- W empik go
Bolesta, kasztelan wizki: powieść historyczna na tle XII wieku - ebook
Bolesta, kasztelan wizki: powieść historyczna na tle XII wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 379 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZACNEMU PRZYJACIELOWI
FRANCISZKOWI PUGETOWI
PRACĘ NINIEJSZĄ
W UPOMINKU SERDECZNYM OFIARUJE
AUTOR.
I.
Na rozleglej polanie, dokoła gęstemi lasami obwiedzionej, mnogie widniały namioty. Zatknięte ua ich szczytach proporce lekki wiatr kołysał, niby do snu je sposobiąc po dziennym znoju. W namiotach spoczywali znaczniejsi rycerze, pod gołem niebem zaś pomniejsi wojownicy i czeladź. Wojska była moc nielada, wszystko uzbrojone dostatnio, rześkie, sprawne, dzielnego pozoru, pełne ochoty.
Hufce te prowadził król polski Bolesław, Kędzierzawym zwany, na srogich Prusów, którzy usta-wicznemi napadami niepokoili jego kraje, niszcząc je ogniem i mieczem, oraz tłumy całe mieszkańców uprowadzając w niewolę. Z Bolesławem ciągnęli bracia jego, Mieczysław i wsławiony już wyprawą krzyżową do Ziemi Ś-tej, w obronie wiary, Henryk; każdy z nich wiódł równie liczne i dzielne zastępy.
Gwar wielki wrzał w obozie, zewsząd dolatywały okrzyki i pieśni wesołe, dnia tego bowiem stoczono z pogańskimi jeszcze Prusami bitwę pomyślną; nieprzyjaciel, pierwszego nawet nie wytrzymawszy naporu, pierzchnął, siła zdobyczy zostawując zwycięzcom. Radowano się tedy i dobrej o całej wyprawie nabrano otuchy.
Pośrodku obozowiska wznosił się ozdobniejszy nad wszystkie namiot, przystrojony szkarłatem, z proporcem, na którym Orzeł Biały w złotej koronie, w polu czerwonem, z rozwiniętemi do lota skrzydłami, był wyobrażony. Przed wejściem do tego namiotu czuwał strażnik w zbroi lśniącej, z mieczem u pasa i dzidą w reku. Czuwając, to przechadzał się, to rozglądał się dokoła, przysłuchując się wesołemu gwarowi, gdy z ubocza czworo wysunęło się mężów. Zoczywszy ich, wartownik postąpił naprzód i zagradzając im dzidą drogę do namiotu, zapytał niechętnie:
– Czego znów chcecie?
– Do pana miłościwego idziem, przez niego wezwani – odparł jeden z przybyszów.
– Zaczekajcie. Muszę was wprzód oznajmić. To rzekłszy, wartownik podniósł oponę namiotu, wszedł do wnętrza, po chwili zaś wrócił.
– Wnijdżcie – rzekł krótko. Przybysze weszli do namiotu.
Tam, na dokoła porozwieszanych makatach barwnych, widniały pancerze pozłociste, hełmy misternej roboty, miecze i inne rycerskie przynależytości. W głębi, na skórach niedźwiedzich, spoczywał mąż już niemłody, głowę na ręku wsparłszy. Twarz miał poważną, o rysach regularnych, oczy przenikliwe, czoło wysoko zatoczone, długa broda na piersi mu spadała, a włos, gdzieniegdzie srebrnemi pasmami jaśniejący, w bujne wił się kędziory. Cała postać jego miała wyraz pański, władny, nakazywała posłuch i uszanowanie.
Był to Bolko Crispus, monarcha polski, rycerz waleczny, lecz rządca kraju niezbyt przezorny.
Nieopodal siedział mąż równego niemal z królem wieku, nieco pochylony, z twarzą jakby znużoną, o zapadłych policzkach, a przy nim, wsparty na długim mieczu frankońskim, znacznie młodszy, pięknych rysów i bystrego spojrzenia. Byli to bracia królewscy: starszy – Mieczysław, Wielkopolską władał; młodszy – Henryk, Księstwem Sandomierskiem rządził.
Przybysze, oddawszy nizki ukłon panu i książętom, w milczeniu na rozkazy czekali.
Bolesław spojrzał na nich, brwi nieco zsunął, usta mu się skrzywiły wyrazem pogardy; stłumił jednak w sobie to uczucie i po chwili w te słowa przemówił:
– Dziś, za łaską Boga Wszechmocnego i dzięki waleczności wojowników naszych, szczęśliwą mieliśmy z wrogiem rozprawę. Wyście się również przyczynili do tego. Zapamiętam to. Bądźcie pewni, że nagrodę otrzymacie hojną. W narodzie naszym zwyczaj jest, iż się trud każdy należnie ocenia.
Przybysze dziękczynili panu, a jeden z nich ozwał się:
– Wszystkich sił dołożym, aby ci jak najlepiej usłużyć, miłościwy panie.
– Nie wątpię. Słuchajcie tedy. Jutro, skoro świt, pociągniemy dalej. Potrecht i Cirma moje huf.y wieść będą, a Milg z Ustonem zastępom braci moich drogę wskazywać mają.
Tu przybysz, Ustonem przez króla nazwany, wtrącił:
– Snadniej teraz pójdzie, bo porażka strachem wrogów przejęta tak, iż na duchu upadli. Zresztą zazwyczaj dobry początek pomyślność za sobą wiedzie.
– W Bodzie nadzieja i w orężu naszym! – rzeki król, po chwili zaś zapyta): – Którędyż teraz zwrócimy?
– Ku wschodniej stronie dążąc, osaczymy ich dokoła – odparł Potrecht. – Przejścia znamy wszelkie. Nie wśród obczyzny jesteśmy, nieraz kroczyliśmy tędy.
– Pilnie wszystko rozważcie – rzekł Bolesław – pomyślność wyprawy i wam znaczną korzyść przyniesie. Kwapić się nazbyt nie jest dobrze, ale też z mitręgi nic dobrego nie wypływa.
Rzuciwszy jeszcze kilka pytań i przestróg, Bolesław odprawił owych ludzi, gdy zaś ramiot opuścili, odezwał się Mieszko:
– Bracie mój, żali można im dowierzać pewnie?
– Czemu nie? –zapytał Bolesław, czoło marszcząc.
– Zdrajcy są… na kraj własny nieprzyjaciela prowadzą- – odparł Mieczysław.
– Ja tak samo mniemani – dodał Henryk. – Ze zdrajcą zawzdy na baczności trza się mieć.
– Niewątpliwie – potaknął Bolesław. – To leż mam ich na oku, straże krok ich każdy nieznacznie śledzą. Myślę jednak, że ci nie zawiodą. Prusowie mściwy to naród. Oni czterej zostali
To mówiąc, wskazał na wór z miodem i na resztki uskwarzonSgo mięsiwa.
Potrecht drgnął, pocierając czoło, wpatrywał się w twarz przybyłego, której jednak wśród ciemności nie mogł dojrzeć. Głos mu był znajomy, ale daremnie usiłował sobie przypomnieć, do kogo i należał.
– Któś ty zacz? – zapytał.
– Znacie mnie dobrze – odparł przybyły. – Prawda, dawno jużeśmy się nie widzieli, ale przecież nierychło zapomina się starych znajomków.
To rzekłszy, siadł przy ognisku i nachylił się ku czterem towarzyszom.
– Wałgierz?! – zawołał zdumiony Potrecht, gdy ogień oświecił twarz przybyłego, a jednocześnie do miecza sięgnął.
Milg, Cirma i Uston również żywo się poruszyli, lecz Wałgierz dał im znak ręką, by przycichli, poczem rzekł:
– Nie jako wróg tu przychodzę, ale jako brat, jako pojednawca. Zgodę wam niosę, przebaczenie win i nagrody wielkie, jeżeli szkodzić nam zaniechacie.
– Ha! ha! – rozśmiał się dziko Potrecht. – Teraz z prośbą przychodzą! A pomnisz, jak owo smagać nas kazałeś, gdyśmy ci łupu oddać nie chcieli?
– Wina zawzdy przecież pociąga karę… – mruknął Wałgierz.
– Wina? – podchwycił gorąco Milg. – Winy nie było żadnej! Każdy ma prawo do tego, co sam zagarnął… Chciwość cię do pokrzywdzenia nas na kłoniła, tego się chyba nie zaprzesz.
– Posłuchajcie jeno – przerwał Wałgierz. – Wszystko dawne niech idzie w niepamięć. Taj mówi wódz i jeżeli go słuchać zechcecie…
Potrecht dłonią zamachał, dodając:
– Nie wysilaj się na piękne słowa, nie złudzisz nas, nie ujmiesz, nie przejednasz. Skończyli siny z wami raz na zawsze…
– Pomyślcie, iż zgubę na braci prowadzicie! Zdrajcami was zwą… pamięć wasza w wieczystej bezcześci ostanie, ze wzgardą i przekleństwy wspo minae was wnuki i prawnuki nasze będą…
– Nie omamisz nas, nie namówisz… Próżnoś szedł tutaj, próżny twój trud – opierał się Potrecht.
– A wy zaliście zdrajcami nie byli, gdyście nietylko lup… nam należny, wydarli, aleście nas jeszcze znieważyli smagając publicznie, jak psy? wtrącił Usi on.
– Wódz was błaga! nie ustępował Wał-giera – gdy zaniechacie zemsty i wrócicie, obdarzy was po królewsku.
– Naszym wodzem i panem teraz Bolko! – rzekł Potrecht. – On jako ojciec nas przyjął, przygarnął, zaufał nam.
– Zważcież jeno, kogo ojcem zowiecie? Godzi się takie miano dawać polańskiemu książęciu, który krew naszą przelewa, braci naszych morduje i w niewolę pędzi"! – podjął gorąco Walgierz. – Cóż zyskacie u Bolka? Służebnikami do zgonu będziecie. Każdy tu na was krzywo patrzy, a za oczy zdrajcami i szpiegami was zowią, wzgardą obrzucają… Żaden ojczyc tutejszy dziewki wam nie odda, gdyż splugawiłby przez to swój ród. U Bolka laskę macie, dopóki was potrzebuje, a potem odtrąci was, nogą kopnie. Czujecie chyba dobrze sami, że tu, wśród obcych, jesteście tylko pozornie znoszeni, zaś w samej rzeczy nienawiść was i nieufność otacza. U nas będzie wam inaczej. Wódz wysoko was postawi, obdarzy, możnymi uczyni…
– Próżne twoje tumany, daremne sidła – trząsł głową przecząco Potrecht. – Samiście winni, samiście nas odtrącili.
– Ha! ha! – śmiał się Cirma – teraz proch z pod stóp gotowiście nam zlizywać, a jakże to było ongi? Takich krzywd nigdy się nie zapomina.
– Miejcież serce, zastanówcie się: jak można na kraj własny, na braci wroga naprowadzać? Nam się zda, iżeście umyślnie przewodnictwa wojsk polańskich – się podjęli, aby nam dopomódz. – napomknął chytrze Wałgierz.
– Nigdy!–zaprzeczył Uston.–Bolko teraz nasz pan, jemu służym, jego słuchamy!
– Zważcie też, że losy wojny różne bywają… A nuż w nasze ręce wpadniecie, jako zdrajcy, co wtedy? Smierć okrutna was wówczas czeka.
– A! myślicie już o tem? To chyba sił polańskich nie znacie.
– Znamy je, ale też wiemy, że nie zawsze swycięstwo przy silniejszym ostaje.
– Gdzie siła jest, a w piersi męstwo, tam bój wygrany. Polan znacie, ba! zna ich chyba świat cały. Bitny to Iud, a gdy się w walce zgrzeją, nikt im nie podola.
– Błagam was, czas jeszcze! Lepiej być możnym, aniżeli służalcem. Zważcież to. Gdy wrócicie, na równi z wodzem staniecie, słuchać i szanowali wszyscy was będą. Miejcie wzgląd na Ojczyznę swoją i braci. W waszych ręku losy krainy całej. Nie idzie o podległość Polanom i o dani im płace – i nie, co już samo jest sromotą wielką i niedolą, lecz upadnie i zginie kraj cały, gdy zwycięża. Tu przecież kolebka wasza! Tuście zrodzeni i wyrośli! Ojcowie wasi tu żyli, braci i siostry macie… Ze-; chciejcie tylko, a wszystko będzie dobrze, imiona wasze naród wiecznie czcić będzie…
– Daremne namowy! Próżny twój trud! – powtarzał Potrecht, ale znać było, że już miękł pod naciskiem Wałgierza.
Trzej jego towarzysze również byli poruszeni.
Zauważywszy to, Wałgierz jeszcze goręcej przemawiać począł, nie szczędząc najświetniejszych obietnic, najuroczystszych przyrzeczeń i zaklęć.
– Ha… – rzekł wreszcie Potrecht – gdybyśmy ci zaufać mogli… – lecz powiedziawszy to, wstrząsnął się i dodał: – Wierności Bolkowi dochowamy. Inaczej nie może być.
– Srodześ twardy! – mruknął Wałgierz. – Nie baczysz na siebie, ni na Ojczyznę twoją.
– Tu bezpieczny jestem, a tam, gdy wrócimy, kto wie, czy nie postąpicie z nami przeniewierczo…
– Na bogi wam się kię, że nic podobnego się i nie stanie… – zawołał żywo Wałgierz. – Wszystkie przyrzeczenia będą dotrzymane, żadne nie chybi. Możność, cześć i sława was czeka.
Milczenie zaległo na chwilę, wreszcie Cirma szepnął:
– Może i prawdę mówisz. Lecz jak ujść, gdy straże dokoła?
Wałgierz rozśmiał się i ramionami wzruszył.
– Wasze strażel – rzekł. – A ja przecież przyszedłem swobodnie? Ano… uchodzić nie potrzebujecie. Inaczej należy począć.
– Jakże inaczej?
– Jesteście na swojej ziemi, znacie ją dobrze, znacie wszelkie przejścia i manowce…
– Cóż z tego?
– Więc ponińdz nam winniście. Gdy zechcecie, Polaniu zginą do nogi, żaden nie wyjdzie żywy…
– Ciemno prawisz… – mruknął Potrecht.
– Dziwna, że jeszcze nie rozumiecie – otarł pot z czoła Wałgierz, a potem szeptał: – Zważcież. Dokoła lasy bezgraniczne, gęste i ciemne, a w nich przejścia obłędne, moczary i trzęsawiska bezdenne. Wy prowadzicie hufce polańskie, ufają wam… Otóż zawieść je trza w gąstwę, gdzie z jednej strony my czekać będziemy w zasadzce, a z drugiej będą mieli bajory przepastne, niezgłębione. Gdy się tam znajdą, my uderzymy znienacka, oni cofnąć się muszą i trafia na moczary, w których zginą co do jednego…
– Słowami łacno wojować, ale Polanie oczy mają sokole, bystrzy są i przezorni, snadnie mogą poznać przeniewierstwo nasze…
– O to niema obawy. Wierzą wam przecież, ufają.
Wzdrygnąi się Potrecht i szepnął:
– Straszna to rzecz i trudna! – mruknął.
– Dla tchórza i niewieściucha! – rzekł szyderczo Wałgierz.
– Zresztą nie wszyscy nam ufają…
– Bolka macie za sobą, a to najważniejsza. Potrecht spojrzał na trzech towarzyszy.
– Jak myślicie? – zapytał.
– Straszno… – odparł Cirma.
– Co tu strasznego? – podchwycił żywo Milg. – Słuszność po stronie Wałgierza. Mamy gnić w służalstwie i wzgardzie? Toż lepiej źyć swobodnie i wśród możności.
– Tak! tak! potwierdzili Uston i Cirma. – Milg dobrze mówi.
– Dobrze mówi, choć najmłodszy z was – dodał Wałgierz – Co tu rozmyślać?
– Poznają… – wzdraga! się Potrecht.
– Chyba sam im rozpowiesz! – ofuknął go już zupełnie przekonany Milg. – Skąd mają poznać?
– Więc? – nalegał Wałgierz. – Czas upływa, wkrótce dnieć zacznie.
Czas jeszcze jakiś trwały wahania, wreszcie Potrecht podał rękę Watgierzowi, mówiąc:
– Niechaj się stanie wedle twego. Jeno gdy wrócim, dopomógtszy wam, żali dotrzymacie przyrzeczeń?
– Na bogi przysięgami – zapewnił uroczyście Wałgierz.
– Rzecz tedy skończona.
– Uczynicie tak, jak mówiłem?
– Uczynim! Wałgierz dłonie zatarł.
– Żaden z nich nie wrócił – szeptał upojony nienawiścią, a oczy mu płonęły dziką radością. – Ha! Bolku panie, chrześcijanami nas czyniłeś, bogi nasze wywrócić kazałeś, bezcześciłeś gaje święte, krzyże w nich wznosząc, daniny ciężkie ściągałeś… teraz weźmiesz za to wszystko odpłatę… Szcze-znięcie tobie i wszystkim Polanom!
– Szczeznięcie! – powtórzyli zdrajcy.
– Spieszę z radosną wieścią do swoich… Wieczna wam cześć i chwała za ocalenie Ojczyzny!
– Zdrów bywaj! – żegnali go.
– Obaczymy się niedługo! – rzucił jeszcze Wałgierz, poczem oddalił się, pełzając po ziemi, niby gad i wkrótce znikł w ciemności.
Zdrajcy milczeli czas pewien, wpatrując się posępnie w tlejące ognisko. Straszno im było spotkać dzień jutrzejszy.
