Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bolszewicy i skarb templariuszy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bolszewicy i skarb templariuszy - ebook

Dolny Śląsk, lata pięćdziesiąte XX wieku. Nad Polską unosi się duch stalinizmu. Trzech towarzyszy z bolesławieckiego komitetu zostaje wezwanych do Urzędu Bezpieczeństwa we Wrocławiu. Otrzymują niebagatelne zadanie: mają odnaleźć legendarny skarb templariuszy, potajemnie przewieziony w XIV wieku na tereny należące obecnie do Polski Ludowej. Sytuację komplikuje fakt, że bezcennego ładunku szukają także bezwzględni bolszewicy z GRU. Kluczem ma być rzekomo zastępca sekretarza UB powiatowych struktur, Franciszek Trol, potomek słynnego admirała. On sam, nieświadomy czyhających na niego zagrożeń, prowadzi beztroskie życie bawidamka i utracjusza. Gdy dociera do niego, o co toczy się gra, postanawia rozpocząć prywatne poszukiwania i na własny rachunek włączyć się do wyścigu…

– Pytanie zasadnicze jest takie – wtrącił się Antoni – co robimy dalej? A ty musisz nam powiedzieć, co wiesz – zwrócił się do swojego zastępcy. – Dlaczego stałeś się tak cenny dla tajnych służb, naszej i sowieckiej? Dlaczego my staliśmy się zakładnikami tego, czego od ciebie oczekują?
– Nie wiem, ale wydaje mi się, że ma to związek z Chwarszczanami, czyli miejscem mojego urodzenia. Może chodzi o moją rodzinę, jej pochodzenie… – Zamyślił się. – Chwarszczany były siedzibą templariuszy.
– Jaki związek może być między tobą a templariuszami, by tak zainteresował komunistów i ich zbrojne ramię? Ba, dwa ramiona!
Trol pokiwał głową w geście wyrażającym ni to bezradność, ni to zadumę.
– Muszę się tam dostać. Może z waszą pomocą znajdę odpowiedź.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-364-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I
WEZWANIE

Towarzysz Antoni Niewywczas, pierwszy sekretarz bolesławieckiego Komitetu Powiatowego, siedział za biurkiem w swoim gabinecie. Siedział i myślał. W tej chwili to już właściwie tylko siedział, tępo patrząc przed siebie. Myślenie szło mu opornie. Już od dłuższego czasu czuł ogromne rozdrażnienie.

– Szlag by to jasny trafił! – W przypływie nagłego ataku bezsilnej złości walnął pięścią w biurko.

Wiedział, że będzie musiał coś z tym zrobić. Problem wyglądał bowiem na całkiem poważny. Przed nim, na blacie solidnego, przedwojennego, dębowego biurka, zrabowanego wraz z całym obecnym wyposażeniem z gabinetu jakiegoś niemieckiego mieszczańskiego domu, leżał dalekopis. Niewywczas przeczytał któryś raz z rzędu wyjątkowo wyraźne czarne litery. Niestety, za każdym razem układały się w ten sam, wielce niepokojący go tekst. Brzmiał on tak:

Towarzysz Antoni Niewywczas, pierwszy sekretarz Komitetu Powiatowego w Bolesławcu.

_W imieniu sekretarza Komitetu Wojewódzkiego, towarzysza Eugeniusza Luśni, wzywamy Was do stawiennictwa w dniu 12 kwietnia o godz. 10.00 w gmachu Bezpieczeństwa Publicznego we Wrocławiu. Wraz z towarzyszami Osipowem i Trolem. Sprawa poufna. Obecność obowiązkowa_.

Wezwanie podpisał Eustachy Gwizdała, pułkownik Urzędu Bezpieczeństwa.

Niewywczas spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Wskazywał równo godzinę trzynastą. On też był zrabowany. „Najpierw faszyści nas rabowali, a potem my ich, ale to oni tę wojnę zaczęli” – wyciągnął nasuwający się wniosek, gapiąc się na odchylające się tam i z powrotem wahadło.

Znowu począł intensywnie myśleć. „Dziś jest wtorek. Jutro o dziesiątej stanę wraz ze swoimi ludźmi przed Luśnią i tym ubekiem Gwizdałą”. Najgorsze, że nie miał bladego pojęcia po co. Wietrzył komplikacje. I to całkiem duże. Może nawet jakieś wielkie świństwo. Tylko jakie? Nacisnął klawisz interkomu.

– Towarzyszko Pniewska, przyślijcie mi tu towarzysza Osipowa.

Pniewska wstała zza biurka i wyszła z sekretariatu poszukać Osipowa. „Musiało stać się coś wyjątkowego” – przemknęło jej przez myśl. Zazwyczaj Niewywczas nie zwracał się do niej tak oficjalnie. Przynajmniej nigdy, gdy byli sami. No prawie nigdy. „Tak, coś musiało się stać. Inaczej powiedziałby po prostu: «Hanka, potrzebny mi jest Osipow»”.

Hanna Pniewska miała dwadzieścia dwa lata, była panną i zdeklarowaną komunistką. Pracowała w komitecie od trzech miesięcy i była z tego powodu naprawdę szczęśliwa. Wolała, gdy zwracano się do niej po prostu „towarzyszko Pniewska”. Czuła się wtedy dowartościowana. Ona, młoda i pełna zapału do uczestnictwa w historycznym zmianach, a wokoło sam kwiat powiatowego bolszewizmu. Starzy bojownicy spod znaku sierpa i młota. Niestety, pierwszy zwracał się do niej po imieniu. Początkowo ją to raziło, ale szybko przywykła. Zresztą, to była jedyna poufałość, jaką jej okazywał.

Hanka zatrzymała się przed pokojem, w którym urzędował kapitan Osipow, i energicznie zastukała.

– Wejść! – Głos zza drzwi był naturalnie mało grzeczny. Osipow niczego nie ryzykował. Tu obowiązywały jasne reguły. Pukał tylko podwładny albo niższy rangą. Przełożeni pakowali się bez pukania. – Czego chcecie? – dodał już bardziej łaskawie.

– Towarzysz sekretarz chce widzieć towarzysza kapitana. Niezwłocznie.

– Przekażcie, że zaraz się stawię – odparł.

Wstał i zaczął zapinać guziki swojego lekko wyświechtanego munduru bezpieczniaka. Otaksował ją wzrokiem. Podobała mu się ta drobna brunetka o krótko ściętych włosach i ładnej, prawie dziecięcej twarzy.

– Stało się coś? – zapytał, chcąc trochę zatrzeć uprzednie złe wrażenie.

– Nie mam pojęcia. Przyszło coś z KW. – Zakręciła się na pięcie i wyszła.

„Zawsze coś przychodzi z KW – pomyślał. – Od tego jest Komitet Wojewódzki, żeby coś przysyłał”. Wytyczne, zalecenia, zadania, plany i wezwania do czujności. Osipow był czujny. Od szeregu lat czuwał właściwie bez przerwy. I miał ku temu bardzo konkretne, osobiste powody.

„Byleby nie wzywali znienacka z «bezpieczeństwa» – westchnął – z resztą damy sobie radę”.

