- W empik go
Bolesław Chrobry. Szło nowe - ebook
Bolesław Chrobry. Szło nowe - ebook
Drugi tom monumentalnego dzieła o początkach polskiej państwowości. Powieść historyczna z czasów Mieszka I i początków panowania Bolesława Chrobrego.
Dziki to jeszcze kraj… a już mocny siłą wojów i chrobry siłą księcia…
Tnie się puszcza, szumi zboże na polanach, stare dęby Swarożyca padają przed Trzemami nowego Świątka. Biskup Wojciech chrzci pod murami Gniezna i niosąc nową wiarę pada pod ciosami pogańskich Prusów. Ciało jego warte jest tyle złota, ile waży.
Na pogrzeb zjeżdża wielki świat Cesarstwa który ku bramom gnieźnieńskim wiedzie sam Cesarz Otton III. Kraj Polan ukazuje, jaką siłą dysponuje i jakie skarby skrywa.
Cesarz zakłada Bolesławowi Koronę na głowę.
To już jest wielkie księstwo, Bolesław trzyma je w garści …..
Antoni Gołubiew we wspaniałej powieści, pełnej historycznych wydarzeń i historycznych postaci portretuje wszystkie warstwy społeczne – od pospolitego raba, po księcia Bolesława czy cesarza Ottona III. Splata losy bohaterów, tak jak splatała się polska państwowość, wytrwale, cierpliwie , w boju i politycznych rozgrywkach.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788377797143 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pradziad był śmigłym chłopcem – wesołym, śpiewającym. Urodził się daleko stąd – za lasem, mszarem, za bezdrożem, poza puszczą, a w puszczy. Jak i on sam, spoglądający nynie w swą własną przeszłość niczym w głęboką zapadlinę pod okiem omszałego boga abo w ciemnym ukryciu na stryjowej wyżce. Kiej na żywo dostrzega z tej swojej skrytki odległą ziemię, gdzie to wartkim potokiem przebija się Wisłoka ku rodzonej matce-rzece, po drodze piargi ze stromych brzegów podrywa, w nurt zsypuje i ku ujściu odnosi, i gdzie wierzba przemaga się ze świerkowiem. Tam żył szczęśnie od dziecka, żył-bytował, ani wiedząc o Ludku-psichwoście z wiewiórczymi wąsami, ni o księżych powodach i o własnej, drzemiącej w nim by iskra pod popiołem wściekłości, która potrafi zabić. Od samego zarania, kiedy to – krągły jeszcze, kędzierzawy, małą puszystą kulką plątał się starszym pod nogami – jego młoda i roześmiana zawżdy mać wołała nań: „Kłębuszek”. – „Kłębuszek to Kłębuszek”: tak trwało aż do lat siedmiorga. Skoro jednakże podrósł i nie dreptał już by niemrawa kukiełka, padając raz po razie nosem na dobrze ubity tok gliniany, skoro wyciągnął się i okrzepł w sobie, stryjec Pazur, a i ojciec Dębica podśmiewali się z matki, że gotowa otroka do źrałości z piersi swej karmić, nos paczesią ze smarków ocierać – i mówili do zapatrzonej w jedynaka: „Nie kłębuszek to żaden, jeno cały Kłąb szczęsnej doli – tobie na radość, nam na spor”. I grozili jej palcem: „Od dawna przestał być puchatym motkiem wełny, tako i patrzaj, dura: rośnie chłop, jak się patrzy, wprędce kmieciem ostanie, a i broni się nie ulęknie, juże wołaj nań Kłąb, iżby Doli nie zlisić” – zaś guzaty Dębica dodawał z zaciekłością: „Tako i przezwę ji przy postrzyganiu, niechaj się dni mu na wituszkę nawijają wielkim kłębem”. Jak powiedział, tak zrobił, odtąd każdy otroka onym mianem-zaklęciem przezywał: „Kłąb i Kłąb!…”. A gości zwaliło się na postrzyżyny mnogo, cała ciżba, każdy z darem bogatym – stągiewką wystałego miodu, płatem lnianym abo też z wielką kruszą solną czy skórką łasiczą; stryj Pazur położył przed bratańcem ostry nożyk żelazny, co go był za Wisłoką na czeskich wojach dobył – choć nie wszystcy wiedzieli, co nadawane miano zapowiada, jaką wróżę przynosi; sam jednak postrzyżony nigdy go z oczu swych nie tracił i dufny rósł z takim imieniem. Jakoż i okazało się nie puste, gdyż wiele jeszcze miało przynieść w życiu durniowi, że niejeden będzie, patrząc na niego, zawidził zniewolonej Doli. Ale do tego dojdzie później, nynie bowiem w ukryciu stryjowego obejścia dobrego spodziewać się nie mógł, jak i własnej przyszłości przejrzeć, podobnie kiej zebrani goście podczas chmielnego i gwarnego godowania – ani ociec Dębica, ni mać, nikt przytomny: ot, zwykłe kmiece imię i zwykłe postrzyżyny, a dalej pewnie się potoczy jak u wszystkich: para wołów za jesionową sochą, szeroki siew z krobi uwieszonej na brzuchu, sianosiecz, żniwo, przelewające się pod palcami szare, śliskie ziarno, nastawiony przez żonkę w cebrze słód i gromadka kulających się z psami smarków, na których oczy matki spoczną z gorącym spodziewaniem; matki i jego – ojca, jedynego z pradawnego rybackiego rodu, o czym stryjec bratańcowi opowiadał przed laty.
A działo się to, jeszcze zanim Pazur poszedł na wojaczkę z młodym księdzem Wojborem z Orczycy i nim oćca Dębicę utłukli Strahwasowi podczas jednej z wypraw za Wisłokę, ciągnęło się też podczas wielu wieczorów, kiedy to siadywali przy ogniu, mać darła pierze czy też tkaniem lnu była zajęta, ociec ciosał klepki na cebry albo rzezaniem łyżek z lipowego drewna się zabawiał, a górski wiater szumiał w świerkach, czasem przez dymnik wdzierał się do izby i kręcił ogniem by przęślnicą, aż płomień zwijał się i buchał dymem, ociec zaś nogą zgarniał swe strużyny, iżby iskra na nie nie padła, pożaru nie wznieciła. I jakby ona wieja wganiała do ich chaty insze iskry, dawno wprawdzie zagasłe, lecz widać niezupełnie, skoro wciąż żyją w ludziach i znowu mogą się rozjarzyć pożarem, jeżeli Dola będzie im łaskawa; jako łaskawa była potąd. Kłąb słuchał tej rodowej gadki o dawnym, a w dumkach mu słyszane przelewało się niczym woda przyborem, skoro słonko na wiosnę przygrzeje, ciepły wiatr z nagła dmuchnie i deszcze spadną na zwalone w górach śniegi.
Szczeciniasty stryj-prawnuk czerpał z cebrzyka piwo i podnosił kubek ku wiechciom rudych wąsów, ciągnący swą opowieść, jak matka wysnuwająca niekończącą się – zda się – nić z kądzieli.
Pradziad był śmigłym chłopcem, śpiewającym – bajał stryj Pazur, siorbiąc głośno i oczy mając zapatrzone, słuchającemu zaś Kłąbowi majaczyło się mętnie, że może to i nie był pradziad, może pradziad pradziada, abo jeszcze dawniejszy; tak dawny, że gwarzący sami się plątali, który kim zacz i kiedy chodził po tym świecie: przysłuchując się od małego, Kłąb dostrzegał owo pomieszanie wielu rzeczy, ale mu ono nie wadziło; bo najważniejsza była sama baśń. A o tym ich pradziadzie czy pradziadzie pradziada ociec i stryj mówili zawżdy tako samo: że był wesoły, rosły i udały; przeto była to prawda – reszta zasię nieważna, nie durzył sobie ową resztą głowy. Jak i tym, że jen młodzik z prawieka, zbutwiały dziś i pomieszany z szarym piachem albo z czerwoną gliną, żył ongiś w innej stronie – nie tutaj nad Wisłoką, jeno nad szumną rzeką, która dla niego żadnej nazwy nie nosiła, jako że była jedna i jakiekolwiek miano zdawało się zbyteczne. A mówili o niej między sobą zwyczajnie: Wielka Rzeka; w odróżnieniu od wszelkich wpadających do niej rzeczułek i strumieni. Naisto była ona ogromna, pełnowodna: szła przed siebie powolnie, leniwie, niespiesząco. Tylko podczas przyboru – z wiesną lubo przed dniem Kupały przemieniała się w smoka-jaszczura, strasznostwora, co swym ogromnym cielskiem skacze i rwie przed siebie – w szumie, w ryczeniu, podnosząc się i opadając, zawżdy groźny i zły. W taki czas Rzeka wychodziła z koryta, niemieszcząca się w brzegach rzucała się pomiędzy krzewy i zarośla, wdzierała się w głąb lasu, zalewała szerokie łęgi i mokradła aż po dalsze wzniesienia, gdzie podmywała wiszar, z korzeniem wyrywała drzewa, żeby nieść je ze sobą, powoli obracając dookoła, jak i płaty darniowe z całym gajem wąskolistnej wikliny i na pół obaloną brzozą, która zgarniała by grabiami płynące nurtem liście, gałęzie, chrust, wszelakie śmiecie leśne – wszystko grubachno oblepione tłustym szlamem; patrzyłeś na tę smoczą zdobycz, aż ci ginęła wreszcie z oczu za kolanem, kajś już nigdy nie bywał. A Rzeka nie ustawała w swym zalewie, wypełniała wądoły, gruntowe zapadliny, ryła boczne odnogi, które potem – po opadnięciu wód – zastawały się w ciche, porosłe rzęsą i grążelą łachy, pełne wszelakiego żyjątka, gdzie odcięte od nurtu szczupaki pluskały latem gęsto jak drobna płoć abo stado uklei i skąd je było można wygarniać więcierzem czy też ościeniem bić do woli.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_