- W empik go
Boże Dziecię. Część 3 - ebook
Boże Dziecię. Część 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 296 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WE LWOWIE.
NAKŁADEM KAROLA WILDA.
1858.
W DRUKARNI ZAKŁADU NARÓD. IM. OSSOLIŃSKICH.
Pod bezpośrednim zarządem W. Monieckiego.
CZĘŚĆ TRZECIA.
I.
Zostawiamy wyobraźni czytelnika towarzyszyć naszemu bohaterowi w długiej podróży, pełnej przygód i męki, przebywać z nim bolesne koleje tułactwa, gorzeć nieustannie owem marzeniem, które każdy z nas codziennie do siedmiu próśb pacierza w duchu dodaje, rzucać się na ów mur fatalizmu i z rozbitą piersią wracać, a wracać z pragnieniem nowych walk i zapasów: my tymczasem przeskoczymy kilka lat tych walk i marzeń każdego z osobna, a dalszy watek powieści podejmujemy w chwili, w której wszystkie znajome nam osoby z różnych dróg swoich schodzą się znowu na ostateczne rozwiązanie swoich losów. Czy ujrzymy je takiemi, jakiemi pożegnaliśmy? Wątpię. Zycie jestto wnika, a kto o kilka szeregów naprzód się posunie, zostawia za sobą własna krew lub trupy nieprzyjacioł.
Przebieżmy krótko najważniejsze wydarzenia.
W kilka tygodni po owej nieszczęsnej katastrofie dosyć wesoło było na krzywej ulicy. Pan Emil wprowadził się napowrót do swego pokoiku, i fabrykacji szuwichsu zupełnie zaniechał. Pił sobie kawę poobiedna jak dawniej, a nowa materją obciągnięte kanapa i krzesła okazywały, ie szczęśliwemu małżeństwu zkądciś przybyło fundusiku. Pani Emilowa nie tak często już gderała, sprawiła sobie nowy czepek z ponsowemi wstążkami, i salopę, podbita farbowanemi kotami. Z każdym dniem jakoś lepiej powodziło się państwu Emilostwu, a nawet zgoda małżeńska zawitała w ich dom przy schyłku życia, jak ciepłe promienie marcinkowego słońca.
Wyżej jednak o kilka domów bardzo smutno było na krzywej ulicy. Śnieg pozadymał klomby kwiatów na dziedzińcu, kilka krzaków stało samotnie, a jakiś swawolny chłopiec poodłamywał im gałązki i porozrzucał po śniegu. Dwie izdebki w oficynce stały próżno, kartka przylepiona na bramce zapraszała każdego przechodzącego, że tu są bardzo tanio dwa pokoje do najęcia; ale kto tylko zaglądnął do nich, ruszył ramionami i nio mówiąc ani słowa, odchodził. Było bowiem coś niezwykłego w atmosferze tych izdebek. Zastrzegło tu kilka myśli rozpaczliwych, kilka bolesnych jęków, kilka łez krwawych zostało po dawnych mieszkańcach. Ściany brudne, wilgotne, podłoga przegnita, dwa okna, jakimś gwałtownym ruchem stłuczone, i pół firanki, zostawionej w drugim pokoiku, zmiętej i na pół rozdartej, jakby jakaś omdlewająca ręka za nia chwyciła… wszystko to były nieme po zoslałości po biednych mieszkańcach, których wypędziła ztąd nagle smutna jakaś katastrofa. Różnie mówiono o tych izdebkach. Jedni utrzymywali, że tu mieszkał jakiś stary pijak, a gdy pić nie miał za co, wszedł w urnowe z jakimciś panem o własna córkę… inni znowu opowiadali sobie na ucho, że stary muzykant zwarjował, wypędził córkę w świat, a sam gdzieś się obwiesił. Były jeszcze i inne wieści o pusto stojących izdebkach, a ktokolwiek coś z tych wieści zasłyszał, obchodził z daleka biała kartkę, przylepioną na bramce.
Po kilku miesiącach przyszedł wreście jakiś szewc ubogi, złakomił się tanim czynszem, wniósł do izdebek warsztat, dwa stołki i wór kopyt. W wieczór odśpiewał z chłopcem: kto się w opiekę podda Panu swemu, zjadł kwaśnego mleka z chlebem i położył się spać. Ale w nocy ktoś mu kopyta porozrzucał, jakaś zmora przywaliła go wzdłuż, aż się spocił, a gdy boży dzień nastał, szewc pozbierał swoje rupiecie i drapnął sobie zdrów aż za gródecką rogatkę. Po szewcu przyszedł jakiś żyd i najął izdebki na skład skór surowych. Tyle tylko wiedziano o starym Ruckim i o jego córce na krzywej ulicy. O ubogich snadno się zapomina.