***

– Siadajcie. – Niewywczas niedbale wskazał kapitanowi miejsce naprzeciwko. – Jutro na dziesiątą dostałem od pierwszego wezwanie do Wrocławia. Co ciekawe, na rozmowę w „bezpieczeństwie”. Co wy na to? – Spojrzał na Osipowa.

Ten ani drgnął.

– Razem z wami – dokończył.

Tym razem Osipow zareagował. I jakby się z lekka skurczył.

– Tylko my dwaj?

– Jeszcze Trol. – Sekretarz spojrzał badawczo na kapitana. – Chcesz mi o czymś powiedzieć? Coś o czym nie wiem, a może powinienem?

Osipow pokręcił głową. Miało to oznaczać bezwzględny brak jakiejkolwiek elementarnej wiedzy o ewentualnych wyczynach zastępcy sekretarza.

– Myślisz, że ta łajza coś nowego spaprała? – Kapitan miał mętlik w głowie.

Antoni pokiwał głową. Niewykluczone, że sprawa ma związek z jego zastępcą. Niestety nie było jak zasięgnąć języka u źródła. Trola nigdzie nie było. Zniknął.

Jeszcze wczoraj jego zniknięcie nie wydawałoby się niczym nadzwyczajnym. Trol lubił sobie wypić, mógł więc gdzieś zabalować. Z racji swojej funkcji kolegował się z kilkoma ubekami, a w tej formacji wszyscy pili. Mniej lub więcej. Przeważnie więcej. Nic dziwnego, robota była niewdzięczna, a bardzo często wręcz niebezpieczna. Już dwóch się zabiło, jadąc na akcję motorem po pijaku. Nie mówiąc już o Stefanie. Ten stary partyzant o pseudonimie „Krępy” był od czterdziestego trzeciego dowódcą oddziału Gwardii Ludowej w Lasach Parczewskich. Wypadł swego czasu na zakręcie z ciężarówki, podczas pościgu za furgonetką z niedobitkami reakcyjnej bandy. Prosto pod koła, a w zasadzie pod gąsienice sojuszniczego czołgu, który akurat wyjeżdżał z lasu. Prawdziwy pech. Ruscy się nawet nie zatrzymali. Może nie zauważyli? A może zgodnie z logiką uznali, że na wszelką pomoc jest już trochę za późno. Czort ich tam wie. „Krępy” miał później wspaniały pogrzeb. Tylko rodzina go w trumnie nie rozpoznała. Twarz miał taką jakąś rozjechaną.

Na patrolu w terenie też nie było lekko. Można było wpaść na minę. Ruscy trochę oczyścili obszar, ale do napisów w stylu „Min niet” trzeba było podchodzić z najwyższą ostrożnością. I to podchodzić dosłownie. Paru, choć byli zdeklarowanymi marksistami-ateistami, w tym wypadku – uwierzyło. Ciężko potem było zebrać takiego wierzącego marksistę do kupy.

Nierzadko zdarzało się pójść na wymianę ognia zarówno z faszystowskimi niedobitkami, jak i z reakcyjnymi bandami. Była też możliwość dostania kosą od wroga klasowego, świeżo przybyłego zza Buga. Albo od krewkiego repatrianta z Bośni. No ale nikt nie mówił, że będzie lekko. Wróg mógł czaić się dosłownie wszędzie.

Łatwiej pracowało się na miejscu, na Grunwaldzkiej. Tam chłopaki z UB często dawali ostro popalić różnej hołocie. Ludzie Zenona Florka, który nimi dowodził, znali się na swojej robocie całkiem nieźle. W tym wypadku – tej stacjonarnej. I zazwyczaj nie przy biurku. Zdecydowana większość podwładnych Florka biurek w ogóle nie miała i ich nie potrzebowała. Paru jednak potrafiło pisać. Ci protokołowali zeznania ofiar. Pozostali tylko lali. Najwięcej dostało się tym faszystowskim terrorystom z organizacji „Freies Deutschland”. Przyznali się do szeregu zbrodni, z udanym zamachem na pierwszego burmistrza miasta włącznie.

Wracając do Trola, to w jego gestii były kontakty z komórkami partyjnymi powstających w mieście i na terenie powiatu nowych zakładów pracy. A także kontrola nad związkami zawodowymi i wszelkiego rodzaju organizacjami, które władza ludowa sama powołała do życia lub na których tolerowanie ewentualnie jeszcze na tym etapie budowy socjalizmu się godziła, ze względu na nastroje społeczne. Nieformalnie spełniał on rolę swoistego powiatowego cenzora, którego zadaniem było wyłapywanie odchyleń od obowiązującej doktryny i informowanie o wszystkim Urzędu Bezpieczeństwa.

On jednak ograniczał się do przekazywania tylko ogólnie dostępnych informacji. Kapusiem nie był, co najwyżej karierowiczem i oportunistą. Ten swego czasu zdolny student, zapowiadający się jako niezły matematyk, potrafił dokładnie sobie wyliczyć, co mu się najbardziej opłaca. Wykorzystywał nadarzające się okazje, aby osiągnąć konkretne korzyści. Nigdy jednak nie żerował na nieszczęściu innych. Miał trzydzieści parę lat, był przystojnym, wysportowanym blondynem i pomimo że pochodził z „niemieckiego Pomorza”, dzięki wysokiej inteligencji i niezwykłemu sprytowi robił karierę w strukturach partii. Choć z doktryną marksizmu-leninizmu, jak zapewne słusznie podejrzewało grono jego najbliższych współpracowników, kompletnie się nie utożsamiał.

Sekretarz i kapitan wiedzieli jedno: Trol musiał się szybko odnaleźć. Koniecznie żywy. I najlepiej trzeźwy.

***

Jechali do Wrocławia we dwóch. Bez Trola. Wczoraj zostało im cholernie mało czasu, aby go zlokalizować.

Krótkie, ale intensywne śledztwo, które wspólnie przeprowadzili, wykazało, że ostatnio był widziany z pracownicą działu gospodarczego, a konkretnie ze sprzątaczką Anielką. Ponoć idąc dość chwiejnym krokiem, wywalił jej wiadro z wodą na korytarzu. Mogło to zostać potraktowane przez rzeczoną Anielkę jako bardzo bezpośrednia forma podrywu. Niewykluczone, że skutecznego, gdyż Trol i Aniela zniknęli. Tezę tę potwierdzało wywrócone wiadro, rozlana woda i porzucona szmata do podłogi. Mokre ślady na ścianie i rozdeptana pasta świadczyły o możliwym oporze ze strony dziewczyny. Przynajmniej w pierwszej fazie zalotów. Co do dalszych losów obojga – brakowało wiarygodnych świadków.

Teraz Osipow siedział za kierownicą swojego służbowego, ubeckiego citroena i gnał do Wrocławia z sekretarzem Niewywczasem na pokładzie. Przed wyjazdem lekko wzmocnili się dla odwagi. Zabrali też podstawowe rzeczy, które mogłyby się im ewentualnie przydać za kratkami. Wiadomo, przezorny zawsze ubezpieczony.

Antoni żałował, że powiedział żonie o wezwaniu do wojewódzkiego UB. Po raz kolejny się potwierdziło, że kiedyś nieopatrznie ożenił się z histeryczką. Lamentowała okrutnie i nijak nie można było z nią dojść do ładu. Była święcie przekonana, że najpierw zapuszkują jego, za podejrzane, bliżej przez nią niesprecyzowane malwersacje, a potem ją samą wyślą na Syberię.

Nigdy nie był zbyt wyrywny do bicia, ale w końcu nie wytrzymał i przylał babie. Nie dość, że nie pomogło, to musiał się nasłuchać wyzwisk. I opinii na temat prowadzenia się jego własnej matki. Niekoniecznie pochlebnych.

Pomimo tego, że jego godność została brutalnie zszargana przez własną małżonkę, miał pewne wyrzuty sumienia. Czuł się bowiem za nią odpowiedzialny. Obiecał sobie solennie, że jak wróci cało z tej eskapady, w ramach pojednania puści w niepamięć jej idiotyczne zachowanie. Ba, aby naprawić ostatnio lekko popsute między nimi stosunki, kupi jej nawet pierścionek. Na rynku można było wybierać w złotej biżuterii. Ruscy oferowali zarówno swoją, jak i – głównie – zdobyczną. Mieli także ogromne, nieustające pragnienie. Za kanister samogonu coś sobie Kryśka powinna wybrać.

***

Łup, łup! Łup, łup! Jazda po betonowych płytach poniemieckiej autostrady, nie wiadomo dlaczego, nieodparcie kojarzyła się Antoniemu z echem podwójnych wystrzałów. Za piętnaście dziesiąta byli na miejscu.

Urząd Bezpieczeństwa zajmował ogromne gmaszysko w centrum miasta, w którym wcześniej urzędowały niemieckie siły policyjne, z gestapo na czele. Teraz panoszyli się tam bezpieczniacy. Myśl o swoistej kontynuacji nasuwała się sama.

Po wejściu do budynku, w obszernym holu, powitał ich Feliks Dzierżyński. Z wiadomych przyczyn nie zrobił tego osobiście. Jednak jego kamienna (dosłownie w tym wypadku) twarz, spoglądająca z wysokiego postumentu, zdawała się mówić… Antoni na chwilę się zadumał, szukał bowiem w pamięci cytatów ze starożytnych klasyków. Albo i z tych całkiem nowych. Coś o porzuconych nadziejach tych, co w owe progi wstępują.

Z zamętu myśli wyrwał go głos dyżurnego.

– A towarzysze w jakiej sprawie?

Osipow ich zapowiedział. Dyżurny zakręcił korbą telefonu i zameldował przybyłych. Po kilku minutach oczekiwania, szerokimi schodami zszedł z góry inny ubek, w randze porucznika. Stuknął obcasami. Osipow też stuknął. Antoni nie stuknął, bo nie posiadał munduru. Jak na razie funkcjonariusze partyjni jeszcze ich nie nosili. „Ale jak tak dalej pójdzie – przeleciało mu przez myśl – niewykluczone, że z czasem sekretarz powiatowy też będzie chodził w odpowiednim uniformie. Jak w NSDAP”.

Porucznik rozprowadzający eskortował ich na drugie piętro do gabinetu pułkownika Gwizdały. Jeszcze niedawno urzędował tu inny ważny osobnik. Na imię mu było Faustyn. Od nazwiska nazywali go „Grzybem”. Co się z nim stało, Antoni nie wiedział. Wyboru zresztą dużego nie było. Jak się już doszło do tak eksponowanego stanowiska w komunistycznych służbach, odpowiedzialnych za nowy, lepszy porządek, to partia stwarzała później człowiekowi najczęściej dwie alternatywne możliwości. Albo stawiała przed nim nowe ważne zadania, albo stawiała go, co też się nierzadko zdarzało, pod ścianą.

Niewywczas się wzdrygnął. O mało odruchowo się nie przeżegnał. Szlag z „Grzybem”. Trzeba się martwić o własną skórę.

Weszli do środka. Za wielkim biurkiem siedział pułkownik Eustachy Gwizdała. Z boku, przy jeszcze większym, konferencyjnym, dębowym stole, siedziało dwóch ludzi. Jednym z nich był sekretarz wojewódzki Eugeniusz Luśnia. Twarz drugiego była im nieznana. Chociaż… nieco przypominała tę kamienną z holu. Takie skrzyżowanie intelektualisty z rewolucjonistą. Był prawie kompletnie łysy. I bez munduru. Za to w okularach.

Gwizdała chwilę im się przyglądał. Następnie wstał, wysunął się całą swoją zwalistą postacią zza biurka i – o dziwo – przemówił ludzkim głosem.

– Witajcie, towarzysze! Widzę tu kapitana Osipowa i towarzysza pierwszego sekretarza. – Nieznacznie skinął im głową. – Nie widzę, niestety, waszego zastępcy – zwrócił się do Antoniego.

Z tego krótkiego powitania wynikało, że ubek mimo malutkich, kaprawych oczu ma całkiem dobry wzrok. Do trzech też umiał bezbłędnie zliczyć.

– Towarzyszu naczelniku… – Wcześniej wypita wódka dodała Antoniemu odwagi. Gwałtownie szukał w myślach pomysłu, jak usprawiedliwić nieobecność swojego zastępcy. Zadziałał impuls chwili i… dość nieoczekiwanie, nawet dla samego siebie, wypalił: – Towarzysz Trol się żeni!

Osipow zwątpił. „Co on bredzi? – zaczął się gorączkowo zastanawiać. – Fakt, nieco sobie wypili dla odwagi jeszcze przed wejściem do budynku. Rzecz jasna, on jako szofer trochę mniej. Ale przecież Antek ma mocny łeb jak mało kto”.

Z rozważań wyrwał go głos Luśni.

– Chcecie nam powiedzieć, towarzyszu Niewywczas, że wasz zastępca żeni się w środę?

– Nie, towarzyszu pierwszy sekretarzu. Dopiero w następną niedzielę, ale dzisiaj mieli dać na zapowiedzi.

– Co?! – ryknął Gwizdała. – Chcecie nam powiedzieć, że wasz towarzysz partyjny będzie brał ślub w kościele?!

Antoni sam nie wiedział, dlaczego tak powiedział. To było jak samopogrążanie się ofiary. Składanie siebie jako męczennika na ołtarzu rewolucji. Wszak ofiar ona stale potrzebowała. Potrzebowała… ale jeszcze nie w tej chwili. Postanowił więc ratować sytuację i przystąpił do kontrnatarcia.

– Towarzysz Trol jest zdeklarowanym i ideowym członkiem partii. Dam sobie rękę za niego uciąć. Jego wybranką jest była członkini Armii Ludowej. Dwa lata walczyła w oddziale „Krępego” w Lasach Parczewskich. Z racji urody i bezkompromisowej bolszewickiej charyzmy często kierowana do akcji specjalnych… – Tu zawiesił na chwilę głos. Szukał odpowiednich słów. – Dla niej sprzątnąć wroga klasowego to niemalże jak… wycisnąć ścierkę! Obecnie to nasza najlepsza agentka i tajny współpracownik. Dla niepoznaki, za namową obecnego tu kapitana Osipowa, umieściliśmy ją w dziale gospodarczym. Stąd te zapowiedzi w kościele, aby wprowadzić w błąd reakcyjnego wroga.

Zapadła cisza. Osipow stał oszołomiony. Nijak nie mógł zebrać myśli. Już się widział w „kantowni”. Tak nazywano specjalną celę w piwnicach tegoż budynku. Zorganizowana jeszcze przez Niemców, została przejęta przez funkcjonariuszy bezpieki i używana przez nich do „zmiękczania” przeciwników nowego ładu. Był to betonowy loch o zaostrzonych cegłach w podłodze i lejącej się z góry wodzie.

„Jak zabiorą mi buty – rozważał w myślach – długo nie pociągnę”.

I tu znienacka nastąpił kolejny gwałtowny zwrot akcji. Do rozmowy włączył się tajemniczy uczestnik spotkania. Do tej pory z pewnym niedowierzaniem przysłuchiwał się wymianie zdań. Teraz przemówił:

– Taaak… Widzę, że towarzysze z powiatu to tęgie głowy. Najważniejsze, aby ich oddanie władzy ludowej było ideowe i szczere. A to dobrze by rokowało w naszej sprawie. Jednak zanim powiem, czego się od was oczekuje, musicie złożyć przysięgę, że dochowacie tajemnicy. – Tu powiódł po nich wzrokiem. – Jak się wszystko uda, to was ozłocimy. W przeciwnym wypadku będziecie mieli, towarzysze, niestety spore kłopoty.

Dwaj pozostali organizatorzy spotkania zgodnie pokiwali głowami. Następnie wszyscy podeszli do dębowego regału, na którym stało równo ustawionych kilkadziesiąt opasłych tomów. Obok twórczości Marksa, Engelsa, Lenina i kilku innych ideologicznych popaprańców, na poczytnym miejscu znajdował się zbiór kilkunastu woluminów. Były oprawione w barwioną na czerwono skórę. Na ich grzbietach widniały wypisane cyrylicą tytuły. Litery zostały wytłoczone z największym pietyzmem i pokryte osiemnastokaratowym złotem. Był to zbiór „Dzieł wszystkich” towarzysza Stalina. Dla niejednego z ideowych towarzyszy, a tacy też się czasami zdarzali, prawdziwa komunistyczna „biblia”.

Łysy osobnik w okularach o twarzy intelektualisty podniósł do góry dwa palce prawej ręki i przemówił uroczystym głosem:

– Na te ponadczasowe myśli wodza rewolucji, wielkiego zwycięzcy Wojny Ojczyźnianej i największego syna Międzynarodówki Komunistycznej, przysięgam! – Tu powiódł po obydwu lekko nawiedzonym wzrokiem. – Będąc wiernym Polsce Ludowej do ostatniej kropli krwi, wykonam zlecone mi zadanie i dochowam powierzonej mi tajemnicy. Nawet za cenę życia swojego i moich bliskich. Śmierć wrogom klasowym!

Powtórzyli słowo w słowo. Zabrakło tylko na końcu sakramentalnego słowa „amen”.

Wrócili do stołu. Luśnia i ubek usiedli z jednej strony masywnego dębowego mebla; według starej zasady „bezpieczeństwa” twarzami do okien. Antoni z towarzyszem zajęli zaś miejsca po przeciwnej stronie – plecami do okien. Honorowe miejsce między jednymi a drugimi zajął tajemniczy nieznajomy. Hierarchia stała się jasna jak słońce, które wyszło zza chmur i wypełniło gabinet nieoczekiwanym blaskiem. Przy okazji dając po ślepiach pułkownikowi.

– Wybaczcie, towarzysze – głos zabrał nieznajomy – że się nie przedstawię, ale wszyscy musimy traktować nasze zadanie jako ściśle tajne. Dlatego – tu zwrócił się do sekretarza i kapitana – w waszym interesie jest, aby wiedzieć o mnie najmniej, jak to możliwe. Gdyż wiedzieć zbyt dużo to krok, że tak to ujmę, całkowicie samobójczy. Nasza misja, a wasze zadanie, ma absolutnie i dosłownie historyczny wymiar. Jeżeli zawiedziecie, będziecie się musieli liczyć z przykrymi konsekwencjami. Ale o tym to już w szczegółach opowie wam towarzysz Gwizdała.

– Towarzyszu pułkowniku, prosimy.

Gwizdała spojrzał na nich swoimi małymi oczkami, dodatkowo zwężonymi w wąskie szparki przez oślepiające słońce. Swoją tłustą, owłosioną łapę wsadził do teczki, z której wyjął jakieś papiery, pistolet i łyżkę. Wszystko położył przed sobą na stole.

– Widzicie, towarzysze, te papiery? – spytał uprzejmie.

Wyjątkowo zgodnie kiwnęli głowami. Trudno było nie zauważyć.

– Zaraz je sobie poczytacie. Lektura pierwszorzędna, gwarantuję. Na pewno się wciągniecie. Powiedzcie mi, Osipow, co to jest? – Gwizdała, mówiąc to, wymierzył tetetką w kapitana.

– Pistolet TT produkcji radzieckiej, wzór 1933. Ośmionabojowy, kaliber 7,62. Konstrukcja towarzysza Fiodora Tokawiewa – wyrecytował kapitan.

– Doskonale, Osipow. Całkiem nieźle! A to co? – Tym razem wziął do ręki łyżkę.

– No, łyżka. Łyżka do zupy… Chyba srebrna – odparł rezolutnie lekko zaskoczony ubek.

– I znowu trafiliście! Widać po was od razu, że w Centralnej Szkole Partyjnej PPR w Łodzi wiele żeście się swego czasu nauczyli. To teraz sobie pilnie zakonotujcie, że jeżeli coś pójdzie nie tak, to… to po prostu zastrzelę was osobiście tą właśnie tetetką! Ale przed tym… – tu zawiesił głos i jeszcze bardziej zmrużył oczy, choć wydawało się to już zupełnie niemożliwe – ale przed tym, Osipow, wydłubię wam oko tą właśnie łyżką. Będziecie mogli wybrać, które wolicie, lewe czy prawe. Potraktujemy to jako wasze ostatnie życzenie. A dla towarzysza sekretarza… – Tu zwrócił się do Antoniego. – Jeżeli by zawiódł pokładane w nim nadzieje, z pewnością też coś wymyślimy. Gwarantuję, że będzie to równie bolesne.

Ze zrozumiałych względów słowa pułkownika zrobiły na zgromadzonych piorunujące wrażenie. Delegaci z powiatu zastygli w kompletnym szoku. Osipowowi, nie wiadomo dlaczego, zaczęło drgać prawe oko. Antoni nerwowo wycierał spocone ręce w swoje lekko znoszone spodnie od garnituru. Nawet towarzysz sekretarz Luśnia otarł czoło wyjętą z kieszeni, równie zużytą jak spodnie Antoniego czerwoną chustką. Jedynie tajemniczy inicjator spotkania z aprobatą kiwnął głową i dumał: „Jeśli chodzi o Gwizdałę, to żeśmy się raczej nie pomylili. Wyglądało na to, że wybór tego ubeka na zbrojne ramię przedsięwzięcia był wyjątkowo trafiony. Zresztą partia nigdy się nie myli. Najwyżej jej członkowie. Ale tych, jako słabe ogniwa, zawsze można wymienić na nowe”.

