- promocja
- W empik go
Bóg Rzeczy Małych - ebook
Bóg Rzeczy Małych - ebook
Klasyczna historia o miłości na przekór podziałom społecznym
Odznaczająca się kunsztowną narracją, głęboko poruszająca historia o miłości i śmierci,
szaleństwie i nadziei, radości i utraconym dzieciństwie to prawdziwe arcydzieło liryzmu. Jest to
książka niezwykła, dociera bowiem do najgłębszych pokładów psychiki i odkrywa najbardziej
intymne przeżycia. Arundhati Roy w Bogu Rzeczy Małych wykazała niezwykłą odwagę w
pokonywaniu obyczajowych i społecznych tabu, w demaskowaniu świata pozornych wartości.
„Bóg rzeczy małych to prawdziwe arcydzieło, książka pod każdym względem wyjątkowa i nie ma
wątpliwości, że potomność umieści ją w czołówce najwybitniejszych powieści”.
„Harpers & Queen”
„Wspaniała powieść Arundhati Roy opowiada głównie o okaleczonych uczuciach. Mówi o
eksplodującej, intensywnej miłości w najbardziej podstawowych relacjach – pomiędzy matką i
synem, mężczyzną i kobietą, bratem i siostrą. O miłości, w której od początku tkwiły ziarna
szaleństwa, złudzenia, ucieczki, rozpaczy i okrutnej śmierci. Jak mówi Rahel, narratorka powieści:
„Równie dobrze można by dowodzić, że naprawdę zaczęło się to tysiące
lat temu... Że tak naprawdę zaczęło się to w dniach, kiedy ustanowiono Prawa Miłości. Prawa,
które ustalają, kogo należy kochać. I jak bardzo”.
„Outlook”
POWIEŚĆ WYRÓŻNIONA NAGRODĄ BOOKERA
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-522-4 |
Rozmiar pliku: | 919 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maj w Ajmanam to miesiąc gorący i złowieszczy. Dni są długie i wilgotne. Rzeka wątleje, a czarne kruki obżerają się jasnymi owocami mango na nieruchomych, pokrytych zielonym kurzem drzewach. Dojrzewają czerwone banany. Pękają owoce chlebowca. Muchy plujki tępo brzęczą w mdłym powietrzu, a potem roztrzaskują się o przejrzyste szyby okienne i zdychają tłusto oszołomione słońcem.
Noce są jasne, ale nasączone opieszałymi i nadąsanymi oczekiwaniami.
Jednak z początkiem czerwca nadciąga południowo-zachodni monsun, który przynosi trzy miesiące wiatru i deszczu oraz króciutkie momenty ostrego, migotliwego słońca, a uszczęśliwione, rozbawione dzieciaki starają się je schwytać. Cała okolica staje się bezwstydnie zielona. Kiedy tapiokowe płoty puszczają korzenie i kwitną, granice się zacierają. Ceglane ściany powlekają się zielenią mchu. Pnącza winnika wytryskują nad martwymi poboczami i rozpełzają się po zalanych drogach. Na bazary wpływają łódki. A małe rybki pojawiają się w kałużach, które wypełniają wyboje pozostawione przez drogowców na szosie.
Padało, kiedy Rahel wróciła do Ajmanam. Srebrne sznury grzmociły w luźną ziemię, przeorując ją niczym ogień wystrzałów. Na wzgórzu stary dom naciągnął na uszy stromy dach z mansardami, niczym obwisły kapelusz. Pociągnięte smugami mchu ściany zmiękły i odrobinę spęczniały za sprawą ciągnącej od ziemi wilgoci. Dziki, zarośnięty ogród pełen był szeptów i szmerów filigranowego życia. W zielsku wąż smugowy ocierał się o lśniący kamień. Żółte żaby krążyły w spienionym bajorze, pełne nadziei na oblubieńca. Zmoknięta mangusta śmignęła przez pokryty liśćmi podjazd.
Sam dom sprawiał wrażenie pustego: pozamykane drzwi i okna, opustoszała frontowa weranda bez żadnych sprzętów – ale przecież lazurowy plymouth z chromowanymi płetwami nadal stał na zewnątrz, a wewnątrz nadal żyła Dzidzi Koććamma.
Była stryjeczną babcią Rahel, młodszą siostrą jej dziadka. Naprawdę nazywała się Nawomi, Nawomi Ipe, ale wszyscy mówili o niej Dzidzi. Stała się Dzidzi Koććammą, kiedy dorosła na tyle, aby być stryjenką. Ale Rahel nie przyjechała po to, aby ją zobaczyć. Ani bratanica, ani stryjeczna babka nie robiły sobie co do tego żadnych złudzeń. Rahel przyjechała, aby zobaczyć brata – Estę. Byli bliźniakami dwujajowymi, „dizygotycznymi”, jak to określali lekarze. Narodzili się z oddzielnych, ale jednocześnie zapłodnionych jajeczek. Esta – Estappen – był starszy o osiemnaście minut.
Esta i Rahel nigdy nie wydawali się nazbyt do siebie podobni. Nawet kiedy byli nękanymi przez robaki bobasami o cieniutkich ramionach, płaskich piersiach i policzkach jak Elvis Presley, rozpływający się w uśmiechach krewni ani biskupi syryjskiego kościoła ortodoksyjnego, którzy często odwiedzali dom w Ajmanam, poszukując datków, nigdy nie zadawali tradycyjnych przy bliźniętach pytań: „Kto jest kto?” czy „Które jest które?”.
Niepewność kryła się głębiej, w bardziej sekretnym miejscu.
W tych pierwszych, amorficznych latach, gdy pamięć dopiero się rozpoczyna, a życie pełne jest początków bez końca, gdyż wszystko jest na zawsze, Estappen i Rahel myśleli o sobie we wspólnocie „Ja”, a rozdzieleni – „My” czy „Nas”. Zupełnie jakby stanowili rzadki przypadek syjamskich bliźniąt, które cieleśnie są rozłączone, ale mają wspólną tożsamość.
Teraz, lata później, Rahel pamiętała, jak budziła się, chichocząc ze śmiesznego snu Esty.
Miała też inne wspomnienia, których nie miała prawa mieć.
Pamięta, na przykład (chociaż jej tam nie było), co Oranżadowy Lemoniadowiec przyrządzał Escie w Kinodźwiękach Abhilasza. Pamięta smak kanapek z pomidorem – kanapek Esty, zjedzonych przez niego w pociągu pocztowym w drodze do Madrasu.
A to tylko małe rzeczy.
Teraz jednak, myśląc o Escie i Rahel, używa zaimka „Oni”, gdyż wzięci oddzielnie nie są już „Nimi”, którymi byli lub którymi kiedykolwiek spodziewali się być.
Kiedykolwiek.
Ich życia mają teraz rozmiar i kształt. Esta ma swoje, a Rahel – swoje.
Krawędzie, Brzegi, Granice, Skraje i Krańce pojawiły się na ich oddzielnych horyzontach niczym zgraja trolli. Małe istotki o długich cieniach, patrolujące Rozmyty Kres. Delikatne półksiężyce utworzyły się im pod oczami; są teraz tacy starzy jak Ammu, kiedy umierała. Mają trzydzieści jeden lat.
Jeszcze nie starzy.
Już nie młodzi.
W wieku, w którym można już umierać.
Mało brakowało, a Esta i Rahel urodziliby się w autobusie. Samochód, którym Baba, ich ojciec, wiózł Ammu, ich matkę, do szpitala w Śilangu na poród, zepsuł się na krętej drodze między plantacjami herbaty w Asamie. Zostawili go i machając rękami, zatrzymali zatłoczony autobus komunikacji publicznej. Z dziwnym współczuciem, z jakim biedacy potrafią odnosić się do bardziej zamożnych, a może tylko dlatego, że widzieli, jak ciąża rozdęła Ammu, siedzący pasażerowie ustąpili miejsca parze i przez całą resztę podróży ojciec Esty i Rahel musiał podtrzymywać brzuch matki (z nimi w środku), aby się nie kolebał. Było tak, zanim się rozwiedli i Ammu wróciła, by mieszkać w Kerali.
Wedle Esty, gdyby się byli urodzili w autobusie, mogliby do końca życia jeździć za darmo. Nie było jasne, skąd miał tę informację ani jak się dowiadywał podobnych rzeczy, ale całymi latami bliźnięta żywiły delikatną urazę do rodziców, że orżnęli ich z dożywotnich darmowych przejazdów autobusowych.
Wierzyli też, że gdyby zostali śmiertelnie potrąceni przez auto na oznakowanym przejściu dla pieszych, państwo zapłaciłoby za ich pogrzeb. Mieli głębokie przeświadczenie, że taki był cel malowania pasów. Darmowe pogrzeby. Rzecz jasna w Ajmanam – ani nawet w Kotajam, najbliższym mieście – nie było oznakowanych przejść, na których można by polec, ale kilka widzieli z okna samochodu, kiedy pojechali do odległego o dwie godziny Koćinu.
Państwo nic nie zapłaciło za pogrzeb Sophie Mol, gdyż nie zginęła na przejściu dla pieszych. Miała pogrzeb w Ajmanam, w starym kościele pokrytym nową farbą. Była kuzynką Esty i Rahel, córką ich wuja, Chacka. Przyjechała z wizytą z Anglii. Kiedy umarła, Esta i Rahel mieli siedem lat, Sophie Mol – prawie dziewięć. Miała specjalną dziecięcą trumnę.
Wyściełaną satyną.
Z błyszczącymi mosiężnymi uchwytami.
Ona zaś spoczywała w swych dzwonach z żółtej krempliny, ze wstążeczką we włosach oraz ukochaną podreczną torebką Made-in-England. Twarz miałą bladą i tak pomarszczoną, jak zbyt długo przebywający w wodzie kciuk dhobi1. Wierni zebrali się wokół trumny, a żółty kościół niczym krtań nabrzmiał smutnymi dźwiękami. Księża z wijącymi się brodami kiwali zawieszonymi na łańcuchach kadzielnicami i nie uśmiechali się do dzieci tak, jak robili w normalne niedziele. Długie świece na ołtarzu wygięły się. A krótkie – nie.
Stara dama, która wystąpiła jako daleka krewna (nikt jej nie rozpoznawał), ale często pojawiała się na pogrzebach obok ciał (nałogowa żałobnica? tajemna nekrofilka?), zwilżyła wodą kolońską wacik, by potem z namaszczeniem, ale i niejaką zaczepnością potrzeć nim czoło Sophie Mol. Sophie Mol pachniała wodą kolońską i trumiennym drewnem.
Margaret Koććamma, angielska matka Sophie Mol, nie pozwoliła się dla pocieszenia objąć Chackowi, biologicznemu ojcu Sophie Mol.
Rodzina zbiła się w grupkę. Margaret Koććamma, Chacko, Dzidzi Koććamma, a obok jej szwagierka, Mammaći – babka Esty i Rahel (i Sophie Mol). Mammaći była niemal ślepa i z domu wychodziła tylko w ciemnych okularach. Łzy ciekły spod nich strumieniami i drżały na jej brodzie niczym krople deszczu na skraju dachu. W swym wykrochmalonym kremowym sari wydawała się mała i chora. Chacko był jedynym synem Mammaći. Własny ból ją bolał, jego ból ją niszczył.
Chociaż Ammu, Escie i Rahel pozwolono uczestniczyć w pogrzebie, to jednak kazano im stać oddzielnie, nie z resztą rodziny. Nikt na nich nie spoglądał.
W kościele było gorąco; białe brzegi kalii marszczyły się i zawijały. W trumiennym kwiecie zdychała pszczoła. Ręce Ammu trzęsły się, a wraz z nimi jej modlitewnik. Skórę miała zimną. Tuż obok niej stał śnięty Esta; jego bolące oczy błyszczały jak szkło, rozpalone policzki dotykały nagiej skóry dygoczącego, trzymającego modlitewnik ramienia Ammu.
Z drugiej strony Rahel była całkiem rozbudzona, zaciekle czujna i kruszejąca z wyczerpania walką z Rzeczywistym Życiem.
Spostrzegła, że Sophie Mol rozbudziła się na pogrzeb. Pokazała Rahel Dwie Rzeczy.
Po pierwsze, nowo pomalowaną wysoką kopułę żółtego kościoła, na którą Rahel nigdy dotąd nie spoglądała od środka. Pomalowana była na lazurowo jak niebo, po nim zaś przemykały chmury i śmigały małe odrzutowce, zostawiające za sobą białe ślady, które krzyżowały się w chmurach. To prawda (czego nie należy ukrywać), że o wiele łatwiej było to zobaczyć, kiedy spoglądało się w górę z trumny, niż kiedy stało się w ławkach, a z boków naciskały zasmucone biodra i modlitewniki.
Rahel pomyślała o tym, kto się tak natrudził, wnosząc na górę puszki z farbą – białą dla chmur, lazurową dla nieba, srebrzystą dla odrzutowców – a także pędzle oraz rozcieńczalnik. Wyobraziła sobie, jak podobny do Weluty, rozebrany i lśniący, siedzi na ławce rozhuśtanej na rusztowaniu pod kopułą kościoła i maluje srebrne odrzutowce na lazurowym kościelnym niebie.
Myślała o tym, co by się stało, gdyby lina się urwała. Wyobraziła sobie, że niczym ciemna gwiazda spada ze sprokurowanego przez siebie nieba. I leży zgruchotany na gorącej posadzce kościoła, a ciemna krew wycieka mu z głowy niczym sekret.
Estappen i Rahel już wtedy wiedzieli, że świat ma inne sposoby na druzgotanie ludzi. Zaznajomili się już także z zapachem. Mdławo słodkim. Jak stare róże na wietrze.
Po drugie, Sophie Mol pokazała Raheli nietoperza.
Przez cały czas obrzędu pogrzebowego Rahel obserwowała, jak małe czarne nietoperzątko wspina się po długim żałobnym sari Dzidzi Koććammy, delikatnie zaciskając zakrzywione szponki. Kiedy dotarło do miejsca między sari a bluzką, do wałeczka smutku, do odsłoniętego bandziocha, Dzidzi Koććamma wrzasnęła i zaczęła młócić powietrze modlitewnikiem. Śpiewy ustały, ustępując miejsca: „Co to? Co się stało?”, a także kręceniusięnapięcie i otrzepywaniusari.
Smutni kapłani palcami złotymi od pierścieni otrzepali kędzierzawe brody z kurzu, jakby ukryte pająki utkały w nich nagłe zespoiny.
Nietoperzyk wzleciał w niebo i zamienił się w odrzutowiec bez śladu smugi za ogonem.
Tylko Rahel zauważyła, że Sophie Mol w trumnie sekretnie się obraca.
Znowu rozbrzmiały smutne pieśni, dwa razy odśpiewali ten sam smutny wers. I raz jeszcze żółty kościółek nabrzmiał od głosów niczym gardło.
Rahel wiedziała, że Sophie Mol nie jest martwa, kiedy spuszczano jej trumnę do ziemi na cmentarzyku za kościołem. Słyszała (w imieniu Sophie Mol) miękkie dźwięki czerwonej gliny i twarde dźwięki pomarańczowego laterytu, niszczącego błyszczący lakier trumny. Przez wypolerowane trumienne drewno, przez wyściełającą trumnę satynę słyszała głuche dudnienie. Smutne głosy kapłanów, stłumione przez glinę i drewno.
W Twe ręce składamy, najmiłościwszy Ojcze,
Duszę tej naszej dzieciny, która nas opuściła,
A ciało jej powierzamy ziemi,
Z prochu bowiem powstałaś i w proch się obrócisz.
Sophie Mol krzyczała w ziemi, szarpała zębami satynę. Nie można jednak usłyszeć krzyków przez ziemię i kamień.
Sophie Mol umarła, gdyż nie mogła oddychać.
Zabił ją jej pogrzeb.
„Z prochu proch prochu proch prochu proch”.
Na jej kamieniu nagrobnym napisano:
PROMYCZEK SŁOŃCA NIEDŁUGO NAM DANY.
Ammu wyjaśniła później, że „niedługo” znaczyło tu „zbyt krótko”.
Po pogrzebie Ammu zabrała bliźnięta z powrotem na komisariat w Kotajamie. Byli obznajomieni z tym miejscem. Spędzili tam sporą część poprzedniego dnia. Antycypując ostry, dymiący smród zastarzałej uryny, który nasycał ściany i meble, ścisnęli palcami nosy, zanim jeszcze odór ich dosięgnął.
Ammu spytała o naczelnika, a kiedy zaprowadzono ją do jego gabinetu, oznajmiła, że popełniono straszny błąd, ona zaś chciałaby złożyć oświadczenie. Chciała się widzieć z Welutą.
Wąsy inspektora Thomasa Mathew były ruchliwe niczym u dobrotliwego maharadży z reklamy linii lotniczych Air India, oczy jednak wyglądały na szczwane i chciwe.
– Nie uważasz, że na to wszystko jest odrobinę za późno?
Mówił chrapliwym dialektem malajalam, używanym w Kotajamie. Mówiąc, wpatrywał się w piersi Ammu. Policja wie wszystko, czego jej potrzeba, rzekł, a policja Kotajam nie przyjmuje zawiadomień od weśja ani ich nieślubnych dzieci. Ammu powiedziała, że nie ujdzie mu to na sucho. Inspektor Thomas Mathew obszedł biurko i z pałką w ręku zbliżył się do Ammu.
– Na twoim miejscu poszedłbym spokojnie do domu.
A potem zastukał pałką w jej piersi. Łagodnie. Stuk, stuk. Macu, macu. Jakby wybierał mango z koszyka, wskazując te, które chce, by mu zapakowano i dostarczono. Wydawało się, że inspektor Thomas Mathew dobrze wie, kogo może sekować, a kogo nie. Policjanci mają taki instynkt.
Za nim na czerwono-białej tablicy widniało:
Pomoc
Obowiązkowość
Lojalność
Inteligencja
Cierpliwość
Jawność
Ambicja
Kiedy opuścili komisariat, Ammu płakała, więc Esta i Rahel nie spytali jej, co to znaczy weśja. Zresztą nie spytali także, co to znaczy „nieślubne”. Po raz pierwszy widzieli swoją matkę płaczącą. Nie szlochała, twarz miała nieruchomą jak z kamienia, ale łzy wzbierały jej w oczach i ściekały po nieruchomych policzkach. Bliźnięta poczuły się przerażone. Łzy Ammu sprawiały, iż wszystko, co wydawało się nierealne, stawało się realne. Wrócili do Ajmanam autobusem. Konduktor, szczupły mężczyzna w uniformie khaki, prześliznął się do nich, trzymając się poręczy. Oparł kościste biodro o tył siedzenia i stuknął Ammu kasownikiem. Stuknięcie miało znaczyć: „Dokąd?”. Rahel czuła zapach pliku z biletami i odciśniętą na ręce konduktora kwaskowatość poręczy autobusu.
– On nie żyje – szepnęła do niego Ammu. – To ja go zabiłam.
– Ajmanam – rzucił szybko Esta, zanim konduktor straci cierpliwość.
Wyciągnął pieniądze z torebki Ammu, a konduktor dał mu bilety. Esta złożył je starannie i wsunął do kieszeni. Potem małymi ramionami objął sztywną, płaczącą matkę.
Dwa tygodnie później Esta został Oddany. Ammu musiała go odesłać do ich ojca, który zdążył rzucić pracę na plantacji herbaty w Asamie i przeniósł się do Kalkuty, gdzie pracował dla firmy produkującej pigment z sadzy. Po raz drugi się ożenił, przestał pić (mniej więcej), a nawroty miewał tylko od czasu do czasu.
Od tego momentu Esta i Rahel więcej się nie widzieli.
***
A teraz, dwadzieścia trzy lata później, ojciec od-Oddał Estę. Wysłał go z powrotem do Ajmanam z walizką i listem. Walizka była pełna nowiutkich ubrań. Dzidzi Koććamma pokazała Rahel list. Pochyłymi literami napisała go niewiasta, która uczęszczała do szkoły zakonnej, ale pod spodem podpisany był ojciec. Albo przynajmniej imię było jego. Rahel nie potrafiłaby odróżnić, czy to jest jego podpis, czy nie. List powiadał, że on, ich ojciec, dał sobie spokój z pracą w fabryce pigmentu z sadzy i wyjeżdża do Australii, gdzie dostał pracę szefa ochrony w fabryce ceramicznej, ale nie mógł zabrać ze sobą Esty. Wszystkim w Ajmanam przesyłał najlepsze życzenia, a także oznajmiał, że zatroszczy się o Estę, jeśli kiedykolwiek powróci do Indii, co, nie omieszkał dodać, było dosyć mało prawdopodobne.
Dzidzi Koććamma powiedziała Rahel, że jeśli chce, może sobie zachować list. Rahel włożyła go z powrotem do koperty. Papier zmiękł i dał się złożyć tak łatwo jak płótno.
Zupełnie już zapomniała, jak wilgotne potrafi być monsunowe powietrze w Ajmanam. Napęczniałe szafki skrzypiały. Zamknięte okna się otwierały. Książki stawały się miękkie i wzburzone między okładkami. Wieczorami dziwne owady wypełzały z kątów niczym idee i dokonywały samospalenia na mdłych czterdziestowatowych żarówkach Dzidzi Koććammy. Za dnia ich kruche, spopielałe resztki zaśmiecały podłogę i parapety do chwili, gdy Koćću Maria zmiotła je do plastikowego wiadra, a w powietrzu unosił się zapach spalenizny.
Czerwcowy deszcz: to się nie zmieniło.
Niebo się otwierało i woda grzmociła w dół, wyrywając z martwoty ospałą starą studnię, powlekając zielonym mchem beztrzodowe chlewy, przeprowadzając dywanowe naloty na nieruchome kałuże o barwie herbaty – tak jak pamięć bombarduje nieruchome umysły zabarwione herbatą. Trawa wydawała się mokrozielona i miła. Uszczęśliwione glizdy hasały purpurowe w szadzi. Zielone pokrzywy potakiwały. Drzewa się kłaniały.
W oddali, daleko, w wietrze i deszczu, za dnia nagle pociemniałego burzowo, Esta spacerował nad brzegiem rzeki. Miał na sobie poszarpany truskawkoworóżowy podkoszulek, teraz zupełnie pociemniały, i wiedział, że Rahel przyjechała.
Esta zawsze był spokojnym dzieckiem, dlatego też nikt nie potrafił z odrobiną akuratności wskazać dokładnego momentu (roku, jeśli już nie miesiąca czy dnia), kiedy przestał mówić. Przestał mówić zupełnie i bez reszty. W gruncie rzeczy nie było niczego takiego jak „kiedy dokładnie”. Bardziej przypominało to sklep szykujący się do zamknięcia: trudne do określenia wyciszenie. Zupełnie jakby wyczerpał mu się zapas konwersacyjny i nie miał już niczego więcej do powiedzenia. Mimo to milczenie Esty nigdy nie było kłopotliwe. Natarczywe. Hałaśliwe. Nie było to milczenie oskarżycielskie czy protestujące, bardziej przypominało coś na kształt estywacji, snu, w który zapadają ryby dwudyszne, aby przetrwać porę suchą – tyle że w przypadku Esty wyglądało to tak, jak gdyby susza miała trwać już zawsze.
Z czasem nauczył się wtapiać w tło każdej sytuacji, w której się znalazł: w półki z książkami, krzewy ogrodowe, zasłony, odrzwia, ulice – i wydawać się zupełnie nieożywionym, właściwie niewidocznym dla niewyszkolonego oka. Obcy najczęściej potrzebowali trochę czasu, zanim go dostrzegli, nawet jeśli znajdowali się w tym samym pokoju. Jeszcze później spostrzegali, że się nie odzywał. Niektórzy nigdy tego nie zauważali.
Esta zajmował w świecie bardzo drobne miejsce.
------------------------------------------------------------------------
1 Dhobi (malajam) – praczka.