- W empik go
Bohaterowie nie naszych czasów - ebook
Bohaterowie nie naszych czasów - ebook
Todler wyszedł z bramy z niezapalonym papierosem w ustach. — Pogoda się psuje — zauważyła Tiara, zapinając krótki płaszczyk. Ledwie wsiedli do auta, lunął deszcz. — Czuję się jakbym zjeżdżał na sankach ze stromego zbocza — powiedział. — Trochę mi się nie podoba to, co może czekać na dole. Tiara prychnęła lekceważąco i przekręciła kluczyk. Silnik zarzęził i zgasł. Spróbowała ponownie. Znowu chwila hałasu i nic. — No zapal wreszcie — parsknęła. Toddler zapalił papierosa. — Nie mówiłam do ciebie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-231-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Zadanie wykonane — powiedział i skinął głową w kierunku kapitana Zatapatika a ten wykonał kilka gestów dłonią i do pokoju wsypało się siedmiu komandosów.
Rick odprężył się i spokojnym krokiem ruszył za nimi. Podszedł do pancernej szafy otwartej wytrychem przez jednego z chłopaków. Szafa wykonana była z lśniącego metalu a wewnętrzna strona jej gładko wypolerowanych drzwi mogła służyć za lustro więc cofnął się dwa kroki i z uznaniem zmierzył wzrokiem swoje odbicie. Pięknie wypolerowane oficerki lśniły tak intensywnie, że mogłyby śmiało stanąć w szranki z drzwiami i nie zostałyby bez punktu. Wpuszczone za cholewy nogawki oliwkowych bojówek z dużymi kieszeniami na udach zdawały się pasować do eleganckiego obuwia na zasadzie kontrastu — niestety tylko w opinii Ziemsky’ego, któremu zdawało się, że umiejętnie przełamał konwencję. Do spodni pasował za to czarny, elastyczny podkoszulek opinający ciasno płaski brzuch, szeroki tors i odkrywający umięśnione ramiona okraszone sztuczną opalenizną oraz dość pospolitym tatuażem przedstawiającym czaszkę wenusjańskiego bizona. Chodzi oczywiście o Wenus Bis bo przecież nie zwykłą Wenus, gdzie nie ma życia.
Ric Ziemsky napiął mięśnie i obejrzał się z każdej strony a następnie poprawił fryzurę. Wbrew przyjętej w oddziałach szturmowych modzie nosił dość długie włosy, zaczesane do tyłu w taki sposób by w miarę możliwości nie zasłaniały oczu a plereza z tyłu prawie dosięgała linii ramion. Nie czuł się kobietą ani hippisem, ale chciał mieć swój styl.
— Te, Dwójka. Nie gap się tyle w lustro bo ciuciaca zobaczysz — krzyknął dowódca.
— Jakiego znowu ciuciaca?
— Rogatego!
— Nie rozumiem — powiedział Rick, po czym zamknął szafę i podszedł do zniszczonego siłą eksplozji biurka. Spróbował wyjąć szufladę, ale nie dał rady. Zgromadzeni w pomieszczeniu żołnierze roześmiali się z opóźnieniem rozbawieni tekstem o ciuciacu, a następnie kolejno wyszli przez okno by zająć się sprzątaniem podwórza.
— Zaklinowała się cholera jedna — warknął Rick z wysiłkiem i zaczął kopać szufladę z energią jakiej sam się po sobie nie spodziewał. Wreszcie coś drgnęło i szuflada wsunęła się jeszcze głębiej. Przestał kopać i ponownie szarpnął. Coś się urwało, coś zgrzytnęło i szuflada spadła na podłogę. Nie było w niej nic, oprócz tekturowego pudełka zawierającego trzy cygara.
— Nagroda — powiedział Zatapatik.
— Dzięki — odrzekł Rick, podszedł do dowódcy i poczęstował go jednym z cygar. Drugie obdarł z celofanu i umieścił między zębami. Mężczyźni oparli pośladki o parapet wystawiając spocone plecy na działanie ciepłego wiatru i rozkoszowali się chwilą spokoju. — Coś mi się kojarzy z tymi ciuciacami… To nie są takie kozy z jakiejś planety?
— Brawo! — odrzekł kapitan. — Podobne do kóz zwierzęta z planety Narak. W pyskach można doszukać się trochę więcej podobieństwa do człowieka niż u zwykłej kozy więc niektórzy nazywają je diabłami. Rozumiesz?
— Tak. Że niby nie mam patrzeć w lustro bo zobaczę diabła — westchnął Rick czując lekkie zażenowanie poziomem dowcipu.
— Brawo! Trzymaj się mnie to zmądrzejesz. W moich wypowiedziach często pojawiają się podobne smaczki… Na przykład czy wiesz, że na Naraku grawitacja jest dokładnie taka sama jak na starej dobrej Ziemi a co za tym idzie przyspieszenie Narakańskie jest równe średnio 9,8066 jak na planecie naszego pochodzenia? No? Zapamiętałeś tę wartość? Powtórz!
Rick nic nie odpowiedział tylko pokiwał z współczuciem głową.
Jak to jest, pomyślał, że im ktoś jest większym idiotą tym wyższe zajmuje stanowisko?
— To proste — odpowiedział dowódca. — Idioci nie czują wstydu z powodu swojej niekompetencji i pchają się na chama gdzie popadnie. Nie boją się kompromitacji. Ludzie inteligentni mają świadomość swoich ograniczeń więc nie szarżują. Poza tym ich umysły są zazwyczaj zajęte innymi sprawami niż jakaś tam kariera.
— O cholera! Zapomniałem, że pan jest telepatą.
— Nie szkodzi. Najważniejsze, że myśląc o idiotach nie miałeś na myśli mnie! — krzyknął kapitan Zatapatik i z całej siły klepnął Ricka w bark po czym parsknął śmiechem. — Zwłaszcza, że nie oglądam się przy ludziach w lustrze prężąc muskuły jak jakiś hiacynt.
— Faktycznie — odpowiedział zmieszany komandos.
— No właśnie — westchnął dowódca wyrażając w ten sposób podziw dla samego siebie. — Niezła była ta moja wypowiedź. Dobrze rozłożyłem akcenty, wywołałem suspens a na koniec przywaliłem! Krótko mówiąc dołożyłem do pieca. Ot kolejna perełka w moim wykonaniu.
Ziemsky znów poczuł falę zawstydzenia ale opanował ją szybko i pomyślał tylko: „narcyz”.
Zatapatik najwyraźniej odebrał przekaz bo zarumienił się lekko na policzkach. Nic jednak nie powiedział. W tym momencie coś grzmotnęło.
Obaj mężczyźni upadli na podłogę. Upuszczone cygara także.
— Co to jest do diabła? — ryknął kapitan.
Przez okno wsypała się szeroka wiązka promieni laserowych zamieniając ściany pomieszczenia w coś na podobieństwo szwajcarskiego sera.
— Atakują! — jęknął z przerażeniem Ziemsky. — Ale kto?
Przez twarz dowódcy przemknął uśmiech.
— Masz głos jak z dupy włos — powiedział. — Strach cię obleciał?
Faktycznie Rick trząsł się ze strachu. Z trudem panował nad fizjologią a każda komórka mózgu, wrzeszczała, że trzeba uciekać. Ba! Mózgu? Każda komórka ciała, nawet paznokci i włosów kazała mu rozpocząć szybki bieg. Pytanie tylko, dokąd?
— Kto to atakuje, psia krew? — dowódca usiłował przekrzyczeć odgłosy strzelaniny. — Przecież to miały być tylko ćwiczenia.
W tym momencie na dworze coś gruchnęło i po chwili przez okno wpadła głowa jednego z niższych oficerów a za nią tuman kurzu zmieszanego z dymem oraz delikatną mgiełką utworzoną z drobinek krwi.
Kapitan Zatapatik podczołgał się do głowy, chwycił ją za włosy i błyskawicznie wrócił pod parapet by oprzeć się plecami o ścianę.
— Co jest? — zapytał.
— Urwało mi głowę — powiedziała głowa. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ oficer nazwiskiem Digital był pół cyborgiem czyli tylko w trzech czwartych człowiekiem. Tak się szczęśliwie złożyło, że akurat jego głowa (nie licząc nosa i małżowin usznych) była mechaniczna i sztuczna, dopóki starczyło więc zasilania mogła odpowiedzieć:
— Zaatakowali nas Harodiganie!
— Jak to? — zdziwił się kapitan.
— Nie wiem — odpowiedziała zgodnie z prawdą głowa.
Dowódca potrząsnął nią silnie i wrzasnął:
— Mów, jaka jest sytuacja? Gadaj!
— Wylądowała tylko jedna mała korweta, ale musieli być w niej nieźle upchani bo wysypało się ich chyba z pięćdziesięciu. Zginąłem od pierwszego wystrzału z powietrza i jak by tego było mało wylądowali mi na brzuchu jednym wspornikiem, psia krew. Widziałem jak wysiadali — nasi od razu poszli w rozsypkę i pewnie tam się broni jeszcze z pięciu. Jeden z naszych przywalił granatem termicznym… Statek wybuchł a mi urwało wtedy głowę.
— Dobra — powiedział kapitan Zatapatik ostrożnie odstawiając fragment Digitala. — To mamy jakąś tam szansę. Jeżeli stracili statek a kilku naszych ciągle ich ostrzeliwuje to możemy się włączyć. Bierz blaster i na „cztery” wyskakujemy!
Rick zmartwiał. Czuł, że kiedy tylko wynurzy się z okiennego otworu ktoś przeszyje go serią. Widział oczami wyobraźni swoje flaki wyskakujące z dziury w plecach wraz z kawałkami kręgosłupa i przepchniętymi przez wiązkę energii guzikami koszuli. Po chwili dopiero zdał sobie sprawę, że nie ma na sobie koszuli tylko czarny podkoszulek i ta myśl pozwoliła mu na moment zebrać się w sobie. Podczołgał się do leżącego obok biurka blastera, chwycił go oburącz i spojrzał w stronę dowódcy.
— Teraz! — krzyknął Zatapatik i wstał błyskawicznie, składając się do strzału. Nie zdążył jednak nacisnąć spustu, bo coś skosiło całą górną połowę jego ciała. Stało się to tak błyskawicznie, że w chwili gdy czerwona breja rozmazywała się po ścianie, nogi jeszcze stały a nawet zdążyły cofnąć się kilka kroków zanim upadły.
Rick zamarł w bezruchu i trwał tak dobre kilka chwil otwierając oczy tak szeroko, że nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że to w ogóle możliwe. Przez mózg przedarło się tysiąc obrazów, choć twierdzenie, że był to rodzaj filmu ukazującego całe życie można by uznać za nadużycie.
— Ja nie chcę umierać — cedził teatralnym szeptem, drżąc pod ścianą. — Nie po to wstąpiłem do wojska, żeby walczyć! Przecież jest okres pokoju… Należymy do Unii Planet, jesteśmy w Pakcie Górnogalaktycznym… Są gwarancje bezpieczeństwa! Kto to strzela? Dlaczego? Czy po to spędzałem tyle czasu na siłowni, na solarium… po to wydałem fortunę na stylistę by teraz ginąć? Ja chcę być na swojej planecie! Ja chcę paradować! Ja chcę podrywać dziewczyny i imponować dzieciakom. Przecież nie wolno zabijać, wojsko jest tylko po to by pilnować pokoju! Pokój! Pokój! Stabilizacja. Co się dzieje?
Rozglądał się jak szalony muskając dzikim wzrokiem przypadkowe fragmenty zrujnowanego pomieszczenia. Karabin przyciskał do piersi z taką siłą, że aż zsiniały mu dłonie. Myśli utraciły formę uporządkowanych słów i zamieniły się w nieartykułowany natłok wrażeń. Poczucie niemocy, strach i panika walczyły o lepsze ze smutkiem i rezygnacją. Walka z odruchem wymiotnym towarzyszyła refleksji o kruchości życia, wizja zmasakrowanego ciała, urwanej głowy, wypychała wyobrażenie sprinterskiego biegu po życie a na to wszystko nakładał się wizerunek spokojnego domu i spaceru po łące.
— Nie chcę umierać. Nie chcę być żołnierzem. Ja chcę tylko spokojnie żyć. Dlaczego nie zostałem ogrodnikiem? Dlaczego nie wybrałem zawodu kuśnierza? Ja chcę być organistą — bełkotał żałosnym tonem. — Cóż za trauma! Gdzie jest psycholog? Dlaczego nie ma go z nami? Kto odpowie?
Jak każdy ssak w opresji zapragnął nagle poczuć coś w ustach. Oderwał dłoń od karabinu i namacał leżące na podłodze cygaro. Po chwili zaczął je ssać głośno mlaskając.
— Już dobrze — myślał. — Już dobrze. Ssę!
Nie uspokoił się jednak i już miał się rozpłakać gdy wtem do pokoju coś wpadło. Stuknęło o blat wraku biurka i bez łoskotu spadło na podłogę. Był to granat termiczny. Do Ricka dotarło, że nie żyje. Granat termiczny wybucha dwie-trzy sekundy po zetknięciu z dowolną powierzchnią. Nie ma czasu na reakcję. To koniec.
Poczuł niewiarygodną rozpacz, zmieniającą się w ułamku sekundy w potworny gniew. Uznał, że śmierć, której tak się obawiał właśnie nadeszła. Stracił nadzieję na przetrwanie i w tej sytuacji nie miał już się czego bać. Myśli o życiu, tęsknota do domu, przygód, dziewczyn, szybkich samochodów, żal, wspomnienie dzieciństwa i pragnienie pokoju — wszystko znikło ustępując miejsca wszechogarniającej furii i pragnieniu zemsty. Zapałał dziką żądzą odwetu!
Poderwał się nagle, stanął twarzą do okna i zaczął szyć ze swojego wielkiego karabinu. Walił gdzie popadnie nie uchylając się przed zmierzającymi w jego kierunku wiązkami laserowymi i pociskami. Coś przeszyło jego ramię, coś innego drasnęło brzuch. Nie zwrócił na to uwagi. Strzelał jak szalony stojąc w oknie i nie kłaniając się śmierci.
Wreszcie wyczerpał magazynek. Stał chwilę ciężko dysząc… Nic się nie wydarzyło. Granat termiczny nie wybuchł, a żaden z wrogów nie odpowiadał ogniem. Podwórze usiane było trupami.
Powoli wyszedł przez okno. Rozejrzał się i ruszył powoli przed siebie. Gdzieś w oddali lądował statek telewizji EVN.
Rick nie wiedział, że jeden z robotów typu Paparazzi III skierował na niego obiektyw.
Spojrzał na lufę swojego blastera. Była rozgrzana do czerwoności. Przyłożył ją do końcówki cygara i odpalił je. W tym momencie wadliwy granat termiczny w pomieszczeniu za jego plecami eksplodował, tworząc wspaniałe ogniste tło dla wykonywanego przez robota zdjęcia, jakie następnego dnia obiegło pół galaktyki. Rick wyglądał świetnie. Kurz na włosach i sadza na policzkach dodały mu uroku a ściekająca z ramienia stróżka krwi fantastycznie komponowała się z kolorem ognia za plecami. Ricka to jednak nie obchodziło. Splunął tylko jak twardziel i zarzuciwszy nonszalancko broń na ramię ruszył w stronę statku.
*
Zenon należała do trzeciego już pokolenia kobiet, w którym zwykło się nadawać dziewczynkom męskie imiona. Początkowo było to źle widziane, ale gdy zapanowała moda na noszenie okularów problem zniknął. Mimo to nie wszyscy byli w stanie zaakceptować tę praktykę bez zastrzeżeń, np. feministki nie potrafiły orzec czy należy gorszyć się tym zwyczajem, czy raczej cieszyć a niektóre z nich na znak protestu ubierały swoich synów w baletowe spódniczki tutu zwane też paczkami. Szybko jednak uznano powszechnie, że atawistyczny zwyczaj dzielenia imion na męskie i żeńskie to przejaw szowinizmu, więc tzw. „zamiany” stały się codzienną praktyką, choć oczywiście nie codziennie można urodzić dziecko. Przynajmniej jako jednostka, bo w ujęciu globalnym społeczeństwo wystrzeliwuje niemowlaki z prędkością karabinu maszynowego lub przynajmniej procy obsługiwanej przez krzepkiego a zarazem zręcznego operatora.
Zenon siedziała na tarasie restauracji umiejscowionej w sercu jednego z miejskich parków i starała się sięgać wzrokiem tak daleko jak to tylko możliwe, aby rozruszać zmęczone całodziennym wpatrywaniem się w monitor komputera mięśnie gałek ocznych. Obserwowała korony drzew, czerwone dachy otaczających park budynków a czasem nawet spoglądała w górę i przyglądała się przepływającym nad głową obłokom. Najwięcej przyjemności sprawiała jej jednak kontemplacja zieleni toteż szybko spuściła wzrok na trawę i otaczające parkowy staw zarośla. Było ciepło a powietrze ładnie pachniało wodą i promieniami słońca.
— Czy ja mogę przyjąć zamówienie? — zapytał kelner schylając się usłużnie nad stolikiem Zenon i wyrywając ją gwałtownie z błogiej bezmyślności. Zatrzepotała rzęsami i odwróciła wzrok w jego kierunku.
Przed tarasem, należącym do lokalu stało kilkadziesiąt plastikowych krzeseł, które można bezpłatnie zajmować. Stworzono w ten sposób coś na kształt zaimprowizowanego amfiteatru, gdyż w parku odbywał się koncert orkiestry kameralnej. Miejsca na tarasie należały do restauracji i aby je zająć należało zamówić przynajmniej coś do picia. Na tym samym tarasie znajdowało się podwyższenie, zajmowane przez orkiestrę.
Napoje nie są tu tanie i dlatego Zenon zakładała, że siadając na terenie lokalu zapewni sobie spokój oraz przestrzeń odgrodzoną fragmentem umownie wynajętego powietrza od obcych ludzi. Ostatnie czego pragnęła to pospolitowanie się z tłumem.
Nie zdążyła jeszcze przejrzeć karty, ale i tak nie miała na to szczególnej ochoty, więc zamówiła po prostu kawę espresso.
Kelner uśmiechnął się z neutralnym profesjonalizmem lecz w głębi duszy pogratulował sobie, że ma okazję obsługiwać wyjątkowo atrakcyjną kobietę. Zenon była ładna z natury, ale posiadła też umiejętność podkreślania wszystkich swoich walorów przy użyciu odpowiedniego makijażu i stroju. Ubierała się elegancko, w taki sposób aby zaznaczyć swój profesjonalizm i wagę piastowanego stanowiska ale umiała równocześnie nie zamaskować wrodzonego seksapilu. Biała bluzka, krótka popielata spódniczka i eleganckie buty na wysokim obcasie to elementy, jakie w pierwszej kolejności przykuły uwagę kelnera. Nie mógł też nie zauważyć burzy rudych włosów i głębokiego spojrzenia zielonych jak fluorescencyjny mazak oczu. Miał wrażenie, że już ją gdzieś widział i jest to dość prawdopodobne gdyż jako doradca i prawa ręka Głównego Siewcy Pojednania Stanisława Puddinga Zenon często pojawiała się nie tylko w holowizji ale także na okładkach kolorowych czasopism, jakie z pewnością czytał. Ukłonił się i odszedł by wrócić z filiżanką zamówionego napoju, kieliszkiem wody i kostką czekolady.
Pobudzona zapachem kawy Zenon rzuciła okiem w program i zorientowała się, że utwór pieszczący w tej chwili jej uszy to Largo z Sonaty g-moll na wiolonczelę i fortepian op. 65 skomponowany przez niejakiego Chopina.
Chopin, Chopin — pomyślała. — Skądś kojarzę to nazwisko… A wiem. Charles Chopin to ten ziemski aktor starego kina w meloniku i z wąsikiem, który uważał chyba, że sztuka aktorska polega na tym, żeby się ciągle przewracać.
Zenon była dumna ze swej erudycji i zawsze starała się pogłębiać wiedzę, choć nie zawsze robiła to wnikliwie… Ostatnie takty utworu skłoniły ją do krótkiej zadumy nad sensem życia więc czym prędzej sięgnęła po przynoszącą zawsze ukojenie kostkę czekolady. Nie pomogło. Ułamek sekundy później jej zamyślenie przerwał nieprzyjemny dźwięk. Podniosła wzrok i zauważyła, że jakaś młoda kobieta odsunęła nieco ciężką drewnianą ławkę na stalowych nogach, przypisaną do zajmowanego przez Zenon stolika.
— Można? — zapytała zbywającym tonem i nie czekając na odpowiedź pomogła usadowić się na ławce jakiejś staruszce w słonecznych okularach i wielkim słomkowym kapeluszu.
Zenon to się nie spodobało, była jednak kobietą z klasą więc udała, że nic się nie stało i nawet uśmiechnęła się do staruszki udając, że jest życzliwie nastawiona do takich sytuacji. Nie lubiła jednak patrzeć na starość więc przymknęła oczy udając, że uważnie słucha muzyki. Niestety już po chwili, oprócz pięknej melodii Mazurka B-dur op.7 nr 1, do jej uszu dotarły odgłosy cichego lecz wyjątkowo intensywnego mlaskania. Otworzyła oczy i spojrzała na staruszkę. Okazało się, że porusza szczęką jakby coś ssała. Od czasu do czasu z zadziwiającą regularnością uchylała lekko usta i wtedy rozlegało się pojedyncze wyraźne mlaśnięcie. Po chwili do bodźców dźwiękowych dołączyły i zapachowe ponieważ ciepły lekki wietrzyk, przyniósł typowy dla starych ludzi zapach tanich środków czystości.
Co ona tam cmokta, mydło? — pomyślała Zenon z narastającym zniecierpliwieniem. Muzyka zeszła gdzieś na dalszy plan, a duszą Zenon zawładnął niepokój. Drażnił ją fakt, że ktoś narusza swą nachalną fizycznością jej prywatną przestrzeń. Podobnie odczucia musieli mieć prawdopodobnie i inni melomani zajmujący miejsca w lokalu, bo dość zaniepokojonym wzrokiem śledzili sytuację poza tarasem. W chwili, gdy zabrakło tam miejsc siedzących, napływający nieprzerwanie przypadkowi spacerowicze nie mający wcześniej pojęcia o odbywającej się w parku imprezie zaczęli przystawać na parkowym trawniku a później siadać na pobliskim płotku z metalowych rurek i wreszcie coraz śmielej na niewysokim otaczającym już sam taras murku. Nie byłoby to pewnie szczególnie przykre gdyby nie fakt, że wielu spośród spacerowiczów przyprowadziło ze sobą dzieciaki, które w miarę upływu czasu coraz głośniej mlaskały jedząc lody, siorbały popijając przez słomki napoje czy koktajle mleczne a niekiedy wybuchały niekontrolowanym śmiechem, bądź — zwłaszcza te młodsze — płaczem. Jakiś kolarz przystanął nieopodal tarasu i siedząc wciąż na swoim antygrawitacyjnym rowerze bezmyślnie pobrzękiwał od czasu do czasu dzwonkiem, rytmicznie poruszając głową by pokazać jak bardzo zachwyca go generowana przez orkiestrę muzyka.
Zenon nie przepadała za obywatelami EPIVANHu. Nie miała dla nich wiele szacunku gdyż uważała, że zbiorowość wyrzekająca się za cenę marnej stabilizacji nazywanej cynicznie przez media dobrobytem prawa do decydowania o swoim losie nań nie zasługuje. Trudno jej było pogodzić się z faktem, że EPIVANH to jedyna w całym układzie planeta gdzie społeczeństwo zrezygnowało z demokracji i prawa do głosowania. Populistyczna Partia Kompromisu postawiła kiedyś tezę, że wolne wybory zarówno parlamentarne jak i prezydenckie dzielą społeczeństwo i w imię walki z wszelkimi podziałami zaproponowała przekazanie władzy instytucji Siewcy Pojednania, który zadba o to by na planecie nie było żadnych konfliktów. Pełna dobrych, ciepłych słów retoryka przemówiła do serc EPIVANHan i przy ogólnym aplauzie doszło do całkowitej zmiany systemu politycznego. Od czasu sławetnego „Global Referendum” absolutną władzę sprawuje wybierany przez Radę Mędrców Siewca Pojednania. Jego kadencja trwa 10 lat. Skład Rady Mędrców jest tajny aby żadne lobby nie mogło wywierać nacisków, a o wynikach ich decyzji informuje sam nowo wybrany Siewca. W konstytucji umieszczono zapis, że w skład rady mędrców mogą wchodzić wyłącznie ludzie należący do elity intelektualnej, cieszący się niekwestionowanym autorytetem wśród wszystkich mieszkańców planety, ale ich tożsamość nie może być publicznie ujawniana.
Pierwszym Siewcą Pojednania wybrano Stanisława Puddinga, a Zenon zaraz po ukończeniu Akademii Władców została jego prawą ręką. Nie zawdzięczała tego szczęściu ani znajomościom — była pierwszym absolwentem, mogącym pochwalić się stu procentowym wynikiem na świadectwie a do tego zdobyciem podczas nauki wszelkich możliwych stypendiów. Jak mawiał jej ojciec: „bystra babka”!
Mimo irytującego mlaskania, dźwięku dzwonka i zapachu taniego mydła Zenon ponownie zagłębiła się w muzyce. Spłynęła na nią wizja alejki umiejscowionej wśród pól, na skraju której wyrastał szpaler dziwnych roślin o nieznanym jej kształcie. Były to nie występujące na EPIVANHu drzewa o niskich, krępych pniach zakończonych szeroką bulwą i wyrastającymi z niej cienkimi niby witki gałązkami… Niestety wizję szybko rozproszył narastający gwar. Pękała bowiem kolejna bariera i ludzie, nie zamierzający za nic płacić powoli wdzierali się do sektora nie przeznaczonego dla nich. Pierwsza kroplą okazała się posadzona obok Zenon staruszka, później niepewnie weszło kilka młodszych kobiet a wreszcie wlała się taka ilość osób, że na tarasie zabrakło miejsc siedzących, zaś pochyleni nad zamówionymi przez siebie napojami lub posiłkami klienci lokalu zostali zepchnięci w najbardziej ciasne zakątki swoich stanowisk gdzie przyszło im kończyć konsumpcję przy akompaniamencie siorbania, smarkania i kompletnie ignoranckich komentarzy.
Zenon rozejrzała się dookoła i prawie podskoczyła z wrażenia widząc, jaki powstał tłok. Jakaś młoda dziewczyna, dosiadła się do starszego melomana w garniturze i karmiła piersią dziecko, z kolei siedzący naprzeciw niej grubas w wysmarowanych farbą ogrodniczkach palił trzymanego pomiędzy środkowym a wskazującym palcem papierosa, podczas gdy kciukiem o dawno nie obcinanym paznokciu dłubał bezceremonialnie w nosie.
Troje małych dzieci biegało pod sceną bawiąc się w berka i od czasu do czasu piszcząc z radości a ich modnie uczesane matki krążyły dookoła zerkając z dumą na swoje pociechy. Zasłaniały przy tym występujących artystów, lecz zupełnie tym nie speszone uśmiechały się do publiczności w przekonaniu, że dzieli ona z nimi radość z faktu, że jakieś dzieciaki wydają podobne świńskiemu kwikowi odgłosy.
Zenon pokręciła z dezaprobatą głową i wygrzebała z torebki kilka monet po czym położyła je na blacie. Zapragnęła opuścić to sprofanowane przez plebejuszy miejsce i powrócić do swojego świata, gdzie nigdy nie traci kontroli nawet nad najdrobniejszymi szczegółami.
Ostrożnie przeszła przez murek i oddalając się od tarasu zdążyła jeszcze zauważyć kątem oka, że siedząca przy jej stoliku niemrawa babcia, zachowująca się do tej pory jakby była w jakimś letargu nagle staje się energiczna i szybkim ruchem sięga po pozostawione pieniądze by błyskawicznie schować je do swojej portmonetki. Zenon nie zareagowała i poszła dalej. Po chwili jednak, przechodząc za ostatnim rzędem krzeseł zatrzymała się zdumiona jak dobrą odnalazła tam akustykę. Zdecydowała zatem posłuchać jeszcze na odchodnym zaczynającego się właśnie utworu, który jak miała okazję sprawdzić w programie nosił tytuł Oblivion, a skomponował go niejaki Astor Paizzolla. Utwór wykonano wyjątkowo na skrzypcach a nie jak to podobno jest w zwyczaju bandoneonie. Zaszokował ją stopień nasycenia melodii emocjami i wbrew własnej woli zagłębiła się we wspomnieniach. Przypomniała sobie Ungadza… Stała bezradnie patrząc niewidzącymi oczami na orkiestrę a w jej duszy rozszalało się piekło. Smutek, radość, pasja, rozpacz. Sprzeczne uczucia zawładnęły jej sercem a umysł przeniósł ją w odległe czasy, gdy była zdolna kochać. Ungadz był diabelnie inteligentny a przy tym szarmancki i dowcipny. Żył godnie a nie jak ci tutaj… Potrafił odmówić sobie przyjemności, zrezygnować z wygód, by realizować swoje pasje i stawać się lepszym. Ukończył tę samą szkołę co Zenon, ale nie chciał zostać politykiem na EPIVANHu. Był zbyt ambitny. Zawsze usiłował udowodnić sobie, że potrafi podołać każdemu zadaniu za jakie się weźmie.
Ungadz i Zenon planowali wspólną przyszłość, ale młody mężczyzna zdecydował, że najpierw dowiedzie ile jest wart. Postanowił osiągnąć w polityce coś, co jeszcze nikomu się nie udało. Zdecydował, że zostanie ambasadorem na Naraku zwanym też potocznie planetą ciuciacy. Choć Narakanie mieli na EPIVANHu swoje przedstawicielstwo to stosunki dyplomatyczne między obu planetami pozostawały dość ograniczone. Tradycja Narakańska wymagała bowiem, aby mieszkańcy innych planet zamierzający podjąć pracę, pełnić jakiekolwiek urzędy albo po prostu zamieszkać na stałe na Naraku przeszli bardzo trudną próbę wymagającą nie tylko odwagi ale i doskonałego fizycznego przygotowania. Popełnienie najdrobniejszego błędu groziło śmiercią. Niełatwo o osoby zajmujące się polityką i równocześnie wysportowane, więc próby stworzenia placówki dyplomatycznej na planecie ciuciacy podejmowano bardzo rzadko a kandydaci na dyplomatów za każdym razem ginęli. Zdaniem Zenon należało spojrzeć prawdzie w oczy i uznać, że ludzie nie posiadają odpowiednich warunków fizycznych. Harodiganie ze swoimi mięśniami, pazurami i chitynowym pancerzem, pająkopodobni mieszkańcy Arahu i kilka innych ras nie miało z tym żadnego problemu. Sami Narakanie przechodzili próbę jeszcze w wieku szkolnym a wypadki śmiertelne zdarzały się tak rzadko, że przy ogromnej ilości podejmowanych każdego roku prób można je praktycznie pominąć.
Ungadz był tylko człowiekiem a mimo to uparł się, że dopnie swego. Ukończył studia z wyróżnieniem, wykazywał się w pracy i sporcie i wciąż zabiegał o posadę ambasadora. Być może nigdy nie udałoby mu się otrzymać nominacji gdyby nie wstawiennictwo Zenon. Postąpiła wbrew sobie, bo czuła, że próba skończy się tragicznie lecz nie potrafiła odmówić Ungadzowi prawa do szacunku. Zasłużył na niego swoim uporem, a jego sukcesy na wszelkich możliwych polach zdawały się dobrze wróżyć.
Utwór, zdający się rozpaczliwie krzyczeć ze sceny wprost do zaskoczonej Zenon wydzierał z jej serca wspomnienie o targających nią kiedyś namiętnościach. Znów poczuła miłość, strach, rozpacz i przemożną chęć odwrócenia tego, co się wydarzyło. Nie miała na to najmniejszej szansy.
Poczuła, że do oczu napłynęły jej łzy więc szybko odwróciła się plecami do tarasu i idąc coraz szybszym, zmieniającym się momentami w trucht krokiem, wyszła z parku.
Dopiero, gdy zajęła miejsce w swoim śmigaczu poczuła się bezpiecznie. Ciężko westchnęła i obejrzała swoją twarz w lusterku wstecznym. Przetarła oczy chusteczką, poprawiła makijaż i fryzurę. Wreszcie uśmiechnęła się.
— Ech, ta muzyka — powiedziała głośno. — To dopiero narkotyk.
I zastanawiając się czy nie należałoby ograniczyć powszechnego dostępu do niektórych utworów szybko ruszyła w stronę Gmachu Sprawiedliwych Rządów, gdzie mieści się siedziba kancelarii Siewcy Pojednania.
*
Rick Ziemsky nie poszukiwał popularności, dlatego zaraz po przybyciu na EPIVANH wyłączył komunikator i zamiast pojechać swym zaparkowanym przed kosmoportem śmigaczem do domu, gdzie spodziewał się spotkać tłum dziennikarzy, poszukał najbliższego przystanku antygrawitobusu i komunikacją miejską udał się w odwiedziny do swojego przyjaciela Roberta.
— O! Cześć Rick — powiedział profesor Robert Koshmistchney otwierając drzwi. — Dawno się nie widzieliśmy. Wejdziesz do środka czy wpadłeś tylko pożyczyć szklankę mąki albo cukru?
— Soli — zażartował Rick i roześmiał się szczerze zadowolony, że wciąż odbierają z Robertem na tych samych falach.
Mężczyźni przeszli przez cienki jak barania kiszka przedpokój i stanęli w drzwiach zagraconego pokoju, wypełnionego przez rozmaite nietypowe sprzęty poczynając od staroświeckiego moździerza do pieprzu a kończąc na supertajnym skanerze podprzestrzennym z nalepką ministerstwa spraw wewnętrznych. Po podłodze walały się zielone i brunatne płytki układów scalonych a na ścianach wisiały najrozmaitsze szkice, plany, projekty i plakaty z gołymi babami.
Rick uśmiechnął się stwierdziwszy, że miło znaleźć się w miejscu, które od lat nie zmienia swojego charakteru i uniósł na wysokość twarzy dłoń z czteropakiem wenusjańskiego piwa.
Robert wykonał przyjazny gest oznaczający zaproszenie do pomieszczenia a zarazem uznanie dla pomysłu napicia się czegoś dobrego.
— No i co tam nowego u ciebie słychać — zagaił siadając na wygodnej kanapie. Mebel cicho jęknął starymi sprężynami a Robert otworzył zębami butelki i nie bawiąc się w zbędne ceregiele z poszukiwaniem szklanek, podał jedną z nich przyjacielowi. Mężczyźni oparli nogi o blat niewysokiej ławy, służącej zazwyczaj Robertowi za warsztat pracy i żaden z nich nie przejął się specjalnie faktem, że przy okazji poprzesuwało się trochę papierów a na ziemię pospadały jakieś ołówki czy inne duperele.
Darmowy fragmentAni ulica Bolesława Śmiałego, ani św. Stanisława nie były szczególnie ruchliwe, a jednak w miejscu, gdzie się krzyżowały dochodziło do tak wielkiej ilości wypadków, że trzeba było zainstalować światła. Niewiele to pomogło, samochody zderzały się tam regularnie, a od czasu do czasu ginęli piesi. Wreszcie Rada Miasta zdecydowała, że na przebiegającej nad ulicą, wygiętej w pałąk rurze z instalacją świetlną zostanie umieszczona niewielka kamera. Decyzję podjęto w nadziei, że rejestracja niefortunnych zdarzeń pozwoli ustalić i zneutralizować ich przyczynę.
Darmowy fragmentNa mostku widokowym panowała atmosfera zrozumienia, przyjaźni i dialogu, co wydaje się o tyle dziwne, że nikogo tam nie było. Nie było tam ani człowieka, ani robota, ani nawet żadnego zwierzęcia czy owada, jak mucha albo chrabąszcz. Nie było nikogo ani niczego, co żyje! Nie było też niczego, co umarło. Były tylko krzesła oraz maszyny do serwowania kawy i drinków i do sprzedaży pamiątek. Były iluminatory, lampa i trochę innych rupieci, których jednak nikt nie odważyłby się nazwać rupieciami. Dlaczego? Bo wszyscy są dumni z wyposażenia swojego statku.
Darmowy fragment