Nagle słońce schowało się za chmurami. Gabinet stał się, o ile to możliwe, jeszcze bardziej ponury. Jednakże dla pułkownika była to sytuacja komfortowa, przestało go bowiem razić. Otworzył więc oczy, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. Teraz wyglądał prawie jak człowiek.

– Żartowałem, towarzysze – powiedział. – Chyba was trochę przestraszyłem.

Spojrzeli skonsternowani na siebie, potem na Gwizdałę. Ten dalej się uśmiechał. Jego wredny uśmiech i świdrujące oczka w zalanym półmrokiem gabinecie tworzyły atmosferę grozy. Osipow znowu wycierał spocone ręce w swoje poplamione wojskowe bryczesy. Antoni zaś zapragnął znów być małym Antkiem i móc zawołać na pomoc mamę.

Jeżeli to miał być żart, to wcale ich nie rozśmieszył.

Z myślowego zamętu wyrwał ich tajny towarzysz organizator. Powiódł po wszystkich obecnych swoim wzrokiem. Nawet pierwszy sekretarz wojewódzki Luśnia wyglądał na pogubionego. Gwizdała czekał.

– Nie – rzekł bardzo poważnie. – Pułkownik nie żartował, aczkolwiek myślę, że prezentację łyżki mógł towarzysz sobie darować. Pokażcie im te papiery, Gwizdała!

Wezwany wziął do ręki cztery kartki i wręczył po dwie każdemu z nich. Jedna była zatytułowana: „Fragmenty z życiorysu”. Druga: „Lista ofiar”. Obydwaj zatopili się w lekturze.ROZDZIAŁ II
ZADANIE

Powrót do domu przebiegał w niemal grobowej atmosferze. Kapitan prowadził swojego służbowego citroëna prawie jak karawan. On, który wcześniej uwielbiał niemal szaleńczą jazdę! Szczególnie na tej betonowej autostradzie, porypanej gąsienicami przez zarówno niemieckie, jak i sowieckie czołgi, szybka jazda slalomem zawsze sprawiała mu olbrzymią frajdę. Do dzisiaj.

Antoni siedział na tylnej kanapie. Odtwarzał w pamięci to, co przeczytał na wręczonych mu przez Gwizdałę kartkach. Wiedział, że jego kariera, a może i życie, zawisły na włosku. Jak w malignie przypominał sobie zapisane tam informacje o stryju Eugeniuszu i jego służbie w przedwojennej policji, gdzie się dorobił oficerskich szlifów.

„To może by jeszcze uszło” – myślał intensywnie. Ale mało tego! Stryj Gienek został funkcjonariuszem „Polonishe Polizei in Generalgouvernement”, czyli Polskiej Policji w Generalnym Gubernatorstwie. Na domiar złego, za Niemca jeszcze awansował w strukturach tej granatowej policji. Został bowiem komendantem powiatowym. Gdzie, tego konkretnie nie podano. Ponoć masowo denuncjował Niemcom Żydów i komunistów. Tropił też partyzantów, mimo że nie należało to do jego obowiązków. Szczególnie obsesyjnie prześladował tych z Gwardii, a potem z Armii Ludowej. Informacji co do dalszych jego losów nie było.

To już w zupełności wystarczyło, aby sekretarza powiatowego wykończyć. Ale to niestety nie było wszystko.

Kolejna wzmianka dotyczyła wuja Alberta… który trzymał Antoniego do chrztu. Nieważne, że w czworakach. Nieważne, że za sanacji. Ważne, że w kościele. I co się jeszcze okazało? Ano to, że wuj Albert, jako sanacyjny sługus i zdrajca prawdziwie polskich interesów, a do tego „zapluty karzeł” reakcyjnej Armii Krajowej, zakatrupił ponoć paru towarzyszy partyjnych. Mało tego, już po wojnie osobiście usiłował zlikwidować samego towarzysza Bieruta! Poczynił odpowiednie przygotowania i za pomocą pancerfausta zamierzał go wysadzić w powietrze. Razem z całą trybuną honorową, na której miał on odbierać defiladę pegeerowskich przodowników pracy. Gdzie i kiedy miała nastąpić ta zbrodnicza próba – napisane nie było.

Trzeci zarzut był już całkiem niewinny. Przynajmniej na tle poprzednich. Ot, w młodości był ministrantem. „Wszelako – rozmyślał pogrążony w depresji – towarzysz Stalin był w seminarium duchownym”. Tam ów przywódca narodu radzieckiego doznał objawienia. Olśniony stwierdził, że religia jest jak opium dla ludu. Antoni postanowił chwycić się tej wykładni jak ostatniej deski ratunku. Prawda, służył do mszy, ale zawsze targały nim wątpliwości. I tak jak towarzysz Stalin z czasem przeszedł z jasnej strony mocy na ciemną. Albo odwrotnie. Skołowany, sam już dokładnie nie wiedział.

Zmęczony, czy może bardziej oszołomiony, przed samym Bolesławcem z lekka przysnął. Śniło mu się, że mierzy z pancerfausta do towarzysza Bieruta. Ale zamiast skoncentrować się na odstrzeleniu szkodnika odbierającego defiladę ideowych traktorzystów i krzepkich dojarek, ze zdziwieniem konstatuje, że jest bardzo dziwacznie ubrany. Na mundurze oficera granatowej policji ma założoną komżę.

Ze snu wyrwało go gwałtowne hamowanie. Tak gwałtowne, że aż wyrżnął głową w podsufitkę. Oprzytomniał natychmiast. Wyszli z samochodu razem z Osipowem. Kogoś chyba musieli potrącić.

– No żeż, kurwa – powiedział krótko kapitan.

Antoni stał jak wryty. Pod kołami leżał poszukiwany dotąd bezskutecznie Trol.

***

Trol otworzył oczy. Leżał w łóżku. Po dłuższej analizie doszedł do wniosku, że może to być łóżko szpitalne. Przesłanek za tym było kilka, na przykład podłączona kroplówka czy też noga w gipsie spoczywająca na wyciągu. Dotknął głowy. Była obandażowana. Mimo nieznośnego bólu rozejrzał się dookoła. Jeżeli dobrze widział, był sam. Pomieszczenie wyglądało na izolatkę. Dostrzegł okno, które było tak brudne, że aż dziw, iż przepuszczało światło. Brudna szyba skojarzyła mu się ze ścierą, ściera ze szmatą, szmata ze sprzątaniem, a to ostatnie z… Anielką. Powoli zaczął sobie przypominać…

Do komitetu przyszedł jeszcze trochę zawiany po wczorajszej całkiem ostrej popijawie. Na korytarzu natknął się na Anielkę. Właśnie pastowała na klęczkach podłogę. Wydała mu się w tej pozie bardzo pociągająca i natychmiast zapragnął podzielić się z nią tym nowatorskim odkryciem. Niestety, kiedy próbował ją objąć, został brutalnie odepchnięty i tak nieszczęśliwie upadł, że przewrócił wiadro z wodą, wylewając jego zawartość na swój najlepszy, chwilowo trochę wymięty garnitur. Na domiar złego rozwścieczona Anielka chlasnęła go brudną szmatą w twarz. Zanim się pozbierał, agresorka uciekła.