Helena po śmierci matki opamiętała się i przyszła do siebie. Czasem wydarzy się że jakaś rzecz kosztowna wysunie się nam z ręki. Schylimy się, aby ją zdjąć, a wtem tuż przed nami otworzy się przepaść lub obaczymy poczwarę – strwożeni uciekamy od tego nieprzyjemnego widoku i rzecz tak kosztowną zostawiamy za sobą. Tak samo stało się z miłością Heleny. Gdy o Leonie pomyślała, zaraz stawała jej przed oczy konająca matka, a biedna dziewczyna lękała się tej myśli, bo wraz z nia przychodził wyrzut sumienia, że matkę zabiła. Ta okropna katastrofa zatrzymała ją nagle sród marzeń, serce jej ochłódło, a piękne poetyczne światło, którem życie swoje odziała, zsiniało w jakąś zimną, codzienną barwę. Spojrzała po świecie owym zimnym, nagle wytrzeźwionym wzrokiem i zdawało się jej, że dotąd marzyła o jakiejś dziwacznej powieści, których tyle się naczytała, a teraz sen jej przeminął i przebudziła się uzdrowiona i wesoła. W świecie uczuć czas i wypadki inną miarą się mierzą, niżeli w życiu rzeczywistem. Na co tutaj kilka lat potrzeba, tam wystarczy jedna chwila, a co tutaj powoli się wali, tam jeden silny cios wszystko na miazgę roztłucze. Smierć matki uderzyła jak piorun z jasnego nieba w marzenia Heleny i podarła je na szmaty. Nie będziemy się więc odwoływać ani do niezbadanych tajemnic serca ludzkiego, ani do wyjątkowego usposobienia naszej heroiny, ani będziemy jej podejrzy wać, że tylko fantazją kochała a nie sercem bo rzecz jasna jak słońce, ie Helenie na drodze do Leona stanął trup matki, i że tą drogą dalej iść nie mogła.
Do tego okazało się, że w towarzystwie swojem miała bardzo wiele szczerych przyjaciółek, które zaraz po katastrofie chwyciły ją między siebie, rozrywały i tyle przeróżnych nagadały jej rzeczy, że nie było nawet i czasu o Leonie pomyślić. Im więcej w tem towarzystwie bawiła, im więcej oswajała się z drobnostkową koniecznością, która wszystkie godziny dnia jej zabierała, tem więcej oddalała się od pierwszych marzeń swoich, o jakich każda z jej przyjaciółek umiała tyle z własnego życia opowiedzieć aby je potem wyśmiać, i do woli nacieszyć się niemi, jak się cieszymy owemi niezgrabnemi obrazkami, które malujemy na pierwszych kartach elementarza. I tak po kilku tygodniach zgubiwszy Leona z oczu, zgubiła go Helena z serca i rumieniła się sama przed sobą, gdy sobie przypomniała, co za dziwaczne myśli latały jej niegdyś po głowie. Powoli schodziły z jej biórka powieści polskie, w których niegdyś tak się kochała, a ich miejsce zajęły karykatury Gavarniego, le diable a Paris i humorystycznie illustrowana podróż Partout.
W żałobnym ubiorze wyglądała cudnie, a grono złotej młodzieży okrążało ją ustawicznie. Bo też jakby stworzoną była do czarnego ubioru. Jej twarz ściągła, blada, oko ciemne, barwy fijołkowej, usta ostro wycięte, czerwone, piękne wypukłe czoło, po którem jak nic pajęczyny przesuwało się widocznie pasmo myśli i uczuć bogatej duszy – wszystko to uderzało jakimś urokiem demonicznym, który porywał i przykuwał szczęśliwe ofiary.
Z pomiędzy przyjaciółek Heleny najwięcej dla niej wylaną była panna Alexandra, najstarsza córka pana Konstantego, a o pochodzeniu barona już ani mowy nie było. Owóż panna Alexandra wzięła na siebie, dziką jeszcze Helenę oswoić z wyższym światem, naprowadzić ją na drogę rozsądną, a mianowicie wyleczyć ją z niepotrzebnej exaltacji. I wybornie udały się biegłej nauczycielce pierwsze lekcje a jakkolwiek zbieg okoliczności i usposobienie elewki wiele jej pomogły, nie można jednak zaprzeczyć, że z prawdziwie macierzyńską troskliwością poczęła ją oprowadzać po nowych drogach życia.
Czasami tylko zasępiło się czoło Heleny, a gdy Alexandra te chmurkę projektem jakiego świetnego marjażu zmieść chciała, odzywała się Helena:
– Wierzaj mi Olesiu, że nadto zdrowo zapatruje się teraz na świat, i wstydzę się moich marzeń dziecinnych. Wiem, że życie jest nudne, że je koniecznie potrzeba czemś wypełnić. Niegdyś marzyłam o jakichś poświęceniach, mama mówiła mi o łzach i cierpieniach, a dzisiaj zdaje się mi, że to życie da się zarówno wypełnić różnemi drobnostkami, jakich nam nasze towarzystwo dostarcza. Mimo to, wierzaj mi, czasami nie wiem, czego pragnę. Świat ma tyle powabu dla mnie, tyle rozkoszy, a przecież chciałabym, aby jakiś wielki szlachetny człowiek, z duszą gorącą i z sercem ognistem spoczął pierwej w moich obięciach,… aby skonał u mojej piersi a twarz swoją natchnioną jakaś piękna myślą wycisnął na niem sercu… wtedy z tym obrazem w duszy byłabym spokojna i wesołą poszłabym w świat z uśmiechem, z pragnieniem używać i bawić się!…
Na to Alexandra parsknęła od śmiechu, a Helena zarumieniła się i rzuciła się jej na szyję, obiecując że podobnych andronów nigdy pleść nie będzie.
– Helene, wołała panna Alexandra trzymając się za boki, vous etes sauvage et cruelle comme un tigre!
Być śmiesznym w oczach równych sobie, to zbrodnia. Lepiej wszystko, lepiej życie poświęcić, tylko nie być śmiesznym! Helena odpędzała od siębie mary dawnych snów swoich, aby nie być śmieszną. Ojciec Heleny, który w duchu sam sobie tę nieszczęsną katastrofę przypisywał, rad był temu, że Helena o Leonie nigdy nie wspomniała, a oszołomiony jej sukcesem marzył o jakimś księciu udzielnym rzeszy niemieckiej albo przynajmniej o tronie w Monacco, o którem państwie dowcipny Dumas jadąc podczas ulewnego deszczu powiedział, że nigdy by się nie był spodziewał, aby w tak małym kraju tak wielki deszcz padał. Jednakże do dopięcia swoich zamiarów potrzeba było wdowcowi wielkiego domu, a nadewszystko gospodyni, któraby taki dom urządzić i godnie prowadzić mogła. Uznając macierzyńskie przywiązanie panny Alexandry do Heleny, jako też i jej talent prowadzenia domu na wielka stopę, zaproponował jej razu jednego przechadzkę do ołtarza, co tez czterdziestoletnia panna po krótkim namyśle przyjęła. Pan Konstanty kręcił z razu nosem, ale przyciśniony przez lichwiarzy zezwolił wreszcie na ten związek.
I wielka ztąd radość była w obu spokrewnionych sobie domach, o pochodzeniu barona nikt ani wspomniał; był on już najzupełniejszem fait accompli. Baron przy pomocy takiej towarzyszki okazał teraz co może. Pełną garścią sypał pieniądze, zgrywał się naumyślnie w karty, aby dać światu poznać swoje zasoby, jeździł po zagranicznych kąpielach, słowem baron, który niegdyś w domu szczędził każdy krajcar, żył skąpo, a nawet brudno, który z Herszkiem rachował się o każde półgrajcara i nieraz żyda do łez zmusił, ten sam baron rozrzucał dzisiaj z największą rozkoszą pieniądz, nadszarpał majątku, aby tylko w hierarchji społecznej wyżej się wcisnąć, aby o jeden krok stanąć dalej. Była to jakaś szalona gra w loterją, baron stawiał wysoko, bo też szło mu o wielki los.
Co się w takim razie z sercem Heleny stało, łatwo odgadnąć. Prowadzono ją z jednego salonu w drugi, z jednej zabawy do innych rozrywek, z jednych kąpiel do drugich, począwszy od Marienbadu aż do gorących źródeł w górach Pyrenejskich, w których kąpała się pani Napoleonowa. Helena nie miała czasu wejrzeć w siebie, przecudne panorama rozwijało się przed jej oczyma, patrzyła na wszystko iw końcu całe jej życie skoncentrowało się jakoś w oku, a każde wrażenie ustrzęgło tam, niżej do serca nigdy nie weszło. Wyładniała, stała się dowcipną i rozmowną. Matka mówiła jej niegdyś, że życie składa się z łez i ofiar, a ona teraz szła od kwiatka do kwiatka, latała jak motyl, bawiła się, śmiała. Jeżeli zapragnęła westchnień i przygód jakich miłosnych, potrzebowała tylko ścisnąć promienie oka w mniejsze ognisko, rzucić je komu mimochodem, a wzdychający Adonis już stał przy jej boku i błagał wzajemności. Ale Helena śmiała się w ówczas tym śmiechem ironji, który Adonisa studzienną wodą oblewał, i tryumfowała, czując potęgę swoich wdzięków. W Wisbaden zakochał się w niej jakiś młody Francuz, a gdy nic znalazł wzajemności, siadł sobie zdrów do rouge – noir a przegrawszy całą fortunkę, puścił sobie kulę przez lewe oko w sam środek mózgu. Rotmistrz od Huzarów, prezentując się pod jej balkonem, zajeździł trzy arabskie klacze, a w braku tychże wykradł z rozpaczy pierwszą wodwilistkę z teatru w Dreźnie i z nią w świat pogonił. Wiele podobnych sukcesów miała Helena, a na to wszystko patrzyła spokojnie i zimno z balkonu pierwszego piętra.
Była to szczególna, fenomenalna kobieta, a kto nieznał pierwszych dziejów jej serca, niemógł jej teraz odgadnąć. Ona była dla niego zagadką, bo przy pozornem bogactwie uczuć była zimną, kokietującą istotą. A była to przecież namiętna dusza zwichniona tylko z swoich kolei, która szał zmysłowy wzięła teraz za życie i wszelkich głębszych uczuć wyrzekła się na zawsze.
Z dni najpierwszej młodości pozostały jej tylko spazmy, na które od czasu do czasu zapadała. Wtedy patrząc w powietrze, wyciągała ręce, jakby kogoś do serca przycisnąć chciała. Zdawało się, że kilka mar z dawnych marzeń błąkało się "po jej duszy i w chwilach choroby stawały jej przed oczyma. Czasami nawet pragnęła tych spazmów, a chociaż budziła się z nich zapłakana i drząca, wspominała jednak o nich z jakąś tajemną rozkoszą.
Taką była Helena w kilka lat po owej nieszczęsnej katastrofie. Stosunki i czas zrobiły ją taką, inną być nie mogła.
Do uzupełnienia opisu tej nowej sytuacji, w jakiej znajdujemy osoby naszej powieści, po trzeba nam jeszcze wspomnąć o Katonie i o Prosperze.
Na kilka tygodni przed śmiercią baronowej zjechała się młodzież na uniwersytet do stolicy. Katon przebiegł okiem nowy zastęp młodzieży i poznał, że rolę trochę odmienić potrzeba. Z Diogenesa przeszedł na skromnie lecz porządnie ubranego człowieka, a nie widząc w systematycznej nauce prędkich dla siebie korzyści, zawiesił prawo na kołku i począł młodzież zbierać w kółko literackie. Napisał nawet kilka artykulików, ale wypadki ówczesne przerwały mu karjerę. Był czas odznaczenia się. Katon w płóciennej bluzie przebiegał ulice grupując wkoło siebie wyrobników, i wykładając im prawo do pracy. Tymczasem zmieniły się rzeczy. Katon, który nigdy nie grzeszył zbytnią odwagą czmychnął gdzieś bez wieści, otoczywszy się aureolą ofiary. Dopiero w kilka lat zawitał do Lwowa, mówiąc wiele o Paryżu, Londynie, Algieryi i Kalifornii.
Nietak tragiczne, ale nie mniej awanturnicze były losy Prospera. On już przybył do Lwowa skończonym człowiekiem. Szkoły zaniechał zupełnie, bo pan Nicefor wyszedłszy z posessji kupił ładną wioskę, a pani Niceforowa była w kulminacji swego szczęścia. Prosper więc, jako syn obywatelski mógł świetną zrobić par tje i dóm Arbuzowiczów do herbowych podnieść godności.
W tym celu przyjechał nasz Prosperek do Lwowa z końmi i służbą jak na syna obywatelskiego przystało. Potrzeba jednak było czemś się odznaczyć, aby wejść w wyższe towarzystwo. Postarał się o femme entretenue, dla której najął trzy pokoje na pierwszem piętrze. I udało się mu narobić tem wiele hałasu, bo ów l'ange dechue był w samej rzeczy anielskiego pochodzenia. Potem koniecznem akcesorium człowieka distyngującego się nastąpiły koniki, prawdziwe taranty, jakich w mieście drugich nie było. Nie będziemy już wymieniać innych drobnostek, które genialnie wystudjował Prosperek i któremi otoczył się jak lalka norymberska. Miał on to niezbite przekonanie, iż pieniądzmi wszystkiego w świecie dokonać można. Pieniądze to był u nieco pierwszy i ostatni artykuł wiarv. I nawet dotąd wszystko zdawało się mu prosperować. Nowi jego towarzysze uważając go za swego bankiera, tolerowali go między sobą, ale gdy spostrzegli, że pyszny parweniusz stawia się z nimi na równi, ukartowali wyrugować intruza. Pierwszą szlachetną bronią w takim razie sa pojedynki. Zdolni szermierze, jedni po drugich poczęli Prospera obrażać i wyzywać. Prosper pocił się ze strachu, stawał drzący i blady, rąbał się i strzelał, bo cóż robić, był to pierwszy chrzest wielkiego świata. Rozpoczęły się jego cierpienia. Pieniądz nie zawsze skutkował. Wprowadzono go tu i tam, ale w towarzystwie znalazł się znowu jakiś fatalny hrabia, u którego pan Nicefor ekonomował, a rozmawiając z Prosperem, zapytał złośliwie o dzisiejszą służbę ojca.
Prosper upadał i podnosił się jak Wytrwały żołnierz i ustawicznie pukał do drzwi wielkiego świata aby w jego odradzającej atmosferze z gąsienicy przemienić się w motylka. Ale sród tej roboty zaskoczyły go wypadki kraju. W pierwszym szale popełnił Prosper ten błąd fatalny, że na jakimś salonie nazwał się synem ludu, i pokusił się o jakaś rączkę arystokratyczną. Dostawszy odkosza, poznał że zbłądził, chciał się oczyścić, podając się za członka do towarzystwa większych posiadaczy ziemi.Ale syn ludu dostał i tam odkosza, a biedny Prosperek mało nie pękł z boleści.
Odwróciła się karta dziejowa, poczęły się ofiary. Z dwoma koszami w kieszeni, u swoich i nieswoich skompromitowany i wszędzie odepchnięty, zdobył się Prosperek na wielkie uczucie, zapragnął być ofiara, aby pod jej aureolą wystąpić znowu do ataku. Wałęsał się więc samopas po ulicach, zaczepiał ludzi, perorował głośno, ale na nieszczęście nikt go jakoś nie słyszał, nikt nie prześladował. Wreszcie odważył się na wielki krok – wszedł do kancelarji, mówił z miną tajemniczą, że nadzwyczajne stosunki powołują go za granicę…. a urzędnik na totalne jego nieszczęście podał mu z niskim ukłonem paszport jako człowiekowi lojalnemu.
Prosperkowi serce pękało z złości, ale nie było innej rady. Potrzeba było wstyd swój gdzieś zagrzebać daleko od ludzi, obmyć się z brudów ekonomskich i z aureolą wojażera powrócić znowu na stracone swoje stanowisko.
Takim był nasz Prosper gdy po kilku latach niebytności w kraju wraca właśnie do następującego rozdziału naszej powieści.
II.
Przed wiedeńska kawiarnią stał mężczyzna w szarym paletocie, chapeau claque na głowie, grubych, niemiłych rysów twarzy, i dmuchał przed siebie kłęby dymu z amerykańskiego cygara. Wiatr jesienny szeleścił w suchych liściach lip i kasztanów, po wałach snuły się roje mężczyzn, używających pięknego dnia jesieni.
Ulicą od angielskiego hotelu zbliżał się do kawiarni niski, czarnych włosów wojażer, który jak widać świeżo co był z wozu pocztowego zeskoczył. Mimoto był ubrany bardzo starannie, miał na sobie ciemny, szeroki burnus, z pod którego wyglądała taszka podróżna z angielskiej skóry. Włosy miał kędzierzawe, starannie zaczesane i rozdzielone prostą linią aż po kołnierz tużurka z angory. Rysy jego twarzy i cały wyraz zdradzały coś orjentalnego, można go było wziąć za podróżnego komisanta jakiegoś handlowego domu.
Gdy się podróżny do kawiarni przybliżył, zawołał nagle chapeau claque:
– Prosper!
– Katon! odpowiedział podróżny.
I przystąpili obaj szkolni towarzysze do siebie, i podali sobie ręce, nie wyjmując wszakże z ust cygarów.
– Jakże ci tam poszła emigrantka? ozwał się Prosper.
– Djabelnie nalało się mi za kark, odpowiedział Katon połknąwszy pełną gębę dymu.
– Cóż zamierzasz robić?
– Najprzód chciałbym się z tobą rozmówić. Prosper obmacał mimowoli swój pugilares.
– Nie, nie Prosperciu, rzekł na to Katon wypuszczając dym nosem, nie myślałem tym razem o twoim pugilaresie… Ale powiedz mi, czy przyjeżdżasz czy odjeżdżasz?
– Przyjeżdżam i odjeżdżam.
Dwóch mężczyzn wyszło z kawiarni i stanęli przed rozmawiającymi.
– Ja jej nie pojmuję, nic rozumiem, mówił blady wysmukły mężczyzna, zakładając ręce w kieszenie paltotu, wierzaj mi, ja jej nierozumiem. Czasami zdaje się mi, że ta kobieta zieje ogniem najpiękniejszych uczuć, a gdy się do niej zbliżysz, uczujesz zimno, straszne zimno…
– Boś ty poeta, kochany Michasiu, odparł szerokobarczysty jego towarzysz, ona kobieta jak każda i kwita.
Blady poeta westchnął i zamarzył.
– Powinnaby już nadjechać, szepnął po chwili… żeby nie ten przeklęty rotmistrz L.
Prosper zbliżył się do Katona i wskazał na stojących przed nimi.
– Toż niepoznajesz Michasia i Nałęcza, odparł Katon, poetę i rębacza?
Prosper obrócił się plecyma do mówiących, jakby nie chciał się z nimi przywitać.
– Biedny Michaś, mówił dalej Katon, dwaj bracia poszli na Węgry, mająteczek sprzedano, zostało się mu coś jakby nic.. a na dobitek tego wszystkiego robi wiersze i kocha się w Helenie, która na niego patrzeć nio chce.
– W jakiej Helenie?
– Zaraz zobaczysz ją – ot tam na rogu wałów.
I w samej rzeczy nadjechał elegancki ekwipa żyk, dwie damy opierały się głowami o jedwabne obicie, a koło nich krótkim galopem jechał rotmistrz węgierskiego autoramentu z sumiastemi wąsami, rozmawiał z niemiecka a klął z węgierska ze aż miło. Jechał po stronie młodszej damy.
– Otoż ta młodsza, Helena baronówna, mówił Katon.
Prosper dobył lornetki, a włożywszy ją w oko przypatrywał się jadącym.
– Patrz, jakby mnie dręczyć chciała! westchnął blady poeta.
– Ani dręczyć ani nic, Michasiu, mówił Nałęcz, jak cię kocham, ona nawet nie spojrzała na ciebie.
– Z daleka już mnie fixowała, szepnął z westchnieniem elegista.
– Śmiej się z tego!
Katon szarpnął Prospera za połę.
– Czy słyszysz, jak rębacz poetę pociesza?
– Dalibóg, przystojna dziewczyna…. czy bogata?
– Baronówna!…
– A cóż ten huzar znaczy?
– Ma romans z macochą a przed światem maskuje i smali cholewki do panny… À propos, a cóż się stało z twoją Lolą, fa złotowłosą rusałką.., – Porzuciłem jak wszystko, co się sprzykrzy…
– Walna była dziewczyna, co się zowie!
– C'est un capital, quin emport rien.
– Ou! mówisz jak Rotszyld!
– Jestem uczniem Wołowskiego i Smitha…
– Tam do kata, wykierowałeś się…
– Trzeba przecież czemś hyc na świecie.
– Właśnie i ja o tem myślę… dokąd jedziesz?
– Do moich starych.
– Żyją jeszcze?
– Żyją… chcę właśnie uporządkować mój majątek, wziąć go na siebie, a starych pchnąć gdzieś w kąt… bo widzisz, my już inni ludzie…
– Rozsądnie mówisz… Rychło przyjedziesz?
