- W empik go
Bolesław Chrobry. Wnuk - ebook
Bolesław Chrobry. Wnuk - ebook
Już po pąci, która przeszła przez kraj niczym orzeźwiający deszcz wiosenny, zwiastujący Nowe. Teraz Ksiądz po onym kraju inspekcje robi, słucha, co ludziska mówią i czego chcą. Jednych nagradza, drugim nie daruje. A różne gadki po opolach się snują, różnie się losy ich mieszkańców składają. Jedni wzwyż idą, a inni padają.
Tak i wnuk Bolkowy się rodzi, a on takoż Bolesław.
Ostatni już tom wspaniałej epopei Antoniego Gołubiewa, który w swojej powieści, pełnej historycznych wydarzeń i historycznych postaci, portretuje wszystkie warstwy społeczne – od pospolitego roba, po księcia Bolesława czy cesarza Ottona III. Splata losy bohaterów, tak jak splatała się polska państwowość, wytrwale, cierpliwie, w boju i politycznych rozgrywkach.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-850-8 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WNUK
1. Szły lata
Szły lata… Kiedyś były to jeno otroki i sysuny, wołano na nich żabibije, prześmiewano się z podsmalonych kurków. Oni zasię mówili między sobą: „Puchała jest stary chrzan” – choć Puchała był nadal wojewodą drużyny, jego wola znaczyła, nie ich. A nad nim wola księdza, wielgiego Mieszki Lestkowica, iże wywiódł swe księstwo z puszczy. Jeszcze migał niby w głębokiej zapadlinie ciemny zwid Ziemomysła, a z Ziemomysłem dziadów, tych, co zręby zakładali pod dom. Dawno to było?… – dawno, pamięcią nie obejmiesz. Przewaliło się wiele przez kraj od onych dawnych dni, nie poznasz go już dzisiaj – a niby to-że księstwo, ta-że ziemia. Kiedy stary ksiądz pomarł, skoczyli by podsmaleni – gwałtownie i na ślepo – wojowali o władztwo, gryźli, darli, szarpali, zapatrzeni w swoje nie ustępowali na krok. Na pozór było to przepieranie się z panią Odą i zasmarkanymi księżyckami, nie o księżyców jednak szło w on czas, chociaż nikt tego nie dostrzegał: bo wówczas dopiero Dawne z Nowem na dobre wzięło się za bary. Cóż z tego, że chrzan Puchała chwiał się na obie strony?… inni nie chwiali się, szli ostro; stare rody i drzewni ład, na czele Przybywoj a Odylen, tych nic nie poruszyło. I prawdę mówiąc, tamci trzymali księstwo w twardych garściach – grody, ziemie, drużynę a bogactwo. Tymczasem u nich co, u podsmalonych kurków?… – jedynie wielkie pyski! I drapieżne domaganie się swego: ich będzie wszystko po Mieszce! Zdawało się: tylko durny by się z nimi sprzymierzył – a jednak oni na koniec wygrali, nynie nikt się już na nich nie pokusi. Wygrali, bo zobaczyli Nowy Ład. Odtąd…
Odtąd przewaliło się tyle, iż okiem nie obejmiesz. Pod Jomsborg poszli i wzięli srogą warownię, bo mały Dzierżyk krzyknął kiedyś na Śliźniowej polanie, że spali zbójeckie łodzie z czerwonymi piórami. I spalił one łodzie, namówił Gza i spalił, a później także samo zrobił z częstokołem Jomsborga, sposób Bolkowi poddał, za co jarlem w zbójeckim gnieździe ostał. I tako się zaczęło. Wojowali Weletów i Czechów wojowali, weselili się, pili, pieśni śpiewali, umocnili polańskie władztwo u Chrobatów i Ślężan, na Węgry się wyprawiali. A swoimi nogami chodził po ich ziemi Wojciech, iże był cudak i święty mąż, jegoż ubiły później Prusy, głowę ucięły, którą człek jeden przyniósł księdzu w sakwie, zewłok zasię wykupili społem, ciskając na wagę złoto a srebro, a bisior, a wszelakie bogactwo; po odrąbaniu głowy rzucone w rzekę ciało popłynęło do morza, dopiero je rybaki sieciami wyłowiły z głębiny – opłacił się szczęśliwcom trupi połów. Sam pan papież uczcił Wojciecha w swojej dalekiej Romie, Otto zasię przybył z pącią do Gniezdna pokłonić się świętemu truchłu a ich księstwu, darował tegdy księdzu włócznię cesarską i złoty obłąk z głowy, a obiecał mu wiele; radowano się w całym Gniezdnie, ognie palono, był wielki tłok i wesele. A później trzystu konnych pojechało z cesarzem do Italii, aby księstwo i w dalekich krajach umacniać, tamok zmarł Otto z zarazy czy trucizny, tego już nie docieczesz, po nim próbował objąć władztwo Bolko, jak stanął o tym układ w krypcie akwizgrańskiej; Henryk ubiegł go jednak i rozpadły się wielkie zamysły o cesarstwie. Aleć zajęli Pragę i weselili się w Pradze, powiesili dziewięciu buntowników z zawszonym ich wojewodą Bobkiem, Stojgniew zasię dziewkę sobie ułowił w Czarnej Wodzie. Bolko nadal weselił się na Hradczanach, kiedy jednak podszedł Jaromir ze swoimi, na gwałt trzeba było uchodzić, tylko Sobiebor ostał na moście nad Wełtawą; a jako spor przypadły im Morawy. Lecz skoro raz sczepili się z Henrykiem o przewagę, dalej z nim wojowali i przepierali się po lasach a zasiekach, wżdy Henryk w końcu przemógł i podlazł aż pod Poznań, tam szli w pomoc swojemu księdzu, z czym kto miał; i zawarł ksiądz z Henrykiem mir a drużbę, kto wie – na zawsze czy niedługo? Ani się też spostrzegli, jak księstwo stało się ich już na co dzień, rozsiedli się w nim, rozwalili, nie wiedzieć kiedy przestali być młokosysami, bary się im rozrosty, pogrubieli, twarze zaczęły się fałdować, teraz oni wołają na otroków: żabibije! Przemieniło się życie i oni się z życiem przemienili, choć przed nimi jeszcze niemało: obaczą, jako będzie. No tak, obaczą!
Szły lata…2. Przysposobieniec
Czarną chmurzystą płachtą zawisła noc nad Turzycą – ni miesiąca, ni gwiazd. Omackiem po rozkisłych polach, po zwilgotniałych rżyskach szła późna tegoroczna jesień. Poukładali się ludziska do snu – po wszystkich izbach, kleciach, świetlicach podnosi się szurpaty pogłos: na rozmaite tony wychrapują zmęczenie. Obejrzawszy, czyli wszystkie skoble przetknięte, zasunięte zawory a wygaszone ognie, zasnęła i Dargorada. Jednej Skrze tylko się nie śpi – przekula się to-to małe w jej żywocie, budzi – za dużo miało tupaniny matczynej, samo się w onej rozigrało. Skra spogląda w gęstą czarność nad sobą, dumki jej na wyprzódki wybiegają gdzieś w jutro; pomieszane te dumki, całkiem by skołtuniona przędza: i radość w nich, i spodziewanie, i strach – wszystko zarazem. Wierci się Skra na łożu – brzemię ugniata po mostek, niemal pod pierś podchodzi, dusi. O jednym tylko dziewka ni razu nie zwątpiła: że to syn tako się w niej panoszy, wyrywa się na świat, ku życiu. Nie byle jaki syn – Mieszkowic, pierworodny.
Długo się tak przewracała, układała na jeden bok, na drugi, wyżej na zagłówku i niżej, nim miękki puch zaczął przysypywać powieki, niemoc spływała w ciało. Zasypiała. Coraz niżej pochylała się noc zapomnieniem, bezwładem.
Aż naraz – buch buch buch – łomotanie do drzwi. Jeszcze nikt się nie zdążył ocucić, a już Skra stała prosto na nogach. Nie bacząc na kąsający chłodem tok, podskoczyła ku oknu, uchyliła, wyjrzała: smukły cień u podejścia, za nim masywna bryła konia. Srebrną rybą z głębiny błysła jej nagła dumka: „On ci to, Mieszka!…”. I zaraz upewnienie: tylko nim może być ten dobijający się w pomroce cień, nikt inny nie przyskakałby nocą samojeden, nikogo by nie przygnało – ani jej przez myśl nie przeszło, że Mieszka ze świętą pącią poszedł, później ksiądz go kajś posłał na ukrainy, zlecenie dał, swą księżą i ojcową wolą rozporządził. „Mieszka, Mieszka…” – szeptała gorącymi wargami, przytulona u okna do tyla była tego pewna, że krzyknęła nieprzytomną radością:
– Miły mój!…
Na radość tę lodowatą strugą chlusnął głos, którego się nie spodziewała: Darsk!… Wżdy brat miał z ojcem aż na Węgry uchodzić – na wietku przyskakał do Turzycy Dziek Sobieborowic, ten bajał: księżyc posłał szurzego z tajnym posłaniem, kazał ratować Zaboja – nie robować na Złotej Górze księżycowemu cieściu; wolej by już mu głowę ucięto, oczy wydarto, wżdy gańbić ji nie wolno! Radością oraz dumą zalała ją ona wieść – z wdzięczności, z niespodziewanej ulgi, z tego, że sam ze siebie: nie prosiła go przecie ani słowem, choć mać to w nią wpierała i brat. I nosiła się z ową radosną dumą by pijana, każda żyłka w niej dygotała ze szczęścia. A teraz brat w Turzycy – jakby w poprzek tamtej dzikiej radości, na przekór słowom Dzieka. Wyjąkała:
– Coć, Darsk?… Zwiedział się ksiądz, możeć znowu na Mieszkę… kiej w krainie Głomaczów… z biczem, z gańbą? A Dziek bajał…
– Uch, kokoszka!… – Zły głos brata, bez dawnej łaskawości. – Nie wydzieraj się w ciemku, mierzą mnie twoje bajdy-bajdurki, dość mam onych! Otwórz prędzej, ścierpłem tutaj stojący.
– Wraz – wydechnęła Skra – lecę. Jeno Palucha zbudzę, płomień rozdmucham.
Teraz jakby wahanie w pewnym siebie przed chwilą szepcie brata.
– Nie budź, lepiej… kiedy nie będą wiedzieć. Maci powiedz, potem koniu dasz żryć… wszystko cichcem, bez ludzi.
Nagłym ściśnięciem w piersi poczuła, że z niedobrą wieścią brat tu nocą przyjechał, nie skończyło się złe nad Turami. Jakby i ona ścierpła, szamotnęła się w stronę drzwi. Darsk przywiązywał konia do słupa u podcienia, zaraz też ciężkim, powłóczącym krokiem wszedł w dom za siostrą. Powtórzył swoje:
– Cichaj! Wiedź mnie do maci, do komory – i dodał, jakby nie widziała: – Samojeden tu przyjechałem.
Po cóż to mówić jej, oczu nie ma?… Chlipnęła – nie udało się; ni im się nie udało, ni księżycowi z Darskiem. Wiodła go w ciemku z ociąganiem: znów matce się przemieni spodziewanie na kamień, biedna ona. Lecz mocniej paliło ją to drugie: jak z księżycem, z jej Mieszką? Czy jeszcze raz gębą chlupnął w kałużę, od nowa z księdzem zadarł? I naraz pomyślała, pierwszy raz o tym pomyślała: na biedę związał się z Turami, z nią, swoją tajną małżoną – przekleństwo wisi nad ich rodem, niedola.
– Darsk!… – wykrzyknęła obudzona mać – skądeś?… Co z ojcem, co z Zabojem?… – Całą mocą zacisnęła garść na przegubie syna.
Nie mógł jej tak od razu, w ciemne łoże. Odburknął:
– Wraz, powiem wszystko, jest co mówić. Aleć wprzódy jeść dajcie, spocząć krzynę: dwa dni nicem w gębę nie włożył, z siodła nie złaził, tyle, co konia popasłem na ścierni. Ustałem. – Głos by starego, przepróchniałego dziada.
Dargorada odziewała się szybko, pytała, naciągając zapaskę:
– Nie udało się, Darsk?… Nie uwolniłeś ji?…
– Udało się – odparł tym starczym, pustym głosem. – Uwolniłem.
– To jak?…
– Mołwię wam, maci, później. Kości nie czuję.
– Dobrze, Darsk. – I do córy: – Skra, leć do istby, nieć ogień. – Ale syn położył jej dłoń na kolanie, powiedział jak wprzód siostrze:
– Tu lepiej… Niechajże nie wie nikt, kiej poszczęściło się cichcem wejść mi w dom. Stukając, spodziewałem się, że wszyscy… A Skra niech nie mieszkając, karmi konia, tylko wody na razie nie daje: zgrzany. Zaraz ruszać mi dalej… siądę na łęk i pojadę. Chociaż w tym ulitowała się Dola nad Turami.
Słowa te powiedziały wszystko – Dargorada już nie pytała, stłumiła niecierpliwość. Sama przyniosła z izby ławę, pod skaczącym płomieniem kagańca przykryła ją ręcznikiem. Kładła chleb, krajała przerastawą słoninę, lała do kubka piwo. Umoczyła w nim usta.
– Przepijam do cię, synu.
– Och, maci!… – Zda się w środku Darskowi pękła naprężona cięciwa, chwycił matkę objęciem, przywarł do niej. Odsunęła go szorstko.
– Jedz – powiedziała.
Jadł i pił, widać było, jak bardzo jest wygłodzony; oczy opuszczone na ręcznik, powieki nie podniesie. Dargorada służyła mu, krajała, nalewała. Jej suche, pomarszczone ręce nie drżały, wdrożone wieloletnim nawykiem wypełniały posłusznie zwykłą babią posługę. Darsk patrzył na nie, widział sznureczki sinych żył, postrzępione paznokcie. Chciałby jak dawniej, w pacholęctwie, wziąć dłoń matczyną, unieść, położyć sobie na policzku, poczuć swojską, znaną dobrze szurpatość – nie śmiał. Dopił piwo, ze stukiem postawił kubek, dopiero wtedy popatrzył wprost w oczy matki: dziwnie spokojne te oczy, nieomal obojętne. Ale on dobrze wiedział, jak wielki żar skrywają, ile mocy, nie oszuka go ich udana spokojność. Gdy wierzchem ręki ocierał usta, Dargorada ozwała się wreszcie:
– Teraz mów, Darsk. Gdzie ociec?
Burkliwie, nieprzyjaźnie wyszły słowa z ust syna; a wszystko skowytało w nim, nie chciał matki ugodzić ościeniem. To z tego żalu, z urazy wyrastała w nim twardość.
– Ociec leży pogrzebany w mogile. Pomarł.
Myślał, że matka buchnie płaczem, rozkrzyczy się na głos – aż wzdrygał się przed spodziewanym jazgotem. Tymczasem nic, jeno twarz jej bardziej stężała, z drewna ta twarz, z kamienia, martwa. I głos suchy, surowy, jakby o bydlę abo o konia pytała:
– Kajże?
– Podle gródka jednorękiego Muni.
– Muni?
– W Chrobacji. Jest taki woj w Chrobacji, dojechalim z ojcem pod Kraków, dalej nie mógł. Słaby był, żywą krwią blwał.
– Krwią blwał?
– Krew chlustała mu z gardła by z gąsiora. Zrazu żwawy na koniu cwałował, radował się z woli. Nie uznał Złotej Góry.
– Jakże to, Darsk: nie uznał?
– Złota Góra dla robów, nie wielmożów. Męża z wielgiego rodu można posadzić przy skrzyni, kazać przemywać piach a żwir, wżdy nie przemienisz ji ni pletnią, ni dybami w niewolnego. Tamok smardy robiły, jakowyś Młaka i Churlęga, krzyczał o onych półprzytomny, słyszałem. Już na ławie u Muni o nich krzyczał. Aleć jemu na źrebcu jechać, na bojowym, z mieczem na koniu lecieć, chociażby k’śmierci swojej śpieszył. Pojmujecie to, maci?… nie uznać Zabojowi z Turów Złotej Góry.
Spoglądała ku niemu milcząca. Darsk… ten ci był z trzech jej synów najmilszy, najbardziej sercu bliski. Całą swą babią, zatłamszoną przez srogie życie miękkość widziała właśnie w Darsku, gorąco biło w piersi syna. A jednocześnie był on Zabojowic i Tur, wszystką durnotę Turów nosił w sobie. Czarnych Kruków, od których Zabój wziął ją przed laty w swoje siodło, też zajęczyca nie wygrzebała z bruzdy, wżdy ona się już nauczyła: nie mierzy się rodu samym jeno krewniactwem, przyrośnięciem do pnia, dobrze bajał Paluch o Kwękach – churlęgach, zgniłkach – kto dziś o Kwękach wie, rozwiali się jak dym; a wszak i oni byli nie byle rosochatym chojarem, za Ziemomysła, bogać tam za Ziemomysła – jeszcze za Mieszki liczyli się w księstwie Kwęki, w radzie księżej siadali, Paluch widział. I cóże pozostało z Kwęków?… zeschłe liście na podściół. A z Turami jak będzie, z każdym z nich, z tym nieźrałym wciąż mężem-otrokiem, iże siedzi tu przed nią w nieszczęściu i wykrzykuje dumnie, że nie uznać im Złotej Góry. Tejże Góry, która powaliła Zaboja.
– Opowiadaj… – szepnęła trawiastymi wargami.
Słuchała. Nie spuszczała wejrzenia z mieniącej się twarzy syna – i w tej drgającej opowieścią twarzy widziała czarne świerki, szumiące górskim wiatrem nad spienionym potokiem, włochate stwory przemywające piach i włodarzy w żółtych kubrakach, jak doglądają robów, z siekierkami za pasem, z pletnią w ręce; jazgot psiej sfory, zdychającego Kciuka na barłogu i Gnoja z niebieskimi ślepiami, z twardą bezwzględnością w tych ślepiach, z kwadratowym okrutnym podbródkiem. A w tej gromadzie robów – Zabój.
– Kiej siadł na wojackiego źrebca – ciągnął opowieść Darsk – w jeden mig przemienił się ociec: opadł zeń nalot Złotej Góry. Mnie strach: za nami gwałt, krzyczą, szukają, wraz pogoń z psami pójdzie. Wżdy ociec by wkopany: siedzi, przekrzywił głowę, słucha. Ja jemu: „Uciekajmy, tata, róg słyszałem”. A on jeno chichocze, obrócił się, mołwi: „Tuszę, że nie pojedziem, synu, by te gnojki z biczami, po wojacku pojedziem. No, Darsk…” i zaraz w skok. Nie zgonili.
Patrzy we wpadnięte jamy oczu matczynych, opowiada o długiej jeździe ku Chrobacji. Nie wszystko opowiada, to i owo zataja, sobie chowa; jak to ojciec po psiemu zwinął się na pierwszym popasie, jak kolana podciągnął, ręce zaplótł na brzuchu i tak leżał skulony by zwierzę – skulenie to bolało niczym ropiejąca rana, wrzód na wstydliwym miejscu. Niejedno z gródka jednorękiego Muni zataił, wszystko, co nie wydawało mu się godne Zaboja Tura. Bajał jeno o jeździe, niepoddawaniu się słabości, o nieugiętej dumie ojca, gdy wziął do ręki miecz, gdy syn ogolił ji, przyodział w bogatą szatę. Mętną dumką pełgało w Darsku, że i on wszystkiego nie widział, nie pojmował, co się w ojcowej piersi kłębiło. Lecz Dargorada, słuchając o tej jeździe niemocnego, rzygającego krwią męża, o jego dochodzeniu na ławie Muniowego domostwa, ostatnim krzyku przeciwko Jezu Krystu, dalekim czuciem wiedziała, co się w Zaboju przewalało. Nie dziwiła się. Z suchymi oczami wysłuchała o śmierci, o pochówku na chrobackim żalniku, o żółtawej mogiłce nie uczczonej nijakim należnym umarłemu darem. A wysłuchawszy, zapytała zwyczajnym, równym głosem, jakby tamto nie liczyło się zgoła, zapadło w jamę niepamięci:
– A ty, Darsk?… Czemuś nie pojechał na Węgry… do Władyboja, do stryja?
– Jechałem – odpowiedział syn – zawróciłem już konia w oną stronę. Wżdy w porę przypomniałem sobie… przyszło do mnie: ociec przed samym zgonem przekazał mi posłanie dla was, maci. Z tym posłaniem tu jestem, nie mogłem go ze sobą uwieźć… na one Węgry, do stryja. Cóż Władyboj?… skrył się, ostawił nas, nie wziął oćca ze sobą, nie uprowadził, mały lik z tego, że on nasz krewniak, stryj: własna skóra mu droższa od rodu.
Twarz Dargorady teraz wreszcie ożyła, pierwsze to poruszenie w iście nieludzkiej martwicy.
– Posłanie, Darsk?… Do mnie?…
– Ano!… Wołał mnie ociec i tak rzekł: „Kiedy zobaczysz mać, powiedz jej… powiedz, że prawa była, kiej gadalim na porębie o Zefridzie”. I dodał jeszcze: „Już ona pojmie moje słowa, będzie wiedziała”. Ja nie wiem, czy nie majaczył ździebko, wżdy przykazywał mnie… nie mogłem uchodzić z tym za góry, nie doniósłszy.
Dopiero teraz ugodziło Dargoradę – nie poniewierka męża na Złotej Górze, nie ucieczka i blwanie krwią, nie słabość w gródku Muni, nawet nie żółty kopczyk pod brzozami – dopiero to posłanie. Pamięta tamtą noc podczas buntowniczego zjazdu na porębie, kiedy to chciała go ratować, w ostatniej chwili wstrzymać. Dufny był tegdy, pewien siebie, powiedział do niej: „Głupia”. I wykrzyknął w nieukojonym szaleństwie: „Wolej mi w jamie siedzieć, niż na porębie gnić”. A teraz syn jej przyniósł jego słowa sprzed samiutkiego końca: „że nie tak z tym, prawa tyś była, Darga, nie zaś ja, dobrze widziałaś, co jest lepsze i dla rodu, i dla mnie, nie myliłaś się, miła!”. Tylko to jej kazał przekazać – i owo Zabojowe dojrzenie zdało się Dargoradzie straszniejsze niż Złota Góra, niż sama śmierć w zatęchłym gródku obłąkanego Muni iże miski warzy gościom skąpił, co Zabój na swym barłogu słyszał, wiedział o pogańbieniu.
Lodową rękawicą zamróz przeciągnął Darskowi aż po krzyże, gdy zobaczył, jak matka, która przez cały czas słuchała go bez drgnienia, bez jednej łzy, skrzywienia warg, pada całym ciałem na ławę, wybucha skowyczącym szlochem: naisto, straszne musiało być ojcowe posłanie, skoro ją przemieniło, podcięło niby kosą. Siedział chwilę bez ruchu, porażony – aż szybko wyciągnął rękę, niezdarnie, po chłopięcemu, po synowsku położył dłoń na jej drgających plecach. Nie wiedział, co by mógł jeszcze rzec, był zupełnie bezradny. „Możem niedobrze zrobił, żem tu jechał – pomyślał – może lepiej było na Węgry… do stryja?” – pod dłonią czuł wstrząsanie wychudzonych łopatek, wiedział: nie podniesie się z tego matka, nie udźwignie przyniesionego ciężaru.
Nie wyjechał z Turzycy tej nocy – przespał niczym zwalony pień aż do białego dnia, ledwo w południe otworzył półprzytomne oczy, zjadł, co mu matka przyniosła i znowu zapadł w iście borsuczy, nieprzytomny sen. Dargorada wchodziła do komory kilka razy, stawała nad obróconym w stronę ściany synem, stała tak długo, bez ruchu, bez szelestu, patrzyła; znowu miała spokojne, twarde oczy, niczego nie wypatrzyłbyś w jej spojrzeniu. Lecz w piersi dziko łomotało wilcze pożądanie: uchronić ulubione szczenię, najudalsze, najmilsze z całego jej pomiotu. Śpi nynie synek, niechże śpi, niechaj się wywczasuje, jednym tchem przyleciał aż z Chrobacji, żeby matce posłanie przynieść, głowę swoją naraził. Przed nim długa, niewiadoma ucieczka, nie wypatrzysz jej tropów, jej końca: cała ogromna przemoc księstwa czyha oto na tego otroczka, wilczka, niedorostka – jakże to miało nie łomotać serce matki, nie tłuc się trwożnie pod ciasnochą?