– Cóżeście łby zwiesili, jak konie po deszczu? – zapytał Milg, przerywając milczenie.
– Pospieszyliśmy się nadto – odparł Potrecht zwolna.
– Zaiste tak – potwierdził Cirma.
– Żali baby jesteście, a nie męże? – ofuknął ich Milg. – Żali w piersiach serca zajęcze macie? Dawneż to czasy, gdy w boju w pierwszych stawaliście szeregach? Co się z wami stało?
– Insza rzecz w polu otwarcie stawać, a insza krętemi chadzać szlakami – szepnął Uston. – Kto wie, co nas czeka…
– Małoduszni z was!
– Bolko pan mądry, oko ma bystre.… – rzekł Potrecht.
– Bolko tak samo ślepy, jak i jego straże! Zresztą słowo daliśmy, cofnąć się nie można.
– Tak… ale…
– Dość tej gawędy. Zwrócić to uwagę może, iż tak długo mitrężym.
Umilkli, a rozciągnąwszy się na ziemi, zmrużyli oczy, na sen oczekując. Ale sen nie przychodził. Jutro w ponurych barwach dręczyło ich, niby zmora. Milg tylko był dobrej myśli, to też wkrótce ozwalo się jego chrapanie.
Ognisko dotlało już zupełnie. Gdzieniegdzie tylko wśród kupy popiołu przemknęła wężykowata iskra, czasem strzeliła w górę, niknąc wnet, jak błyskawica. Dokoła ciemno było i cicho. Kiedy-niekiedy brzękła zbroja i koń zarżał, a echo, porwawszy te odgłosy, przeciągle je nosiło w powietrzu. Z lasów dochodziły żałosne wycia wilków, t które się żarły o trupy poległych…
II.
Ponure, głuche bory i ostępy zawrzały nazajutrz ruchem i gwarem. Rżenie i parskanie koni, chrzęst i brzęk zbroij, krzyki i nawoływania rycerstwa rozlegały się dokoła, płosząc ptactwo, które spokojnie dotąd spoczywało w ciemnej gąstwie gałęzi i liści, a teraz, strwożone, zrywało się z gniazd i ulatywało w górę z wrzaskiem i świegotem, niby zdziwione i oburzone tem zuchwałem zamąceniem ich spokoju. Zwierz czworonogi także opuszczał legowiska, pierzchając przed nadciągającymi ludźmi.
Hufce polskie pruły zielone łono lasów, posuwając się w gląb ziemi Prusów. Naprzód ciągnął oddział ks. Henryka, z Milgiem i Ustonem na czele, za nim oddział Mieszka wielkopolskiego, wreszcie Potrecht i Cirma wskazywali drogę hufom samego Bolka.
Wesoło powiewały proporce, zwijane i rozwijane lekkim powiewem wiatru,- w lśniących zbrojach i grotach promienie słońca igrały, krzesząc z nich skry migotliwe. Każdy oddział właściwy znak na proporcu posiadał. Na przedzie postępowali surmacze, dmąc w trąby długie, zagięte i szerzone na końcu, oraz ci, co w kotły uderzali; tą kapelą dopiero sunęły oddziały. Więc gnieźn sin, z wizerunkiem Ś-go Wojciecha na prope sandomierski, z proporcem gwiazdami usu krakowski, z Orłem Białym ukoronowanym. P. znaczniejszch panów miały proporce z godłam… dowemi swoich przywódców. Konni rycerci kiem w zbroje zakuci, dzierżąc kopie w silnej sunęli zwolna, poważnie, mając za sobą pachołt którzy tarcze i miecze ich dźwigali. Piesi ciąg z oszczepami, lukami, z siekierami u pwów, z t tami, krzmieniem nabijanemi, z mieczami kiemi, w lżejszej, skórzanej zbroi, zabezpiecz łuską żelazną, niedopuszczającą grotu do W końcu toczyły się wozy z żywnością i pot bami wojennemi.
Bolko jechał na pięknym, białym, niby śniej rumaku. Szlachetne zwierzę snąć wiedziało, kom służy, bo dumnie bark wznosiło, wstrząsając j dwabistą grzywą i parskając rozdętemi chrapar Król, acz pół wieku dochodził, dziś jednak zdał się o wiele młodszym. W boki się ująwszy, dział jakby przyrośnięty do konia. Przy nim, z dnej strony, jechał Piotr z Włostowic, mąż już dziwy, wojownik doświadczony i waleczny, a z giej Mstygenus Trzaska, komes na Białej, pan moi i niemniej dzielny rycerz.
Słońce wysoko już się podniosło, a wróg znak o sobie nie dawał; albo w innej był stronie, alł pierzcha!, nie śmiąc potykać się z siłą tak wieli
Droga stawała się coraz trudniejszą, gęste zarośla tamowały przejście tak, że ludzi z toporami przodem wysłać musiano, aby drogę torowali.
Bolko już niecierpliwić się poczynał. Kazał przywołać przewodników pruskich do siebie.
– Czyście szlak stracili i odnaleźć go teraz nie możecie? – zapytał, gdy stanęli przed nim
– Miłościwy panie, szlak znamy dobrze, nie… zboczyliśmy na manowce – odparł Cirma. – Racz być nieco cierpliwym, niebawem odnajdziem tych, których szukamy.
– Dawno już powinniśmy ich spotkać; tak przynajmniej przy wyruszeniu zapewnialiście.
– Cofają się, uchodzą w głąb, ale niedługo kryć się będą mogli, bo tyły im zajmujemy.
– Dziwne to trocha… – szepnął król i głową pokiwał.
– Życie nasze w twej mocy, panie miłościwy; żadną miarą nie ośmielilibyśmy się w błąd cię wprowadzać.
– Spodziewam się. Ano, na miejsca swoje ruszajcie.
Prusowie odeszli, radując się w duchu, iż nie są podejrzewani.
Tymczasem skwar zaczął dokuczać wojownikom srodze. Ciężkie zbroje, rozgrzane słońcem, prażyły strudzone długim pochodem rycers. Ten i ów napomykał o wypoczynku, lecz zapewnienia przewodników, iż lada chwila osaczą całkiem nieprzyjaciela, podtrzymywały ducha i krze piły sity, zachęconych dotychczasowem powodzeniem wojowników.
Grunt stawa! się coraz wilgotniejszym, czemu rade byto wojsko, bo wilgoć owa nieco zmniejszała żar i spiekotę.
Po pewnym czasie znaleźli się wśród takiej gęstwy, że wężem postępować trza było.
Wtedy właśnie na przedzie rozległy się krzyki, powstało zamieszanie. Zaniepokojony Bolko wysłał gońca na wywiad, co się tam stało. Tam zaś wszczęła się walka. Prusowie, ukryci w zaroślach i na drzewach, poczęli gęsto strzałami razić wojsko, orskie, które, napadnięte znienacka, nie mając miejsca do sprawienia bojowego szyku, cofać się musiało w nieładzie.
Położenie było straszne. Prusowie, osłonięci nieprzeniknionemi zaroślami i grubemi kłodami drzew, ściętych i zwalonych na się tak, że tworzyły jakoby szańce, mogli bezpiecznie razić przeciwnika, który puszczał strzały naoślep, więc bez skutku.
Naraz w ostatnich szeregach pierwszego oddziału rozległy się wołania rozpaczne, a wyraz „zdrada* coraz donośniej rozbrzmiewał, zgrozą przejmując wojowników. Wkrótce rzecz się wyjaśniła. Oddziały polskie, cofając się, trafiły na trzęsawiska, pokryte z wierzchu zielenią, spodem zaś kryjące przepaście głębokie i bajory kaliste. Wparte tu gwałtownie, ginęły bez ratunku. Ciężkie zbrojenia pozwalały poruszać się swobodnie. Wojownicy wra.
stali zda się w ziemię – znikali w głębiach przepastnych szybko, nagle, z przekleństwem dla zdrajców na ustach.
Prusowie widząc, iż zdrada się udała, wysunęli się z ukrycia, napierali całą siłą hufce polskie, sprawując wśród nich rzeź straszliwą. Milg i Uston wnet przeszli do swoich, przyjęci rado-snemi okrzyki.
Ks. Henryk walczył z lwiem męstwem, cudów iście dokazując. Prusowie otoczyli go dokoła, usiłując żywym ująć. Długo trwała walka. Nakoniec cios ciężki parz na hełm bohaterskiego księcia, przecina spajając przyłbicę sprzączkę, odsłaniając tymm sposobem głowę, którą po chwili razi drugi cios. Książę wypuszcza z dłoni miecz i tarczę, słania się na koniu, który zestrachany, nie czując władzy nad sobą, trspina się, targa, unosi jeźdźca, ale przeszyty strzałą, wali się na ziemię, przygniatając wydającego ostatnie tchnienie rycerza…
Mieczkowe rycerstwo spieszy na pomoc braciom, lecz podobnego losu doznaje. Otoczeni dokoła, ściśnięci żywym pierścieniem wrogów, ginęli, nie mogąc cofać się ani bronić…
Oddział Bolesława, widząc tak okrutną śmierć braci, nie zastraszony niebezpieczeństwem, uderza zapalczywie. Wprzód jednak Potrechta i Cirmę rozsiekano. Rzucono się na nich, skoro tylko ozwały się pierwsze okrzyki o zdradzie. Zanim zdążyli ujść do swoich, karę zasłużoną odebrali.
Bolesław nie oszczędzał życia swego. Dobywszy miecza, zawołał do otaczających go:
– Zwyciężonym i zdradzonym smierć jen zostaje! Ta przynajmniej chwalebną będzie…1)
To powiedziawszy, uderzył na nieprzyjaciela.
Rycerstwo miało teraz pod stopami już nie trzęsawiska, bo ciała poległych braci wymościły im grunt. Na nich stojąc, walczyli. Prusowie zrazu się zmieszali, lecz widząc przeciwnika w niewielkiej już sile, pościągali ze wszech stron i gromadnie napierać poczęli, z góry okrzykując ostateczne zwycięstwo.
Król i młodsze rycerstwo walczyli zapamiętale, ani myśląc ustępować.
– Śmierć poniesiem, a chociaż w części zdradę i zgon braci pomścimy! – wołali.
Wrzał tedy bój zaciekły. Wróg, acz w przemagającej teraz sile, padał, niby kosą cięty.
StaTsi wiekiem rycerze prosić zaczęli króla, iżby walki zaniechał.
– Uchodzić trza, miłościwy panie – tłumaczył Mstygenus Trzaska – inaczej nikt z nas przy życiu nie ostanie.
– Tak być winno! – odparł twardo Bolesław. – Sromota uchodzić, gdy tylu legło braci.
– Zważ królu miłościwy, co się z krajem stanie, gdy pana i ojca mieć nie będzie? Nie sr mota ustąpić, skoro tyle krwi się wylało, skoro przemoc naciska. Lepiej przecież z tą garścią wrócić, niż Ojczyznę narazić na zgubę. Gdybyś, nie daj
1) Historyczne. Również cały przebieg klęski podany ściele według kronik.
g! poległ panie, kraj wrogi rozszarpią, a przytem 'śnie domowe, które w czasie bezpańskim po-stają, dopomogłoby im skutecznie.
Bolesław wahał się; wreszcie naglony przez tarszyznę, 'uznając słuszność jej przedstawień, ka-ił boju zaprzestać i odwrót rozpocząć spieszny.
Zdziesiątkowane hufce polskie wracały do craju, wieść przerażającą niosąc rodakom. Uchodząc, musiały się ucierać ze ścigającymi je Prusami, którzy, rozzuchwaleni zdradą osiągniętem zwycięstwem, aż do nocy pogromionych ścigali. Z dawnych zastępów, tak znacznych i dzielnych, pozostała garść nędzarzy, litość widokiem swoim wzbudzająca. Krwią zbroczeni – bo każdy prawie szwank mniej lub więcej dotkliwy poniósł – bez znaków, wracali w rozgromieniu, zrozpaczeni. Strata ks. Henryka dopełniała czary nieszczęścia.
Pobojowisko straszny przedstawiało widok. Moczary, niedawno bezdenne, teraz wymoszczone były stosami trupów ludzi i koni. Zamiast smug zdradliwej zieleni, krew barwiła ich powierzchnię. Drzewa, porąbane mieczami, krzewy, połamane narrem walczących i uchodzących, również obryzgane były krwią. Gdzieniegdzie hełm zaczepiony visi na gałęzi, owdzie ciała ludzkie leżały, przyśnięte kłody upadkiem. Kosztowne zbroje, mie-ze kowane, proporce, włócznie, dzidy, topory i młoty idniały rozsypane na obszernej przestrzeni.
W miejscu, gdzie się walka rozpoczęła, na crobli, utworzonej przez ciała poległych, a wypełniającej bajory, leżały zwłoki bohaterskiego ks. Hen ryta, przytłoczone kadłubem rumaka. Zdawało się, że rycerz ten nad rycerze, teraz jeszcze, z krainy cieniów, wzywa i zachęca wojowników swoich do walki…
Prusowie, zaprzestawszy pogoni, wrócili z we-solemi okrzyki na miejsce boju i tu, porozpalawszy wielkie ognie, z chciwością rzucili się do gromadzenia łupów. Gdy się z tem uporali, zasiedli przy ogniskach i rozpoczęli dziką ucztę, racząc się zdo-bytemi zapasami. Miód sycony i piwo, chmielem zaprawione, lało się obficie. Pili je rogami, zawie-szonemi u pasów, wprzód zlewając nieco napoju na ofiarę bogom swoim.
Długo w noc przeciągnęła się ta uczta. Wreszcie rozmarzone trunkiem pogaństwo usnęło twardo, ani myśląc nawet czatów ustawić, pewni bowiem byli, iż żadne niebezpieczeństwo im nie grozi.
Ogniska gasły jedno po drugiem, ciemność ogarnęła obszary leśne. Zwierz dziki, dotąd gwarem i blaskiem ognia trzymany w oddali, wysuwał się teraz z legowisk, aby się z kolei na pobojowisku pożywić. Marudy, żbiki, rysie i wilki z pomrukiem i wyciem gospodarowały wśród trupów. Czasem jęk konającego rycerza zabrzmiał wśród owego chaosu, sprawianego przez bestye drapieżne, lub bełkot senny pijanego pogaństwa się ozwał.
Nieopodal tego miejsca, gąszczem zakryty, leżał rycerz w zbroi, niezbyt już młody. Głowę miał bez hełmu, a twarz mieczem ciętą. Skrzepła krew sople czarne utworzyła na brodzie, nieco już osiwiałej. Wiatr nocny muskał mu zbroczone lica, rozwiewał włos stargany. Dyszał jeszcze. Rana nie była głęboką. Cios ogłuszył go, upływ krwi osłabił, ale życie trzymało się w nim silnie. Orzeźwiający chłód nocny i wiatru powiew krzepiąco na niego działały. Oddech stawał się coraz wyraźniejszym. Rycerz odzyskiwał przytomność.
Naraz zaszeleściły gałęzie i para ślepiów błyszczących czerwono, niby rozżarzone węgle, błysnęła w gąszczu.
Ogromne wilczysko, poszukując żeru, zbliżało się powoli, ostrożnie.
Stanąwszy tuż przy rycerzu, bestya wyciągnęła łeb, kły wyszczerzyła i rozszerzone chrapy do twarzy leżącego przysunęła, węsząc, żali łup znalazła bezpieczny.
Rycerz, dotknięciem wilgotnego pyska wilczego jakby zbudzony, rozwarł z trudnością oczy i ujrzawszy parę czerwonych ślepiów, chciwie wpatrujących się w niego, poruszył się.
Chciał powstać, lecz sił mu narazie brakło.
Wilk zawył przeraźliwie, oki leżącego i z drugiej stanął strony.
Rycerz, już snać zdając sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, wytężył wszystką moc pozostałą w ciele, podniósł się z trudem wielkiem i wsparł o drzewo.
Zwierz spłoszony umknął i już nie wrócił, znalazłszy w pobliżu bezpieczniejszy żer.
Rycerz zaś stał nieruchomie. Zdało mu się, że ze snu długiego powstał. Obzierał się dokoła, porządkował myśli rozpierzchłe, przypominał sobie, co się stało. Po chwili rana mu dokuczać zaczęła. Dotknął dłonią twarzy i przekonał się, że miecz ją wraży porąbał.
– Owo, co jest… – mruknął posępnie.
Był to Stogniew Oksza, pan możny, w wizkiej mieszkający ziemi. Walczył przy boku Bolesława, ua krok go nie odstępując, dopóki, ciosem dosięgnięty w odwrocie, nie upadł bez przytomności.
Teraz, gdy się podnosił, rana zakrzepła znów krwawić poczęła. Oksza, uczuwszy to, schylił się, ziemi i liści nagarnąwszy, krew niemi zatamował.
Trud całodzienny i krwi strata siły mu wyczerpała. Głowa mu płonęła, w piersiach równie żar palił,
– Wody! Wody choć kroplę! – jęknął chrapliwie.
Poruszył się, zamierzając strumień jaki odszukać, lecz przerachował się z siłami. Straciwszy oparcie, upadł z jękiem.
Po chwili czołgać się począł; wszelako wydobywszy się z gąszczu i ujrzawszy obóz Prusów, teraz blaskiem księżyca oświecony, cofnął się napowrót w głąb kryjówki.
Szalonem dręczony pragnieniem, wilgotną trawę i zroszone liście ssał chciwie, nie czując ich goryczy. Pokrzepiony nieco, usiłował zebrać myśli. Kto wie, czy Prusowie go nie odnajdą, wówczas zguba go czeka nieuchronna…