Pojawiła się natomiast sekretarka Hanka, którą zaniepokoiły dochodzące z korytarza hałasy. Jej wielkie oczy zrobiły się jeszcze większe. Widok lokalnego co prawda, ale jednak partyjnego szychy, leżącego na korytarzu i upapranego jak nieboskie stworzenie, silnie nią wstrząsnął.

Trol niebawem się jednak pozbierał i nawet wstał o własnych siłach. Otrzepał marynarkę, wylał wodę z prawego buta i lekko wykręcił nogawkę. Na odchodne wymamrotał niewyraźnie coś o śliskiej podłodze, leniwej sprzątaczce i wrogach klasowych.

Zszokowana Hanka wyciągnęła z tego narzucający się wniosek, że wróg klasowy pod postacią sprzątaczki Anielki zaatakował towarzysza sekretarza wiadrem z wodą.

***

Tymczasem Trol wyszedł z budynku z zamiarem okrutnej zemsty. Tę postanowił jednak chwilowo odłożyć, gdyż za rogiem dostrzegł Danuśkę, miejscową damę lekkich obyczajów. Kobieta stała pod latarnią. Partia na razie nie zajęła oficjalnego stanowiska w sprawie tego procederu. Postanowił więc wykorzystać lukę w doktrynie.

– Cześć, Danuśka! – przywitał się poufale, poznał ją bowiem już wcześniej, choć kompletnie nie pamiętał gdzie. Zresztą w tym momencie nie zamierzał się na tym skupiać.

Była niebrzydką trzydziestką. Tylko jak się uśmiechała, widać było brak z przodu jednego zęba. Chyba lewej górnej dwójki.

– Dzień dobry, panie sekretarzu – odparła, gdyż z natury była dość niegrzeczna, ale władza zazwyczaj na każdym robi wrażenie. Nawet pomimo tego, że ta władza wyglądała dziś wyjątkowo niechlujnie.

– Może wyskoczylibyśmy gdzieś razem za miasto? – zagaił rozmowę. – Taka ładna pogoda. Znajdzie się też coś do wypicia. Piknik sobie taki zrobimy.

Wyglądało na to, że Trol w dniu dzisiejszym postanowił wziąć urlop na żądanie, którego sam zamierzał sobie udzielić. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że zawsze był przeciwnikiem zbędnej biurokracji i wypełniania wszelkich druków i wniosków. Gdyby jednak wtedy wiedział, co go później spotka… popędziłby z powrotem do roboty.

Ale wszechwiedzący nie był.

– A kupi mi pan pończochy? Takie czarne ze szwem? – zapytała zalotnie z nieukrywaną nadzieją w głosie.

– Oczywiście, że ci kupię! Wsiadaj! – Wskazał stojącego pod ścianą junaka.

Wsiedli i pojechali. Wyjeżdżając z miasta ulicą Jeleniogórską, ruszyli w kierunku na Nowe Jaroszewice. Zaraz za dębowo-brzozowym lasem Trol skręcił w polną drogę. Kierowcy na wietrze prawie wyschły spodnie, a pasażerce malowniczo rozwiały się blond włosy. Od głównej drogi daleko jednak nie ujechali. O ile po asfalcie kierowcy udawało się utrzymać na ogół właściwy kierunek jazdy, o tyle na polnej drodze, która była usiana kamieniami, szybko mogłoby dojść do upadku. Zahamował więc, efektownie wzniecając potężne tumany kurzu.

Kwiecień był wyjątkowo ciepły tego roku. Słońce przyjemnie świeciło na prawie bezchmurnym niebie. Tu i tam zaczynała zielenić się nieśmiało trawa, a na drzewach pojawiły się pierwsze pąki. Niestety pojawiły się też latające owady. Głównie były to wyjątkowo natrętne muchy.

Obydwoje usiedli na zmurszałym pniu. Danuśka myślała o nowych pończochach ze szwem, w których wykosi miejscową konkurencję. Trol, jak to facet, myślał prawdopodobnie o jednym.

– Proszę. – Podał uprzejmie Dance butelkę samogonu.

„Grunt to kultura” – pomyślał. O Anielce chwilowo zapomniał.

Kobieta długo nie dała się prosić. Pociągnęła zdrowo. Tak około ćwiartki.

– No, no! – Fundator z uznaniem kiwnął głową.

I nie wiadomo, czy chciał się popisać przed dziewczyną, czy może po prostu się przestraszył, że druga kolejka do niego nie dojdzie, w każdym razie opróżnił butelkę do dna. Flacha była litrowa, ale uczciwie trzeba stwierdzić, że została lekko napoczęta przed właśnie co rozpoczętym piknikiem. Odbiło mu się przeciągle i zdecydowanie zbyt głośno, więc kulturalnie przeprosił.

Następnie powiódł wzrokiem po okolicy. Z prawej las, z lewej jeszcze niezaorane zagony. W lesie, jak przypuszczał, było mnóstwo jeżyn i można się było mocno pokłuć. Pozostawał więc wybór między zagonem z resztkami przegniłej kapusty a marchewkowym polem, na co wskazywały tu i ówdzie resztki równie nadgniłej naci; kwieciem wokół w każdym razie nie pachniało.

Mężczyzna dojrzał pomiędzy zagonami coś przypominającego mały stóg siana. Ujął Danuśkę pod rękę i ruszyli. Spożyty alkohol zrobił swoje, zatem łatwiej było osiągnąć cel, trzymając się razem. Mniej więcej w połowie drogi doszedł jednak do wniosku, że nie ma sensu aż tak daleko chodzić. Objął dziewczynę i zaczął jej rozpinać na plecach guziki w sukience.

– Powiedz mi – zapytała – jak ty właściwie masz na imię?

Chciał powiedzieć, ale nie zdążył. Poślizgnął się na liściu kapusty i padł. Już nie wstał. Film mu się urwał.

***

Teraz, leżąc w szpitalnym łóżku, poczuł lekką dumę, że udało mu się zrekonstruować bieg wydarzeń. Przynajmniej do tego momentu. Jednak nie wiadomo dlaczego, cały czas czuł intensywny zapach kapusty. Powróciły wspomnienia. Te z dzieciństwa, kiedy matka nagotowała bigosu ze skwarkami… Ze wzruszenia łza mu się w oku zakręciła.

„Zaraz, zaraz… Co było dalej? Ale co było dalej?” – myślał intensywnie, starając się cokolwiek sobie przypomnieć. Ostatnie, co pamiętał, to wredny guzik, którego nijak nie dało się rozpiąć. A potem coś go zaatakowało. Poczuł gwałtowne uderzenie, po którym wyleciał jak z procy. Towarzyszyło temu zjawisko rozbłysku, przypominające wybuch supernowej w centrum Drogi Mlecznej. W każdym razie w pamięci utkwił mu obraz z licznymi gwiazdami.

Jak już wylądował w jakimś chruśniaku na poboczu drogi, bynajmniej nie malinowym, i otworzył oczy, to zobaczył pochylającego się nad nim Osipowa. Poczuł, jak poklepuje go po twarzy i pyta:

– Wiecie, jak się nazywacie?

Wiedział, ale nie powiedział. Nie zdążył. Zemdlał.

***

Będąc rezydentem szpitalnej izolatki i intensywnie pracując obolałą głową, doszedł do następujących wniosków. Po pierwsze, wybrał się z Danuśką na igraszki za miasto. W pewnym momencie film się urywa. Projekcja uruchomiła się gwałtownie podczas wypadku. Przejechał go samochód. Całe szczęście nie całkiem, bo przecież żyje. Pomiędzy tymi dwoma odcinkami w scenariuszu ziała czarna dziura. Co robił? Gdzie się podziewał? Ile to trwało? Nic kompletnie nie pamiętał.

I po drugie, dlaczego natychmiast po wypadku pojawił się Osipow? Raczej należałoby się spodziewać przyjazdu karetki albo milicji. No, w ostateczności straży pożarnej. Ale bezpieka? To, że Urząd Bezpieczeństwa potrącił go osobiście – przypadkiem, ale jednak – nie przyszło mu do głowy. Zmęczony bogactwem zdarzeń zasnął.

Śnił, a przynajmniej tak mu się zdawało. Nad łóżkiem stały trzy postacie. Po obydwu jego bokach pochylało się dwóch ubranych na biało mężczyzn. Na głowach mieli białe nakrycia z czerwonymi krzyżami. Krzyżacy? Nie, oni mieli czarne. Pośrodku stał milicjant w mundurze. Mundur miał normalny, milicyjny.

„To kamuflaż” – pomyślał. Nawet to, że ów funkcjonariusz był kubek w kubek podobny do znanego mu doskonale komendanta Leona Czepiały, nie sprawiło, iż wyzbył się podejrzeń. Jeden z krzyżowców, ten wyższy z brodą, pochylił się nad nim i zapytał:

– Pamiętacie, jak się nazywacie?

Trol stał się czujny. Prawdziwy Czepiała go znał, więc na pewno podałby jego personalia towarzyszom. Do tego ciągle ostatnio ktoś się go pyta, jak się nazywa.

Straszne podejrzenie przyszło mu do głowy. Krzyżowcy chcą poznać jego tożsamość. Użyli w tym celu Danuśki. Jak w Krzyżakach! Z niewiadomych względów przeniósł się w czasie. Do średniowiecza.

Skąd w tych czasach milicjant? Ten problem postanowił rozwiązać później.

Krzyżowcy stali przy jego łożu. Całe szczęście, że nie mieli mieczy u boku. Rozejrzał się po szpitalnej izolatce. „Trzeba przyznać, że przez te minione stulecia służba zdrowia niewiele się zmieniła” – ocenił krytycznie. Jeżeli wróci do rzeczywistości, postawi ten problem na plenum Komitetu Powiatowego. Teraz widać wyraźnie, że towarzysz Stalin miał rację, likwidując w Moskwie wielu lekarzy, których zdemaskowano jako spiskowców i dywersantów. „Ale i tu, jak widać, mamy na miejscu wielu szkodników, którzy chcą, abyśmy się leczyli jak w czasach zdobycia Jerozolimy”.

– Wiecie, jak się nazywacie? – Tym razem odezwał się ten niższy, z wąsami.

„Wiem, ale nie powiem – chciał odpowiedzieć. – Wszak mogą wziąć na tortury – przyszło mu jednak na myśl. – Trzeba coś szybko wymyślić”.

– Jestem Jaśko z Trzęsawiska herbu Dwa Topory – wypalił znienacka.

– Możecie powtórzyć? – Pytający wyraźnie się zaniepokoił.

Trol powtórzył. Na twarzach zebranych pojawiło się zdumienie. Pierwszy odezwał się funkcjonariusz.

– To linia obrony. Udaje idiotę, aby uznać go za niepoczytalnego. Wszystko jednoznacznie wskazuje, że to on jest mordercą niejakiej Danuty Borowik z domu Kaczorowskiej.

– Trzeba będzie ściągnąć biegłego psychiatrę z komendy wojewódzkiej – zasugerował jeden z krzyżowców.

Trol momentalnie oprzytomniał. Słowa, że jest mordercą, zabrzmiały mu w uszach jak dzwon Zygmunt. Krzyżowcy zniknęli i dopiero teraz dokładnie zobaczył lekarzy. Po chwili cała trójka wyszła z izolatki. Usłyszał odgłos klucza przekręcanego w zamku. Trzeba stąd uciekać. Wyrwał odruchowo igłę kroplówki z ramienia. To pewnie przez to świństwo i wypitą wcześniej wódę miał zwidy. Nagle z przerażeniem spojrzał na unieruchomioną na wyciągu zagipsowaną nogę. Poczuł się jak w matni.

***

Towarzysz Niewywczas siedział za biurkiem w swoim gabinecie. Siedział i myślał, patrząc na wahadło ściennego zegara. Zmuszał swój mózg do bardzo intensywnej pracy. W obecnej sytuacji musiał ułożyć plan działania. Należało zacząć od remanentu tego nieprawdopodobnego stosu kłopotów, który się na niego znienacka zwalił. W powierzonym przez tego łysego typa i Gwizdałę zadaniu cel był niestety wyjątkowo mętnie sformułowany. Wiedział tylko tyle, że oprócz współdziałania z Osipowem kluczowym ogniwem miał być Trol. Ten jak na razie był unieruchomiony w szpitalu. Antoni osobiście zlecił założenie mu gipsu na zdrową nogę.

Zadzwonił telefon. O mało nie zabił go wzrokiem, ale podniósł słuchawkę.

– Towarzysz Czepiała z pilną sprawą do towarzysza sekretarza – zameldowała Hanka.

– Proście – powiedział po chwili wewnętrznej walki. Szybko go spławi i wróci do układania planu.

– Witajcie, towarzyszu pierwszy sekretarzu – zagaił oficjalnie Czepiała.

– Siadaj, Leon, i wal szybko, bo mam tu urwanie głowy.

– To będziesz miał za chwilę jeszcze dużo większe. – Spojrzał Antoniemu w oczy.

– Wal!

– Wszystko wskazuje na to, że Trol zamordował prostytutkę.

– Bredzisz, Leon! Może to jest pijak i deprawator, ale na pewno nie morderca!

– Słuchaj, Antoni, wszystkie poszlaki świadczą przeciwko niemu. Widziano go na motorze z ofiarą, jak jechali drogą na Nowe Jaroszewice. W pobliżu zwłok, a dokładnie czterdzieści trzy metry od nich, tenże pojazd stał oparty o drzewo. Kobieta to niejaka Danuta Borowik. Oficjalnie niepracująca. Albo innymi słowy – pracująca inaczej. Została znaleziona – ciągnął Leon – na polu przez miejscowego leśnika. Była niestety martwa. Została uduszona czerwonym partyjnym krawatem.

Antoni znał dobrze komendanta. W odróżnieniu od większości swoich podwładnych nie był idiotą i znał się na swojej robocie. Dlatego nazywali go „Zawodowcem”.

– Twoja wersja, Leon?

– Twój zastępca poderwał dziwkę. Pojechali za miasto, wypili wódkę. Niedaleko motoru znaleźliśmy pustą butelkę. Odciski już sprawdziłem, należą do obojga. Potem doszło między nimi do jakiegoś poważnego nieporozumienia i ją udusił.

Niewywczas zakrył twarz dłońmi. Chciało mu się płakać.

„Nie, takie rzeczy się nie zdarzają. To jakiś koszmar. Trzeba się obudzić”.

Niestety, Leon nadal siedział naprzeciwko.

– Co zamierzasz? – zapytał zrezygnowany.

– Teraz jest w szpitalu, ale nie odniósł większych obrażeń, więc mogę go zamknąć. A tak przy okazji, powiedz mi, Antoni, dlaczego kazałeś mu założyć gips na zdrową nogę?

– No wiesz, on zaraz by chciał z tego szpitala zwiać. A tak, pomyślałem sobie, posiedzi tam trochę, lepiej go zbadają, pić będzie mniej. Ostatecznie to przecież szpital, nie? – Antoni jakoś wybrnął z sytuacji. Przynajmniej tak mu się w tej chwili zdawało.

– Jest jeszcze jeden problem – westchnął komendant.

– Jaki?

– Ano, w pewien sposób potwierdzający moją teorię o jego winie.

– Co mianowicie?

– Udaje głupka.

– Kto?

– No, Trol. Twierdzi, że jest rycerzem.

– Jakim rycerzem?

– Takim średniowiecznym. Jaśko z Moczar czy coś w tym stylu.

– Z jakich, kurwa, Moczar?! – Antoni był szczerze zdumiony.

– A skąd ja mam wiedzieć? Czy ja w tych Moczarach byłem? Chociaż to były raczej Grzęzawiska. Zresztą jutro przyjedzie biegły psychiatra z województwa, to go zdiagnozują. Dla mnie rżnie głupa i tyle. Jak trafi do nas do pierdla, to szybko wyzdrowieje. Gwarantuję.

Antoni siedział zdruzgotany. Z minuty na minutę sytuacja stawała się coraz gorsza. Nie przeczuwał jednak, że to, co miał za chwilę usłyszeć z ust „Zawodowca”, będzie zapowiedzią nadciągającej katastrofy. Chwilowo zapadła jednak cisza. W takich sytuacjach często mówi się, że jest złowroga. Im dłużej patrzył na tego milicyjnego wygę, tym bardziej upewniał się, że gigantyczne kłopoty to specjalność nie tylko Trola. Teraz wyglądało na to, że niestety także i jego.

– Wiecie, Niewywczas – komendant zwrócił się do Antoniego wyjątkowo oficjalnie – wasza sytuacja też jest nie do pozazdroszczenia. Fakty są następujące. Wasz zastępca morduje prostytutkę. Wkrótce potem szef powiatowego UB próbuje rozjechać go na drodze służbowym wozem. A wy siedzicie w nim jako pasażer. To już jest zadziwiające. Aż nie chce się wierzyć w taki zbieg okoliczności – kontynuował swoją wypowiedź z dziwnym wyrazem twarzy. – I jeszcze ten gips, który kazaliście mu założyć. Rozumiem, że na wasze polecenie Osipow miał przejechać Trola, ale to się nie udało. Postanowiliście go wobec tego dobić w szpitalu? Dlaczego?

***

Od czasu wyjścia komisji lekarsko-śledczej, Trol zaczął kombinować, jak uciec ze szpitala. Czuł, że nastąpiła w nim jakaś nagła przemiana. Nie był to bowiem człowiek z gruntu zły, a w partyjno-ubeckie struktury wplątał się zupełnie niechcący i wyłącznie przypadkiem. Tak przynajmniej mu się teraz wydawało. Nie miał przecież żadnych ofiar na sumieniu. Mimo zionącej wyrwy w życiorysie z ostatnich godzin, był pewien, że nie zabił Danuśki. Nieraz już ostro popłynął, a wszyscy dookoła niego żyli. Postanowił nieodwołalnie w niedalekiej przyszłości zmienić swoje życie. Na początek trzeba jednak prysnąć ze szpitala.

Przyglądając się swojej zagipsowanej nodze, uświadomił sobie, że nie czuje w niej bólu. Różne miejsca w jego zmaltretowanym ciele dawały o sobie znać, ale ona nie. Gips był założony od połowy łydki do połowy uda. Po kwadransie, kiedy w końcu uwolnił się z wyciągu, okazało się, że może chodzić. Wyglądało to tak, że lewą nogą robił krok do przodu, a prawą, unieruchomioną w kolanie, ruchem półkolistym dostawiał do drugiej. Obszedł tak parę razy dookoła łóżko, opanowując sztukę poruszania się w tempie całkiem zadowalającym. Następnie, przy pomocy kawałka drutu wyłamanego z wyciągu, otworzył tandetny zamek w drzwiach.

Ostrożnie je uchylił. Na korytarzu nikogo nie było. Obowiązywała szpitalna cisza nocna. Po przeciwnej stronie, na samym końcu, z niedomkniętego pomieszczenia sączyło się światło. Słychać było przytłumione dźwięki rozmowy. Lekarze, pielęgniarki? Nie zastanawiając się wiele, ruszył w przeciwnym kierunku, ku schodom. Ich pokonanie zajęło trochę czasu, ale już na drugim biegu udoskonalił technikę. Lewą nogą w dół, prawą oburącz dostawiamy. I tak aż na parter.

Przy wyjściu była dyżurka, z której dochodziły dźwięki cicho grającego radia. Ktoś niewątpliwie był w środku. Trol ujął w dłoń stojący na korytarzu drewniany taboret.

„Trudno – pomyślał – jak nie będzie wyjścia, trzeba będzie użyć siły”.

Wyglądał dość komicznie. Bosy, bez spodni, w szpitalnej górze od piżamy. Z gipsem na nodze i stołkiem w ręku.

Przygotowana broń okazała się jednak zbędna. Cieć smacznie chrapał na służbowej leżance. Mało tego, na wieszaku wisiał długi, dość sfatygowany płaszcz i czapka leninówka, a na podłodze stały walonki. Wyglądały na prawie nowe. W odróżnieniu od onuc, które zdecydowanie bywały zbyt rzadko prane. Spodni, niestety, nie znalazł. Oczywiście nie licząc tych, które miał na sobie dozorca. Zresztą i tak nie zdołałby ich nałożyć, dopóki nie pozbędzie się gipsu.

Założenie walonka na unieruchomioną nogę nie było proste. Ogólnie rzecz biorąc, ręce były za krótkie, a wyprostowana noga zbyt długa. Wreszcie udało się go wsunąć, uprzednio blokując go pomiędzy ścianą a szafą stojącą na korytarzu. Było trochę hałasu, ale grające radio skutecznie go zagłuszało. Przy okazji dowiedział się, że jest czwarta trzydzieści rano.

Drzwi wejściowe były zamknięte. Na szczęście masywny klucz tkwił w zamku. Trochę zachrobotał przy przekręcaniu, ale dozorca nawet się nie poruszył. Trol wyszedł na zewnątrz. Było jeszcze ciemno. A on był wolny.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: