Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bogowie łakną krwi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bogowie łakną krwi - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 388 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Ma­larz Ewa­ryst Ga­me­lin, uczeń Da­vi­da, czło­nek sek­cji Pont-Neuf, zwa­nej po­przed­nio sek­cją Hen­ry­ka IV, udał się wcze­snym ran­kiem do daw­ne­go ko­ścio­ła Bar­na­bi­tów, któ­ry od trzech lat, od 21 maja 1790 r., był miej­scem zgro­ma­dzeń ogól­nych sek­cji. Ko­ściół ten wzno­sił się na po­nu­rym i wą­skim pla­cu, tuż obok kra­ty gma­chu są­do­we­go. Na fa­sa­dzie, zbu­do­wa­nej w dwóch ro­dza­jach sty­lu kla­sycz­ne­go, zdob­nej od­wró­co­ny­mi wspor­ni­ka­mi i brzu­cha­ty­mi me­da­lio­na­mi, osmu­co­nej przez czas i nie po­sza­no­wa­nej przez lu­dzi, na miej­scu strą­co­nych em­ble­ma­tów re­li­gij­nych wid­nia­ła nad drzwia­mi wy­pi­sa­na czar­ny­mi li­te­ra­mi de­wi­za re­pu­bli­kań­ska: „Wol­ność, Rów­ność, Bra­ter­stwo lub Śmierć”.

Ewa­ryst Ga­me­lin wszedł do nawy. Skle­pie­nia, pod któ­ry­mi roz­le­gał się daw­niej śpiew kle­ry­ków re­gu­ły świę­te­go Paw­ła, w kom­żach od­pra­wia­ją­cych służ­bę bożą, te­raz wi­dzia­ły czer­wo­ne czap­ki pa­trio­tów, zgro­ma­dzo­nych dla wy­bo­ru urzęd­ni­ków mu­ni­cy­pal­nych lub dla na­rad nad spra­wa­mi sek­cji. Świę­tych usu­nię­to z nisz i wgłę­bień i za­stą­pio­no po­pier­sia­mi Bru­tu­sa, Jana Ja­ku­ba Ro­us­se­au i Le Pel­tie­ra.

Na oł­ta­rzu, ogo­ło­co­nym z ko­ściel­nych sprzę­tów, wzno­si­ły się Ta­bli­ce Praw Czło­wie­ka.

W tej to na­wie dwa razy na ty­dzień, od pią­tej po po­łu­dniu do je­de­na­stej w nocy, od­by­wa­ły się zgro­ma­dze­nia pu­blicz­ne. Ka­zal­ni­ca, przy­bra­na w cho­rą­giew o bar­wach na­ro­do­wych, słu­ży­ła za try­bu­nę dla mów­ców. Na­prze­ciw es­tra­da, z pro­stych de­sek wznie­sio­na, prze­zna­czo­na była dla ko­biet i dzie­ci, dość licz­nie przy­by­wa­ją­cych na te ze­bra­nia. Tego ran­ka, przed biur­kiem pod am­bo­ną, w czer­wo­nej czap­ce i kar­ma­nio­li, sie­dział sto­larz z pla­cu Thio­nvil­le, oby­wa­tel Du­pont star­szy, je­den z dwu­na­stu człon­ków Ko­mi­te­tu Nad­zo­ru. Na sto­le sta­ła bu­tel­ka wina, szklan­ki, ka­ła­marz i ze­szyt za­wie­ra­ją­cy tekst pe­ty­cji wzy­wa­ją­cej Kon­went do usu­nię­cia ze swe­go gro­na dwu­dzie­stu dwóch nie­god­nych człon­ków.

Ewa­ryst Ga­me­lin wziął pió­ro i pod­pi­sał pe­ty­cję.

– Wie­dzia­łem – rzekł urzęd­nik-rze­mieśl­nik – że przyj­dziesz dać swe na­zwi­sko, oby­wa­te­lu Ga­me­lin. Je­steś szcze­rym re­pu­bli­ka­ni­nem. Ale sek­cji brak za­pa­łu, brak cno­ty oby­wa­tel­skiej. Pro­po­no­wa­łem Ko­mi­te­to­wi Nad­zo­ru, by nie wy­da­wał świa­dectw pra­wo­myśl­no­ści tym wszyst­kim, któ­rzy nie pod­pi­szą pe­ty­cji.

– Je­stem go­tów krwią pod­pi­sać su­ro­we za­rzą­dze­nia prze­ciw zdraj­com fe­de­ra­li­stom – od­rzekł Ga­me­lin. – Chcie­li śmier­ci Ma­ra­ta: niech giną!

– Gubi nas in­dy­fe­ren­tyzm – od­rzekł Du­pont star­szy. – W sek­cji zło­żo­nej z dzie­wię­ciu­set oby­wa­te­li z pra­wem gło­su na­wet pięć­dzie­się­ciu nie przy­cho­dzi na zgro­ma­dze­nia. Wczo­raj było nas dwu­dzie­stu ośmiu.

– A więc – rzekł Ga­me­lin – na­le­ży zmu­sić oby­wa­te­li do uczęsz­cza­nia pod karą grzyw­ny.

– He! He! – marsz­cząc brwi rzekł sto­larz. – Gdy­by wszy­scy przy­szli, pa­trio­ci jesz­cze zo­sta­li­by w mniej­szo­ści… Oby­wa­te­lu Ga­me­lin, wy­chyl­my kie­lich za zdro­wie rze­tel­nych san­kiu­lo­tów!

Na mu­rze ko­ścio­ła od stro­ny za­kry­stii, obok czar­nej ręki, któ­rej wska­zu­ją­cy pa­lec zwró­co­ny był ku przej­ściu wio­dą­ce­mu do klasz­to­ru, wid­nia­ły na­pi­sy. Ko­mi­tet Cy­wil­ny, Ko­mi­tet Nad­zo­ru, Ko­mi­tet Do­bro­czyn­no­ści. O kil­ka kro­ków bli­żej do­cho­dzi­ło się do drzwi daw­nej za­kry­stii, nad któ­ry­mi wy­pi­sa­no: Ko­mi­tet Woj­sko­wy. Ga­me­lin pchnął drzwi i za­stał se­kre­ta­rza tego ko­mi­te­tu przed wiel­kim sto­łem, za­rzu­co­nym księ­ga­mi, pa­pie­ra­mi, sztab­ka­mi sta­li, na­bo­ja­mi i prób­ka­mi sa­le­try.

– Wi­taj­cie, oby­wa­te­lu Tru­bert, jak się ma­cie?

– Ja?… Mam się do­sko­na­le.

Se­kre­tarz Ko­mi­te­tu Woj­sko­we­go, For­tu­nat Tru­bert, nie­zmien­nie tę samą od­po­wiedź da­wał każ­de­mu trosz­czą­ce­mu się o jego zdro­wie. Czy­nił tak nie po to, by ko­goś o sta­nie zdro­wia po­wia­do­mić, ra­czej by prze­rwać wszel­ką o tym przed­mio­cie roz­mo­wę. W dwu­dzie­stym ósmym roku ży­cia miał on skó­rę su­chą, wło­sy prze­rze­dzo­ne, po­licz­ki pa­ła­ją­ce, ple­cy przy­gar­bio­ne. Optyk z za­wo­du, był wła­ści­cie­lem bar­dzo sta­rej fir­my na Quai des Or­fères–w roku 91 od­stą­pił ją swe­mu dłu­go­let­nie­mu su­biek­to­wi, aby zu­peł­nie po­świę­cić się służ­bie pu­blicz­nej. Po mat­ce, ślicz­nej ko­bie­cie, zmar­łej w dwu­dzie­stym roku ży­cia, o któ­rej sta­rusz­ko­wie dziel­ni­cy prze­cho­wy­wa­li do­tąd wdzięcz­ne wspo­mnie­nie, odzie­dzi­czył pięk­ne oczy, na­mięt­ne i słod­kie, jej bla­dość i nie­śmia­łość. Oj­ciec zaś, in­ży­nier-optyk, do­staw­ca kró­lew­ski, któ­re­go w trzy­dzie­stym roku ży­cia ta sama za­bra­ła cho­ro­ba, prze­ka­zał mu umysł by­stry i pra­wy.

– A ty, oby­wa­te­lu, jak się masz? – rzekł nie prze­ry­wa­jąc pi­sa­nia.

– Do­brze. Co no­we­go?

– Nic, nic. Wi­dzisz prze­cie, wszyst­ko tu spo­koj­nie.

– A sy­tu­acja?

– Sy­tu­acja za­wsze taka sama.

Po­ło­że­nie było strasz­ne. Naj­pięk­niej­sza ar­mia Re­pu­bli­ki za­mknię­ta w Mo­gun­cji, Va­len­cien­nes ob­lę­żo­ne, Fon­te­nay zdo­by­te przez Wan­de­je­czy­ków; Lyon zbun­to­wa­ny, Se­wen­ny w ręku po­wstań­ców, gra­ni­ca otwar­ta dla Hisz­pa­nów; dwie trze­cie de­par­ta­men­tów za­ję­tych lub zbun­to­wa­nych; Pa­ryż pod ar­ma­ta­mi Au­stria­ków, bez pie­nię­dzy, bez chle­ba.

For­tu­nat Tru­bert spo­koj­nie pi­sał da­lej. Z roz­ka­zu Ko­mu­ny sek­cjom po­ru­czo­no po­wo­łać pod cho­rą­gwie dwa­na­ście ty­się­cy lu­dzi do Wan­dei i Tru­bert re­da­go­wał od­no­śne po­le­ce­nia w spra­wie za­cią­gu i uzbro­je­nia re­kru­ta, ja­kie­go do­star­czyć mia­ła sek­cja Pont-Neuf, daw­niej sek­cja Hen­ry­ka IV. Wszyst­kie ka­ra­bi­ny mają być wy­da­ne zmo­bi­li­zo­wa­nym, gwar­dia na­ro­do­wa sek­cji bę­dzie uzbro­jo­na w strzel­by do po­lo­wa­nia i piki.

– Przy­no­szę ci – rzekł Ga­me­lin – wy­kaz dzwo­nów, któ­re mają być wy­sła­ne do Luk­sem­bur­gu dla prze­to­pie­nia na ar­ma­ty.

Ewa­ryst Ga­me­lin, choć nie po­sia­dał ani gro­sza, za­pi­sa­ny był wśród czyn­nych człon­ków sek­cji. Pra­wo przy­wi­lej ten da­wa­ło tyl­ko oby­wa­te­lom dość za­moż­nym, by mo­gli wnieść opła­tę rów­na­ją­cą się war­to­ści trzech dni pra­cy; nad­to wy­ma­ga­ło skład­ki rów­nej dzie­się­ciu dniom, by wy­bor­ca mógł być wy­bra­nym. Ale sek­cja Pont-Neuf, za­mi­ło­wa­na w rów­no­ści i za­zdro­śnie strze­gą­ca swej au­to­no­mii, uwa­ża­ła za wy­bor­cę i wy­bie­ral­ne­go każ­de­go, kto za wła­sne pie­nią­dze spra­wił so­bie mun­dur gwar­dzi­sty na­ro­do­we­go. Tak mia­ła się rzecz z Ga­me­li­nem: był on oby­wa­te­lem czyn­nym sek­cji i człon­kiem Ko­mi­te­tu Woj­sko­we­go. For­tu­nat Tru­bert po­ło­żył pió­ro.

– Oby­wa­te­lu Ewa­ry­ście, zajdź do Kon­wen­tu i za­żą­daj, by przy­sła­no nam in­struk­cje w spra­wie prze­ko­pa­nia piw­nic, prze­płu­ka­nia zie­mi i gru­zu i wy­bra­nia z nich sa­le­try. Nie dość mieć ar­ma­ty, proch też nam jest po­trzeb­ny.

Mały gar­bu­sek z pió­rem za uchem i pa­pie­ra­mi w ręku wszedł do za­kry­stii. Był to oby­wa­tel Be­au­vsa­ge z Ko­mi­te­tu Nad­zo­ru.

– Oby­wa­te­le – rzekł – te­le­graf optycz­ny złe nam przy­no­si wie­ści: Cu­sti­ne opu­ścił Lan­dau.

– Cu­sti­ne jest zdraj­cą! – za­wo­łał Ga­me­lin.

– Pój­dzie pod gi­lo­ty­nę – rzekł Be­au­vi­sa­ge. Tru­bert gło­sem nie­co prze­ry­wa­nym rzekł ze zwy­kłym swym spo­ko­jem:

– Kon­went nie dla za­baw­ki po­wo­łał do ży­cia Ko­mi­tet Oca­le­nia Pu­blicz­ne­go. Po­stę­po­wa­nie Cu­sti­ne'a bę­dzie tam do­kład­nie roz­pa­trzo­ne. Nie­udol­ny czy też zdraj­ca, bę­dzie on za­stą­pio­ny przez ge­ne­ra­ła moc­no zde­cy­do­wa­ne­go na zwy­cię­stwo i… do­brze bę­dzie.

Prze­rzu­cił pa­pier i po­wiódł po nich zmę­czo­nym wzro­kiem.

– Aby żoł­nie­rze nasi bez tro­ski i znie­chę­ce­nia peł­ni­li swój obo­wią­zek, mu­szą być spo­koj­ni, że los tych, któ­rych w domu po­zo­sta­wi­li, jest za­bez­pie­czo­ny. Je­śli tak­że je­steś tego zda­nia, oby­wa­te­lu Ga­me­lin, to na naj­bliż­szym zgro­ma­dze­niu za­żą­dasz wraz ze mną, by Ko­mi­tet Do­bro­czyn­no­ści po­ro­zu­miał się z Ko­mi­te­tem Woj­sko­wym co do wspo­mo­że­nia ubo­gich ro­dzin, ma­ją­cych krew­nych w ar­mii.

Uśmiech­nął się i za­nu­cił:

– Ca ira!… ca ira!…

Przy pro­stym sto­le dwa­na­ście do czter­na­stu go­dzin na dobę pra­cu­jąc nad obro­ną za­gro­żo­nej oj­czy­zny, skrom­ny ten se­kre­tarz sek­cji nie spo­strze­gał na­wet prze­pa­ści mię­dzy ogro­mem za­da­nia a ma­ło­ścią swych środ­ków – tak moc­no we wspól­nym wy­sił­ku czuł się złą­czo­ny z ogó­łem pa­trio­tów, tak wcie­lał się w na­ród, tak zu­peł­nie ży­cie jego jed­no­czy­ło się z ży­ciem wiel­kie­go ludu. Był on z tych, co za­pa­le­ni i cier­pli­wi, po każ­dej po­raż­ce przy­go­to­wu­ją nowy triumf – nie­moż­li­wy, a jed­nak pew­ny. Bo prze­cie zwy­cię­żyć mu­sie­li. Ci lu­dzie z ni­zin, któ­rzy znie­śli wła­dzę kró­lew­ską i oba­li­li sta­ry po­rzą­dek świa­ta, ten Tru­bert, mi­zer­ny optyk, ten Ga­me­lin, ma­larz nie­zna­ny, nie li­czy­li na względ­ność swych nie­przy­ja­ciół. Mie­li wy­bór tyl­ko mię­dzy zwy­cię­stwem a śmier­cią. Stąd szła ich żar­li­wość i spo­kój du­cha.II

Wy­szedł­szy od Bar­na­bi­tów, Ewa­ryst Ga­me­lin skie­ro­wał się na plac Del­fi­ny, obec­nie na­zwa­ny pla­cem Thio­nvil­le na cześć nie­zwal­czo­ne­go gro­du.

Plac ten, po­ło­żo­ny w naj­bar­dziej uczęsz­cza­nej dziel­ni­cy Pa­ry­ża, już od wie­ku pra­wie stra­cił był swój pięk­ny układ; za cza­sów Hen­ry­ka IV z trzech stron oko­lo­ny jed­na­ki­mi pa­ła­ca­mi z czer­wo­nej ce­gły w ob­ra­mo­wa­niu bia­łych ka­mie­ni, sie­dzi­ba­mi wspa­nia­łych i moż­nych pa­nów, te­raz za­mie­nił pięk­ne łup­ko­we da­chy na dwu – i trzy­pię­tro­we nędz­ne przy­bu­dów­ki. Nie­któ­re pa­ła­ce, zrów­na­ne z zie­mią, nie­zasz­czyt­nie za­stą­pio­no źle bie­lo­ny­mi do­ma­mi; mia­ły one fa­sa­dy nie­re­gu­lar­ne, bied­ne, brud­ne, świe­cą­ce mnó­stwem okien nie­rów­nych, wą­skich, oży­wio­nych tyl­ko do­nicz­ka­mi kwia­tów, klat­ka­mi peł­ny­mi pta­ków i su­szą­cą się bie­li­zną.

Tu gnieź­dzi­ło się mnó­stwo rę­ko­dziel­ni­ków, ju­bi­le­rów, ry­tow­ni­ków, ze­gar­mi­strzów, opty­ków, dru­ka­rzy, szwa­czek, mod­nia­rek, pra­czek i kil­ku sta­rych sa­dow­ni­ków, któ­rych nie unio­sła za­wie­ru­cha wraz z daw­nym są­dow­nic­twem.

Był wio­sen­ny ra­nek. Ja­sne pro­mie­nie słoń­ca, upa­ja­ją­ce jak słod­kie wino, śmia­ły się na brud­nych mu­rach i we­so­ło wci­ska­ły się do pod­da­szy. Ramy za­su­wa­nych okien były pod­nie­sio­ne i spod nich wy­chy­la­ły się roz­czo­chra­ne gło­wy go­spo­dyń. Woź­ny Try­bu­na­łu Re­wo­lu­cyj­ne­go, wy­cho­dząc z domu na służ­bę, gła­skał po dro­dze twa­rzycz­ki ba­wią­cych się pod drzwia­mi dzie­ci. Od stro­ny Pont-Neuf sły­chać było gło­sy, okrzy­ku­ją­ce zdra­dę nie­cne­go Du­mo­urie­za.

Ewa­ryst Ga­me­lin miesz­kał od stro­ny Quai de l'Hor­lo­ge, w domu da­tu­ją­cym się jesz­cze od Hen­ry­ka IV. Dom ten przed­sta­wiał­by się wca­le nie­źle, gdy­by nie pię­ter­ko bie­lo­ne i strych po­kry­ty czer­wo­ny­mi da­chów­ka­mi, któ­ry­mi pod­wyż­szo­no go za przed­ostat­nie­go ty­ra­na. Aby do­sto­so­wać miesz­ka­nia daw­nych dy­gni­ta­rzy do po­trzeb miesz­czań­skich i rze­mieśl­ni­czych ro­dzin, obec­nie je za­miesz­ku­ją­cych, po­mno­żo­no w nich prze­pie­rze­nia i paw­la­cze. Oby­wa­tel Re­mac­le, odźwier­ny-kra­wiec, gnieź­dził się w an­tre­so­li bar­dzo skró­co­nej na wy­so­kość i sze­ro­kość i wi­dać go było przez oszklo­ne drzwi, jak sie­dzi ze skrzy­żo­wa­ny­mi no­ga­mi na warsz­ta­cie, z gło­wą u po­wa­ły, i szy­je mun­dur na­ro­do­we­go gwar­dzi­sty, pod­czas gdy oby­wa­tel­ka Re­mac­le, któ­rej scho­dy słu­ży­ły za ko­min dla kuch­ni, tru­je lo­ka­to­rów za­pa­cha­mi swych przy­praw, a cór­ka ich Jó­zia, uwa­la­na sy­ro­pem i pięk­na jak po­ra­nek, igra u drzwi z Mo­uto­nem, psem sto­la­rza.

Prze­bą­ki­wa­no, że oby­wa­tel­ka Re­mac­le, ob­da­rzo­na sze­ro­kim ser­cem i ta­ki­miż pier­sia­mi i bio­dra­mi, nie od­ma­wia swych wzglę­dów są­sia­do­wi, oby­wa­te­lo­wi Du­pont star­sze­mu, jed­ne­mu z dwu­na­stu człon­ków Ko­mi­te­tu Nad­zo­ru. Mąż przy­najm­niej gwał­tow­nie ją o to po­są­dza! i mał­żon­ko­wie Re­mac­le dzień cały na­peł­nia­li dom od­gło­sa­mi swych wa­śni i po­jed­nań. Wyż­sze pię­tra domu za­miesz­ki­wał oby­wa­tel Cha­pe­ron, złot­nik ma­ją­cy sklep na Quai de l'Hor­lo­ge, pe­wien urzęd­nik służ­by zdro­wia, praw­nik i kil­ku urzęd­ni­ków są­do­wych.

Ewa­ryst Ga­me­lin wszedł po sta­ro­żyt­nych scho­dach na czwar­te i ostat­nie pię­tro, gdzie miał pra­cow­nię i po­kój dla mat­ki. Tu koń­czy­ły się drew­nia­ne stop­nie, za­stę­pu­ją­ce ka­mien­ne scho­dy pię­ter niż­szych. Przy­sta­wio­na do ścia­ny dra­bi­na pro­wa­dzi­ła na strych, z któ­re­go scho­dził te­raz nie­mło­dy, oty­ły czło­wiek o we­so­łej, ru­mia­nej twa­rzy, z tru­dem dźwi­ga­ją­cy ogrom­ny tłu­mok; to nie prze­szka­dza­ło mu pod­śpie­wy­wać:

Gdzie się za­po­dział mój słu­żą­cy…

Prze­rwał piosn­kę i grzecz­nie po­wi­tał Ga­me­li­na, któ­ry rów­nież przy­jaź­nie go wi­ta­jąc, po­mógł mu wy­wlec tłu­mok, za co sta­ru­szek po­dzię­ko­wał ser­decz­nie.

– Wi­dzisz – rzekł pod­no­sząc tłu­mok – to są pa­ja­ce, któ­re idę od­nieść do skła­du za­ba­wek na uli­cę de la Loi. Jest tu tego cały tłum; są to wła­sne moje two­ry, ode mnie otrzy­ma­ły cia­ło zni­ko­me, wol­ne od ra­do­ści i cier­pie­nia. Nie da­łem im my­śli, je­stem więc do­brym Bo­giem.

Był to oby­wa­tel Mau­ry­cy Brot­te­aux, daw­ny dzier­żaw­ca po­dat­ków, były ary­sto­kra­ta: oj­ciec jego zbo­ga­ciw­szy się ku­pił so­bie szla­chec­two. W daw­nych do­brych cza­sach Mau­ry­cy Brot­te­aux na­zy­wał się pa­nem des Ilet­tes i w pa­ła­cy­ku swo­im przy uli­cy de la Cha­ise da­wał wy­kwint­ne ko­la­cyj­ki, któ­re bla­skiem uświet­nia­ła żona pro­ku­ra­to­ra, pani de Ro­che­mau­re, ko­bie­ta za­cna, na któ­rej wier­no­ści nie za­wiódł się ani razu, póki Re­wo­lu­cja po­zo­sta­wia­ła Mau­ry­ce­mu Brot­te­aux des Ilet­tes jego urząd, pa­łac, do­bra, do­cho­dy i na­zwi­sko. Re­wo­lu­cja za­bra­ła mu je wresz­cie. Za­ra­biał więc na ży­cie ma­lo­wa­niem por­tre­tów pod bra­ma­mi do­mów, wy­pie­ka­niem wa­fli i pącz­ków na Quai de la Mégis­se­rie, ukła­da­niem prze­mó­wień dla re­pre­zen­tan­tów ludu i udzie­la­niem lek­cji tań­ca mło­dym oby­wa­te­lom. Obec­nie na stry­chu swo­im, do któ­re­go wsu­wa­no się za po­mo­cą dra­bi­ny i w któ­rym nie moż­na było sta­nąć pro­sto, Mau­ry­cy Brot­te­aux, po­sia­dacz garncz­ka klaj­stru, wiąz­ki szpa­ga­tu, pu­deł­ka farb akwa­re­lo­wych i skraw­ków pa­pie­ru, fa­bry­ko­wał pa­ja­ce dla wiel­kich han­dla­rzy za­ba­wek, któ­rzy od­prze­da­wa­li je roz­no­si­cie­lom, a ci na dłu­gich ki­jach roz­no­si­li je po Po­lach Eli­zej­skich, gdzie były przed­mio­tem po­żą­dań drob­nej dzia­twy. Wśród pu­blicz­nych za­mie­szek i nie­do­li, któ­rą oso­bi­ście był do­tknię­ty, Brot­te­aux za­cho­wał du­szę po­god­ną; dla roz­ryw­ki czy­ty­wał Lu­kre­cju­sza, któ­re­go no­sił za­wsze w sze­ro­ko roz­war­tej kie­sze­ni bru­nat­ne­go sur­du­ta.

Ewa­ryst Ga­me­lin pchnął drzwi swe­go miesz­ka­nia; otwar­ły się na­tych­miast, ubó­stwo jego czy­ni­ło za­my­ka­nie ich zby­tecz­nym kło­po­tem. Gdy mat­ka jego z przy­zwy­cza­je­nia za­my­ka­ła je na za­suw­kę, ma­wiał:

– Po co? Pa­ję­czyn nikt nie krad­nie, więc i mo­ich nie we­zmą.

W pra­cow­ni, pod gru­bą war­stwą pyłu lub od­wró­co­ne do ścia­ny, zgro­ma­dzo­ne były pierw­sze jego pra­ce, te, w któ­rych idąc za modą, mięk­kim i pie­ści­wym pędz­lem kre­ślił sce­ny mi­ło­sne, opróż­nio­ne koł­cza­ny, od­la­tu­ją­ce pta­ki, nie­bez­piecz­ne igrasz­ki, siel­skie mi­łost­ki, sny o szczę­ściu, pod­ka­sa­ne gę­siar­ki i pa­ster­ki z ło­nem uwień­czo­nym ró­ża­mi.

Ale ten ro­dzaj nie od­po­wia­dał jego uspo­so­bie­niu. Sce­ny ta­kie, trak­to­wa­ne na zim­no, zdra­dza­ły nie­ule­czal­ną czy­stość ma­la­rza. Mi­ło­śni­cy po­zna­wa­li się na tym i Ewa­ryst Ga­me­lin nig­dy nie ucho­dził był za ma­la­rza scen ero­tycz­nych.

Dziś, nie ma­jąc jesz­cze lat trzy­dzie­stu, miał wra­że­nie, jak­by ob­ra­zy te po­cho­dzi­ły z nie­pa­mięt­nych cza­sów. Wi­dział w nich ze­psu­cie mo­nar­chicz­ne i ha­nieb­ny sku­tek roz­pu­sty dwo­rów. Miał żal do sie­bie: zaj­mo­wał się był ro­dza­jem ma­lar­stwa god­nym po­gar­dy i oka­zy­wał ta­lent ska­żo­ny nie­wol­nic­twem. Te­raz, jako oby­wa­tel wol­ne­go ludu, kre­ślił z wiel­kim roz­ma­chem po­sta­cie Wol­no­ści, Pra­wa Czło­wie­ka, Kon­sty­tu­cje fran­cu­skie, Cno­ty re­pu­bli­kań­skie, Her­ku­le­sów lu­do­wych, zwal­cza­ją­cych Hy­drę Ty­ra­nii – i wkła­dał w te kom­po­zy­cje całą żar­li­wość swe­go pa­trio­ty­zmu. Nie­ste­ty! Nie za­ra­biał tym na ży­cie. Cza­sy były złe dla ar­ty­stów. Nie było to za­pew­ne winą Kon­wen­tu. Kon­went na wszyst­kie stro­ny ci­skał ar­mie prze­ciw­ko kró­lom: dum­ny, nie­wzru­szo­ny, sta­now­czy wo­bec sprzy­się­żo­nej Eu­ro­py, chy­try i okrut­ny wzglę­dem sie­bie, roz­szar­py­wał się wła­sny­mi rę­ka­mi, siał zgro­zę, usta­na­wiał dla ka­ra­nia spi­skow­ców bez­li­to­sny try­bu­nał, któ­re­mu wkrót­ce miał dać wła­snych człon­ków na po­żar­cie; jed­no­cze­śnie zaś zwo­len­nik my­śli i przy­ja­ciel wie­dzy i pięk­na, re­for­mo­wał ka­len­darz, two­rzył szko­ły za­wo­do­we, roz­pi­sy­wał kon­kur­sy ma­lar­stwa i rzeź­by, usta­na­wiał na­gro­dy dla za­chę­ty ar­ty­stów, urzą­dzał do­rocz­ne wy­sta­wy, otwie­rał Mu­zeum i, za przy­kła­dem Aten i Rzy­mu, nada­wał wznio­słą ce­chę ob­cho­dom świąt i uro­czy­sto­ściom ża­łob­nym.

Ale sztu­ka fran­cu­ska, tak daw­niej ce­nio­na w An­glii, Niem­czech, Ro­sji, Pol­sce, nie mia­ła już zby­tu za gra­ni­cą. Ama­to­rzy ma­lar­stwa, mi­ło­śni­cy sztu­ki, wiel­cy pa­no­wie i fi­nan­si­ści, byli zruj­no­wa­ni, emi­gro­wa­li lub się ukry­wa­li. Lu­dzie, któ­rych Re­wo­lu­cja zbo­ga­ci­ła, chło­pi-na­byw­cy dóbr na­ro­do­wych, gieł­dzia­rze, do­staw­cy woj­sko­wi, ajen­ci z Pa­la­is-Roy­al nie śmie­li jesz­cze po­ka­zać swe­go bo­gac­twa; zresz­tą nie in­te­re­so­wa­li się ma­lar­stwem. Aby sprze­dać ob­raz, trze­ba było roz­gło­su ta­kie­go Re­gnault lub zręcz­no­ści mło­de­go Ge­rar­da. Greu­ze, Fra­go­nard, Ho­uin do­pro­wa­dze­ni byli do nę­dzy. Prud'hon le­d­wie mógł wy­ży­wić żonę i dzie­ci ma­ły­mi ry­sun­ka­mi, któ­re Co­pia ry­to­wał tech­ni­ką punk­to­wa­nia. Pa­trio­tycz­ni ma­la­rze Hen­ne­qu­in, Wi­car, To­pi­no-Le­brun przy­mie­ra­li gło­dem. Ga­me­lin, nie mo­gąc po­nieść kosz­tów ob­ra­zu, nie ma­jąc czym za­pła­cić mo­de­la ani ku­pić far­by, mógł za­le­d­wie na­szki­co­wać wiel­kie płót­no przed­sta­wia­ją­ce „Ty­ra­na gna­ne­go do pie­kła przez Fu­rie“. Płót­no to po­kry­wa­ło pól pra­cow­ni strasz­ny­mi nie do­koń­czo­ny­mi po­sta­cia­mi i mnó­stwem zie­lo­nych wę­żów, wy­cią­ga­ją­cych po­dwój­ne ha­czy­ko­wa­te ję­zy­ki. Na pierw­szym pla­nie, na lewo, moż­na było roz­po­znać chu­de­go i po­sęp­ne­go Cha – rona na ło­dzi. Była to pra­ca po­tęż­na, o pięk­nym ry­sun­ku, ale trą­ci­ła ma­nie­rą szkol­ną. Dla­te­go wię­cej ta­len­tu i na­tu­ral­no­ści było w dru­gim ob­ra­zie, mniej­szych roz­mia­rów, tak­że nie wy­koń­czo­nym, wi­szą­cym w naj­le­piej oświe­tlo­nym miej­scu pra­cow­ni. Ob­raz przed­sta­wiał Ore­ste­sa, któ­re­mu sio­stra, Elek­tra, po­ma­ga unieść się na łożu bo­le­ści. Mło­da dziew­czy­na tkli­wym ge­stem od­gar­nia­ła zwi­chrzo­ne wło­sy, za­sła­nia­ją­ce oczy bra­ta. Gło­wa Ore­ste­sa, tra­gicz­na i pięk­na, mia­ła wiel­kie po­do­bień­stwo do twa­rzy sa­me­go ar­ty­sty.

Ga­me­lin czę­sto ze smut­kiem pa­trzał na tę kom­po­zy­cję. Nie­raz ręce jego, drżą­ce chę­cią ma­lo­wa­nia, wy­cią­ga­ły się ku śmia­ło na­szki­co­wa­nej po­sta­ci Elek­try i opa­da­ły bez­sil­nie. Ma­larz pe­łen był za­pa­łu i du­sza jego po­żą­da­ła rze­czy wiel­kich, ale mu­siał wy­czer­py­wać się pra­ca­mi ro­bio­ny­mi na ob­sta­lu­nek, co wy­ko­ny­wał bar­dzo mier­nie, mu­siał bo­wiem za­do­wa­lać po­spo­li­te gu­sta, nie umiał też drob­nym rze­czom nadać ce­chy ta­len­tu. Ry­so­wał ob­raz­ki ale­go­rycz­ne; przy­ja­ciel jego De­sma­his dość zręcz­nie ry­to­wał je czar­no lub barw­nie, za mar­ną cenę na­by­wał je odeń han­dlarz ry­cin z uli­cy Ho­no­rée, oby­wa­tel Bla­ise. Ale han­del ry­ci­na­mi szedł co­raz go­rzej, jak ma­wiał Bla­ise, któ­ry od ja­kie­goś cza­su nie chciał nic ku­po­wać.

Tym ra­zem jed­nak Ga­me­lin, któ­re­go po­trze­ba czy­ni­ła prze­myśl­nym, po­wziął nowy i szczę­śli­wy po­mysł, ma­ją­cy, jak mu się zda­wa­ło, przy­nieść ma­ją­tek han­dla­rzo­wi ry­cin, ry­tow­ni­ko­wi i jemu: tym po­my­słem była ta­lia kart pa­trio­tycz­nych, w któ­rej kró­lów, damy i wa­le­tów daw­ne­go po­rząd­ku za­ste – po­wa­ły ob­raz­ki Wol­no­ści, Ge­niu­szów, Rów­no­ści. Wszyst­kie fi­gu­ry były już na­szki­co­wa­ne, nie­któ­re zu­peł­nie wy­koń­czo­ne i pil­no mu było od­dać przy­ja­cie­lo­wi De­sma­his te, któ­re uwa­żał za go­to­we do ry­to­wa­nia. Naj­lep­szą zda­wa­ła mu się fi­gu­ra przed­sta­wia­ją­ca ochot­ni­ka w trój­gra­nia­stym ka­pe­lu­szu, w nie­bie­skim mun­du­rze z czer­wo­ny­mi wy­pust­ka­mi, w żół­tych spodniach i czar­nych ka­ma­szach, sie­dzą­ce­go na skrzy­ni, z no­ga­mi na sto­sie kul, z ka­ra­bi­nem mię­dzy ko­la­na­mi. Był to „oby­wa­tel kie­ro­wy“, za­stę­pu­ją­cy wa­le­ta kier. Od sze­ściu mie­się­cy Ga­me­lin z za­wsze jed­na­kim upodo­ba­niem ry­so­wał ochot­ni­ków. Sprze­dał ich kil­ku w dniach za­pa­łu. Kil­ku wi­sia­ło na ścia­nach pra­cow­ni, pię­ciu czy sze­ściu, ma­lo­wa­nych akwa­re­lą, gwa­szem, kred­ka­mi, wa­la­ło się po sto­le i krze­słach. W lip­cu 92 roku, gdy na wszyst­kich pla­cach Pa­ry­ża wzno­si­ły się es­tra­dy dla za­cią­gu ochot­ni­ków, gdy ze wszyst­kich szyn­ków przy­bra­nych zie­le­nią roz­le­ga­ły się okrzy­ki: „Niech żyje na­ród! Żyć wol­nym lub umrzeć!“, Ga­me­lin nie mógł przejść mimo Ra­tu­sza lub Pont-Neuf, żeby ser­ce jego nie wy­ry­wa­ło się pod na­miot fla­ga­mi przy­bra­ny, w któ­rym urzęd­ni­cy z trój­ko­lo­ro­wą szar­fą za­pi­sy­wa­li na­zwi­ska ochot­ni­ków przy dźwię­kach „Mar­sy­lian­ki“. Ale gdy­by się był za­cią­gnął do sze­re­gów, mat­ka po­zo­sta­ła­by była bez chle­ba.

Po­prze­dzo­na świ­stem swe­go cięż­kie­go od­de­chu, oby­wa­tel­ka wdo­wa Ga­me­lin we­szła do pra­cow­ni spo­co­na, czer­wo­na, zdy­sza­na. Na­ro­do­wa ko­kar­da nie­dba­le była przy­cze­pio­na do jej czep­ka i każ­dej chwi­li gro­zi­ła od­pad­nię­ciem. Po­sta­wi­ła ko­szyk na krze­śle i, sto­jąc, aby ła­twiej jej było od­dy­chać, za­czę­ła bia­dać nad dro­ży­zną żyw­no­ści.

Za ży­cia męża była wła­ści­ciel­ką skle­pu no­żow­ni­cze­go w uli­cy Gre­nel­le-Sa­int-Ger­ma­in pod go­dłem „La Vil­le de Châtel­le­rault“; te­raz bied­na ko­bie­ci­na żyła przy synu ma­la­rzu. Był on star­szym z jej dwoj­ga dzie­ci. Co do cór­ki Ju­lii, nie­gdyś mod­niar­ki z uli­cy Ho­no­réé, le­piej było nie wie­dzieć, co się z nią dzie­je, bo nie­bez­piecz­nie było przy­zna­wać się, że wy­emi­gro­wa­ła z ja­kimś ary­sto­kra­tą.

– Boże, Boże – wzdy­cha­ła oby­wa­tel­ka po­ka­zu­jąc sy­no­wi bo­che­nek ciem­ne­go pie­czy­wa – chleb do­cho­dzi cen ba­jecz­nych, a nie jest na­wet czy­sto pszen­ny. Na tar­gu nie ma ani jaj, ani ja­rzyn, ani sera. Od ży­wie­nia się kasz­ta­na­mi sami za­mie­ni­my się w kasz­ta­ny.

Po dłu­giej chwi­li cią­gnę­ła da­lej:

– Wi­dzia­łam na uli­cy mat­ki, któ­re nie mia­ły czym po­ży­wić drob­nych dzie­ci. Nę­dza jest wiel­ka wśród bied­ne­go ludu. I to tak trwać bę­dzie, aż spra­wy nie po­wró­cą do po­rząd­ku.

– Mat­ko – rzekł Ga­me­lin marsz­cząc brwi – głód ten za­wdzię­cza­my afe­rzy­stom i gieł­dzia­rzom, któ­rzy ogła­dza­ją lud i w zmo­wie z ze­wnętrz­ny­mi nie­przy­ja­ciół­mi chcą znisz­czyć wol­ność, a Re­pu­bli­kę oby­wa­te­lom nie­na­wist­ną uczy­nić. Oto do cze­go pro­wa­dzą spi­ski Bris­so­tów, zdra­dy Pétio­nów i Ro­lan­dów! To szczę­ście jesz­cze, że uzbro­je­ni fe­de­ra­li­ści nie mor­du­ją w Pa­ry­żu pa­trio­tów, któ­rych głód nie dość szyb­ko tępi! Nie ma cza­su do stra­cę – nia: trze­ba wy­zna­czyć cenę na mąkę i gi­lo­ty­no­wać każ­de­go, kto spe­ku­lu­je na żyw­no­ści ludu, pod­sy­ca bunt i zma­wia się z nie­przy­ja­cie­lem. Kon­went wła­śnie usta­no­wił nad­zwy­czaj­ny try­bu­nał do są­dze­nia spi­skow­ców. Skła­da się on z pa­trio­tów – ale czy człon­ko­wie jego będą mie­li dość ener­gii, by bro­nić Oj­czy­zny prze­ciw­ko wszyst­kim jej wro­gom? Brak nam lu­dzi. Dan­ton jest dziel­ny, ale ze­psu­ty! Ro­be­spier­re po­sia­da cno­ty oby­wa­tel­skie, ale nie ma wpły­wu na ko­le­gów. Cała na­dzie­ja na­sza jest w Ma­ra­cie; ten ko­cha lud, poj­mu­je jego in­te­re­sy i słu­ży im. On pierw­szy za­wsze de­ma­sko­wał zdraj­ców i unie­moż­li­wiał spi­ski; jest nie­ustra­szo­ny i nie­prze­kup­ny. On je­den jest w sta­nie oca­lić za­gro­żo­ną Re­pu­bli­kę.

Oby­wa­tel­ka Ga­me­lin po­trzą­snę­ła gło­wą, przy czym ko­kar­da spa­dła z jej czep­ka.

– Daj po­kój, Ewa­ry­ście! Twój Ma­rat jest czło­wiek jak każ­dy inny i nie wię­cej wart od in­nych. Mło­dy je­steś, masz jesz­cze złu­dze­nia. Co dziś mó­wisz o Ma­ra­cie, mó­wi­łeś daw­niej o Mi­ra­be­au, o La­fay­et­cie, o Pétio­nie, Bris­so­cie.

– Nig­dy! –za­wo­łał Ga­me­lin, szcze­rze nie­pa­mię­tli­wy.

Oczy­ściw­szy róg sto­łu z pa­pie­ru, ksią­żek, pędz­li i ołów­ków, oby­wa­tel­ka usta­wi­ła fa­jan­so­wą wazę, dwie bla­sza­ne mi­secz­ki, dwa wi­del­ce, bo­che­nek czar­ne­go chle­ba i dzban kwa­śne­go wina.

Syn i mat­ka w mil­cze­niu zje­dli zupę i za­koń­czy­li obiad ka­wał­kiem sma­żo­nej sło­ni­ny. Mat­ka, po­ło­żyw­szy sło­ni­nę na chleb, po­waż­nie scy­zo­ry­kiem wkła­da­ła ka­wał­ki do swych bez­zęb­nych ust i z sza­cun­kiem żuła po­ży­wie­nie, któ­re tak dro­go kosz­to­wa­ło. Naj­lep­szą część po­zo­sta­wi­ła dla syna, któ­ry był roz­tar­gnio­ny i za­du­ma­ny.

– Jedz, Ewa­ry­ście – mó­wi­ła od cza­su do cza­su – jedz! – i sło­wo to mia­ło w jej ustach po­wa­gę re­li­gij­ne­go do­gma­tu.

I na nowo roz­po­czę­ła żale nad dro­ży­zną żyw­no­ści, a Ga­me­lin na nowo żą­dał usta­no­wie­nia cen, jako je­dy­ne­go leku na to zło.

– Nie ma już pie­nię­dzy – mó­wi­ła sta­ra – emi­gran­ci wszyst­ko za­bra­li. Nie ma już kre­dy­tu. O wszyst­kim zwąt­pić trze­ba.

– Nie szem­raj, mat­ko! – za­wo­łał Ga­me­lin. – Cóż zna­czy na­sza bie­da i cier­pie­nia chwi­lo­we? Re­wo­lu­cja na wie­ki całe da szczę­ście ludz­ko­ści.

Za­cna nie­wia­sta za­mo­czy­ła chleb w wi­nie. Hu­mor jej oży­wił się, z uśmie­chem my­śla­ła o cza­sach mło­do­ści, kie­dy to w dzień uro­dzin kró­la tań­czy­ła na mu­ra­wie. Przy­po­mnia­ła so­bie dzień, w któ­rym Jó­zef Ga­me­lin oświad­czył się o jej rękę, i szcze­gó­ło­wo opo­wia­dać za­czę­ła, jak się to sta­ło.

Mat­ka po­wie­dzia­ła: „Ubierz się, pój­dzie­my na plac de Gre­ve do skle­pu pana Bie­nas­sis, ju­bi­le­ra, przyj­rzeć się kaź­ni Da­mien­sa“. Trud­no im było prze­ci­snąć się przez ciż­bę cie­ka­wych. W skle­pie pana Bie­nas­sis mło­de dziew­czę za­sta­ło Jó­ze­fa Ga­me­li­na, przy­bra­ne­go od­święt­nie; zro­zu­mia­ła też od razu, o co cho­dzi. Cały czas, gdy sta­ła przy oknie, by wi­dzieć, jak kró­lo­bój­cę tar­ga­no klesz­cza­mi, po­le­wa­no to­pio­nym oło­wiem, szar­pa­no czwór­ką ko – ni i rzu­ca­no w ogień, pan Jó­zef Ga­me­lin, sto­ją­cy za nią, pra­wił jej kom­ple­men­ty, uno­sił się nad jej ki­bi­cią, cerą, wło­sa­mi.

Tu wy­chy­li­ła kie­li­szek do dna i da­lej roz­pa­mię­ty­wa­ła swo­je ży­cie.

– Wy­da­łam cię na świat, Ewa­ry­ście, prę­dzej, niż się spo­dzie­wa­łam, bo­wiem cię­żar­ną bę­dąc, prze­lę­kłam się bar­dzo na Ponf-Neuf, gdzie nie­mal oba­li­li mnie cie­ka­wi, bie­gną­cy pa­trzeć na stra­ce­nie pana de Lal­ly. Uro­dzi­łeś się drob­ny i ni­kły. Dok­tor nie są­dził, że żyć bę­dziesz. Ale ja wie­dzia­łam, że Bóg zro­bi mi tę ła­skę i cie­bie za­cho­wa. Wy­cho­wa­łam cię, jak mo­głam naj­le­piej, nie szczę­dząc ani tru­dów, ani wy­dat­ków. Na­le­ży przy­znać, Ewa­ry­ście, że oka­za­łeś się wdzięcz­ny za to i że od dzie­ciń­stwa o ile moż­no­ści wy­na­gra­dza­łeś te sta­ra­nia. Z na­tu­ry by­łeś ła­god­ny i piesz­czo­tli­wy. Sio­stra two­ja nie mia­ła złe­go ser­ca, ale była sa­mo­lub­na i gwał­tow­na. Ty mia­łeś wię­cej li­to­ści dla nie­szczę­śli­wych niż ona. Gdy urwi­sy z na­szej dziel­ni­cy wy­bie­ra­li gniaz­da z drzew, sta­ra­łeś się za­wsze wy­rwać pta­szy­ny z ich rąk, by zwró­cić je mat­ce, i ustę­po­wa­łeś do­pie­ro, gdy cię bo­le­śnie po­bi­li i sko­pa­li. Ma­jąc lat sie­dem, za­miast sprze­czać się z roz­ma­ity­mi ło­bu­za­mi, sze­dłeś spo­koj­nie uli­cą, po­wta­rza­jąc ka­te­chizm. Wszyst­kich spo­ty­ka­nych ubo­gich spro­wa­dza­łeś do domu, by dać im jał­muż­nę, tak że zmu­szo­na by­łam wy­bić cię, abyś się od tego od­zwy­cza­ił. Nie mo­głeś pa­trzeć bez łez na czy­jeś cier­pie­nie. Wy­ro­słeś na bar­dzo pięk­ne­go chłop­ca. Ku wiel­kie­mu memu zdzi­wie­niu zda­wa­łeś się nie wie­dzieć o tym, nie tak jak więk­szość ład­nych chłop­ców, któ­rzy pysz­ni są ze swej uro­dy.

Sta­ra mat­ka mó­wi­ła praw­dę. Ewa­ryst w dwu­dzie­stym roku ży­cia miał ślicz­ne i po­waż­ne rysy twa­rzy, pięk­ność za­ra­zem su­ro­wą i ko­bie­cą, rysy Mi­ner­wy. Te­raz jego po­sęp­ne oczy i bla­da twarz były wy­ra­zem du­szy smut­nej i na­mięt­nej. Jed­nak wzrok jego, gdy zwró­cił go na mat­kę, od­zy­skał na chwi­lę sło­dycz pierw­szej mło­do­ści.

– Mógł­byś był ko­rzy­stać z twej uro­dy – mó­wi­ła da­lej – by la­tać za dziew­czę­ta­mi, ale wo­la­łeś zo­sta­wać przy mnie w skle­pie i zda­rza­ło mi się nie­raz prze­mo­cą od­ry­wać cię od mych spód­nic, byś szedł za­ba­wić się z to­wa­rzy­sza­mi. I na łożu śmier­tel­nym, mój Ewa­ry­ście, za­świad­czę, że je­steś do­brym sy­nem. Po śmier­ci ojca wzią­łeś mnie pod opie­kę i cho­ciaż za­wód twój nie­wie­le ci przy­no­si, nie po­zwo­li­łeś nig­dy, by mi na czym­kol­wiek zby­wa­ło. Je­śli dziś obo­je je­ste­śmy bied­ni i wszyst­kie­go po­zba­wie­ni, nie mogę ci z tego ro­bić za­rzu­tu; win­na temu Re­wo­lu­cja.

Ma­larz zro­bił gest prze­cze­nia, ale ona, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi, mó­wi­ła da­lej:

– Nie je­stem ary­sto­krat­ką. Zna­łam moż­nych w ca­łej ich po­tę­dze i mogę po­wie­dzieć, że nad­uży­wa­li swo­ich przy­wi­le­jów. Wi­dzia­łam, jak ojca twe­go obi­li lo­ka­je księ­cia de Ca­na­le­il­les dla­te­go, że nie dość szyb­ko ustą­pił z dro­gi ich panu. Nie lu­bi­łam Au­striacz­ki; była dum­na i za dużo wy­da­wa­ła. Co do kró­la, są­dzi­łam, że jest do­bry, i do­pie­ro pro­ces jego i ska­za­nie zmie­ni­ły mój po­gląd. Jed­nym sło­wem, nie ża­łu­ję daw­ne­go po­rząd­ku rze­czy, cho­ciaż prze­ży­łam wów­czas nie­jed­ną chwi­lę we­so­łą. Ale nie mów mi, że Re­wo­lu­cja za­pro­wa­dzi rów­ność: lu­dzie nig­dy nie będą rów­ni, to jest nie­moż­li­we, choć­by kraj do góry no­ga­mi prze­wró­co­no; za­wsze będą wiel­cy i mali, tłu­ści i chu­dzi.

Tak roz­ma­wia­jąc, usta­wia­ła ku­chen­ne sprzę­ty. Ma­larz już jej nie słu­chał. Szu­kał w my­śli syl­wet­ki san­kiu­lo­ta w czer­wo­nej czap­ce i kar­ma­nio­li, któ­ry miał w jego ta­lii kart za­stą­pić wa­le­ta pik, ska­za­ne­go na za­gła­dę. Wtem za­skro­ba­no do drzwi i do pra­cow­ni we­szła dziew­czy­na wiej­ska, sze­ro­ka, ni­ska, ruda, z krzy­wy­mi no­ga­mi, z biel­mem na le­wym oku, z okiem pra­wym tak bla­do­nie­bie­skim, że zda­wa­ło się bia­łe, z ogrom­ny­mi war­ga­mi i wy­sta­ją­cy­mi zza nich zę­ba­mi.

Za­py­ta­ła Ga­me­li­na, czy to on jest ma­la­rzem i czy może zro­bić por­tret jej na­rze­czo­ne­go, Fer­ran­da (Ju­lia­na), ochot­ni­ka w ar­mii ar­deń­skiej.

Ga­me­lin od­rzekł, że bar­dzo chęt­nie zro­bi por­tret za po­wro­tem dziel­ne­go wo­ja­ka. Dziew­czy­na ła­god­nie, a na­tar­czy­wie pro­si­ła, by ze­chciał uczy­nić to za­raz.

Ma­larz, uśmie­cha­jąc się mimo woli, za­uwa­żył, że bez mo­de­lu ma­lo­wać nie może. Bied­na dziew­czy­na nic na to nie od­rze­kła: wi­docz­nie nie prze­wi­dzia­ła była tej trud­no­ści. Z gło­wą prze­chy­lo­ną na lewe ra­mię, z rę­ka­mi zło­żo­ny­mi na brzu­chu, sta­ła nie­ru­cho­ma, mil­czą­ca, tro­chę przy­gnę­bio­na. Roz­ba­wio­ny i wzru­szo­ny tą wiel­ką na­iw­no­ścią ma­larz, chcąc po­cie­szyć zmar­twio­ną ko­chan­kę, wsu­nął jej w rękę wi­ze­ru­nek ochot­ni­ka ma­lo­wa­ny akwa­re­lą i za­py­tał, czy tak wy­glą­da jej na­rze­czo­ny z Ar­den­nów. Dziew­czy­na wle­pi­ła w pa­pier spoj­rze­nie swe­go mar­twe­go oka, któ­re po­wo­li oży­wi­ło się, za­bły­sło, za­ja­śnia­ło;

sze­ro­ka twarz jej roz­kwi­tła ra­do­snym uśmie­chem.

– To jego praw­dzi­we po­do­bień­stwo – rze­kła wresz­cie – to Fer­rand, jak żywy.

I za­nim ma­larz po­my­ślał o ode­bra­niu jej kart­ki, ona drob­no i sta­ran­nie zło­ży­ła, ją swy­mi gru­by­mi czer­wo­ny­mi pal­ca­mi i, wsu­nąw­szy ją szyb­ko mię­dzy gors i ko­szu­lę, dała ar­ty­ście asy­gna­tę na pięć fran­ków, skło­ni­ła się i wy­szła, lek­ko ku­le­jąc.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: