rathydzką włócznię. – W jego szarych oczach pojawiły się dzikie błyski pogardy. – Jeśli będę musiał, znajdę garstkę ocalałych phalydzkich wojowników, żeby towarzyszyli mi w drodze na północ.
To rozstrzygnęło sprawę. W końcu jaką opowieść zaniósłby Elade Tharos do znienawidzonych Phalydów? „Urydowie ukryli się w chatach i nie chcieli mnie wysłuchać…”. Nawet jeśli go nie rozumieli, to nie mieli wyboru. Każdy wojownik musiał klękać przed dumą.
Wódz wojenny Rathydów mógł być młody, ale nie był głupcem.
– Wieczne śniegi się roztopiły – stwierdził Karak Thord. – Już to samo w sobie jest niemożliwe. – Jego lico przybrało zakłopotany wyraz, ale nie patrzył na odległe góry. Wlepił wzrok w jezioro. – Znaleźliśmy odpowiedź na pytanie, co się z nimi stało. – Zwrócił się w stronę Elade’a. – A ta zatopiona dolina? Czy zawsze tak wyglądała?
– Nie, Karaku z Urydów. Tak jest, była tu kiedyś rzeka, czysta i zimna, płynąca po zaokrąglonych kamieniach, małych kamykach oraz piasku. Na płyciznach zbierano tam złoto. Można ją było przejść w bród i woda nigdy nie sięgała wyżej niż do bioder.
– Kiedy tak było? – zapytał Karak Thord.
– W czasach mojego ojca.
Druga kobieta w ich grupie prychnęła lekceważąco.
– Czy zagłębiłeś się w jego wspomnieniach, wodzu wojenny, żeby sprawdzić, w którym stuleciu ostatnio odwiedził tamto miejsce?
– Nie, Tonith z Urydów. Nie zrobiłem tego. Mój ojciec nie żyje. Moja rodzina od dawna miała dar zbierania złota. Zapuszczaliśmy się wysoko w góry, gdzie nie docierali inni Teblorzy. Całe złoto używane w handlu przez Teblorów znalazła moja rodzina. – Przerwał na chwilę, wzruszając ramionami. – Oczywiście miałem odziedziczyć to zajęcie po przodkach. Moje nauki zaczęły się wcześnie. Później przybyli łowcy niewolników i opuściliśmy południe. Ci z nas, którym udało się zbiec. A gdy wreszcie pomyśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni, zaatakowali nas wojownicy. Wtedy zginął mój ojciec.
Owdowiała Dayliss raz jeszcze przyjrzała się Elade’owi. Poczuła w ustach nagłą suchość.
– Ci wojownicy byli Urydami, wodzu wojenny.
– To prawda – przyznał pozbawionym wyrazu głosem.
Karak Thord wlepił w niego spojrzenie szeroko otwartych oczu.
– Moimi kuzynami…
– W rzeczy samej – przerwał mu Elade. – Nietrudno było poznać ich imiona. W końcu któż z Urydów nie śpiewa nadal pieśni o Karsie Orlongu, Delumie Thordzie i Bairothu Gildzie? – Przeniósł spojrzenie na Dayliss. – Twoje dzieci, Owdowiała, zrodziły się z nasienia Bairotha. Czy zaliczasz się do wyznawców tego nowego Roztrzaskanego Boga?
– Za dużo wiesz o Urydach – odparła. Za jej słowami kryła się groźba miecza.
Elade wzruszył ramionami. Ponownie skierował uwagę na zamarznięte jezioro, lekceważąc ich wszystkich oraz temat rozmowy.
– Przyjrzycie się dobrze – podjął. – To, co widzicie, nie jest jeziorem. To zatoka. Za Promenadą Bogów, gdzie kiedyś ciągnęła się tundra, teraz jest morze. Wyżyny na zachodzie oddzielają je od oceanu. Na wschodzie rozpościera się na obszarze jednej trzeciej kontynentu. – Przechylił głowę. – Co wiem o tym kontynencie? Z pewnością więcej niż którekolwiek z was. Wyobrażacie sobie, że żyjemy w małym świecie. Te góry i doliny, równiny na południu, a za nimi morze. Ale to nie świat jest mały, tylko wiedza Teblorów o nim.
– Ale nie twoja wiedza? – zapytała Tonith Agra ostrym tonem, sugerującym, że próbuje zamaskować strach pogardą.
– Byli niewolnicy mieli dużo do powiedzenia. Ich wiedza nas oświeciła. Widziałem też mapy. – Zatoczył pełen krąg. – Lodowy mur powstrzymuje morze. W ciągu ostatnich dwóch dni wspięliśmy się na niego od naszej strony. Widzieliśmy szczeliny, oznaki topnienia. Widzieliśmy starożytne zwierzęta, ongiś uwięzione w lodzie, kłęby cuchnącego futra sterczące ze ściany. Z każdą wiosną pojawiają się nowe, przywabiając kondory i wrony, a nawet Wielkie Kruki. Przeszłość oferuje padlinożercom sutą ucztę. Mimo to, widząc ją, widzimy przyszłość. Naszą przyszłość.
Owdowiała Dayliss rozumiała znaczenie nagich turni. Zima świata umierała. Zdawała sobie też sprawę z celu ich podróży. Mieli sprawdzić, co dzieje się z wodą pochodzącą z roztopionego lodu. Przekonać się, dlaczego nie spływa na niżej położone obszary, gdzie każdego lata dręczyła ich susza.
– Gdy ta lodowa tama pęknie… – zaczęła wypowiadać słowa prawdy.
Ale wódz wojenny Elade Tharos nie zamierzał ustąpić jej prawa do ich wypowiedzenia.
– Gdy ta lodowa tama pęknie, wojownicy Urydów, świat Teblorów się skończy.
– Mówiłeś o morzu – przypomniał mu Karak Thord. – Dokąd moglibyśmy uciec przed morzem?
Elade Tharos uśmiechnął się szeroko.
– Nie przybyłem tylko do Urydów. Byłem w wielu różnych miejscach. Zanim skończę, wszystkie klany Teblorów będą ze mną.
– Z tobą? – zapytała Tonith. – Jakie tytuły mielibyśmy ci przyznać? Wielki wódz wojenny Rathydów, wyzwoliciel sunydzkich i rathydzkich niewolników, Zabójca Tysiąca Dzieci z Południa! Elade Tharos! Tak jest! Teraz poprowadzi nas na wojnę z powodzią, której nawet bogowie nie zdołają powstrzymać!
Przechylił głowę, jakby po raz pierwszy zobaczył córkę Karsy Orlonga. Z pewnością od chwili opuszczenia osady Urydów zamienili ze sobą bardzo niewiele słów.
– Tonith Agra, pod twoją cienką skórą uwidacznia się strach, a wszystkie słowa, które wypowiadasz, zdradzają twoją niepewność. – Uniósł rękę, gdy sięgnęła po miecz z krwawego drewna. – Wysłuchaj mnie, Tonith Agra. Strach dręczy nas wszystkich. Każdy wojownik, który by temu przeczył, byłby głupcem. Wysłuchaj mnie uważnie. Jeśli musimy poczuć lodowaty wicher przerażenia, lepiej, żeby dął nam w plecy.
Umilkł, czekając na odpowiedź.
Owdowiała Dayliss wydała z siebie jakiś dźwięk. Sama nie potrafiłaby określić, co mógłby oznaczać.
– Uważasz, że jesteś w cieniu Roztrzaskanego Boga, tak? Że jesteś śladem na jego drodze. Rathyd, którego ojciec zginął od miecza z krwawego drewna dzierżonego przez Karsę. Albo Deluma bądź Bairotha. A teraz chcesz wyjść z tego cienia. Pragniesz, by chwała, jaką się okryjesz, zepchnęła Karsę na bok.
Elade Tharos wzruszył ramionami.
– Szukam chwały, Owdowiała Dayliss, ale jeśli Roztrzaskany Bóg odegra jakąś rolę w tych poszukiwaniach, to tylko w chwili, gdy przebije go mój miecz z krwawego drewna. Tonith Agra ma rację. Nie możemy walczyć z powodzią. Wody nadejdą. Nasze ziemie zatoną. Ale to będzie tylko początek potopu. Czy jeszcze tego nie zrozumiałaś?
Skinęła głową.
– Zrozumiałam, wodzu wojenny Elade Tharos. Wody spłyną z naszych gór i pokryją wszystkie ziemie położone na południu, gdzie mieszkają dzieci łowiące niewolników. Zniszczą je całkowicie.
Potrząsnął głową.
– Wody ich nie zniszczą. My to zrobimy.
Karak Thord wyciągnął nagle miecz i klęknął przed Elade’em Tharosem, unosząc oręż w pozycji poziomej, wsparty na zwróconych ku górze dłoniach.
– Jestem Karak Thord z Urydów. Prowadź mnie, wodzu wojenny.
Elade dotknął z uśmiechem jego miecza.
– Dokonało się.
Po chwili Tonith Agra zrobiła tak samo. Pomimo niedawnego sporu między nimi wódz wojenny zaakceptował ją bez oporu i bez chwili wahania.
Owdowiała Dayliss odwróciła wzrok, choć wiedziała, że Rathyd patrzy na nią i czeka. Nie chciała ani nie mogła mu się sprzeciwiać. W jej żyłach płonął gwałtowny ogień. Serce tłukło jej mocno. Zachowała jednak milczenie, wpatrując się w odległe ziemie na południu.
– Tak – wyszeptał Elade Tharos, który nagle znalazł się tuż przy niej. – Przed wodą nadejdzie ogień.
– Być może to mój mąż zabił twojego ojca.
– To nie był on. Na własne oczy widziałem, jak powalił go Karsa Orlong. Z naszych mężczyzn tylko ja jeden przeżyłem atak.
– Rozumiem.
– Czyżby? – zapytał. – Powiedz mi, kim jest ten Roztrzaskany Bóg? Czy Karsa Orlong wrócił do ojczyzny? Czy zwołał krewniaków i zdobył nowych zwolenników? Czy rozpoczął wielką wojnę z dziećmi z południa? Nie. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Powiedz mi, Owdowiała Dayliss, dlaczego uczepiłaś się tej fałszywej nadziei?
– Bairoth Gild postanowił stanąć u jego boku.
– I zapłacił za to życiem. Zapewniam, że ja nie będę tak rozrzutny z moimi zaprzysiężonymi zwolennikami.
Prychnęła pogardliwie.
– Żaden z nich nie zginie? Jak sobie wyobrażasz tę wojnę? Czy kiedy ruszymy na południe, nie pomalujemy twarzy na czarno, szaro i biało, wodzu wojenny?
– Mielibyśmy ścigać własną śmierć? – zapytał, unosząc brwi. – Owdowiała Dayliss, mam zamiar zwyciężyć.
– W wojnie z południem? – Pozostali przyglądali się i słuchali ich z uwagą. – Mówiłeś, że widziałeś mapy. Ja też je widziałam, Elade Tharos, gdy pierwsza córka Karsy wróciła do nas. Nie możemy pokonać Imperium Malazańskiego.
Elade ryknął śmiechem.
– To wykraczałoby nawet poza moje ambicje – oznajmił. – Ale powiem ci jedno. Panowanie Imperium nad Genabackis jest słabsze, niżby się zdawało. Zwłaszcza nad ziemiami Genabarian i Nathijczyków.
Pokręciła głową.
– To rozróżnienie nic nie znaczy. Żeby znaleźć dla naszych ludzi miejsce na południu, poza zasięgiem nadchodzących powodzi, będziemy musieli zabić ich wszystkich. Malazańczyków, Nathijczyków, Genabarian i Korhivijczyków.
– To prawda, ale tylko Malazańczycy łączą wszystkie te ludy w jednolitego wroga, zdolnego stawić nam czoło na polu bitwy. Na którym spotkamy go i zmiażdżymy.
– Jesteśmy łupieżcami, Elade Tharos, nie żołnierzami. Poza tym jest nas za mało.
– Twoje wątpliwości mnie nie zniechęcają – odparł z westchnieniem Ruthyd. – Z chęcią usłyszałbym twój głos w naszej radzie wojennej. Czy jest nas za mało? Tak. A czy będziemy walczyli sami? Nie.
– Nie rozumiem.
– Owdowiała Dayliss, czy przysięgniesz mi wierność? Czy uniesiesz wysoko swój miecz z krwawego drewna, bym mógł go dotknąć? Jeśli tego nie zrobisz, nasza rozmowa będzie się musiała zakończyć. W końcu… – ciągnął z łagodnym uśmiechem – …nie jesteśmy jeszcze na radzie wojennej. Jeśli masz wątpliwości, wolałbym, żebyś udzieliła swego głosu wszystkim, którzy je podzielają, ale muszą zachować milczenie.
Wydobyła miecz.
– Zrobię to – oznajmiła. – Ale zrozum mnie dobrze, Elade Tharos. Córki Karsy Orlonga podróżowały z naszych krain w miejsce, gdzie mieszka ich ojciec, Roztrzaskany Bóg. Wielokrotnie.
– A mimo to on nic nie robi.
– Elade Tharos, on tylko wciąga głęboko powietrze.
– W takim razie z chęcią usłyszę jego okrzyk bojowy.
Nie sądzę.
Nie powiedziała tego na głos. Opadła na jedno kolano i uniosła przed sobą drewniany miecz.
– Jestem Owdowiała Dayliss z Urydów. Prowadź mnie, wodzu wojenny.
Słońce osiągnęło najwyższy punkt w swej wędrówce po niebie. Ciszę zmąciły głuche trzaski, dobiegające znad wielkiej, skutej lodem zatoki spowitego mgłami śródlądowego morza. Zaczynała się odwilż. Od ściany lodu, znajdującej się teraz po ich prawej stronie, dobiegał szum wody, spływającej gdzieś za zielonymi i niebieskimi kolumnami lodu. Ten sam dźwięk słyszeli popołudniami podczas wspinaczki, kiedy było najcieplej.
Na południu ucieszą się z nagłej odwilży. Lato, powiedzą, susza się skończy. Widzicie? Nie ma powodu do niepokoju.
Wiedziała, że wkrótce takie niewielkie problemy utracą wszelkie znaczenie. Kiedy przybędzie wódz wojenny, przynosząc ze sobą obietnicę zemsty na znienawidzonych dzieciach z południa. Obietnicę wojny.
Gdy wreszcie dotknął jej miecza i wypowiedział słowa akceptacji, wyprostowała się i wyciągnęła rękę.
– Uznajmy, że to nasza pierwsza rada wojenna.
– Dayliss, to nie jest… – sprzeciwił się Karak Thord.
– Jest – przerwała mu i spojrzała prosto w oczy Elade’a. – Wodzu wojenny, jest pewna tajemnica, której wszyscy czworo musimy dochować. Złożymy przysięgę, której nie wolno nam będzie złamać.
– Co to za tajemnica? – zapytała Tonith.
Dayliss wlepiła spojrzenie w wodza wojennego.
– Obiecaj wszystkim klanom Teblorów wojnę z dziećmi z południa. Opowiedz im o zemście. O sprawiedliwej zapłacie za zbrodnie, jakich dopuścili się wobec naszego ludu handlarze niewolników i łowcy nagród. O nowych osadach powstających na naszych ziemiach. O naszych dawnych zwycięstwach. Zdobądź ich serca, wodzu wojenny, słowami o krwi i chwale.
Tonith stanęła między nimi.
– A co z potopem? Ta wiadomość powinna wystarczyć!
– Wielu nie zechce uwierzyć w nasze słowa – odparła Dayliss. – Zwłaszcza żyjące na uboczu klany, które mogą uważać, że pory roku się nie zmieniły, i nic nie wiedzieć o trudach albo niedostatkach.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Ale poruszenia lodu stawały się coraz głośniejsze.
Wreszcie Elade Tharos skinął głową.
– Jestem skłonny zrobić to, co sugerujesz. Ale jeśli mam zdobyć serca wszystkich klanów, nie mogę być sam.
– To prawda. Dlatego nasza trójka będzie z tobą, wodzu wojenny. Reprezentujemy Rathydów, Sunydów oraz Urydów. Już ten szczegół wystarczy, by przyciągnąć do nas uwagę.
Karak Thord odchrząknął.
– Jeśli znajdziemy jeszcze jakiegoś Phalyda, góry zadrżą ze zdumienia.
Elade Tharos spojrzał na niego.
– Karaku z Urydów, mam wśród swoich zwolenników Phalyda. Pokażemy im przedstawicieli wszystkich czterech klanów. – Ponownie zwrócił się ku Owdowiałej Dayliss. – To mądre słowa. Przysięgnijmy wszyscy, że dochowamy tej tajemnicy, do czasu, gdy wszyscy czworo zgodzimy się, że pora ją ujawnić.
Zerknął na nich kolejno. Wszyscy skinęli głowami. Nawet Tonith Agra.
Dopiero wtedy ruszyli w drogę powrotną.
Woda spływała w dół jaskiniami ukrytymi pod lśniącymi ścianami z lodu. W coraz cieplejszych promieniach słońca ze skał buchały obłoczki pary.Gdy bezradni, ranni i młodzi uciekli, ponoć wzniesiono za nimi barierę przecinającą wąską przełęcz. Dwunastka dorosłych Teblorów – wszyscy mieli broń, jaką tylko zdołali znaleźć – wzięła w ręce ostatnie ogniwa zerwanych łańcuchów i przez ich otwory wbiła kolce głęboko w skałę. Połączeni w ten sposób za kostki byli gotowi stawić opór furii handlarzy niewolników oraz ich żołnierzy, ścigającej ich amii pragnącej odzyskać utracone żywe bogactwo.
Rzecz jasna, nie sposób udowodnić, że to wydarzyło się naprawdę. Możemy jednak powiedzieć, że ucieczka wyzwolonych Teblorów była udana, co położyło kres instytucji niewolnictwa w Prowincji Malyn malazańskiej Genabackis, a to z kolei doprowadziło do upadku ostatniego bastionu plugawego handlu.
Valard z Tulipanów umieściła jednak w swej _Geographa ‘ta Mott_ intrygującą wzmiankę o Wąwozie Teblorów, zauważając, że w najwęższym punkcie ścieżki przecina ją usypisko kości, podczas gdy nieco niżej znajduje się drugie, znacznie większe. Jak napisała: „Wygląda to tak, jakby tysiąc zbrojnych zginęło w walce z garstką obrońców”.
Powinno się również podkreślić, że Valard, jako pobożna Mistyczka Zaprzeczenia, z pewnością nigdy nie słyszała o buncie niewolników w Malyn ani o miejscowej legendzie o bitwie zakutych w łańcuchy.
_Historia Gaerlonu, tom IX_
Wielka Biblioteka w Nowej MornROZDZIAŁ TRZECI
W tamtym czasie malazańskimi Prowincjami Północnymi na Genabackis zarządzała pięść Sevitt. Nie wiemy o niej zbyt wiele i zapewne nigdy już nie dowiemy się więcej. To dziwne, że historia nieraz przesuwa się przed naszymi oczami i wszyscy jesteśmy ustawionymi w szereg świadkami, ale choć staramy się coś powiedzieć, tylko jeden na dziesięciu albo nawet dwudziestu jest w stanie choć otworzyć usta. Przeszłość często jest niema, ale to, co krzyczy do nas, żyjących w teraźniejszości, jest drwiną ze wszystkich przeczuć. Mógłbym się założyć, że każdy zniszczony pomnik upamiętnia głupotę. Mądrość zawsze ginie. Pozostają tylko pełne buty wspomnienia pychy i głupoty.
O czym to chciałem opowiedzieć? Aha, pięść Sevitt…
Cahagras Pilt
Przedmowa do wstępu, _Wstępne myśli na temat reinterpretacji historii_
Wielka Biblioteka w Nowej Morn
Srebrne Jezioro. Prowincja Malyn
Choć przez większą część życia był myśliwym, przez całą tę noc ani razu nie nasunęła mu się myśl o obudzeniu innych mieszkańców miasteczka. Miał już swoje lata. Widział bardzo dużo, wystarczająco wiele, żeby wiedzieć, że nadszedł już czas, by odłożyć łuk, znaleźć sobie wygodny ganek i siedzieć tam jako milczący świadek, czekając na coś cudownego.
Zwierzęta miały nawyki. Łatwo było sobie wyobrazić, że to wszystko, czym są. Żerowanie, rozmnażanie się, opieka nad młodymi. Ucieczka przed niebezpieczeństwem i walka, kiedy nie było innego wyjścia. Widział, jak się zachowywały, gdy się bały, kiedy ogarniało je przerażenie albo cierpiały. Widział nawet, jak ginęły, spadając z urwisk w panice, gdy stado zmieniało się w jedno zwierzę, uciekające na oślep przed czymś, czego nawet nie widziało.
Widywał też inne zwierzęta, te, które polowały, nieubłaganie ścigały zdobycz. Dzięki nim zrozumiał, że konieczność jest często okrutna i bezlitosna.
W życiu istniały różne regularności – niektóre małe, inne zaś tak ogromne, że trudno je było pojąć. Rośliny, zwierzęta, ludzie – wszystko musiało się wpasować w ten wzorzec, czy tego chciało, czy nie, czy uznawało ten fakt, czy mu zaprzeczało. Czas niósł wszystko naprzód. Można było z nim płynąć albo nie.
Nocą, która właśnie się kończyła, powierzchnia jeziora odnalazła nowy wzorzec. Myśliwy nigdy dotąd go nie widział. Pod rozbitym półksiężycem, spowitym w srebrny, płomienny blask, w nieruchomym powietrzu unosił się cichy trzask zderzających się ze sobą poroży. Przez jezioro płynęły karibu. Tysiące, być może dziesiątki tysięcy.
Północny brzeg jeziora porastał bezładnie skłębiony północny las, seria jarów i wąwozów biegła ze wschodu na zachód niczym pokrywające ziemię zmarszczki. Te blizny zapewne były tu na długo przed pojawieniem się jeziora. Woda odpływała z niego, jedynie sącząc się przez skalne podłoże albo płynąc przez szczeliny i podziemne korytarze. Pomarszczony teren ciągnął się na północ, wzdłuż wygładzonej przez erozję granicy Promenady Bogów, przechodząc w torfowe bagnisko, a wreszcie w tundrę, rozległą na setki mil, jeśli nie więcej.
Stado miało swoje nawyki, ale nie należała do nich migracja tak daleko na południe. Myśliwy był tego pewien. Karibu zimowały w lesie, a wiosną z reguły wędrowały na północ, starożytnymi ścieżkami wiodącymi przez torfowiska, by ostatecznie dotrzeć na pagórkowatą tundrę.
Myśliwy nigdy nie zapuścił się tak wysoko, ale słyszał opowieści żyjących na północnym wschodzie mieszkańców lasu, handlujących futrami, bursztynem i dzikim ryżem. Niekiedy też polował w lesie na karibu.
Stado przeprawiało się przez jezioro prawie całą noc. Gdyby to wydarzyło się dwadzieścia lat temu, mógłby popędzić do osady, by zwołać tylu łowców, ilu tylko zdoła. Potem zaczęłaby się rzeź. Tyle mięsa i skór, kopytne bogactwo.
Doszedł do wniosku, że żądza krwi odchodzi ostatnia, ale i ona w końcu odchodzi. Zmęczył się już zabijaniem.
Siedział spokojnie, obserwując widowisko w srebrnym blasku księżyca. Tysiące stworzeń zmienionych w jedno, które zerwało ze swymi związanymi z porami roku nawykami. Nie wystarczyło po prostu zastanawiać się, dlaczego do tego doszło. Mogło istnieć kilkanaście różnych powodów, niewykluczone, że ważnych i godnych uwagi, ale gdy noc zbliżała się do końca i zwierzęta wygramoliły się na brzeg i rozproszyły, zmierzając na południe poprzez pastwiska oraz rozległe obszary porośnięte ongiś lasem, jego duszę i myśli zaprzątnęło coś znacznie głębszego. Ludzie dostrzegali w zachowaniu zwierząt jedynie instynkt, jakby były one niewolnikami swojej natury.
Być może pod wieloma względami rzeczywiście nimi były. Ta noc uświadomiła jednak myśliwemu, że zwierzę – każde zwierzę – jest czymś więcej niż tylko zbiorem instynktów. W tym aspekcie nie różniły się one od ludzi. Każde z nich żyło własnym życiem, tak samo jak ludzie. Znało nadzieję, być może nawet marzenia. I pożądanie, och, z pewnością wszystkie znały pożądanie.
Nie chcę utonąć.
Nie chcę, żeby moje młode utonęło albo żeby dopadły je wilki.
Nie chcę, żeby strzała zatrzymała moje serce. Albo przebiła mi płuco, od czego zacznę kasłać krwią, osłabnę, zachwieję się na nogach, a wreszcie padnę na kolana.
Gdy niebo zaczęło jaśnieć, ostatni członkowie stada opuścili jezioro, wyszli na ląd i zniknęli we mgłach na południu. Obserwował zwierzęta, czując wilgoć na policzkach.
Inni myśliwi się wściekną. Wielu wyruszy w pościg za stadem i zwierzęta będą ginęły od ich strzał. Ale najbardziej niebezpieczna chwila minęła.
Dopiero wtedy zlazł ze skały, podniósł wiązkę zabitych zajęcy i ruszył przed siebie. To było jego ostatnie polowanie.
* * *
Gospoda „Pod Trójnogim Psem” znajdowała się na samym końcu uliczki, tuż obok jeziora. Po lewej stronie miała ulicę Nadbrzeżną, z przodu zaś główną aleję Srebrnego Jeziora. Poniżej balkonu, a nad drzwiami, umieszczono ogromną końską czaszkę, prawie dwukrotnie większą od normalnej, przynajmniej jeśli chodzi o konie z południa.
Wewnątrz, nad kominkiem o kamiennym obramowaniu, naprzeciwko baru wisiała poplamiona od dymu czaszka szarego niedźwiedzia. Brakowało jej żuchwy. Natomiast w samo obmurowanie wmontowano czaszkę Teblora. Wszystko powyżej linii czoła było w niej zdruzgotane.
Gdy tylko Rant spoglądał na północ, na drugą stronę jeziora, albo na spowite mgłą góry na północnym zachodzie, wyobrażał sobie świat, w którym był kimś małym, niegodnym uwagi bestii i wojowników. W minionych latach, gdy jeszcze był prawie dzieckiem, fascynowały go trzy czaszki „Pod Trójnogim Psem”, ale ta fascynacja – podobnie jak zrodzone z niej płomienne wizje – nie przeżyła kilku okresów przyśpieszonego wzrostu, które nadeszły później. Kilku jego kolegów w zbliżonym wieku przestało się z nim bawić i zaczęło na jego widok uciekać.
Wkrótce potem uświadomił sobie inne prawdy. Wszyscy w miasteczku wiedzieli, że jego matkę ogarnęło szaleństwo. Tak właśnie to nazywali, ale przez większą część życia Ranta matka była dla niego jedyną przewodniczką po niezwykłym świecie dorosłych, uważał ją więc za całkowicie normalną. Doszedł do wniosku, że dorośli mają ukryte twarze. Jedną pokazują za dnia, na ulicach i w innych miejscach publicznych, drugą zaś nocą, w zaciszu swych domów.
Przez bardzo długi czas nawet czerwone zęby matki uważał za normalne. W końcu jednak uświadomił sobie, że takie nie są, gdy ze zdziwieniem usłyszał słowa „uśmiech kurwy, czerwony od krwawego oleju”. Dodał je do listy rzeczy, które na razie nie miały dla niego sensu, lecz któregoś dnia go nabiorą.
Nim – według własnej rachuby – skończył dziewięć lat, przerastał już o głowę najwyższego dorosłego w Srebrnym Jeziorze. Jego dawni koledzy dla własnej ochrony połączyli się w bandę i rzucali w niego kamieniami z drugiej strony ulicy. Dwa lata później dorośli sięgali mu do piersi. Kamienie rzucane przez dawnych kolegów również zrobiły się większe. Niedługo potem mieszkańcy miasteczka zaczęli go nazywać „półteblorskim kundlem”. Wylewali na niego cały jad, który nagromadził się w nich od czasu powstania niewolników.
Rzecz jasna, widział tych niewolników i z czasem zrozumiał, że czaszka wbudowana w kominek pochodziła od Teblora. Przez bardzo długi czas nie potrafił jednak połączyć tego z własnym życiem, okresami przyśpieszonego wzrostu, coraz szerszymi barami i wielką siłą.
Powstanie było krótkie, ale krwawe. Teblorskie dzikusy, nieposkromione przez kajdany i łańcuchy, przybyły, by wyzwolić pobratymców. Zabiły wszystkich, którzy próbowali ich powstrzymać. Wszystko to wydarzyło się w ciągu jednej nocy. Widział to z jedynego okna w swoim pokoju, wychodzącego na Nadbrzeżną – czerwone płomienie, nieruchome postacie leżące na ulicy. Od czasu do czasu w oddali rozbrzmiewał krzyk, od którego przebiegały go ciarki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki