- W empik go
Boj - ebook
Boj - ebook
Życie polskich emigrantów w Ameryce to nie tylko pot, poniewierka i społeczna degradacja. To przede wszystkim próba odnalezienia siebie w bezwzględnym świecie, w którym nie ma miejsca na słabość. To droga udręki, na końcu której widać wymarzone dolary.
Marzący o kupnie własnego mieszkania w Warszawie Boj szuka wszelkich sposobów, by zarobić, a jednocześnie nie zwariować. W Polsce magister, za Wielką Wodą zajmuje się sprzątaniem, myciem naczyń i budowlanką. Miota się od jednego wynajętego kąta do drugiego, czekając, aż i jemu spełni się American dream. Tu jednak realia są surowe, a samotność okazuje się losem trudnym do zniesienia. Mężczyzna usiłuje wyrwać się z tej samotności nawet poprzez karkołomne relacje erotyczne.
To opowieść o dziwnych postaciach polskiego Jackowa w Chicago i ich walce o zachowanie resztek godności. Czy rzeczywiście przetrwają tylko najsilniejsi? A jeśli tak, ile przyjdzie im za to zapłacić?
A gorąca woda musiała lecieć ciągle, bo kolejne gary, miski, talerze, sztućce były do zmywania – dziesiątki ich, setki, do obrzydliwości. Oderwał się od zlewu, wyprostował zdrętwiały kark i zakręcił kran. Czuł sztywność nóg, jego ręce przepuszczały przez pięć godzin pracy masy brudnych naczyń, ale nogi nie wykonywały prawie żadnych ruchów i sztywniały. Stał w miejscu jak automat do zmywania.
Ściągnął z rąk żółte gumowe rękawice, białym fartuchem ocierał z twarzy i szyi drażniący pot.
Nie uwolnię się już od niego w Ameryce – pomyślał. Będzie ze mnie leciał aż do końca moich dni tutaj. Kiedyś Chińczycy za miskę ryżu codziennie pracowali w USA, dzisiaj my z komunistycznej Polski ociekamy potem za parę dolarów. Rodzimy się na biedę, na znój, los człowieka od tysięcy lat jest niezmienny.
Aleksander Miłowicki
Urodziłem się na Podlasiu, gdzie zrobiłem maturę. Potem studiowałem polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Tam namiętnie zgłębiałem literaturę. Swoje wiersze, a także prozę publikowałem w „itd”, „Radarze” oraz w „Literaturze”. Następnie pracowałem w różnych instytucjach kultury, jednak pewien komuch alkoholik wyrzucił mnie na bruk i w stanie wojennym zostałem bez środków do życia. Podjąłem więc pracę w fabryce. Jak wielu wyemigrowałem do USA, aby zarobić na mieszkanie – osiem lat życia diabli wzięli. W Chicago publikowałem w polonijnej prasie, poza tym tyrałem. Po powrocie do Polski opublikowałem „Dolara” (2008), następnie dwutomową powieść „Piękne samice ludzkie” (2010). Wciąż pracuję nad kolejnymi tekstami.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-757-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patrzył w milczeniu na podniecający akt macierzyństwa, przełknął ślinę, ciałem przebiegł gorący impuls. Zapragnął mocno, żeby ta młoda matka przytuliła go tak samo i dała do ust mleczną pierś. Poczuł dreszcz, gdy zobaczył, jak mokry sutek wypadł niemowlęciu i sterczał łatwo dostępny. Gdyby wskoczył teraz znienacka do magazynku, zdążyłby chwycić go wargami…
Kobieta schowała pierś, niemowlę cicho zakwiliło. Z białego fartucha wydobyła drugą, znowu trysnęła sprawdzająco białą nitką mleka i dała maleństwu. Mężczyzna wpijał się oczami żądzy w ten obraz.
Parę lat temu piersi żony były podobnie wezbrane kobiecym mlekiem. Miała nadmiar i dawała ssać mężowi, żeby ściągnął. Z początku nie umiał, podglądał swoje dziecko, ucząc się od niego. Żona oddychała szybciej pod pieszczotą warg męża i pytała, czy mu smakuje.
Jest słodkomdłe – mruczał przyssany. Inne niż mleko kupowane w sklepie. Na pewno. Śmiała się. Ale lubisz? Tak, bo wyciągam z ciebie esencję kobiety. Inni mężczyźni też są tego spragnieni? Wielu na pewno. Odzywają się potrzeby niemowlęctwa? Raczej coś innego, nasze dziecko nie ma takich doznań jak ja.
Po pół roku z żalem przyjął zapowiedź, że ilość pokarmu się zmniejsza.
Muszę odstawić cię od cycka, bo dziecku zabraknie. Szkoda – westchnął. Ty się po prostu przyzwyczaiłeś – zauważyła trzeźwo. To było piękne. Wiem, ale musisz się odzwyczaić, nie ma mleczka, koniec.
– _Boy!_ – krzyczała któraś z kucharek, bezceremonialnie przerywając mu wspomnienia. – _Go to work! There are not clean pots. You must wash more quickly. Don’t stand!_
Warknął na nią cicho. W Polsce żadna kobieta nie śmiała na niego pokrzykiwać. Dzisiaj jest pomywaczem, którego poganiają kucharki. Boj się nazywam, awansowałem w Ameryce, bo po przyjeździe nazywano mnie z polska Chłopakiem… Awans jak jasna cholera!
Amerykańska boska schowała mokrą pierś do białego fartucha. Maleństwo było nakarmione, scena zgasła. Zwarł szczęki, zdławił żądzę, wrócił do swojej roboty. Odkręcił kran z gorącą wodą, żeby napełnić wielki zlew, spojrzał na stertę brudnych garów, chwycił pierwszy z brzegu, szorstkim zmywakiem zaczął szorować go zawzięcie. Zginął cały w chmurze białej pary, która kłębiła się wokół niego bezkształtnie jak fantastyczny stwór nieustannie zmieniający swoją postać. Spowijał człowieka szczelnie, oślepiał, dławił i wyciskał z jego ciała gorący pot. Nasycony, mściwie buchał na kuchnię białym, kłębiącym się tumanem i rozpływał się w agonii swych larwalnych kształtów.
A gorąca woda musiała lecieć ciągle, bo kolejne gary, miski, talerze, sztućce były do zmywania – dziesiątki ich, setki, do obrzydliwości. Oderwał się od zlewu, wyprostował zdrętwiały kark i zakręcił kran. Czuł sztywność nóg, jego ręce przepuszczały przez pięć godzin pracy masy brudnych naczyń, ale nogi nie wykonywały prawie żadnych ruchów i sztywniały. Stał w miejscu jak automat do zmywania.
Ściągnął z rąk żółte gumowe rękawice, białym fartuchem ocierał z twarzy i szyi drażniący pot.
Nie uwolnię się już od niego w Ameryce – pomyślał. Będzie ze mnie leciał aż do końca moich dni tutaj. Kiedyś Chińczycy za miskę ryżu codziennie pracowali w USA, dzisiaj my z komunistycznej Polski ociekamy potem za parę dolarów. Rodzimy się na biedę, na znój, los człowieka od tysięcy lat jest niezmienny.
Malutka staruszka o siwych włosach i rumianych policzkach przydreptała do niego żwawo. Stanęła w miejscu, naburmuszyła się jak zwykle i zaczęła niezmienną formułką.
– Tobie powiedziano, nie masz poczywać w pracy, nie masz łazić. _Only_ pracować! Tu je Ameryka. Szybko pracować, bo nie być czyste tarełki.
Ilekroć ją widział, nie mógł się nadziwić, skąd w tej siedemdziesięcioletniej babci tyle energii, zawziętości do pracy. Podobno emeryturę ma małą i przychodzi dorabiać. Gdzie jest ta bogata Ameryka?
– Czy ty masz w ogóle zamiar kiedyś umrzeć? – zapytał z uśmiechem.
Tupnęła nogą pełna oburzenia i rozkrzyczała się.
– Tobie powiedziano, jeśli nie być miły, my… my cię… przepędzić!
Podał jej stos czystych naczyń i powiedział łagodnie:
– Idź stąd. Bo jak pierdolnę o posadzkę tymi talerzami, to taki trzask pójdzie, że umrzesz ze strachu.
Zatknęło ją, ugięła się pod ciężarem fajansów i jego słów. Rozejrzała się za boską, żeby poskarżyć się na pomywacza, ale nie dostrzegła jej w kuchni. Rozmruczała się więc tylko bełkotliwie i odeszła z talerzami.
Zraził sobie tę higieniczną, naburmuszoną starowinkę już pierwszego dnia, gdy przyjmował się do pracy, język amerykańskich kucharek był mu jeszcze trochę obcy i starowinka dumnie pełniła funkcję tłumacza. Podeszła wtedy do niego z rumianymi jabłuszkami policzków i oznajmiła surowo:
– Ja dobrze znać amerykański i syćko ci tłomaczyć. A ty mnie słuchać, nic nie gadać, ani słowa, i pracować. Ja dzieckiem z Polski wyjechać piaćdziesiat lat temu i zostać amerykańska obywatelka. Ty rozumieć, co to znaczyć? Pani! Ja nie znać wasza Polska, _only_ słyszeć, że tam diabelska komuna i bieda. Ja nie chcieć znać taka Polska, nawet nie wiedzieć, gdzie ona być.
– Staruszka – uśmiechnął się wtedy do niej serdecznie – ja ciebie kopnąć w dupę tak, że ty przelecieć Atlantyk i wylądować w Polsce. Ty wtedy wiedzieć, gdzie Polska być.
Zatrzęsła się oburzeniem i podreptała na skargę do amerykańskiej boski. Widział, jak gestykulowała mocno i tłumaczyła na angielski jego słowa.
Głupstwo zrobiłem już na samym początku, pomyślał smętnie. Nie przyjmą mnie.
Ale gdy staruszka skończyła, młoda boska wybuchnęła zdrowym śmiechem. Pogroziła mu palcem z daleka i przyjęła do pracy.
Wrócił do garów – płukanie z gotowanych resztek, szorowanie druciakiem, znowu płukanie w gorącej i zimnej wodzie, odstawianie na suszarkę. Sterta brudów się zmniejszała, ale kucharki ciągle donosiły następne, porywając w biegu czyste. Musiał ostro się zwijać, żeby nadążyć – sześciuset uczniów jedzących lancz w stołówce Gordon Technical High School dawało mu wystarczające zatrudnienie. Kiedyś podobno było tu dwóch pomywaczy, zmniejszyli do jednego. No tak, przyjedzie jakaś bidota z Polski i będzie zapieprzać za dwóch, na tym właśnie polega Ameryka, miliony gastarbeiterów na nią pracują.
Magister po uniwersytecie zmywa gary dla gówniarzy ze szkoły średniej… Roześmiał się sam do siebie. Wysoko kwalifikowanego pomywacza mają. Ale mój uniwersytet gówno dał, marną pensyjkę w komunistycznej Polsce, a te gary dają dolary. No a co robi w Chicago lekarz z Warszawy, z którym piłem piwo na Jackowie? Starcem niedołężnym się opiekuje, tyłek mu podciera, jeść gotuje i czasem zrobi zastrzyk. A ten ksiądz zasuwający na sprzątaniu ofisów? A inżynier zapieprzający na kontraktorce? I tysiące innych ludzi w Chicago po polskich uniwersytetach?
Wykształcenie, które nie daje pieniędzy, jest gówno warte, niestety. Żeby żyć, trzeba mieć, książki się nie zje, a Einsteina też na obiad się nie przyrządzi. Kotlet na talerzu jest ważniejszy od wszystkich teorii naukowych razem wziętych – tak właśnie powiedział mu kiedyś kolega z uniwersytetu, który po studiach wydał się błyskawicznie za córkę bogatego krawca. Że matury nie zdołała zrobić? Głupstwo! Za to miała rzecz na świecie najważniejszą – pieniądze. Nic od czasów starożytnych się nie zmieniło.
_Beatus, qui tenet_ –
szczęśliwy, kto posiada –
_happy, who owns_.
A ja w tym czasie zgłębiałem Szekspira, robiłem nikomu niepotrzebny doktorat. Mój kolega był mądry, ja byłem głupi, oto cała filozofia na ten temat. Spotkawszy mnie potem na warszawskiej ulicy, nawet nie chciał rozmawiać z facetem ubranym w wytarte łachy, gdyż sam nosił elegancki garnitur na miarę uszyty przez teścia. Co może mieć wspólnego człowiek bogaty z biednym? Nic.
Kucharki skończyły już swoją pracę, robiły w kuchni ostatnie porządki. Potem brały lancz i obsiadały długi stół w jadalni. Wyszorował zlewy, wytarł je suchą ścierką, na koniec wymapował posadzkę w całej kuchni.
Wypłukał mapę, odcisnął w wyciskarce, wylał z baketu brudną wodę do studzienki z kratkami. Zrzucił wreszcie żółte gumowe rękawice i biały fartuch, otarł twarz z potu. Ufff! Chyba wszystko na dzisiaj, mam dość tego zapieprzu w gorącej parze. Z pojemników nakładł sobie pełną tacę jedzenia i usiadł w końcu długiego stołu. Kucharki rzucały na niego zgorszone spojrzenia, że obżera się tak bezwstydnie.
Mam was gdzieś – myślał mściwie. Było powiedziane wyraźnie, że pracownikom kuchni przysługuje bezpłatny lancz. Pochłonął dziesięć hamburgerów, pięć bułek, dużą miskę surówek i siedem słodkich ciastek na deser. To był jego odwet za gary, za pot nad zlewami, za poganianie. I chytra kalkulacja, że jeśli teraz się napcha, nic więcej nie będzie dzisiaj jadł i zaoszczędzi swoje dolary. Biedny człowiek musi kombinować. Jak bogacze mało płacą, to przynajmniej trzeba ich obżerać. Ładnych parę kilo jedzenia wrzuciłem już do żołądka – lancz, obiad i kolacja jednocześnie.
Z trudem wepchnął w siebie ostatnie budyniowe ciastko, popił sokiem pomarańczowym. Cały był napełniony jedzeniem, podchodziło mu do gardła, bał się, że za chwilę zwymiotuje. Musiał trochę odczekać, żeby podnieść się zza stołu. Siedział więc ociężały i zadowolony, bezpłatnie nażarł się za trzech – to jest właśnie Ameryka! Gdzie miałbym tak dobrze?
Kucharki nie zwracały już uwagi na polskiego głodomora. Były zajęte swoją paplaniną, głównym obiektem ich zainteresowań pozostawała młoda matka z bobasem na ręku. Boj zerkał pożądliwie na jej mleczne piersi rozpychające biały fartuch. Kobieta nie była urodziwa, ale wyglądała hożo, dla samotnego faceta cholernie apetycznie. Może też ma za dużo pokarmu, jak kiedyś moja żona – rozmyślał. Mogłaby dać possać… Mogłaby…
Patrzył z żalem, jak pieści i tuli niemowlę, żadnej uwagi nie zwracając na mężczyznę, który pragnął jej z głębin swej sierocej duszy – mamki ociekającej mlekiem.
***
Na parkingu powietrze uderzyło mu w twarz gorącym żarem, chicagowska wiosna była już upalnym latem, świetlny termometr na skrzyżowaniu Addison Street i California Avenue pokazywał dziewięćdziesiąt stopni Fahrenheita.
Będzie ponad trzydzieści Celsjusza – obliczał. To dopiero maj, a co będzie w lipcu? Wiaterku żadnego, powietrze stoi, czemu o tym mieście mówią „windy city”? No ale były, były też dni wcześniej, że wiało jak diabli.
Rozchylał na sobie cienki bawełniany tiszert nasiąknięty potem jeszcze od zlewów. Przed nim trzy kilometry drogi w upale, nie pojedzie autobusem, szkoda dolara. Szedł ociężale przez rozległy parking zastawiony samochodami. Młodzież Gordon Technical High School tłumnie wybiegała z budynku. Prawdziwa mieszanka rasowa – biali, Azjaci, Murzyni, Latynosi, Indianie i wszelkie odmiany pośrednie. Szli do autobusów lub wsiadali do swoich samochodów wśród krzyków i śmiechów.
Dobrze tym gówniarzom, beztroskie mają życie, ja im zmywam gary i wlokę się pieszo do domu, a oni śmigają brykami, dla mnie w ich wieku luksusem był rower. Może też bym tu uciułał i autko sobie jakieś kupił? Nawet nie mam co marzyć, w Polsce żona z dzieckiem została, dla nich tu przyjechałem, nie dla swoich zachcianek. Zresztą na świecie żyją i umierają miliony ludzi, którzy nie mieli samochodu, więc i ja nie muszę. Rano gary, wieczorem sprzątanie na ofisach, tego trzeba pilnować. Dobrze, że drugą pracę znalazłem, choć sto dolców odstępnego temu Maćkowi z Krakowa trzeba było dać. Cwany szczeniak, umie już zarobić na biedniejszym rodaku, nawet podłą robotę odsprzedał. Ano, Polak Polaka osra zza krzaka, jak mówią na Jackowie. Ale opłaciło się, pięćset dolców miesięcznie zgarniam, plus darmowy lancz. Właściwie cztery dobre lancze niosę teraz w żołądku, będzie co trawić przez najbliższą dobę. Tysiące kalorii, mnóstwo różnych cennych składników pokarmowych, wzmocniłem się porządnie. A co? Mało straciłem razem z potem nad zlewami? No to trzeba następnie się napchać, żeby uzupełnić ubytki. Bo przede mną jeszcze ofisy, tam też zużyję dużo kalorii. Więc jeść, żreć bez litości, żeby mieć zapas sił, bo kto ich nie ma, ginie w Ameryce. Tu zarobię pięćset, na sprzątaniu sześćset, razem tysiąc sto, jeszcze ze trzy lata i mogę wracać do Polski, na skromne mieszkanie wystarczy. Choć obrzydzenie ogarnia – przez najbliższe trzy lata zmywać gary. I kucharki będą mnie popędzać jak gówniarza. _Fucken!_ Po to kończyłem uniwersytet? Nie, nie mogę nastrajać się negatywnie, teraz jest w modzie myślenie pozytywne, no więc dobrze, niech będzie, że praca pomywacza to wspaniałe zajęcie, wprost wymarzone! Ha! Ha! Ha! No proszę, myślenie pozytywne już dało efekt, humor mi się poprawił.
Rozejrzał się wokół. Upalna wiosna dyszała żarem. Widział zieloną radość drzew, trawników i czerwony krzyk tulipanów rozkwitłych przy chodnikach. Mijał przystanek, nowiutki autobus CTA o prostych liniach długiego klocka podjechał bezszelestnie. Cholera, porusza się cicho jak duch, przejechałby człowieka i nic by się nie usłyszało. O, to jest technika! A w komunistycznej Polsce autobusy nadjeżdżały z czarnym grzmotem i charkotem jak piekielne potwory. I też było dobrze. Naród musiał żyć.
Obserwował, jak nauczyciel szkolny powstrzymywał tłum kolorowej młodzieży i pilnował porządku przy wsiadaniu. Ano tak, kultura, Ameryka przecież. A w Polsce dzikie gromady rzucały się do autobusów na przystankach i kto szybszy, ten lepszy. Wiadomo było, że staruszki na pewno zostaną odepchnięte lub stratowane. I też było dobrze. Naród musiał żyć.
Poszedł po Addison Street na zachód, niebawem przeciął znaną mu Lawndale Avenue. Domu Janci nie było stąd widać, więc tylko splunął w jego kierunku. Zdzira, nawet w godzinę śmierci oszukała go haniebnie, pozostała nieubłaganą „czcicielką” aż po grób. I za grobem też. A tak łatwo mogła go uszczęśliwić! Wyzwolić z amerykańskiej poniewierki i dać szybki powrót do Polski.
Dobrze pamiętał, jak zgodnie z instrukcją zgłosił się po jej śmierci do adwokata, który otworzył dokumenty i spokojnie przeczytał mu dwa punkty dotyczące jego osoby.
_1. Na czas do skończenia świata Jancia może dać Chłopakowi tylko dobrą radę – żeby poszedł w jej ślady._
_2. Po skończeniu świata, gdy kapitał w banku przestanie już procentować i można go będzie naruszyć, Jancia kupi Chłopakowi mieszkanie w Warszawie._
Wściekł się wtedy strasznie. W jednej sekundzie zrozumiał, że wciągnęła go w studnię absurdu, w której sama żyła. A on tak ją wielbił! Tę idiotkę, mocno walniętą na umyśle. Jasna świadomość sytuacji spłynęła wtedy na niego nagle i dała otrzeźwienie umysłu. Nie! Ja nie pójdę twoją drogą, która jest bezsensem i śmiercią! Ja jestem normalny, potrafię myśleć logicznie.
Zrozumiał wtedy, w jakim naiwnym żył złudzeniu, że ktoś z bogatych „czcicieli” pomoże mu w Ameryce. Nigdy! Oni są szyderczym zwierciadłem, w którym odbija się los biedaka – jego pragnienie dolarów. Chcesz mieć pieniądze, człowieczku? To poświęć życie tak samo jak my. Ciało i duszę poświęć aż po grób i za grób zielonemu bóstwu dolara. A wtedy zostaniesz „czcicielem” podobnym do nas.
Zwarł wtedy zęby, aż zgrzytnęły – czuł, że może liczyć tylko na siebie. W jednej minucie dojrzał i stwardniał w Ameryce.
W dupie mam was wszystkich. Splunął po raz drugi w kierunku domu Janci i poszedł swoją drogą, która wydała mu się teraz prosta – praca i pot. Przecież ja w Chicago alternatywę mam jasną, dolary albo śmierć_._ Z nią wyjeżdżałem z Polski. Wiec nie ma się czym przejmować.
W lepkim upale cały był mokry, ale z przyjemnością patrzył na werandy domów schodzące do ulic, ozdobione stojącymi lub wiszącymi doniczkami wiosennych kwiatów. W ogródkach rajsko kwitły różowe drzewka magnolii, pod ścianami czerwone, żółte i czarne tulipany zbierały w swoje rozchylone kielichy słoneczną ulewę spływającą z nieba. Amerykańskie dopieszczone trawniki leżały wokół domów jak nieskazitelnie zielone dywany.
Tak wygląda właśnie szczęście po amerykańsku, za którym jadą tu z całego świata miliony biednych imigrantów. Oni też chcieliby tak żyć. Pod każdą szerokością geograficzną ludzie pragną tego samego. Uświadomił sobie, że to już jego czwarta wiosna w Chicago – słabo wyszło, oszczędności cienkie, bo żonie w Polsce musiał wysyłać, ale jest lepiej, dwie roboty mam, Ameryka już mnie nie złamie. To ja ją pokonam!
Zaczął mocniej stawiać kroki, szedł Addison Street, przecinając kolejno poprzeczne ulice – Pulaski Road, Cicero Avenue, Laramie Avenue, które ciągnęły się z północy na południe dziesiątkami mil aż na krańce metropolii. Po wielkim pożarze Chicago w 1871 roku, który spopielił pół miasta, odbudowano je jak na szachownicy, ulice krzyżowały się pod kątem prostym.
No i dobrze – ocenił. Nie trzeba kręcić się i błądzić. Zwolnił kroku, był ociężały z przejedzenia, niósł przecież w żołądku ze cztery lancze, zapas. Upał się wzmagał, mokry bawełniany tiszert nie wchłaniał już potu, leciało mu z włosów, choć były krótkie na centymetr, gorące strużki spływały po plecach i brzuchu do spodni. Na świetlistym błękicie nieba żadnej chmurki, mgiełki. Z czego ta lepkość powietrza? Jaja mi się kleją.
Gdy zbliżył się do swojej Patterson Avenue, natychmiast ściągnął mokrą koszulkę i szedł obnażony. Niewiele to pomogło, nie chłodził go najmniejszy podmuch, parne powietrze stało jak w afrykańskiej dżungli. Z zazdrością obserwował ludzi siedzących pod parasolami w przydomowych ogródkach. Byli ubrani w krótkie szorty, popijali zimne napoje, obok automaty zraszały zieloną trawę.
Wszedł na poddasze domu, gdzie wynajmował pokoik z małym oknem. Duszno tu było jak w piekle. Rozebrał się do naga, wskoczył do łazienki i chłodził się prysznicem. Uświadomił sobie, że upały dopiero się zaczęły. W lipcu na tym poddaszu będzie nie do wytrzymania. Może i dobrze, że gospodarz wymówił pokój, bo jakiś parszywy szwagier przyjeżdża z Polski i trzeba zwolnić miejsce. _Shit!_ Czy ja jestem mebel, którego łatwo można się pozbyć?
Zdenerwował się wtedy, poczuł się zlekceważony, jest tu tylko lokatorem. Tym mocniej zapragnął mieć w życiu jakiś kąt, z którego nic go już nie ruszy. To on będzie panem na małym kawałku własnego terytorium. Gdzie nikt mu niczego nie nakaże. Bo kopa w dupę i won za próg! Ale nieprędko to się stanie, nazapieprza się jeszcze w Ameryce. Jak długo? Niedawno czytał w gazecie o człowieku, który przyjechał z biednej polskiej wioski dorobić się tutaj trochę. Poszedł na dachy, krycie i smołowanie, bo lepiej płacą. Trzeciego dnia padł w upale na serce i tyle się dorobił. Wrócił do Polski nie z dolarami, tylko w słoiku po konfiturach. Bo kto miał zapłacić trzy tysiące dolarów za komfortową podróż nieboszczyka w trumnie? Więc znajomi spalili go litościwie w krematorium, sprawdzoną już od dawna metodą Polaków w Chicago proszku trochę do słoika wsypali i dali komuś, żeby rodzinie w Polsce zawiózł – niech tam żonka i dzieciska pobeczą sobie nad tym słoikiem, lżej im będzie.
Dobra metoda, bardzo praktyczna, oszczędnościowa. Bo rzeczywiście podniebne loty trupów w trumnach to jakieś nieprzyzwoite fanaberie. Ekonomiczna jest też druga metoda, metalowa puszka z kawą. Zawartość się wypija, a elegancką puszkę przeznacza na urnę – sposób naprawdę godny upowszechnienia w świecie.
Boj, a ciebie jak szlag tutaj trafi? Spokojnie – odpowiedział sam sobie. Najchętniej widziałbym trzeci sposób stosowany przez praktycznych Amerykanów w Chicago – ludzkim proszkiem zasila się pomidory w przydomowych ogródkach. Bardzo to ekologiczne i pożyteczne. Podobno wyjątkowo ładne pomidory rosną na takim proszku. Jak się nim podsypie, aż czerwienieją z wrażenia.
Położył się nago na krótkim, wąskim łóżku, podkładając ręcznik pod mokre ciało. Jego długie nogi wystawały poza krawędź, tyłkiem wpadał w dół. O jakiej tu trumnie dla nieboszczyka można mówić, jeśli człowiek za życia nie ma porządnego łóżka? Spojrzał po swoim pokoiku. Chybotliwy stolik, wyliniałe krzesło, odrapana szafa i to sfatygowane wyro. Wszystko. Jeszcze w kącie otwarta walizka, której do końca nie zdążył rozpakować. I już trzeba będzie znowu się wynosić… Ani telefonu, ani adresu stałego, życie nomada. A przecież żona przysyła listy z Polski, w nich fotografie jego ślicznej córeczki. Musi znaleźć jakieś pewne lokum i nie tułać się ciągle, to głupie i męczące.
Cztery lata w Chicago i trzy mieszkania już zaliczone, kolejnego trzeba szukać, do cholery niepodobne. Tylko u Janci zakotwiczył na dłużej, choć ciągnęła od niego dolary bez litości i różnymi swoimi dzikimi pomysłami do pląsawicy mózgu go doprowadzała. Jednak namiastkę domu tam miał. Ale po tej jej dziwnej śmierci-nieśmierci musiał się wyprowadzić, dom poszedł na sprzedaż. Słusznie, nie był już jej potrzebny, na cmentarzu miała swój wymarzony domek. Podobno dwieście tysięcy dolarów wzięła i zawczasu kazała lojerowi wpłacić to w banku na specjalne konto aż do końca świata. Porąbana kobieta! Wysoki procent dostała, dziesięć. Taka kwota trzymana w banku do końca świata przyrośnie niewyobrażalnie. Jakieś astronomiczne pieniądze będą!
Jeśli na przykład koniec świata nastąpi za milion lat, to ile Jancia miałaby wtedy? Może jakiś człowiek biegły na komputerze obliczyłby, ja nie mam głowy. I nie mam komputera. Ho, na taki luksus pewnie nigdy nie będę mógł sobie pozwolić, odstaję od nowoczesności jak analfabeta, człowiekiem z marginesu w końcu zostanę. No i dobrze.
W ogóle życie jest popieprzone. Bo ludzie nie żyją tak, jak by chcieli, tylko tak, jak muszą. I ja z nimi też. Nigdy nie było inaczej i nie będzie. Nasze możliwości są ograniczone pod każdym względem. Życie jest sumą konieczności – wyrzeczeń i poświęceń. Do dupy z takim życiem.
Leżał na łóżku i myślał o różnych sprawach, ale w głębinach mózgu ta scenka tkwiła mu ciągle – młoda matka karmiąca niemowlę ze swych dorodnych piersi… Czy ona wie coś o moim pragnieniu? O wielkim żalu, że te piersi nie będą mi dane? O smutku na długo? Do pracy będę jeździł, tyrał, sto różnych rzeczy robił w Chicago i ciągle będzie ze mną ten dojmujący obraz – mamki ociekającej mlekiem…
Wziął polonijną gazetę i zaczął przeglądać ogłoszenia o wolnych pokojach. Było ich dużo, niektóre odpadały od razu ze względu na cenę, inne miały daleką lokację. Zaznaczał długopisem te, które go interesowały, w weekend pojedzie oglądać. Będzie musiał stracić na autobusy trochę dolarów, bo tu i tam trzeba podjechać. Ale żeby ten upał zelżał, bo miasto jak w tropiku.
Niedawno wziął chłodny prysznic i leżał na łóżku nagi, bez ruchu, a jednak pot wychodził z niego ciągle. Co za cholerny chicagowski klimat, oddychać nie ma czym, dobrze, że wyprowadzę się z tego dusznego poddasza, zdechnąć tu można. Ciężko będzie dziś wieczorem na sprzątaniu, biurowiec nagrzewa się przez cały dzień i potem promieniuje jak piec. Amerykańscy urzędnicy siedzą tam teraz w komfortowych, klimatyzowanych ofisach. Ale na wieczór wyłączą klimatyzację, nie będą przecież marnować prądu dla piętnastu polskich sprzątaczy. Że oni zapieprzają fizycznie w duchocie? A gówno to jankesów obchodzi.
Spojrzał na budzik stojący na stole. Dochodziła trzecia, musiał szykować się do wyjścia, przed nim dwie mile piechotą w parówie. Znowu wziął prysznic, żeby ochłodzić się przed drogą, wytarł się do sucha, założył świeżą, przewiewną koszulę, ale nim doszedł do polskiego Jackowa, cały był lepki. Cholerny klimat – klął w myślach. Tropik na ulicach, zupełna Afryka. No tak, po drodze widziałem na świetlnym termometrze dziewięćdziesiąt stopni Fahrenheita i dziewięćdziesiąt procent wilgotności.
Na parkingu Funeral Home stał już długi biały van, kompania Admiral zapewniała swoim sprzątaczom transportację. Inaczej nie mieliby ludzi. Kto chciałby zdzierać własny samochód aż do Riverwoods? Zresztą wśród polskiej biedoty niewielu dysponowało własnym autem.
Znalazł trochę cienia pod drzewem i usiadł na metalowej barierze ogradzającej parking. Przygrzało w tyłek, trudno, lepiej siedzieć, niż stać. Zdjął koszulę, wyjął z reklamówki mały ręcznik i wytarł się z lepkiego potu. Słońce nie piekło już w głowę, upragniony cień dawał ulgę. Siedział, oddychało się lżej. Z białego vana wyszedł kierowca, papierową chusteczką otarł twarz i zapalił papierosa.
Młody szczawik jeszcze – pomyślał Boj. Wygląda na wyrostka i tak nazywają go polskie kobiety. Zresztą każdy z nas ma jakieś przydomek, ja też.
Kierowca podszedł, przysiadł obok na barierze. Miał zaczerwienione oczy, pryszczatą gębę i patrzył jak zwykle ponuro. Boj nie znał go bliżej, tylko parę zdań zamienił z nim kiedyś, ale ten na sympatycznego nie wyglądał.
– Haj, men.
– Haj. Wcześniej dzisiaj podjechałeś.
– Tak mi wypadło.
Boj znowu wytarł się ręcznikiem. Czuł się jak gąbka nasączona parującą wodą.
Wyrostek obrzucił go swoim ponurym spojrzeniem.
– Leci z ciebie.
– Dwie mile szedłem pieszo, nagrzało mnie.
– Żal dolara na autobus?
– Żal.
– Ja tam pieprzę oszczędzanie. Życie się liczy, men!
– Młody jesteś, na pewno kawaler.
– A ty oczywiście rodzinę zostawiłeś w Polsce?
– Żonę z córeczką.
Twarz Wyrostka wykrzywiła się grymasem.
– Ty poświęcasz się tutaj, na autobus sobie żałujesz, a tam może żona używa sobie z innymi.
– Nie rusza mnie to.
– Faceci zwykle dostają białej gorączki na samą myśl.
Boj z lekką ironią spojrzał na pryszczatą gębę.
– Faceci zwykle są głupi.
– Nie rusza cię, że ktoś może teraz obrabia tyłek twojej żonie?
– Ruszało, gdy byłem jeszcze takim szczawikiem jak ty.
– Men, mam dwadzieścia pięć lat.
– Ale na smarkacza wyglądasz.
– Nie obrażaj mnie. Bo ci przyłożę.
Boj wzruszył ramionami obojętnie.
– Twoja piąstka znaczy dla mnie tyle, co gówno muchy.
Wyrostek zarechotał, potem z respektem zerknął na nagi tors czterdziestoletniego mężczyzny i na wyraźne bicepsy. Wiedział, że miałby zero szans w starciu z tym facetem.
– Dobre. To było dobre. – Przetarł twarz papierową chusteczką, splunął sobie niechlujnie pod nogi. – Pieprzony upał.
– Parówa.
– A my do roboty, _shit_!
– Z czegoś trzeba żyć.
– Wiesz, co ci powiem, men? Ameryka to szajs, za białych Murzynów nas tu mają. _White trash_, białe śmieci.
– Można sobie zmienić kraj. Widzę cię od paru dni, w jakiej firmie przedtem pracowałeś?
– W Milardzie, tam miałem superukład.
– Czemu odszedłeś?
– Były powody, men, nieważne.
– Podobno tam lepiej płacą? – zapytał Boj.
– Na sprzątaniu wszędzie dają nędzę.
– Może dodatkowo boki miałeś?
Wyrostek rozrechotał się głośno.
– Hy! Hy! Hy! Raczej tyłki!!!
– Hm, to ciekawe – stwierdził Boj bez zainteresowania.
Wyrostek znowu splunął sobie niechlujnie pod nogi, rzucił niedopałek papierosa, przydeptał i zaczął mówić szyderczo.
– Woziłem vanem szesnaście bab, z facetów tylko ja. Młodsze tam były, tu prawie sam stary garbeć jeździ, aż przykro patrzeć. Stare i brzydkie babochy to największe nieszczęście świata.
– Biologia – orzekł Boj leniwie.
– Gdybym ja był Panem Bogiem, stworzyłbym same piękne dziwy, które nigdy by się nie starzały, tylko pruły na prawo i lewo.
– Jasne – przyznał Boj uczciwie. – Wszystkie samce tak myślą. Nic odkrywczego, trywialne.
– Jakie?
Strzepnął ręką. Nie miał ochoty tłumaczyć w upale tępogłowemu smarkaczowi tego słowa.
– No więc same piękne dziwy na świecie – powtórzył. – I żeby pracować nie było trzeba. W ogóle!
– Ludzie byliby wtedy mdłymi, bezsensownymi istotami. Trud czyni człowieka.
– Eee, coś pieprzysz, men, filozofujesz.
– Zdolność myślenia filozoficznego nie wszystkim jest dana – odparł Boj.
– Nie wolałbyś leżeć teraz pod palmami z gołymi ciziami?
– Nie wolałbym, za gorąco.
– Ty jesteś chyba już przymulony robotą w Chicago, nawet nie wiesz, co dobre. – W głosie Wyrostka zabrzmiało wyraźne lekceważenie.
– Może i jestem – odpowiedział Boj z obojętnością i dłonią otarł z twarzy kolejne krople potu.
Wyrostek patrzył na niego złośliwie.
– Lazłeś parę kilometrów w upale, tego dolara chciałeś zaoszczędzić.
– To dużo pieniędzy – przyznał Boj spokojnie.
– Te babochy, które woziłem w Milardzie, były oszczędne tak samo jak ty.
– Wcale im się nie dziwię. Przyjechaliśmy z biednego komunistycznego kraju trochę tutaj zarobić. Każdy dolar jest cenny.
– Hy! Hy! Hy! Masz rację. Wolały dać mi tyłka za podwiezienie w nocy pod dom, niż zapłacić dolara.
Boj uśmiechnął się nieznacznie i ocenił krótko.
– Podejście czysto biznesowe.
– Bo jedną napadnięto, a drugą, hy, hy, hy, zgwałcono.
– Czego rechoczesz? Takie śmieszne było?
– Men, jak ci zaraz powiem, to się przekonasz, boki zrywaliśmy w vanie. Woziłem te szesnaście sztuk bab i w nocy wysadzałem na Jackowie, do widzenia. Ale raz jedną taką grubą, starą Murzyn zgwałcił pod samym jej domem. No i dobrze, głupi polski wsiun w Chicago, kocmołuch po prostu. Była tak zaskoczona, że nawet się nie broniła. Mówiła nam potem: mnie nie ubędzie, sześćdziesiąt lat na karku, koniec życia prawie. Ale w głowie nie mogło się jej pomieścić, że ktoś może jeszcze na nią polecieć. Na policję amerykańską nie poszła, bo się wstydziła. I angielskiego ni w ząb. Zresztą, mówiła, Murzyn tak naprawdę żadnej krzywdy jej nie zrobił, a na koniec nawet pocałował ją w rękę.
Boj roześmiał się mimo woli.
– Czyli miała kulturalny gwałt?
– Niger posuwał ją szybko i dogadywał: _you have good ass, you have good ass_. Baboch w angielskim niekumata, mówiła nam, że cały czas się zastanawiała, co to może znaczyć. Ryczeliśmy w vanie ze śmiechu, wreszcie ktoś jej wyjaśnił: masz dobrą dupę_._ Baba zadziwiła się cała i też się śmiała. W moim wieku? Taka gruba? Chyba ten Murzyn nie zna się na kobietach!
– Rzeczywiście, trochę nietypowe miał upodobania.
– Aż na drugą półkulę musiała baba jechać z Polski i przez czarnucha być zgwałcona, żeby usłyszeć taki komplement, hy, hy, hy!
– I jeszcze w rękę pocałował ją na koniec, znał polskie obyczaje. Dżentelmenem był Murzyn – skwitował Boj.
– Asfalt? Nigdy!
– Ciekawe, która to była jego polska kobieta w kolejności…
– Na drugą noc już czekał na nią przed domem i znowu powtarzał: _you have good ass_.
– Musiał zasmakować.
– Poczciwa baba z Polski miała dobre serce i zaczęła mu tłumaczyć w naszym języku, że to nieładnie, on mógłby być jej wnukiem. I tym podobne durnoty mu gadała. Zanim skończyła, już leżała na ziemi. Wtedy, opowiadała nam, złość ją wielka wzięła, że ona do niego z dobrym słowem, a on ją znowu chce gwałcić. Ciężki chodak z nogi zdjęła, co go jeszcze z Polski miała, i w czarny łeb walnęła z całej siły. Celnie go chyba trafiła, bo asfalt tylko jęknął i padł na niej bez życia. Przestraszyła się, że zabiła, niech ręka boska broni, tego nie chciała, grzech przecie śmiertelny. Wylazła spod niego, poleciała do gospodyni, zbudziła ją, wróciły obie, ale po asfalcie ani śladu. Gospodyni się zezłościła. Kobieto, chyba to wszystko ci się przyśniło, ty mi głowy nie zawracaj, pierwsza w nocy, a ja o piątej wstaję do roboty. Ty może byś chciała, żeby ktoś cię zgwałcił, zamarzyłaś sobie, ubzdurałaś, fantastką jesteś! W twoim wieku powinnaś się wstydzić takich rzeczy.
– Ha! Ha! Ha! Łyso wyszło biednej kobiecinie?
– Po co chodakiem w łeb waliła?
– Właśnie – zgodził się Boj. – Murzyn zrobiłby swoje, na koniec pocałował w rękę i znowu kulturalnie wszystko by się odbyło.
– A on uciekł i więcej się nie pokazał.
– Jednak dostał nauczkę od polskiej kobiety.
– Inne tak się przestraszyły, że miałem każdą na życzenie, byle tylko podwozić w nocy pod same drzwi.
– Tego dolara płacić nie chciały?
– Bo obliczyły sobie, że to miesięcznie dwadzieścia, a rocznie dwieście czterdzieści.
– Kupa forsy. Te kobiety myślały bardzo ekonomicznie – stwierdził Boj.
– I dlatego dobrze z nimi miałem.
– Wspólną tam korzyść mieliście.
Zamikli na chwilę w tej konkluzji, potem Wyrostek powiedział ponuro:
– Czarni opanowali Amerykę, biała rasa zginie.
– Nie jest tak źle.
– Ty długo tutaj?
– Cztery lata.
– Dolarów zarobiłeś trochę?
– Tyle co nic. Pracę miałem słabą.
– Tu wyzyskują nas haniebnie. Ja za sprzątanie i jazdę mam marne osiemset baksów, pieprzę taką Amerykę.
– Biednych wyzyskują wszędzie. _Junk jobs, junk money_.
– Ech, nie ma to jak RPA, prawdziwy raj na ziemi. Ale już się kończy, bo czarnym małpom przyznają ludzkie prawa, tfu! – Wyrostek splunął z odrazą.
– Byłeś tam?
– Przez dwa lata.
– Czemu przyjechałeś do gorszej Ameryki?
– Były powody, nieważne.
Jak ktoś tak mówi, to znaczy, że coś przeskrobał i musiał spieprzać – spokojnie pomyślał Boj. Z Milarda też tu przeskoczył, typek.
– Dorobiłeś się chociaż tam?
– Ale wszystko przebalowałem.
– Czyli na marne poszło?
– Żyłem jak król, ty nigdy tego nie poznasz.
– Nie muszę – stwierdził Boj obojętnie.
– Tam biały człowiek czuł się naprawdę panem życia. Czarne dziwki na skinienie, czarna służba na zawołanie. Tu jest dziadostwo, Ameryka schodzi na psy.
– Jesteś rasistą.
Wyrostek dumnie podniósł głowę.
– Absolutnym!
– No tak, RPA, kraj białych rasistów.
– Czarnego nigdy nie uznam za człowieka, bo to afrykańska małpa. Pochodzi z rodziny gorylowatych albo szympansowatych. Jest strasznym błędem, że te czarne zwierzęta uznano za istoty ludzkie, poniżono w ten sposób ludzkość. To tak samo, jakby psa uznać za człowieka, paranoja!
– Twardy z ciebie rasista, choć taki młodzik.
– Ja wyznaję poglądy mojego przyjaciela z RPA, połowę asfaltów wyniszczyć jak karaluchy, bo za dużo już ich się namnożyło. A połowę zostawić na niewolników. Na świecie powinna panować rasa białych panów!
– Dobrą szkołę przeszedłeś w RPA.
– Tam asfalt znał swoje miejsce, nie śmiał równać się z białym. Dam ci przykład. Mój przyjaciel zorganizował kiedyś balangę na swoim ranczo. Siadamy na werandzie chałupy, czarny służący niesie nam na tacy zimne drinki. Ledwie postawił na stole, mój przyjaciel wstał i trzasnął go w pysk. Niger padł jak ścięty. Podniósł się i pyta, za co dostał. Wtedy mój przyjaciel trzasnął go drugi raz. Niger znowu padł, z nosa popłynęła murzyńska krew. Mój przyjaciel stanął nad nim i powiedział: pierwszy raz dostałeś za to, że nie ukłoniłeś się białym panom, a drugi, bo nie wiedziałeś, za co był pierwszy raz. Idź teraz do łazienki i umyj swoją parszywą gębę. Niger poszedł, a przyjaciel mówi do nas: widzicie? Tak się ćwiczy czarną małpę! Zobaczycie, jaki teraz będzie grzeczny. I rzeczywiście, wrócił zaraz z łazienki w ukłonach.
– Niezły sukinsyn był z twojego przyjaciela.
– Mylisz się, to był wspaniały rasista! Wcześniej walczył jako biały najemnik, natłukł czarnych bez liku. Super się dorobił i kupił sobie ranczo, żył jak król. Jego wielkim marzeniem było przywrócenie niewolnictwa na świecie. Już miał plany, jak łapie czarnych do zagrody i sprzedaje potem na targu.
– Monstrum prehistorii – zauważył Boj oschle.
– Co? Na balangi przywoził zawsze najpiękniejsze murzyńskie dziwki, za parę dolarów się je brało, a one i tak były zaszczycone, że biały mężczyzna raczył je zauważyć. Na ranczo każdy z nas miał po trzy dla siebie. A słowo coś nie tak powiedziała która… W pysk! I do łóżka.
– RPA, raj białych sadystów. – Głos Boja pozostał beznamiętny.
– Ja widzę – Wyrostek zaczął cedzić słowa przez zęby – że ty jesteś po stronie czarnych.
– Na pewno nie po stronie białych debili.
– Jesteś zdrajcą białej rasy!
Boj spojrzał na podłą gębę Wyrostka, wzruszył ramionami z niezmienną obojętnością.
– Mam w dupie twoją białą rasę.
– W RPA byś nie przeżył.
– A ty uważaj. – Boj przetarł się ręcznikiem i dokończył leniwie: – Żebyś przeżył w Ameryce… Twojego przyjaciela czarni nie chcieli załatwić?
– Chcieli. Zrobili na niego zasadzkę z pistoletami, ale nie wiedzieli, że mają do czynienia z wytrenowanym najemnikiem. Dwóch położył trupem, trzeci uciekł. Mój przyjaciel dostał za to pochwałę od oficera policji.
– Banda…
Wyrostek odpowiedział mu nienawistnie.
– _White power_, śmierć czarnym! Niech żyje Ku Klux Klan!
Boj podniósł się ociężały w upale, stanął przed nim nieruchomo półnagi i podsumował spokojnie:
– Już dawno powinienem dać ci w zęby. Ale nie będę bił, niech cię życie bije.
Odwrócił się i poszedł w kierunku białego vana, gdzie podstarzałe, swarliwe jak zwykle kobiety zbierały się na sprzątanie. Świat wydał mu się teraz przykry jak gęba Wyrostka.
***
Usiadł w vanie. Przy otwartych drzwiach stanął Robert, przezywany garbeciarzem, młody jeszcze, łysy facet z rzadkim wieńcem włosów wokół głowy i sumiastymi wąsami. Twarz miał dobroduszną, oczy wyblakłe i smętne.
No tak – oceniał Boj. Czym on ma się zachwycać? Że na sprzątanie za liche pieniądze jedzie? Z Polski, podobno magister pedagogiki, _fucken_, niedługo sama polska inteligencja będzie sprzątać w Chicago. Ba, to i tak sześć razy lepszy zarobek niż w kraju. Śmieszny jest ten Robert, ale sympatyczny, głowa łysa, pod nosem sumiasto, rekompensata.
Dziewczyna idąca w kierunku vana zatrzymała się w cieniu pod drzewem, zapaliła papierosa. Nawet na sprzątanie jechała umalowana, w eleganckich bucikach na wysokich obcasach i skąpych białych szortach podkreślających opalone uda. Króciutka bluzeczka top ledwie powstrzymywała prężne piersi, niżej na nagim gładkim brzuchu wabił apetyczny pępek. Całość była dziewczęco zmysłowa, pełna świeżego seksu.
Eksponuje się maksymalnie i prawie gadać z nikim nie chce… Boj patrzył na nią. Nazywana przez to Księżniczką. Szuka księcia? I słusznie, podobno Amerykanina, żeby wydać się i od razu mieć obywatelstwo, marzenie wszystkich polskich księżniczek sprzątających w Chicago. Nie będzie tu z nami, gastarbeiterami się zadawać, po co jej? Prezentuje tylko urodę ciała, licząc, że ktoś odpowiedni zauważy to, doceni i kupi. Może i kupi… Towar jest ekstra, a jednak wolałbym karmiącą boskę z kuchni. Ta jest młodsza, ładniejsza, owszem, ale jeszcze nieustrzelona. Nie wiadomo, co za materiał byłby. Piersi super, jednak nie ma w nich mleka, dopiero trzeba by je zrobić. No, to akurat nie jest wielki problem, parę celnych strzałów między te opalone uda i już za dziewięć miesięcy ciekłoby mleko… Piękna mamka byłaby.
– Widziałeś? – burknął Wyrostek do Roberta garbeciarza przy otwartych drzwiach. – Sama stanęła opodal, odosobniona chce być.
– Nie na darmo nazwali ją Księżniczką.
– Ładna kurewka.
– Ajajaj – smętnie zabiadolił Robert garbeciarz. – Po co zaraz takie brzydkie słowa?
– Komplement! Nie podniecasz się na jej widok?
Szczupła ręka zgarnęła pot z łysiny, puszyste wąsy się poruszyły.
– Ufff! Za gorąco. Zresztą mam żonę w Polsce.
– Na odległość z niej nie skorzystasz… – Wyrostek wykrzywił się szyderczo.
– Nie twój problem – odpowiedział mu Robert garbeciarz.
– Tej tygodniówkę dałbym za jedną noc.
– O wiele za dużo.
– Niech ją szlag trafi! Nawet miesięczny zarobek bym jej dał.
– Zwariowałeś? Miesiąc pracy?
– Wpadnie ona jeszcze w moje ręce – zapowiedział Wyrostek z zawziętością.
– Raczej marne masz szanse.
– Musi wpaść, ta cizia.
– Piękna dziewczyna, a ty ją tak… – smutno zauważył Robert garbeciarz.
– Kurewka – mściwie podsumował Wyrostek.
Ostatnie uziajane kobiety zmierzały ciężkim truchtem w kierunku vana, inne, zasapane, nie miały już sił i czołgały się powoli jak grube gąsiennice. Z porannego serwisu sprzątającego domy teraz na ofisy, praca na dwa etaty, inaczej nic w Ameryce się nie odłoży. Już utyrane, głodne, bo gonitwa, odpoczną po drodze i na chybcika zjedzą kanapki. W domu na dwunastą w nocy, o szóstej rano znowu do pracy i tak na okrągło, trzeba mieć zdrowie. Ale kto go nie ma, do Ameryki niech nie jedzie, tu się przyjeżdża na utyranie.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_
Do roboty! Nie ma czystych garnków. Musisz zmywać szybciej. Nie stój!
Postać z pierwszej powieści amerykańskiej autora _Dolar_.