- W empik go
Bogate świnie - ebook
Bogate świnie - ebook
Ida i Finn, para nietypowych złodziei okradająca domy letniskowe zamożnych Duńczyków, znajdują ciało pasera. Wcześniej próbowali sprzedać mu skradzione obrazy i mają podejrzenia, kto mógł targnąć się na jego życie. Postanawiają się skonfrontować z domniemanym zabójcą, szczególnie że Idę łączą z nim zaszłości sięgające roku 1943, kiedy to duńscy Żydzi zmuszeni byli ratować się ucieczką do Szwecji. Spotkanie prowadzi jednak do kolejnego morderstwa.
Śledczy Anita Hvid i Thor Belling rozpoczynają dochodzenie. Każdy swoje. Lecz w pewnym momencie ich drogi się przetną, zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym.
"Bogate świnie" to pierwszy tom popularnej serii duńskiego pisarza Larsa Kjædegaarda, której głównymi bohaterami są Hvid i Belling. To opowieść o początkach ich znajomości w 2008 roku i o intensywnej współpracy, która przyniosła rozwiązania wielu z pozoru nierozwiązywalnych spraw.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0235-334-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szef Wydziału Zabójstw Richard Brøssner zdjął kurtkę i powiesił ją na stojącym przy drzwiach wieszaku, po czym, jak to miał w zwyczaju, zerwał kartkę z wiszącego na ścianie kalendarza.
Popatrzył na nową. Wtorek, 22 maja 2007 roku. Wiedział już wcześniej, jaka jest data, ale wierzył w rytuały. Gdyby nie zerwał kartki, czegoś by mu brakowało.
Wyrzucił ją do kosza na papier i nalał sobie herbaty z dzbanka, który jego sekretarka, Alice Hansen, każdego dnia stawiała na biurku i przykrywała utrzymującym ciepło, wełnianym kapturkiem, od lat grożąc, że go wymieni, bo według niej przypominał zdechłego kreta.
Ale Brøssner lubił ten kapturek, tak samo jak lubił praktyczny kalendarz na ścianie, choć jednocześnie wysoko cenił sobie powtarzane przez Alice słowa o zdechłym krecie. Bezkształtny kapturek z wełny nadawał domową atmosferę, której wyraźnie brakowało, kiedy wchodziło się do jego pokoju.
Otworzył jedno z wysokich okien i razem z porannym powietrzem wpuścił do środka odgłosy tętniącego życiem miasta. Niebo nad Kopenhagą było jasnoniebieskie, a wielkie, białe formacje chmur powoli i spokojnie przesuwały się nad miastem, zwiastując piękny, letni dzień.
Zadzwonił telefon, więc zajął miejsce za biurkiem i podniósł czarną słuchawkę.
– Tak, Alice?
– Chciałam ci tylko przypomnieć, że Belling wybiera się na urlop. Dzisiaj jest ostatni dzień – powiedziała Alice Hansen.
Brøssner odłożył słuchawkę, wstał i przeszedł do pokoju, w którym siedziała jego sekretarka. Spojrzała na niego.
– Przyszedł już? – zapytał.
Skinęła głową, na którą wcześniej nałożyła wysłużone słuchawki. Zakładała je zawsze wtedy, kiedy przepisywała na czysto to, co jej wcześniej podyktował.
– Przed chwilą przechodził – powiedziała głośno. – Na pewno jest w swoim pokoju.
Kiwnął głową i wyszedł na korytarz. Alice zawsze mówiła głośno, gdy używała słuchawek. Dyktafon obsługiwała specjalnym pedałem, dzięki czemu nie musiała odrywać palców od klawiatury. Było to bardzo efektywne i Brøssner obawiał się dnia, kiedy sekretarka odejdzie albo zostanie zwolniona przy cięciu etatów, bo wtedy sam zakosztuje przyjemności spisywania swoich raportów. Nie był pewien, czyby sobie poradził. Był natomiast pewien, że nie miałby na to ochoty.
Poszedł dalej szerokim korytarzem. Ciemnozielona podłoga z linoleum została dopiero co wypolerowana. Pastują ją raz do roku i właśnie teraz śmierdziało na całym korytarzu. Błyszczała tak, że można się było w niej przejrzeć. Rokrocznie też niejeden z pracowników zapominał o polerowaniu i lądował na tyłku.
Drzwi do pokoju Bellinga były otwarte. Brøssner zapukał w futrynę drzwi i zerknął do środka.
– Puk, puk! – powiedział.
– Kto tam? – odezwał się głos Bellinga.
– Glina.
– Jaka glina?
– Życzliwa.
Belling siedział za biurkiem i palił papierosa.
– W takim razie zapraszam do środka – powiedział, uśmiechając się. – Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
– Chciałem ci tylko życzyć udanego urlopu. Nie cieszysz się?
– Owszem, cieszę się.
Brøssner pożałował, że zapytał. Mimo to dodał:
– Naładujesz akumulatory.
– Moim akumulatorom nic nie dolega – odparł Belling z przekąsem.
Najlepiej było nie drążyć już tego tematu. Belling nie lubił urlopów. Nie należał do tych, których bawią długie spacery bez celu i czytanie na tarasie.
– Na razie. Przyślij mi pocztówkę.
– Przyślę. – Belling kiwnął głową.
Brøssner stał przy oknie i patrzył, jak spod budynku odjeżdża samochód. Cieszył się, że Belling wreszcie wziął urlop, bo od dłuższego czasu był w złym humorze. Brøssner nie wiedział dlaczego, ale jego żona, Nina, tak mu to wyjaśniła:
– To dlatego, że u niego w domu nie ma żadnej pani Belling. W jego wieku nie powinno się być samemu. A już szczególnie w jego zawodzie.
– Może i tak – przyznał.
– Nie ma nikogo na oku? – zapytała Nina. – Jest przystojny.
– Nic o tym nie wiem.
– Ile lat temu się rozwiódł?
– Nie pamiętam. Jakieś pięć czy sześć.
– Zupełnie nie pasowała do Thora. Jak miała na imię?
– Else.
– Niewiele mówiła.
– To prawda… – przyznał jej Brøssner.
Przypomniał sobie kolację, na którą ich zaprosił. Belling był trochę podpity i miał dobry humor, a Else sprawiała wrażenie spiętej i zażenowanej. Ten wieczór nie należał do udanych.
Brøssner odszedł od okna. Denerwowało go i martwiło, kiedy Belling był małomówny i na nic nie miał ochoty. Dzisiaj taki nie był. Czy to również powinno go martwić?
Belling miał czterdzieści sześć lat i był w wydziale najzdolniejszym i najbardziej doświadczonym śledczym. Człowiek u szczytu kariery, szybki, niekonwencjonalnie myślący, nieortodoksyjny i czasami trochę niezdyscyplinowany, ale potem zawsze okazywało się, że miał ku temu powód, który był słuszny i w dziewięciu na dziesięć przypadków decydujący o rozwiązaniu sprawy.
Sam Brøssner był o piętnaście lat starszy i chociaż Belling bez wątpienia miał go za urzędnika, który już dawno zapomniał, jak się pracuje w terenie, to wiedział, że podwładny szanuje go i nigdy nie waha się przychodzić z problemami, nawet gdy sam je stwarza.
Brøssner obserwował Bellinga.
Po ponad dwudziestu pięciu latach w policji wiedział, że nawet dobry glina łatwo może zbłądzić. Wtedy prowadzenie śledztwa staje się trudne, a wzajemne zaufanie i lojalność zostają wystawione na próbę. W takich momentach dla dobrego gliny najlepsze wydaje się otrzymanie nowego wyzwania.
Belling nie był typem pijaka – to Brøssner wiedział na pewno. Owszem, był pijany pewnego wieczoru w domu u niego i Niny, ale można to było zrozumieć. Zarówno Thor, jak i Else zdawali sobie sprawę z tego, że ich małżeństwo dobiegało kresu. W zasadzie nie istniał żaden konkretny powód, by pożycie tej pary nie było udane. Dzieci nie mieli. Byli miłymi i inteligentnymi ludźmi, tylko po prostu nie pasowali do siebie.
Belling widział rzeczy, które wielu ludzi mogłyby znieczulić lub zniszczyć. Ale z nim nic takiego się nie stało. Przez większość kariery zajmował się zabójstwami, a to musiało pozostawić swój ślad. Nie był jednak jakimś faszerującym się lekami mazgajem. Połykał tabletkę, brał łyk kawy i szedł do pracy.
W ciągu ich dziesięcioletniej współpracy w wydziale musiał jednak dwa razy dać za wygraną. Nie schwytał dwóch morderców i być może dlatego w nocy nie mógł spać albo budził się zlany potem.
Odepchnął od siebie myśli o Thorze Bellingu i pochylił się nad trudnym do przełknięcia raportem o zmianach reorganizacyjnych w policji. Zawierał on długie i niejasne sformułowania, takie jak „wyzwania implementacyjne” i „optymalizacja dynamiki procesowej”, co oznaczać mogło tylko jedno: mile widziane dobre pomysły na to, w jaki sposób przeprowadzić redukcję personelu, tak by nie odbiło się to na organizacji pracy.
Wciąż ta sama śpiewka.
Ciągłe udoskonalania.
Łudzenie się, że zwyczajne cięcia dzięki czarodziejskim sztuczkom mogą stać się ulepszeniami.
Spoczywał na nim przykry obowiązek angażowania się w te kalkulacje administracyjne, którym trzeba było wiernie wychodzić naprzeciw.
Nudziło go to, ale czasem na tym polegała jego praca.
Czytał, notował, wydawał z siebie chwilami krótkie, pełne zniecierpliwienia odgłosy, aż w końcu rzucił swoim czerwonym długopisem i ponownie zaczął rozmyślać o Bellingu.Rozdział 2
Thor doskonale zdawał sobie sprawę z tego, dokąd jedzie. Zmysł orientacji w terenie zwykle go zawodził, dlatego przed każdym wyjazdem miał zwyczaj dokładnego studiowania mapy. Dla jego młodszych kolegów korzystanie z mapy było śmieszne, ponieważ używali tylko GPS-u, on jednak był częściowo sceptyczny wobec techniki, a częściowo uważał, że GPS osłabia naturalną orientację w terenie i wywołuje dziwne uczucie bezsilności.
Gdyby nie mógł znaleźć drogi do miejsca zdarzenia o własnych siłach, straciłby wiarę w to, że w ogóle zdoła rozpocząć śledztwo.
Jechał autostradą na północ, popijając kawę. Uchwyt na kubek zapewniał mu odrobinę luksusu. Zjechał z autostrady przy Isterødvejen i omijając Hillerød, sunął dalej w kierunku Gribskov.
Trzy dni wcześniej pojechał do Szpitala Psychiatrycznego w Nykøbing Sjælland, ponieważ jeden z przymusowo osadzonych w nim przestępców chciał opowiedzieć mu o czymś bardzo ważnym.
Mężczyzna ten, twardy i małomówny marynarz, podczas rejsu frachtowcem na Morzu Bałtyckim zasztyletował trzech litewskich marynarzy. Następnie wyrzucił ich za burtę. Ciała wypłynęły na szwedzkim wschodnim wybrzeżu. Zabójcę trzymano pod kluczem do czasu, gdy frachtowiec dotarł do Kopenhagi. Ani przez moment nie było wątpliwości co do tego, kto dokonał czynu, niejasny był jednak motyw. Nie stwierdzono żadnych wcześniejszych konfliktów, żadnego alkoholu czy bójki – jedynie pozornie niezrozumiałe działanie duńskiego marynarza.
Mężczyzna został oskarżony o potrójne morderstwo, osadzony w areszcie, a po wstępnych przesłuchaniach skierowany na badania psychiatryczne, które wykazały, że czterdziestoośmiolatek cierpi na schizofrenię paranoidalną.
Sąd skazał go na bezterminowy pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Spędził w nim dwa lata, gdzie żył cicho i spokojnie na lekach, które zgodził się przyjmować.
Przed rozprawą Thor przesłuchiwał go całymi godzinami, powstała między nimi pewnego rodzaju nić porozumienia. Potrójny morderca miał w sobie dwie osoby. Z jedną z nich można było swobodnie rozmawiać, druga zaś czyhała w jego umyśle, zazdrosna i niezadowolona z rozmowy w wypełnionym dymem pokoju przesłuchań.
Marynarz miał na imię Herman, a jego alternatywna osobowość Leo. Nie było jednak wiadomo, czy to Herman nadał mu imię, czy Leo zdradził je Hermanowi.
Thor rozpoznawał po oczach mężczyzny, kiedy demoniczny brat bliźniak zdobywał przewagę i zamieniał przyciszony głos na agresywne syczenie.
W pewnym momencie, gdy demon obrzucał go przekleństwami, powiedział:
– Uważam, Leo, że teraz Herman powinien zabrać głos.
Herman gapił się na niego i jego spojrzenie stawało się coraz łagodniejsze.
Przez jakiś czas tak siedzieli, po czym Herman powiedział:
– Leo śpi.
Thor nie miał najmniejszych wątpliwości, że to Leo zamordował tych trzech marynarzy, a Herman był w pewnym sensie osobą postronną.
Marynarz obdarzył Thora zaufaniem, ponieważ niegodziwy Leo wysłuchał rozkazu i pozwolił mu mówić. Ale Leo w dalszym ciągu mieszkał w Hermanie. Dlatego sąd orzekł, że Herman zostanie zamknięty na czas nieokreślony.
Z niewieloma mordercami Thor pozostawał w kontakcie, ale do swojej sympatii dla Hermana podchodził z ostrożnością. Trzeba było go dobrze poznać, żeby zrozumieć, w jaki sposób funkcjonuje jego mózg. Nie dawało się tego wyjaśnić. W oczach społeczeństwa Herman był potworem, który trzy rodziny pozbawił żywiciela.
Thor pojechał do ośrodka, gdyż nie uważał Hermana za potwora. Poza tym ciekaw był, czego może od niego chcieć ten cierpiący na schizofrenię człowiek.
Był tu już kiedyś. Przeszedł przez skrupulatną rewizję osobistą i odbył spacer po ośrodkowym labiryncie. Wreszcie zamknięto go w niewielkim pomieszczeniu, gdzie czekał na niego Herman.
Ze zdumieniem stwierdził, że mężczyzna wygląda dobrze jak na okoliczności. Przybrał na wadze i wyraźnie był w dobrej formie. Twarz miał pomarszczoną i ciemną, lecz oczy mu błyszczały, podobnie jak mały, gruby złoty kolczyk w lewym uchu.
– Miło, że przyszedłeś, Belling – powiedział marynarz.
– Nie ma sprawy. Co słychać?
Herman pochylił się nad stołem. Mięśnie jego silnych ramion wyraźnie się odznaczały.
– W porządku.
– Cieszę się. Ale ciekaw jestem, czego ode mnie chcesz, Herman.
Tamten pokiwał głową.
– Mam nowinę.
– Dobrą czy złą?
– To zależy.
– Od czego?
– Od okoliczności. Albo od łaski innych, jeśli wolisz.
– Dobra, mów, co to za nowina.
Herman roześmiał się z lekka i jeszcze bardziej pochylił się w jego kierunku.
– Leo umarł – wyszeptał.
Thor nie spuszczał z niego oczu.
– Leo umarł – powtórzył.
– Kiedy to się stało?
– Dwudziestego trzeciego marca.
Thor otworzył szeroko oczy.
– Dwudziestego trzeciego marca? No, to już dość dawno temu.
Herman pokiwał głową.
– Wiem. Ale chciałem być pewien. Naprawdę umarł. Nie było go tu już od dwóch miesięcy.
Thor zastanawiał się nad odpowiedzią. Rzeczowo i rozsądnie byłoby stwierdzić, że na Hermana podziałały leki. Że odejście Leo to zasługa chemii.
– A więc uważasz, że teraz sprawy mają się inaczej.
Herman skinął głową.
– Oczywiście, że tak. Leo umarł. A to przecież przez niego tutaj siedzę.
– Owszem. Można tak powiedzieć.
– No i myślę, że jest podstawa, żeby trochę przypatrzyć się mojemu pobytowi tutaj, no nie?
– Rozumiem.
Herman przyglądał mu się jakiś czas, opierając się na krześle, z rękami za głową.
– Ty mi nie wierzysz.
– Nie, wierzę ci. Zastanawiam się tylko nad tym, co mógłbyś robić teraz, kiedy nie ma już Lea.
Herman się roześmiał.
– Wiedziałem.
– Co wiedziałeś?
– Że potraktujesz mnie poważnie.
Thor pokiwał głową.
– Oczywiście, że traktuję cię poważnie. Ale pozostaje pytanie, kto jeszcze tak będzie cię traktował. Ja nie mogę cię stąd wypuścić.
Herman ciągle się uśmiechał.
– Dobrze o tym wiem. Ale może znasz kogoś, kto może.
Obiecał osadzonemu marynarzowi pomoc. Bezterminowy pobyt w szpitalu to surowa kara, ale nie jest definitywna. Można ją zmienić, jeśli przemawiają za tym okoliczności. To skomplikowany proces, w który zaangażowana zostaje komisja lekarska, prokuratura, przedstawiciele Ministerstwa Sprawiedliwości i wszyscy ludzie, którzy znali osadzonego na co dzień.
– Mogę pomóc ruszyć sprawę – powiedział. – Ale nie potrafię przewidzieć, jak się potoczy.
Herman spojrzał na niego.
– O nic więcej cię nie proszę.
– Rozumiem.
– Załatwisz mi wyjście?
– Nie wiem, Herman. To nie moja działka. Nie znam się na tym.
– Ale jak tak siedzisz naprzeciwko mnie – ciągnął marynarz – to czy ja wyglądam na wariata? Mówię jak wariat?
– Nie, ale…
Herman podniósł rękę.
– Rozumiem. Chodzi o to, że tylko ja wiem o tym, że Leo umarł.
– Zobaczymy, co da się zrobić. Przed wyjściem porozmawiam z władzami zakładu. Ktoś da ci znać, na czym stoisz, albo ja, albo oni. Ale na pewno musisz uzbroić się w cierpliwość.
Ciemne oczy Hermana spoglądały prosto na niego.
– Ja jestem bardzo cierpliwy, Belling. Chciałbym po prostu odwiedzić jeszcze Aarhus.
– Aarhus?
– Mieszka tam Line, moja córka. Ma półtoraroczne bliźnięta, których jeszcze nie poznałem.
Thor wstał.
– Oczywiście. Zobaczymy.
Herman siedział dalej. Kajdanki na jego kostkach przymocowane były do pierścienia w podłodze. Podali sobie ręce, uścisk dłoni Hermana był bardzo mocny.
– Dziękuję, Belling. Dziękuję, że chciało ci się tu przyjechać.Rozdział 3
Podeszła do okna i wyjrzała spomiędzy zasłonek. Było już ciemno, ale w oddali można było dostrzec drobne przebłyski żółtego światła. Wyglądało to tak, jakby ktoś na drzewach w pobliskim lesie zawiesił latarnie.
Oczywiście nikt niczego nie wieszał. Drzewa zakrywały światło padające z okien w ośrodku, co wywoływało iluzję świecących latarni.
Ośrodek stanowił niejako inny świat. Był odizolowany, oddalony od jej domu o co najmniej trzysta metrów.
Natknęła się na ten dom przed pięcioma laty, kiedy jej największym pragnieniem była wyprowadzka z Kopenhagi. Po tym jak zrezygnowała z wynajmowania mieszkania i sprzedała większość rzeczy, znajomi użyczyli jej zapuszczonego domku letniskowego niedaleko Smidstrup. Nikt nie wiedział, gdzie mieszka.
Pewnego letniego dnia wybrała się na przejażdżkę rowerem w głąb lądu. Umyślnie próbowała zabłądzić i udało jej się. Lubiła jeździć rowerem bez sensu i celu. Jeździła po ścieżkach i po rzadko uczęszczanych dróżkach, pomiędzy drzewami, na otwartych przestrzeniach, przeważnie na nikogo nie natrafiając.
Wyjechała z lasu w pobliżu stacji Mårum, zaskoczona tym, gdzie się znalazła. Potem ulicą pojechała dalej na wschód, rozglądając się za drogą albo ścieżką, którą mogłaby wrócić na wybrzeże, kiedy nagle ujrzała dom.
Zeskoczyła z roweru i zaczęła przyglądać się małemu budynkowi z czerwonej cegły, który leżał jakieś pięćdziesiąt metrów od zapomnianej szosy na zalesionym wzgórku po jej południowej stronie.
Było cicho i ciepło. Promienie słońca padały na gorący, szary asfalt, a do niej docierał zapach żywicy.
Ten dom miał w sobie coś, co spowodowało, że z determinacją poprowadziła rower po biegnącej wzdłuż domku, piaszczystej ścieżce.
Widziała, że ktoś w nim mieszka.
W pomalowanych na zielono oknach wychodzących na ścieżkę dostrzegła staromodne zasłonki kuchenne, a obok drzwi wejściowych stał stary, biały motorower ze sfatygowanym, gumowym siodełkiem.
Przyglądała się fasadzie. Nad zielonymi drzwiami umieszczony był mały daszek, wsparty od przodu dwoma rzeźbionymi, kwadratowymi filarami pomalowanymi na kolor ciemnozielony. Farba zaczynała już odchodzić.
Stała w cieniu domu od strony wschodniej fasady. Była trzecia po południu, słońce już dawno temu przewędrowało nieboskłon i świeciło teraz na tył budynku. Nie widziała żadnej siatki ani żywopłotu. Dom stał po prostu w lesie. Oparła rower o mur i przeszła na tył posesji, żeby zobaczyć, jak dom wygląda po drugiej stronie.
Potem szła wzdłuż ściany południowej i zajrzała w małe, oświetlone słońcem okienko. Skręciła za rogiem i nagle stanęła jak wryta, ponieważ usłyszała czyjś głos.
– Czego chcesz?
Na stojącej przy ścianie ławce siedział starszy mężczyzna. Ubrany był w brudny sweter koloru khaki, koszulę w kratkę zapiętą pod szyją, a na głowie miał czarną czapeczkę z błyszczącym daszkiem. Jego twarz przywodziła na myśl słonia. Skórę miał szarobrązową i pomarszczoną, nos i uszy wydawały się ogromne. Oczy były małe i ciemne, otoczone wokół fałdami skóry.
– Przepraszam – powiedziała. – Jestem Ida.
Staruszek siedział spokojnie, zwracając ku niej twarz i mrużąc od słońca oczy.
– Czego chcesz, Ida? – zapytał.
– Przejeżdżałam akurat obok twojego domu.
– No i co?
Nie umiała rozstrzygnąć, czy jest zły.
– Nic. Pomyślałam sobie… No, pomyślałam, że tu jest pięknie, i musiałam zajrzeć.
Mężczyzna podniósł pełną zmarszczek dłoń, żeby zasłonić się przed słońcem.
– Zajrzeć?
Poczuła się jak idiotka.
– Przepraszam cię – powiedziała. – Nie chciałam ci przeszkadzać.
Patrzył na nią dalej, nie poruszając się.
– Chcesz napić się wody? Jest ciepło.
Mężczyzna nazywał się Erik Gundestrup. Zaprosił ją do środka. Weszli do okrytej cieniem kuchni, prawie idealnie odpowiadającej jej wyobrażeniom.
Niski stół kuchenny, lakierowana podłoga, stara kuchenka i brzęcząca lodówka. Mały stolik, jasnozielone szafki i kremowy zegar ścienny, który nowoczesny był w latach sześćdziesiątych.
Erik Gundestrup powoli napełnił szklankę wodą z kranu. Podał ją, po czym przypatrywał się pijącemu gościowi. Chciwie wypiła, a stary człowiek się roześmiał.
– Chciało ci się pić bardziej, niż myślałaś.
Oddała mu szklankę.
– Racja.
– A więc podoba ci się mój dom – powiedział.
Na kuchence stał niebieski, emaliowany dzbanek. Trochę czuć było gaz i odruchowo spojrzała na żółtą butlę z wężem.
Gundestrup chwycił dzbanek i nalał kawy do małej filiżanki stojącej na stole. Popatrzył na nią.
– Jak jest gorąco, piję kawę na zimno.
Przysunął dzbanek w jej stronę, unosząc swoje słoniowe brwi pod daszkiem czapki.
– Dziękuję bardzo – powiedziała, kiwając głową.
Patrzyła, jak sięga po filiżankę stojącą w jednej z górnych szafek. Poruszał się żwawo, jakby obawiał się, że ona odmówi.
– Większość kobiet nie chce pić zimnej kawy – powiedział. – To taki mój trik. Zimna kawa, jak jest gorąco. Cały dzień tak można.
– Czy mogę cię o coś zapytać? – powiedziała.
Spojrzał na nią swoimi słoniowymi oczami.
– Możesz.
– Ile masz lat?
Gundestrup roześmiał się.
– A jak myślisz?
– Nie wiem. Możesz być w każdym wieku, od siedemdziesiątki do dziewięćdziesiątki.
Staruszek odstawił dzbanek. W jego małej kuchni było przyjemnie chłodno, choć na leżący w przedpokoju chodnik padały promienie słońca.
– Trochę musisz podwyższyć.
– Więcej niż dziewięćdziesiąt?
Potaknął.
– Urodziłem się w tysiąc dziewięćset drugim roku.
– Czyli masz… sto lat?
– Kalendarz nie kłamie – powiedział. – Wydaje mi się, że skoro przychodzisz tu dzisiaj, to jesteś aniołem.
Roześmiała się.
– Nie. Nie jestem aniołem. Ale dlaczego tak myślisz?
– No bo to właśnie dzisiaj – powiedział, patrząc jej prosto w twarz.
– Co jest dzisiaj? – zapytała zmieszana.
Podniósł swoją filiżankę w jej kierunku.
– Moje urodziny. Urodziłem się o czwartej po południu, więc rozumiesz, dlaczego mi się zdawało, że jesteś aniołem. Sądziłem, że przyszłaś po mnie.
Spojrzał na zegar.
– O właśnie teraz. Kończę sto lat.
Wzruszyła ją ta kuchenna scena i chwyciła go za dłoń.
– Wszystkiego najlepszego – powiedziała.
Dłoń jego była ciepła i sucha. Poczuła, że powinna uczynić coś nadzwyczajnego, więc uniosła jego starczą rękę do góry i ją pocałowała.
– Pomyśleć, że ktoś przyszedł – powiedział.
Siedzieli przy ścianie z tyłu domu i pili zimną kawę.
– Pracowałem w leśnictwie – powiedział. – Przez czterdzieści lat. Chcieli zmusić mnie do przejścia na emeryturę, ale się nie dałem. Nie mogliśmy dojść do porozumienia. Powiedziałem im wprost, że usunąć mogą mnie tylko siłą. Długo się to ciągnęło. W końcu ustąpili.
– Ustąpili?
Powoli pokiwał głową.
– Wiedzieli, że dobrowolnie bym nie odszedł. Poza tym musieli oszczędzać. W ten sposób znaleźliśmy rozwiązanie.
– Jakie?
Odwrócił ku niej głowę. Poczuła suchy, mdły zapach jego ciała. Uśmiechał się.
– Sprzedali mi ten dom. Za gotówkę.
– Kiedy to było.
– Osiemnaście lat temu.
– I od tego czasu mieszkasz tu sam?
– Już wcześniej mieszkałem sam. Ale chyba już dość. Jest taka urzędniczka, Gerda. Zagląda do mnie. Umówiliśmy się, że przeprowadzę się do domu opieki w Helsinge, jak skończę sto lat.
– A to się właśnie stało.
– W tej godzinie – potwierdził. – No i mam dylemat.
– Nie chcesz tam iść?
– Owszem, nie mam nic przeciwko temu. Nie ominie mnie to. Ale chciałbym tu czasem przychodzić. Nad tym się zastanawiam.
– A co z domem?
Pokiwał głową i położył ręce na kolanach, wpatrując się w trawę.
– To jest właśnie problem.
– Jakbym tu mieszkała, mógłbyś przychodzić, kiedy tylko byś chciał. Kupiłabym samochód i przywoziłabym cię z Helsinge.
Odwrócił znów głowę.
– Dobrze się zastanów, zanim coś powiesz. Jak masz na imię?
– Ida.
– No tak. Ida. Wiedziałem.
Długo na nią patrzył. Wreszcie powiedział:
– Jak chcesz, to możesz ten dom ode mnie kupić.
Jej myśli zaczęły szybko krążyć. Patrzył jej prosto w twarz.
– Za ile?
– Za tyle, ile ja dałem.
– A ile dałeś, Erik?
– Sto siedemdziesiąt pięć tysięcy. To dużo pieniędzy, wiem. Ale ja i tak nie chcę zarobić. A już na pewno nie dzisiaj, kiedy kończę sto lat.
Odwrócił od niej wzrok i spojrzał przed siebie, przesuwając czapkę trochę bliżej oczu.
Złapała go za rękę, tym razem trzymając ją kurczowo.
– Zgadzam się, Eriku. Kupuję.
Pokiwał głową, nie patrząc w jej stronę, ale jego dłoń odwzajemniła uścisk.
– No to załatwione – powiedział.
Był to najdziwniejszy dzień w jej życiu. Nie minęło nawet pół godziny od chwili, kiedy zobaczyła dom po raz pierwszy, do chwili, gdy go kupiła.
Ale to nie to było najdziwniejsze.
Po kilku minutach spędzonych w słońcu na ławce, starzec powiedział:
– Czy mogłabyś zadzwonić do kogoś w moim imieniu?
– Zadzwonić?
Erik Gundestrup siedział z zamkniętymi oczyma z twarzą zwróconą ku słońcu.
– Do mojego adwokata.
Numer znalazła na karteczce leżącej obok czarnego telefonu, który stał na półce w przedpokoju.
– Weissalt – powiedział głos w słuchawce.
Wyjaśniła, w jakiej dzwoni sprawie, na co adwokat odparł:
– W porządku. Dokumenty leżą u mnie od dawna, a ja i tak chciałem wpaść do Erika z kwiatkiem.
Weissalt był postawnym mężczyzną. Przyjechał mercedesem w kolorze niebieski metalik, a ubrany był w sportowe spodnie i polo. Kiedy Erik witał go w drzwiach wejściowych, szeroko się uśmiechał.
– To wielki dzień – powiedział. – Wszystkiego najlepszego.
Staruszek uścisnął jego dłoń.
– Masz dokumenty?
– Naturalnie.
Adwokat spojrzał na nią.
– To pani kupuje?
– Tak.
– We wszystkim się zgadzacie?
Potwierdziła skinieniem głowy.
– Mogę przelać pieniądze w ciągu kilku dni.
Weissalt wpatrywał się w nią.
– Muszę o to zapytać. Czy nie jest to tylko jakiś… impuls?
Rozbawiło ją to.
– Owszem. To jest impuls, ale nie wiem, czy mój, czy Erika.
– Tak miało być – orzekł Erik Gundestrup.
Adwokat przez kilka sekund patrzył to na nią, to na niego. Następnie wyjął dokumenty.
– No dobrze. Erik już się podpisał, a jak pani przeczyta to i złoży swój podpis, transakcja będzie dokonana.
Stary człowiek nalał sobie zimnej kawy.
– Usiądę sobie w słońcu – powiedział.
Siedzieli przy stoliku w kuchni. Czytała dokumenty, czując na sobie wzrok Weissalta.
– Polubił panią – powiedział. – To dla pani korzystny interes. Naprawdę korzystny.
– Też go lubię.
– Ale go pani nie zna.
Opowiedziała mu o tym, jak coś kazało jej się zatrzymać przed domem. Adwokat potakiwał.
– Erik nie jest zabobonny, ale wierzy w przypadki.
– Przed dwiema godzinami nie miałam pojęcia o istnieniu tego domu. A teraz jestem tak pewna tego, co robię, jak nigdy wcześniej.
– Zjawiła się pani we właściwej chwili.
– Tylko szkoda, że nie miałam dla niego urodzinowego prezentu.
Weissalt parsknął.
– Wydaje mi się, że pani sama jest tym prezentem.
Podpisała się i klamka zapadła.
Choć nie do końca.
Erik Gundestrup siedział w słońcu na swojej ławce, złożywszy ręce na kolanach. Obok stała filiżanka kawy i leżała czapka. Głowę oparł o czerwony, ceglany mur. Oczy miał zamknięte, usta rozchylone.
Weissalt położył dłoń na ramieniu Idy i przez chwilę stali tak w milczeniu. Z lasu dochodziło kukanie kukułki.
Adwokat podszedł do ławki i położył rękę na barku staruszka.
– Erik?
Staruszek jednak nie odpowiadał.
Weissalt przyłożył dwa palce do pokrytej zmarszczkami szyi, tuż nad kołnierzykiem flanelowej koszuli w kratkę. Następnie wyprostował się i spojrzał na nią.
– Boże jedyny – powiedział. – On nie żyje.
Ostatnie słowa, które wypowiedział stary człowiek, zanim wyszedł na słońce ze swoją filiżanką kawy, brzmiały: „Tak miało być”. Od tamtego dnia ona odczuwała to w taki sam sposób. Nigdy nie była ani zabobonna, ani religijna, ale istniały moce, o których nie miała pojęcia, i to one właśnie zjednoczyły się w owym dniu. Erik Gundestrup porwany został przez wiatr niczym suchy liść.
Przejęła dom, płacąc za niego resztą pieniędzy, które pozostawił jej wuj Rudolf. Opróżniła go, posprzątała, a resztę lata spędziła na malowaniu i urządzaniu wnętrz według własnego gustu.
Erik Gundestrup nie miał spadkobierców. Nie pozostawił po sobie również żadnych instrukcji odnośnie do pochówku. We wszystkim pomagał jej Weissalt, dzięki czemu na początku sierpnia mogli złożyć urnę z prochami starego człowieka do ziemi obok wierzby rosnącej w otaczającym dom lasku.
W Helsinge kupiła używanego yarisa i starała się o pracę w firmie ochroniarskiej w Tisvilde, która przez okrągły rok strzegła bezpieczeństwa domków letniskowych zamożnych ludzi.
Dawne życie pozostawiła za sobą i rozpoczęła nowe.
Krótko po przeprowadzce wyszła z domu o wczesnej porze. Drzewa spowite były mgłą. Nie znała terenu dalej, tylko ten lasek wokół domu.
Kiedy weszła do niego żwirową drogą, ogarnęło ją nieprzyjemne uczucie niepokoju. Zeszła z drogi i instynktownie podążyła w miejsce, które ten niepokój budziło, spodziewając się ujrzeć jakieś jezioro czy może opuszczony budynek. Przedarła się przez gęste krzaki i stanęła jak wryta. Chaszcze nagle się urywały, a jej oczom ukazał się trawnik sięgający aż do masywnych budynków.
Sądziła, że mieszka na odludziu, dlatego ten widok ogromnie ją zaskoczył. Stała na krawędzi lasu, a potem postanowiła wrócić do domu.
Okazało się, że obszar wokół lasu wcale nie jest niezamieszkały. Przy wielkich budynkach widać było ludzi i samochody.
Jeszcze tego samego dnia wybrała się rowerem na przejażdżkę, dojechała do wjazdu i odczytała napis na tablicy: Państwowy Ośrodek Gribskov. Była zaciekawiona. Postanowiła dowiedzieć się, czym ta instytucja się zajmuje.
Wieczorem wpatrywała się w ciemność w kierunku małych plamek żółtego światła. Wiedziała teraz więcej. Zasłoniła szczelnie zasłonki, poszła do kuchni i usiadła przy małym stoliku Erika Gundestrupa.Rozdział 4
Zrobił tyle, ile mógł. Los Hermana nie leżał w jego rękach. Ruszył sprawę, ale wielkich nadziei na jej powodzenie nie miał. Nikt nie miał zamiaru brać na siebie odpowiedzialności za uwolnienie chorego na schizofrenię mordercy.
Teraz jechał do innej części Północnej Zelandii. Podczas jazdy mówił sam do siebie, jak to by było cudownie i wspaniale samotnie spędzić trzy tygodnie w jakimś hotelu. Czytałby książki, chodziłby na długie spacery po plaży, a potem wróciłby do biura z naładowanymi do pełna akumulatorami.
Prawda jednak była taka, że rano okłamał Richarda Brøssnera. Wiedział, że stracił formę w takim stopniu, że gdyby Brøssner zdawał sobie z tego sprawę, to nie tylko wysłałby go na urlop, ale być może nawet zawiesił w obowiązkach i domagał się badań lekarskich oraz upokarzających ewaluacji jego przydatności do pracy.
On jednak go okłamał, tak samo, jak okłamywał samego siebie od czasu, kiedy został ranny. Od rana nie wziął tabletki, a teraz zaczął odczuwać jej brak.
Przypomniał sobie noc spędzoną w szpitalu w Aalborgu, gdzie błędna ocena sytuacji niemal kosztowała go życie. Samotna kobieta w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat została znaleziona martwa w swoim mieszkaniu na ulicy położonej równolegle do Limfjorden. Nazywała się Susanne Jespersen. Bardzo dobrze pamiętał jej mieszkanie położone na trzecim piętrze.
Wczesnym popołudniem poleciał samolotem do Aalborga. Był grudzień, padał śnieg. Z niewielkiego lotniska położonego na północ od fiordu wziął taksówkę i przyjechał pod wskazany adres na tej długiej ulicy. Cały czas spadały ogromne, gęste płatki śniegu.
Starsza pani znaleziona została rano przez sąsiada, który miał klucze i regularnie zaglądał do niedomagającej staruszki. Siedziała na żółtym fotelu uduszona nylonową pończochą, która wciąż jeszcze zaciśnięta była na szyi. Jej twarz przybrała ciemnoczerwoną barwę, język wystawał z ust, a nabiegłe krwią oczy były matowe i szeroko otwarte.
Przyglądał się temu widokowi, podczas gdy lokalni patolodzy, technicy i ratownicy przeprowadzali w mieszkaniu swoje metodyczne czynności. Przesłuchał sąsiadkę, brązowowłosą pielęgniarkę po trzydziestce o nazwisku Lotte Arentzen. Siedzieli w jej kuchni w mieszkaniu, które było lustrzanym odbiciem mieszkania położonego po drugiej stronie klatki schodowej. Pamiętał, że miała okrągłą wagę kuchenną z jasnożółtego plastiku, podobną do tej, której jego matka używała do ważenia mąki, gdy piekła chleb.
Lotte Arentzen była w szoku, ale odmówiła pomocy medycznej.
– Jestem pielęgniarką – powiedziała, zapalając w jego obecności papierosa. – Poradzę sobie. Wiem, jak wyglądają martwi ludzie.
Nie musiał jej wypytywać. Lotte Arentzen wiedziała, kto udusił jej starszą sąsiadkę.
– Porozmawiaj z jej byłym. Janem. Jan Jespersen. Mieszka w jednym z bloków na Nørre Uttrup. Tam, gdzie autostrada wychodzi z tunelu. On to zrobił.
– Skąd ta pewność?
– Był tu wczoraj wieczorem.
– Widziałaś go?
– Nie, ale słyszałam. Słyszałam ich oboje. Często tak było.
– Jak?
– No, że się kłócili.
– Wiesz, o co?
Lotte Arentzen spojrzała na niego, wydmuchując dym cienką strużką ponad jego głową.
– O pieniądze.
– A więc twoja sąsiadka miała pieniądze?
– No, aż tyle to nie miała. Ale wiosną wygrała w totolotka. Ostrzegałam ją, ale była na tyle głupia, że wszystkim naokoło opowiadała o tych dwustu dwunastu tysiącach.
– A eksmąż o tym wiedział?
– Jasne.
Pielęgniarka spojrzała na niego. Była nawet ładna. Brązowe włosy ułożone miała trochę po staroświecku, przycięte dość krótko, z kosmykami zwisającymi w łukach na linii brody.
– Mogła się nie odzywać.
Kiedy tak siedział u niej, przymknął na chwilę oczy. Czas spędzony na tej ulicy na długo pozostał w jego pamięci, ponieważ wszystkie szczegóły przywodziły mu na myśl dzielnicę Valby, w której dorastał. Gęsto sypiący śnieg. Ciche mieszkanie Lotty Arentzen z drewnianymi wieszakami na drążku pod półką na czapki w przedpokoju, ochrowe i szare wzorzyste tapety, kroki obcych ludzi na schodach, nastrój na klatce schodowej, kiedy przedzierali się z noszami, na których leżały zwłoki kobiety, wirujące płatki śniegu w snopach świateł latarni.
Wkrótce potem razem z dwoma innymi policjantami pukał już do drzwi Jana Jespersena na innej klatce schodowej po drugiej stronie fiordu. Nikogo nie było w domu, ale jeden z policjantów poszedł rozpytać sąsiadów.
– Jak nie ma go w domu, to na pewno siedzi niedaleko, w Lizzy.
– Lizzy?
– To knajpa. Minęliśmy ją po drodze.
W śnieżycy musieli się zatem cofnąć o jakieś pół kilometra aż do obskurnej knajpy, która leżała w ciemnym zakątku niedaleko dużego wyrobiska marglowego przy starej ulicy Hjørringvej, która po otwarciu kanału pod fiordem stała się trasą bardzo rzadko uczęszczaną.
Knajpa leżała obok sklepu drogeryjnego Tatol ze zbutwiałymi zdrewniałymi listwami na fasadzie. Był to skromny, staromodny lokal, ciepły, mroczny i zadymiony. Z małych głośniczków pod pożółkłym sufitem dobiegała muzyka.
Panowała tu osobliwa, proletariacka atmosfera, jaką cenią sobie ludzie, którzy przez całe swoje życie pili, palili papierosy i chcieli pozostać temu zwyczajowi wierni aż do śmierci.
Jan Jespersen pił samotnie.
Siedział w płaszczu przy firance zawieszonej w oknie wychodzącym na ośnieżoną ulicę. Był to kościsty mężczyzna, w wielkiej dłoni, między kciukiem i palcem wskazującym trzymał papierosa. Cienkie włosy sterczały mu na głowie, z tyłu widać było odciśniętą linię od czapki, którą położył na stole obok butelki piwa. Był mocno wstawiony, ale spokojny, nie stawiał oporu, kiedy kazali mu pójść z nimi. Thor uważnie mu się przypatrywał.
Jan Jespersen miał około siedemdziesięciu dwóch lat, a jego twarz była surowa i poorana bruzdami. Thor wyraźnie widział, że każdy oddech kosztuje tego szczupłego mężczyznę sporo wysiłku.
Kiedy jechali w kierunku Nørresundby i mostu do Aalborga, siedział razem z Jespersenem na tylnym siedzeniu. Tamten nic nie mówił.
Minęli most i podejrzany zaczął się dusić. Jego wydech stał się charczącym świstem i musiał pochylić się do przodu.
– Astma – wysyczał. – Mój inhalator.
Thor w ciemności przeszukał kieszenie mężczyzny. Nie znalazł żadnego inhalatora. Przysunął się do przestrzeni między przednimi siedzeniami.
– Trzeba będzie raczej pojechać do szpitala – powiedział. – Coś jest nie tak.
W niecałe pięć minut później byli już na izbie przyjęć szpitala przy Hobrovej. Policjant siedzący z przodu zadzwonił już wcześniej, więc od razu mogli przenieść Jana Jespersena na wózek, który pod zadaszenie przyprowadził jeden z portierów. Wciąż mocno padał śnieg.
Kiedy stanął obok skurczonej postaci siedzącej na wózku inwalidzkim, zauważył, że Jan Jespersen wykonał jedną ręką ruch, odchylając połę płaszcza.
Pochylił się, żeby pomóc mężczyźnie, i w tym samym momencie poczuł silny ból w lewym udzie. Cały zesztywniał, twarz jego zbliżyła się do twarzy Jespersena i zobaczył, że ten stary mężczyzna się uśmiecha.
– O, chyba jakieś ukłucie – wybełkotał. – Tak to już jest w szpitalach.
Kwadrans później Thor sam leżał na szpitalnym łóżku w wydzielonym pomieszczeniu w izbie przyjęć. Była przy nim pulchna lekarka o dużych, czarnych oczach i z chustą na głowie, rozcinając jego nogawkę.
– Głęboka rana – mówiła. – Bardzo krwawisz.
Wtedy zemdlał.
Gdy doszedł do siebie, znajdował się w tym samym miejscu, ale lekarki już nie było. Zamiast niej ujrzał ubranego w biały fartuch rudowłosego mężczyznę, który regulował dopływ krwi z umieszczonego na stojaku woreczka. Krew spływała cienkim wężykiem do jego ręki.
– Co się stało? – zapytał.
– Zostałeś porządnie i głęboko dźgnięty nożem w mięsień udowy – odpowiedział rudowłosy. – A teraz podajemy ci krew.
Ponownie zamknął oczy. Nic nie czuł, a jego myśli były niejasne i rozproszone.
Spieprzył to.
Sporo czasu zajęło mu zrozumienie tego, jak bardzo. Jespersen przyznał się do zabójstwa. Nie byłoby nawet sensu się wypierać. Na pończosze, którą udusił swoją byłą żonę, znaleziono jego DNA.
Thor już nigdy więcej go nie zobaczył. Kiedy później był świadkiem w sądzie, ten kościsty robotnik leżał na oddziale pulmonologicznym, którego raczej nie miał szansy opuścić.
Belling spędził trzy tygodnie samotnie w swoim mieszkaniu na Østerbro, wyrzucając sobie nieostrożność. Jespersen ukradł w knajpie nóż do krojenia steków. Najprawdopodobniej schował go do buta. Sąd uznał, że chorujący na astmę morderca zdawał sobie sprawę z tego, że policja go znajdzie, zatem ukradł nóż, by móc się bronić.
W szpitalu w Aalborgu Thor dowiedział się, że wykrwawiłby się na śmierć, gdyby tak prędko nie trafił na stół operacyjny. Głęboka rana w udzie co prawda zagoiła się na zewnątrz, jednak nawet po kilku tygodniach bolała jeszcze tak bardzo, że rano trudno mu było się podnieść.
Poszedł do swojego lekarza, doktora Malmberga, na Århusgade.
– Jakiś czas będziesz musiał z tym żyć – powiedział. – Kulejesz?
– Nie, ale boli jak diabli.
Malmberg pokiwał głową.
– Tak, boli teraz i poboli jeszcze w przyszłości.
– Ale mięsień chyba się zrośnie, do cholery?
– Owszem. Właśnie to sprawia ból. Poza tym blizna jeszcze się goi… musisz ćwiczyć to udo, Belling, ale bardzo powoli. Jak będziesz miał szczęście, bóle ustąpią. A jak będziesz miał jeszcze więcej szczęścia, będziesz jak nowy. Nie będziesz ani kulał, ani odczuwał bólu. To jednak potrwa.
Działo się to dwa lata temu. Brał tabletki uśmierzające ból i po miesiącu przestał je przyjmować. Nie powinien był tego zrobić.
Bóle powróciły, więc umówił się na wizytę u Malmberga, który z wahaniem zapisał mu więcej tabletek.
– Musimy zwracać baczną uwagę na to, gdzie jest granica między używaniem leku a jego nadużywaniem – powiedział. – No ale niech ci będzie.
Uzależnił się.
Bez trudu potrafił załatwić większą ilość tabletek, a robił to z takim samym rutynowym wypieraniem, jak kiedy kupował, zupełnie się nad tym nie zastanawiając, paczkę papierosów, mówiąc sobie, że to na pewno ostatnia.
Teraz wiedział już, że tabletka – albo dwie – może stać się jedyną ważną rzeczą na świecie.
Znalazł hotel, który stał na porośniętym roślinnością klifie wysoko ponad błękitnym Kattegatem. Parkując przed ślicznym, białym drewnianym budynkiem ze żwirowym placykiem na tyłach, myślał o swoim bólu i o tym, że nie ma ochoty z nikim rozmawiać. Wziął walizkę i po dwóch stopniach wszedł na przylegającą do budynku werandę.
Wszedł do holu. Za kontuarem stał korpulentny mężczyzna o grubych, siwych włosach, czerwonej skórze, ubrany w polo koloru majonezowego. Było tu przytulnie, spokojnie i jasno.
– Nazywam się Belling – powiedział, stawiając walizkę przy kontuarze. – Mam rezerwację.
Mężczyzna uśmiechnął się i spojrzał na monitor.
– Belling, tak. Trzy tygodnie z pełnym wyżywieniem. Pokój numer dwanaście. Z balkonem i widokiem na morze.
Thor zmusił się do uśmiechu, udając kogoś zadowolonego z wypoczynku i pełnego oczekiwań.
– Znakomicie – powiedział.
Gospodarz zdjął klucz z wiszącej za nim tablicy.
– Trafił pan na dobrą pogodę. Muszę powiedzieć, że kładziemy nacisk na ciszę i spokój. Nie mamy ani spa, ani studia fitness.
– Miło mi to słyszeć.
Gospodarz ciągle się uśmiechał.
– Mamy za to bardzo długie schody prowadzące na plażę. Mówię zawsze gościom, że spacer nad wodę, krótka kąpiel i spacer powrotny to wystarczający fitness, jak się chce trochę odreagować.
– Mam ze sobą płaszcz kąpielowy.
– To świetnie – powiedział gospodarz. – Nazywam się Bent Berthelsen. Jestem właścicielem Heatherhus. Obiadokolacja od godziny osiemnastej, nie trzeba rezerwować. Śniadanie od siódmej trzydzieści do dziesiątej. Pański pokój jest na górze. Po schodach i w prawo.
Belling podpisał się na formularzu i poszedł z walizką na górę. Poczuł kłujący ból w udzie i narastającą potrzebę połknięcia tabletki.
Pokój był przytulny, urządzony w starym stylu. Otworzył drzwi na balkon i popatrzył przez chwilę na morze, potem sprawdził materac na wielkim łóżku i z ulgą stwierdził, że jest twardy i nowy.
Wyjął z walizki kosmetyczkę, znalazł fiolkę z lekiem i włożył do ust dwie niebieskie pigułki. Położył się płasko na łóżku i czekał.
Obudził się zlany potem i zdezorientowany. Było wpół do piątej. Słońce zawędrowało na północny zachód i powoli znikało za horyzontem. Zastanawiał się, czy nie pójść za radą gospodarza i nie wybrać się na plażę, ale zrezygnował.
Wziął natomiast prysznic i zmienił ubiór na wakacyjny, lewisy, czarny T-shirt i mokasyny. Wyszczotkował marynarkę, a o osiemnastej trzydzieści zszedł do jadalni.
Siedziały tam już trzy pary. On zajął miejsce przy stoliku pod oknem z widokiem na błękitne morze. Jedzenie było smaczne i szybko podane, ale z niezadowoleniem skonstatował, że jego swobodny uśmiech do dziewczyny, która serwowała jedzenie, był wymuszony i fałszywy.
Zamówił gin z tonikiem i jednym haustem wypił połowę szklanki. Spokojnie, Belling, skarcił się w duchu.
Jest tu miło.
Jutro będzie lepiej.
Jest tak dobrze, jak tylko może być.
Jednak po niecałej godzinie zauważył symptomy abstynencji. W domu przyjmowanie leków i pociągnięcia z butelki whisky były tak naturalne, że nie musiał sobie nawet niczego wyrzucać.
Natomiast tutaj, gdzie miał grać rolę wyluzowanego gościa na urlopie, te same czynności zdawały się być czymś niezręcznym i wstydliwym.
Odmówił, kiedy zaproponowano mu kawę, wymawiając się tym, że nie chce zniszczyć sobie pierwszego snu w tak wspaniałym pokoju. Wypił do końca lampkę czerwonego wina i poszedł na górę.
Usiadł na balkonie i przypatrywał się zachodzącemu słońcu.
Brakowało mu wolności myślenia w mroku nocy.
Połknął dwie tabletki przeciwbólowe i jedną nasenną, po czym wyłowił z walizki piersiówkę z wódką i wziął trzy duże łyki. Następnie od razu położył się do łóżka. Leżał w ciemności. Nie zaciągnął zasłonek, ale w pomieszczeniu i tak było ciemno jak w grobie.
Nawet morfina i alkohol nie zdołały odegnać obaw o to, czy po urlopie będzie jeszcze zdolny do pracy. Wyobrażał sobie, jak nagle znajdzie się w biurze Brøssnera, gdzie szef w cztery oczy przeprowadzi z nim rozmowę, którą nazywa „przykrą”.
_Fuck_, pomyślał sobie. Jeszcze nie teraz.