- W empik go
Bojaźń Boża - ebook
Bojaźń Boża - ebook
Sięgnij po skarby zbawienia, mądrości i wiedzy.
Czego brakuje w twoim Kościele, modlitwach i osobistym życiu?
Co pogłębi twoją osobistą relację z Bogiem?
Co może sprawić, że twoje życie będzie bardziej skoncentrowane na celu?
Co pozwoli ci być dzieckiem Bożym prawdziwie prowadzonym przez Ducha?
BOJAŹŃ PANA
John Bevere wskazuje na potrzebę bojaźni Bożej. W konkretny i pełen miłości sposób rzuca ci wyzwanie, byś na nowo zaczął czcić Boga w swojej codzienności i na modlitwie. Bóg pragnie, byś Go poznawał i jest tylko jedna droga, by wejść w tę głęboką intymność i w pełni jej doświadczać. Każdy inny sposób nieuchronnie będzie skutkował porażką.
Teraz możesz oddać Bogu należną Mu chwałę w sposób, jaki zrewolucjonizuje twoje życie.
John Bevere jest całkowicie oddany zachęcaniu innych do pogłębiania intymnej relacji z Bogiem i życia w perspektywie wieczności. Jest autorem najlepiej sprzedających się książek, które są dostępne w 40 różnych językach i rozchodzą się w milionach egzemplarzy na całym świecie. Poprzez swoje doskonałe materiały i nauczania John ujawnia przenikliwe prawdy, pociągając czytelnika do spotkania z Bogiem na zupełnie nowym poziomie. Jest także popularnym mówcą konferencyjnym i gospodarzem telewizyjnego programu „The Messenger”, który ma swoich widzów w 216 krajach. Oboje z żoną, Lisą – także autorką dobrze sprzedających się książek – są współzałożycielami Messenger Internationale, żyją w Colorado wraz z czterema synami.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-63271-48-0 |
Rozmiar pliku: | 364 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na bliskich moich okazuje się świętość moja,
a wobec całego ludu chwała moja.
Księga Kaznodziei 10,3
Minęło zaledwie dziesięć dni nowego roku 1997, a ja służyłem już w Azji i Europie. Podekscytowany wsiadałem do kolejnego samolotu, tym razem do Ameryki Południowej. Nigdy dotąd nie byłem w Brazylii, a teraz miałem zaszczyt przemawiania na krajowej konferencji, odbywającej się w trzech wielkich miastach. Po całonocnym locie zostałem przywitany na lotnisku przez spragnionych liderów, którzy mieli wobec mnie wielkie oczekiwania. Z niecierpliwością wyczekiwali zaplanowanych spotkań, a ich entuzjazm udzielił się również i mnie.
Pierwsze nabożeństwo odbyło się jeszcze tego samego wieczora w stolicy Brazylii. Po krótkim, kilkugodzinnym wypoczynku wraz z tłumaczem zostaliśmy zabrani z hotelu na spotkanie. Widząc samochody stłoczone ciasno na parkingu i zaparkowane przy sąsiednich ulicach, zrozumiałem, że na spotkaniu zjawi się wiele osób. Przez półtorametrowy otwór wentylacyjny między dachem i ścianą sączyła się muzyka. Rozpoznałem melodie śpiewanych po portugalsku – w głównym języku w Brazylii – pieśni chwały, a moja ekscytacja wzrosła i nie mogłem się doczekać rozpoczęcia spotkania.
Gdy tylko wszedłem, od razu skierowano mnie na scenę. Sala, mogąca pomieścić około czterech tysięcy ludzi, była wypełniona po brzegi. Praktycznie cała platforma kołysała się w rytm energicznych pieśni chwały. Jakość muzyki była bardzo wysoka, gdyż utalentowani muzycy byli świetnie zgrani. Śpiew również brzmiał wyśmienicie, a liderzy byli obdarzeni pięknymi głosami. A jednak szybko zauważyłem całkowity brak Bożej obecności. Przebiegając wzrokiem po publiczności i muzykach, pomyślałem: „A gdzie Bóg?”. Zaraz też zadałem to pytanie: „Panie, gdzie jesteś?”.
Czekając na Jego odpowiedź, obserwowałem, co dzieje się na widowni. Poprzez jasne światła sceny widziałem kłębiący się tłum. Wiele osób stało z otwartymi oczami, wpatrując się w coś lub kogoś w budynku. Wielu wydawało się znudzonych. Ich ręce tkwiły w kieszeniach lub zwieszały się ciężko wzdłuż ciała. Z ich postury i wyrazów twarzy wyłaniał się obraz zwykłego tłumu czekających cierpliwie na rozpoczęcie widowiska. Jedni byli zajęci rozmowami, inni bez celu przemierzali nawy, to wchodząc, to znów wychodząc z sali.
Poczułem żal. Przecież to nie miała być ewangelizacja a konferencja wierzących. Miałem świadomość, że niewierzący mogli stanowić pewną część widowni, ale jednocześnie wiedziałem, że większość tego nonszalanckiego tłumu stanowią „chrześcijanie”.
Czekałem dalej w nadziei, że w końcu ludzie zaczną okazywać prawdziwą cześć Panu. „Atmosfera na pewno się zmieni”, myślałem. Tak się jednak nie stało. Po jakichś dwudziestu, trzydziestu minutach muzyka straciła impet i zaczęto grać pieśni uwielbieniowe. To, co widziałem, dalekie było jednak od prawdziwego uwielbienia. Od chwili, gdy zjawiłem się w Sali, do rozpoczęcia pieśni zachowanie tłumu w ogóle się nie zmieniło.
Zdawało się, że uwielbienie trwało ponad godzinę, choć w rzeczywistości śpiew trwał niespełna czterdzieści minut. Publiczność została poproszona o zajęcie miejsc, lecz gwar rozmów nie ucichł ani na chwilę. Jeden z liderów poprosił nawet o ciszę przez mikrofon, jednak ludzie nie przerywali rozmów. Lider odczytał fragment Biblii i rozpoczął kazanie. Przez cały czas słyszałem dudniący odgłos wielu głosów i osób przemieszczających się po sali. Zauważyłem również, że wielu z nich nie zwracało zupełnie uwagi na mówcę. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Sfrustrowany, zapytałem mojego brazylijskiego tłumacza, czy to normalne zachowanie na nabożeństwach.
Tłumacz podzielał moje zniesmaczenie. „Czasem jestem zmuszony na to zareagować, prosząc zebranych o uwagę” – wyszeptał. Ogarniała mnie złość. Zdarzało mi się już bywać na spotkaniach, na których ludzie zachowywali się w podobny sposób, ale nigdy do tego stopnia. Każdemu z nich towarzyszyła podobna atmosfera duchowa – jakiś ciężar i odczuwalny brak Bożej obecności. Wiedziałem już, że otrzymałem odpowiedź na zadane pytanie o obecność Boga. Tutaj z pewnością Go nie było.
Zaraz potem Duch Boży przemówił do mnie: „Chcę, żebyś otwarcie stawił czoła tej sytuacji”.
Kiedy w końcu zostałem przedstawiony zebranym, szmer głosów zmalał, ale nie zniknął zupełnie. Wszedłem na mównicę, stanąłem i zacząłem wpatrywać się w tłum. Zamierzałem milczeć, dopóki nie zwrócą na mnie uwagi. W moim sercu płonęło święte oburzenie. Po jakiejś minucie wszyscy ucichli, spostrzegłszy, że na scenie nic się nie dzieje.
Nie przedstawiłem się, nie pozdrowiłem widowni. Zacząłem od pytania: „Czy podobałoby się wam, gdybyście rozmawiali z kimś, kto przez cały czas by was ignorował lub gawędził sobie z osobą stojącą obok? Albo błądził wzrokiem wyrażającym brak zainteresowania i szacunku?”.
Przerwałem, a chwilę potem sam odpowiedziałem na własne pytanie: „Prawda, że nie spodobałoby się to wam?”.
Kontynuowałem: „Wyobraźcie sobie, że za każdym razem, gdy dzwonicie do drzwi, aby odwiedzić sąsiada, on wita was beznamiętnie, wzdychając ze znużeniem «Ach, to znowu ty? Wejdź»”.
Umilkłem na moment, a potem dodałem: „Więcej już byście go nie odwiedzili, prawda?”.
Następnie powiedziałem z przekonaniem: „Czy myślicie, że Król królów i Pan panów zjawi się w miejscu, w którym nie oddaje Mu się należnej czci i chwały? Czy myślicie, że Pan wszelkiego stworzenia będzie mówił, jeżeli Jego słowu nie okazuje się należnego szacunku, słuchając z uwagą? Jeśli tak, to jesteście w błędzie!”.
Mówiłem dalej: „Gdy dziś wieczorem wszedłem do tego budynku, w ogóle nie czułem w nim Bożej obecności. Ani w oddawaniu czci, ani w uwielbieniu, ani w nawoływaniu, ani podczas składania ofiary. Pan bowiem nigdy nie przychodzi tam, gdzie nie jest czczony. Gdyby dziś zjawił się tutaj prezydent waszego kraju, zostałby przywitany z honorami przez sam wzgląd na piastowany urząd. Gdyby obok mnie stanął jeden z waszych ulubionych piłkarzy, wielu z was nie mogłoby z wrażenia usiedzieć w miejscu. Z wielką uwagą wsłuchiwalibyście się w każde słowo płynące ze sceny. A jednak gdy przed chwilą czytane było Słowo Boże, mało co usłyszeliście, tak małą wagę do niego przykładacie”.
Następnie odczytałem, jakie wymagania stawia Bóg przed tymi, którzy się do Niego zbliżają:
Na bliskich moich okazuje się świętość moja, a wobec całego ludu chwała moja.
Księga Kaznodziei 10,3
Przez kolejne półtorej godziny głosiłem słowa, które Bóg rozpalił w moim sercu. Moje kazanie było odważne i pełne autorytetu. Nie obawiałem się, co pomyślą ani jak zareagują moi słuchacze. „Gdyby nawet jutro mieli mnie wygnać z tego kraju, nie dbam o to. Wolę być posłuszny Bogu!” – mówiłem do siebie całkiem poważnie.
Między wygłaszanymi zdaniami panowała taka cisza, że dało się słyszeć bzyczenie muchy. Przez cale półtorej godziny tłum nie wydawał żadnych odgłosów. Nie okazywano już braku szacunku. Duch Boży poprzez Słowo Boże skupił całą uwagę ludzi. Atmosfera zmieniała się z minuty na minutę. Słyszałem, jak Słowo Boże obija się o stwardniałe skorupy ich serc.
Pod koniec mojego kazania poprosiłem wszystkich o zamknięcie oczu. Wezwanie do skruchy było krótkie i zdecydowane: „Jeżeli traktowaliście to, co Bóg nazywa świętym, jako coś zwyczajnego; jeżeli niewłaściwie podchodziliście w życiu do spraw Bożych; jeżeli Duch Święty za pomocą Słowa Bożego sprawił, że przejrzeliście na oczy – czy jesteście gotowi okazać skruchę przed Panem? Jeśli tak, powstańcie!”. 75% zgromadzonych bez chwili wahania powstało z miejsc. Skłoniłem głowę i wypowiedziałem na głos prostą i szczerą modlitwę: „Panie, potwierdź Słowo, które zostało dziś przekazane tym ludziom”.
W jednej chwili Boża obecność wypełniła salę. Mimo iż nie prowadziłem zboru w modlitwie, słyszałem łkanie i płacz narastające wśród tłumu. Zupełnie jakby oczyszczająca i odnawiająca fala Bożej obecności przetoczyła się przez salę. Nie wszyscy obecni mogli podejść do sceny, odmówiłem więc modlitwę żalu za grzechy, w której mogli uczestniczyć, pozostając na swoich miejscach. Widziałem ludzi ocierających łzy. Jego cudowna obecność trwała.
Po kilku minutach Boża obecność ucichła. Zachęciłem zgromadzonych, aby nigdy nie tracili z oczu swojego Pana. „Zbliżcie się do Boga, a zbliży się do was” (Jk 4,8).
Kilka chwil później kolejna fala Bożej obecności przetoczyła się przez budynek. Płacz narastał, spadało coraz więcej łez. Tym razem Jego obecność dotknęła jeszcze więcej osób. Trwało to kilka minut, po czym znów ucichło. Nawoływałem zgromadzonych do tego, aby nie dryfowali pomiędzy falami, ale trzymali się mocno tego, czego uchwycili się sercem.
Upłynęło kilka minut, gdy usłyszałem, jak Duch Boży szepcze mi wprost do serca: „Znowu nadchodzę”. Wyczułem to natychmiast i powiedziałem: „Znowu nadchodzi!”.
To, co teraz piszę, w żaden sposób nie jest w stanie przedstawić tego, co nastąpiło. Moje słowa są zbyt ograniczone, a Bóg – zbyt wspaniały. Nie zamierzam również nic wyolbrzymiać, gdyż byłoby to oznaką lekceważenia. Konsultowałem się z trzema innymi liderami, którzy również byli tam obecni, aby uporządkować i potwierdzić moje wspomnienie.
Gdy tylko wypowiedziałem słowo „nadchodzi”, miało miejsce następujące wydarzenie. Potrafię to opisać jedynie przez porównanie. To było tak, jakby stać w odległości 100 metrów od pasa startowego w momencie startu ogromnego odrzutowca. Tak właśnie brzmiało wycie wiatru, który w jednej chwili przetoczył się przez widownię. Zgromadzeni niemal w jednej chwili zaczęli się żarliwie modlić, a ich pojedyncze głosy narastały, zlewając się niemal w jedno wołanie.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem powiew wiatru, tłumaczyłem sobie, że nad budynkiem przeleciał pewnie samolot odrzutowy. Żadną miarą nie chciałem przypisać Bogu czegoś, co nie musiało pochodzić od Boga. Wysilałem umysł, aby przypomnieć sobie odległość, jaka dzieliła nas od portu lotniczego. Budynek nie znajdował się jednak w pobliżu lotniska, a przez ostatnie dwie godziny nie słyszałem żadnego odgłosu przelatującego samolotu.
Kiedy dotarła do mnie świadomość, że czuję Bożą obecność w tak wspaniały sposób, a tłum tak entuzjastycznie się rozmodlił, zwróciłem się w myślach do Ducha. Istna eksplozja modlitwy nie mogła przecież być odpowiedzią na przelatujący samolot.
Gdyby chodziło o dźwięk samolotu, musiałby przelatywać nad budynkiem na wysokości nie większej niż 100 metrów. Nawet wtedy jednak nie byłbym w stanie usłyszeć takiego hałasu ponad potężnym dźwiękiem modlitwy trzech tysięcy osób.
Dźwięk, który słyszałem, był znacznie głośniejszy i zdecydowanie górował nad głosami modlących się. Nawet gdy pojąłem, że był to powiew Ducha Świętego, nic nie powiedziałem. Nie chciałem dezinformować zgromadzonych ani pobudzać ich dodatkowo nadgorliwymi wyznaniami o objawianiu się Ducha. Wycie wiatru ucichło po około dwóch minutach. Zostało po nim jedynie zgromadzenie rozmodlonych, szlochających ludzi. Salę wypełniła atmosfera świętej czci. Boża obecność była prawdziwa i bardzo silna.
Ten cudowny efekt Jego obecności trwał kolejne piętnaście – dwadzieścia minut. Po tym czasie ustąpiłem miejsce na mównicy liderowi i poprosiłem, aby natychmiast odwieziono mnie do hotelu. Często zostaję po nabożeństwie, aby porozmawiać z innymi, jednak tym razem wszelkie rutynowe rozmowy wydawały się nie na miejscu. Liderzy zaprosili mnie na wspólną kolację, lecz odmówiłem. Wciąż wstrząśnięty Jego obecnością, odpowiedziałem: „Chcę tylko wrócić do swojego pokoju”.
Odprowadzono mnie do auta. Wróciłem do hotelu w towarzystwie tłumacza oraz małżeństwa liderów. Kobieta była artystką, a jej muzyka cieszyła się dużą popularnością wśród Brazylijczyków.
Weszła do samochodu zapłakana i zapytała: „Słyszał pan ten wiatr?”.
„To był samolot” – odpowiedziałem szybko. Choć w sercu czułem, że to nie samolot, chcąc zyskać całkowitą pewność, zdecydowałem nie wywoływać tematu jako pierwszy.
„Nie” – zaprzeczyła i pokręciła głową. „To był Duch Pana”.
Na te słowa jej mąż, człowiek sprawiający wrażenie bardzo cichego i powściągliwego, zapewnił: „W pobliżu budynku nie było żadnego samolotu”.
Mężczyzna mówił dalej: „Co więcej, dźwięk wiatru nie został wychwycony ani zapisany przez sprzęt nagłaśniający”. Siedziałem milczący, ogarnięty całkowitym zdumieniem.
Później dowiedziałem się, dlaczego był on taki pewien, że dźwięk nie mógł być wywołany przelotem samolotu. Na zewnątrz budynku stali policjanci i ochroniarze, którzy również przyznali, że słyszeli potężny hałas dobiegający z wnętrza budynku. Na zewnątrz było zupełnie bezwietrznie. Zwyczajny brazylijski wieczór.
Gdy jego żona odezwała się ponownie, po jej policzkach ciekły łzy. „Widziałam fale ognia spadające na budynek i anioły wszędzie dokoła!”.
Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Taki sam opis usłyszałem dwa miesiące wcześniej na spotkaniu w Północnej Karolinie z ust kobiety służącej na co dzień w innym zborze. Nauczałem o bojaźni Bożej, gdy Bóg z mocą objawił swą obecność zgromadzonym. Ponad setka małych dzieci płakała głęboko przez godzinę. Przebywająca z wizytą kobieta wyznała wówczas pastorowi, że widziała fale ognistych kul spadające na budynek. Potwierdziło to również trzech członków zespołu muzycznego.
Teraz chciałem już tylko znaleźć się sam na sam z Panem. W zaciszu własnego pokoju mogłem juz tylko wychwalać Boga i modlić się.
Przed odlotem do Rio de Janeiro miałem zaplanowane poprowadzenie jeszcze jednego nabożeństwa. Kiedy ponownie wszedłem do sali, atmosfera była całkowicie odmienna. Czułem, że przywrócony został szacunek wobec Pana. Tym razem muzyka nie była dobra, choć pozbawiona Bożej obecności; była cudowna i namaszczona, a obecność Boża była prawdziwie słodka.
Jak mówi Dawid: „Skłonię się ku świętemu przybytkowi Twemu w bojaźni przed Tobą” (Ps 5,8). Autentyczne oddawanie czci zawsze wynika z szacunku wobec Bożej obecności, gdyż, jak mówi Pan: „Będziecie (...) moją świątynię zbożnie czcić; Jam jest Pan” (Kpl 19,30).
Podczas tego drugiego nabożeństwa wiele osób doświadczyło ratunku i uleczenia. Wielu z tych, którzy byli przybici goryczą i poczuciem krzywdy, zostało uwolnionych. Boża obecność przejawia się tam, gdzie oddawana jest cześć Panu. A tam, gdzie przejawia się Jego obecność, zaspokajane są potrzeby ludzi.
W tym świetle zrozumiałe staje się wezwanie Dawida:
Bójcie się Pana, święci jego! Bo niczego nie brak tym, którzy się go boją.
Księga Psalmów 34,9
Właśnie takie przesłanie trzymasz dziś w swoich rękach – bojaźń Boża. Na kolejnych stronach z pomocą Ducha Świętego będziemy rozważać znaczenie bojaźni Bożej. Dowiemy się również, co to znaczy „chodzić w skarbach prawdy o bojaźni”. Przyjrzymy się sądowi, który zapada w obliczu braku świętej bojaźni i poznamy zalety bogobojności.
Niektórzy bardzo szybko uznają Jezusa za Zbawiciela, Uzdrowiciela i Wybawcę, a jednocześnie swoimi działaniami i nastawieniem serc redukują Jego chwałę do poziomu śmiertelnego człowieka.