Ledwie świt Kiełbik przyleciał do Palucha: „Nocą gość zjechał do Turów, obcy koń stoi u żłobu”. – „Koń?… – zadziwił się stary, wisząca mu na twarzy sucha brunatna skóra jeszcze się mocniej sfałdowała, zaświeciły głęboko osadzone ślepia. – Już nic dobrego nie przyjdzie Turom z takiej nocnej gościny, nowa bieda przysunęła k’nim w ciemku”. – „Możeć księżyc?… – domyślał się Kiełbik – źrebiec rosły, wojacki, jeno całkiem zgoniony, jak gdyby wiele dni pędzony był bez tchu”. – „Bez tchu, mołwisz?… I księżyc?… Może tak być, dla knędzów a wielmożów nic to bez żadnego baczenia konia zgnać, do półśmierci zajeździć, może prawda, że księżyc. Wżdy i księżyc nie uratuje Turów, kiej już Dola spojrzała złym okiem. Widziałem, jako było z Kwękami, ważny był ród i mocny, a pyłu po nim nie ostało”. Kiełbik popatrzył koso na starego, zawsze czuł strach przed niebieskimi węgielkami przezierających wszystko oczu – kto wie, czy nie jest wołchw z Palucha, och, ani chybi wołchw. „A z koniem jako zrobić? – zatroskał się. – Do Dargorady pójść, zapytać?” – Ale Paluch zamachał ramionami. „Kiej zjechał tajnie, nocą, a nikt jego nie widział, lepiej dla twojej skóry nic nie wiedzieć, jęzor w supeł zawiązać. Koniu włóż za drabinki siana, a sam milcz, patrzaj, czekaj… na Porębę podobnie nie lada jacy goście przyjeżdżali nocami, widziałem. Cuda-cudeńka zdarzają się z Turami, nie zgadniesz, czy sam ksiądz nie spadnie ku nim kiedyś z czerwonym gniewem w ślepiach, tegdy już biedzie nie poradzi Dargorada. Poźrewałem na Kwęków i na Turów, znam ja takie gościny” – brunatna, by w wywarze dębowej kory moczona skóra na Paluchowej twarzy zachodziła, Kiełbik już nie wiedział, co myśleć.
Mało-wiele później wołała go do siebie Dargorada, rozkazała swym suchym, władczym głosem, którego bali się bardziej niż nieprzytomnych wrzasków starego Tura na ławie:
– W stajni koń stoi gościnny. Wytrzyj ji dobrze słomą, dam zaraz ziarna, nie żałuj – i dodała jeszcze, patrząc srogo na roba: – A skradniesz jedno ziarnko, patrzaj… – Bez słowa zawróciła w głąb domu.
Gość by czapkę-niewidkę nałożył, nikt go w Turzycy nie wypatrzył, jeno poszeptywali cichcem, starali się domyślić, kto przyjechał. Wżdy następnego dnia nie znaleźli już konia u żłobu – jak zjawił się nie wiedzieć skąd, nie wiedzieć pod kim, tako i znikł niczym kłak mgły pod słońcem. Dziwili się, głowami kiwali: nikogo w dworze nie było, to widzieli ci, co dreptali po domostwie z posługą, jadło nosili, wodę, na własne oczy oglądali. Zaraz też posypały się domysły-pogaduszki, strach, co sobie po kątach bajali: a jeżeli to nie człowiek przyjechał na owym źrebcu, wąpierz abo kozodój, możeć sprzęgła się w złości Zabojowa z zębatą Strzygą, z wrażą siłą Nocy?… Patrzyli w jej zamkniętą twarz, w twarde zawzięte oczy, coraz bardziej się utwierdzali w domniemaniu. Później znaleźli się i tacy, co na własne uszy słyszeli, jak stolin tupał ciężko po obejściu, obuchem w drewniane ściany stukał, aż trzęsło się całe domostwo i mech wysypywał się ze szpar, nie wiedzieć co już bajali – narastała gadka o Złej Mocy w Turzycy. I tak było: samego księżyca czarem-gusłem zdołała Dargorada usidlać, jeszcze księdzu nawięzy nałoży, zacznie ksiądz służyć Turom, uwikła się. Nikt już nie próbował krętactwa, najmniejszego złodziejstwa się strzegli, wiadomo: złe oczy i przez ściany wypatrzą, nie skryjesz się przed nimi.
Darsk nie pojechał na Węgry, niebezpiecznie było przez całe księstwo się przemykać, w tę stronę się udało, po raz drugi lepiej się nie nadstawiać; zresztą chłopak się zauporzył, czuł głuchą złość do stryja, prawdę rzec – bez przyczyny: wnet po mirze poznańskim spiskowcy, ile ich tylko było, rozsypali się by wróble, każdy, gdzie mógł, uciekał, chronił własną swą głowę; a nikt nie kazał Zabojowi k’sobie wracać, siedzieć kamieniem na Porębie, czekać na niemożliwe. I jeszcze: jakże Władyboj miał swemu bratu pomóc aż z Pogórza, kiedy samemu ziemia się paliła pod nogami, skały zdawały się pod nim chodzić niczym żywe? Darsk wszystko to pojmował, ale na własne oczy widział poniewierkę ojca, później zaś jego śmierć na ławie u pokracznego Muni, u którego musieli gościnę przyjąć, jeszcze dwornie za oną dziękować – aż go skręcało, kiedy myślał o spotkaniu ze stryjem, o łatwym do odgadnięcia zrzędzeniu: „Po cóż to dureń doma siedział, nie wiedział, że nie ostawi ji ksiądz bez pomsty?… mógł k’Niemcom dunąć, u pani Ody szukać schronu” – i na myśl o tych słowach, które Darsk przecie sam sobie powtarzał nie raz i nie dwa razy, dusiło go od podchodzącej pod samo gardło żłoby: nie, nie pojedzie do stryja, choć opuściwszy Muniowy gródek, na razie skręcił konia w stronę Węgrów, nic mu innego na myśl wówczas nie przychodziło.
Teraz z matką uradzili inaczej: boczkiem-skoczkiem przeprawi się ku Jomsborgowi, stamtąd korabiem popłynie do krainy Dunów, do Bezpryma; o powrocie Świętosławy nic nie wiedzieli, Turzyca była teraz oddzielona od świata by puszczańskim bezdrożem. Jak tu przyjechał potajemnie, tak równie tajnie uszedł – wziął sakwę wypchaną jadłem, kożuch od chłodu, dla konia worek z owsem, w ciemku osiodłał wierzchowca, wywiódł go, skoczył na grzbiet, z łęku pochylił się ku matce, bez pożegnalnego okrzyku opuścił rodzinny dom, zniknął w jesiennej nocy. Był wiatr, niósł od zachodu zapach skisłej wilgoci – i Darsk skierował się od razu ku temu nadlatującemu z mrocznej dali podmuchowi. Kleiście plaskały kopyta konia po rozmiękłej, pokrytej zgniłym liściem drodze.
Wiedział, jak jechać, nie potrzebował wiele pytać. Międzyrzecz ominął dookoła za dnia, przekradał się lasami-zaroślami. A kiedy znalazł się w przesięku Wielkiej Drogi, już nie bał się zbłądzenia: Droga powiedzie go między ścianami boru, poprzez moszczone dylami młaki, podle nielicznych siodeł prosto ku Pomorzanom, a tam byle przygłupek zdoła na Jomsborg trafić – trakt ten przeciągnął ksiądz dla kupców a dla swoich gońców, dla wojennej drużyny, nynie i zbiegowi się nada. Niespodziewanie zdało się Darskowi, jakoby najchytrzejsze zamysły człowiecze to jeno pusty śmiech, nie ksiądz swym umem włada, nie wojewoda ni wielmoże, tym bardziej zaś nie roby ugnojonymi łapskami – Dola włada; jakby zobaczył to własnymi oczyma, wnętrzem pojął. I pokłonił się jadący na swym koniu onej największej sile świata – nieznanej, o zakrytym obliczu, nieprzeniknionej Doli.
Wżdy ona chodzi sobie jako zechce, nie ujednasz jej darem, nie zastraszysz groźbą ni nakłonisz błaganiem. I ot!… zaledwie skręcił w Wielką Drogę, z nisko wiszących chmur zaczęło sypać śnieżnym pyłem, wraz świat pokryła kurniawa; ciągnący przesiękową szczerbą wiatr kłuł lodowymi igiełkami prosto w twarz, próżno czapę naciągać aż na oczy, głowę nisko pochylać. Do południa koń grzązł już po pęciny w sypkim puchu, tu-tam brnął przez wysokie zaspy – szybko przy takiej pogodzie nie pojedziesz. A dal przed nim niezmierzona, jakże to przebyć ją w bijącym śniegu, w nadciągającym mrozie – kraj Dunów wydał się Darskowi za siedmioma górami, w nieosiągalnej odległości: łatwo było bajać o Bezprymie w cichej komorze turzyckiej, ale przebijać się w zadymkę… – „ach, to bajdy-bajędy, puste plaskanie o durnotach. A zimą pewnoć i korabie po morzu nie chodzą” – pomyślał z nagła i po raz pierwszy od ucieczki ze Złotej Góry przełykiem polazł mu oślizgły, lepki strach, pierwszy raz poczuł samotność zagubionego w puszczy zbiega. Koń szedł stępa, ustawał, jeździec lekko się kiwał na łęku, niewiele widział prócz przyprószonej śniegiem końskiej grzywy, pochylającej się przy każdym kroku i znów się podnoszącej – ten jednostajny ruch jakby pogłębiał ssące poczucie opuszczenia.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_