– Tylko starych gdzie podzieje.
– Będziemy mieli z sobą wiele do pomówienia.
I uściskali się szkolni przyjaciele daleko serdeczniej jak na wstępie; bo i cygara wyjęli z ust i wzajemnie pocałowali się. Biedny Michaś nie poznał Prospera, stał i mieszał rękami w kieszeni i ciągle powtarzał:
– Ja jej nie pojmuję, nie rozumiem…
A towarzysz jego odpowiadał mu na to:
– Śmiej się z tego i kwita.
Tymczasem uderzyła dwunasta godzina, ozwała się trąbka a długi wóz pocztowy powiózł Prospera na rogatkę gródecką.
Cztery mile od Lwowa leży piękna wieś, Cudna nazwana. Tę wieś kupił był pan Nicefor za bezcen, bo zmiana stosunków społecznych znagliła posiadacza tejże do wyzucia się z majątku rodzinnego. Wielki dwór, stawiany z cegły, o pysznym ganku zamieszkał teraz dawny sługa Sielecki i rozparł się w nim z wszelkiemi właścowościami dorobkiewicza. Niebył to jednak dorobkiewicz który juz u celu swego stanął i świecidełkami się otoczył, ale zawzięty gospodarz, który nad zebranie grosza dla swego kochanego jedynaka, niczego więcej na świecie nie pragnął. Otoż i dom jego nosił to piętno na sobie. W ogromnej sali stały sprzęty gospodarskie, po kątach leżały kupy zboża i koniczyny, w przybocznych pokojach urządzono tymczasem spiżarnią i magazyn mąki.
Sam pan Nicefor w krótkim kożuszku i lisią czapką na głowie, z harapnikiem pod pachą stał na ganku i całą dłonią rozcierał po długich butach jakąś tłustość, którą mu zona właśnie co podała. Pa ni Arbuzowiczowa stała przy nim z próżną łyżką w jednej ręce, a drugą poprawiała na głowie chustkę, ufarbowaną w szafranie. Przez otwarte okna widać było puste ściany dworu, a domowy patron, ś. Anzelm, znikł gdzieś bez wieści. Wyrzucono go na strych, gdzie leżał twarzą do ziemi, z ustami zacisniętemi, ale nikomu nie czynił żadnego wyrzutu. Państwo Arbuzowicze postarzeli się, posiwieli, on był jeszcze gruby jak beczka, a ona sucha jak zawsze. Stado gęsi gęgało na dziedzińcu a dwa ogromne psy rwały się na łańcuchu.
Pan Nicefor strzepnął palce, roztarł resztę tłustości między rękoma a wyprostowawszy się rzekł do żony:
– Dziesięć lat nie miałem już takiego snu. Tfe, tfe… sen mara, a Bóg wiara!
– A cóż tam znowu? zapytała małżonka.
– Święty Anzelm przyśnił mi się…
– Masz babo reduty, ty już znowu z św. Anzelmem.
– Bo też kochasiu, tak żywo stał przedemną jakbym na to teraz patrzał.
– Cóż ci tak szczególnego powiedział?
.- Nic nie mówił kochasiu, nic nie mówił jak cię kocham… tylko wziął swój pastorał w obie ręce, złamał jak słomkę i rzucił na mnie!
– Tobie zawsze przywidują się jakieś głupstwa… Prospera tylko co niewidać. Zdaje się mi, że teraz gdy Prosper będzie z nami, ustaną szczekania ludzi…
– Zapewnie kochasiu…
– Ożeni się z jaka wielką, bogatą panią, a państwo Kruczkowscy nie będą więcej nosem kręcić… Widziałeś jak zeszłej niedzieli w Jamnikach oglądali wszyscy przy kościele naszą dryndulke żółtą i śmiali się. „ a ja pomyślałam sobie: Śmiejcie się śmiejcie, niechno mój Prosper przyjedzie, a ożeni się, przyjadę wtedy z synową w wiedeńskiej karecie z herbem na drzwiczkach… Wtedy będą mnie wszyscy szukać, zapraszać, a ja nadmę się jak pani Kruczkowska, a może nawet i po francusku zagadam… bo widzisz w karecie z herbem to można cudów dokazać… A wygoń tam gęsi z obory, Nastka!… żeby cię jasny piorun… pasibrzuch, flądra… patrzaj-no, krzyknęła piskliwym głosem intra parentesim pani Arbuzowiczowa…
– A prędzejże nygusie, zawtórował pan Nicefor.
– Bo to widzisz mój Nikciu, mówiła dalej małżonka, i ty musisz inaczej wtedy wyglądać, gdy synowa nam przybędzie. Ona cię nazwie tatuńcio, a czasem i w rękę pocałuje, a to przecież będzie pańskie dziecko, więc trzeba jakoś wyglądać statecznie, nie kląć tak jak ty umiesz, bo to pańskie uszy obraża, a dla mnie musisz być także grzecznym, parobków nie bić, bo od tego jest ekonom… Nastka! żebyś' nogi połamała, flądro, szelmo, łajdaczko! Gęsi na oborze, kopcidymie!…
– Patrz, patrz, krzyknął pan Nicefor, jak ten szelma Petro tam myszkuje! he, złodzieju! kryminalisto! Żeby już prędko Prosper wziął odemnie to gospodarstwo, abym na moje stare lata mógł sobie spocząć!
– No, no, już nie długo tego, odpoczniemy sobie. Wyręczą nas syn i synowa, a my będziemy sobie spokojnie siedzieć w ciepłym pokoju, nogi na dywanie, będziemy rozmawiać z gośćmi, którzy do Prospera zjeżdżać się będą… a co to beda za goście! Sami panowie! I ty nabierzesz przy nich poloru, bo co do mnie, umiem się ubrać i gadać jak hrabina, a nawet i usta sznurować potrafię.
– Daruj kochasiu, nie moge dłużej wytrzymać… muszę tego Petra porządnie wygarbować…. patrz, stoi, i nic nie robi…
Rzekłszy to, rozwinął harapnik a dopadłszy parobka począł go na wszystkie cztery strony okładać.
Gęsi krzyczały w niebogłosy, koguty piały z przestrachu a psy darły się na łańcuchach wyjąc przeraźliwie. Do tej okropnej, orkanicznej pieśni wmieszał się głos trąbki pocztowej, a upragniony gość zawitał wreście w progi rodzinne.
Szczęśliwy ojciec dokończył okrągłej sumki plag, zwinął harapnik i klnąc wszystkich na czem świat stoi, otarł siwe obwisłe wąsy, a domawiając ostatnich słów przekleństwa, serdecznie swego jedynaka ucałował.
Przez kilka dni opływał kochany syn w rozkoszach na łonie rodzicielskiem. Codziennie stała na stole gęś pieczona, lub pieczeń huzarska. Były to dwa najulubieńsze w rodzie Arbuzowiczów przysmaki. Prosper zjadał jedno i drugie, nie wiele rozmawiał, tylko obchodził gospodarstwo i ciekawie wypytywał się o najdrobniejsze dochody.
W tydzień potem, zjadłszy obiadek i zapaliwszy sobie cygaro, rozparł się w krześle i począł z rodzicami poobiedni rozhoworek.
– Wczoraj wspomniała mi matka coś o ożenieniu się, mówił strzepując popiół z cygara.
– A cóż kochany Prosperze, alboż nie czas? dwadzieścia sześć lat… rzekła Arbuzowiczowa.
– To prawda, dla tego chciałbym z wami pomówić.
– Już prawdę powiedziawszy, oboje wzdychamy do tego dzień i noc. Wiele mamy od złych ludzi do cierpienia, nazywają nas ekonomami, ojca kopci-dymem a nawet i gorzej, a mnie… bo cóż złość ludzka nie wymyśli?… A przecież gdy się ożenisz z jaką obywatelką, jak ludzie obaczą na karecie herb, i mnie przy synowej…
– Matka mówisz słusznie, odpowiedział Prosper, wiem dobrze, ile nam nasz dawny stan szkodzi…
– Oho ho, i ja o tem już dawno wiedziałam i zawsze mówiłam do ojca: Nikciu, Prosperka trzeba z pańska wychować, dać mu pańską edukację, nie szczędzić pieniędzy, a on potem wprowadzi nas między panów, a wtedy będą nas sadowić na kanapie…
– Widzisz Prosperze jak ja po psiemu żyję i pracuję, a to wszystko dla ciebie, dodał pan Nicefor.
– Ja to dobrze pojmuję, mówił Prosper, i staraniem mojem zawsze było ocierać się o panów, a nawet dzisiaj mam nadzieję że się i ożenić dobrze moge.
– Dzięki Bogu I Dałby Bóg! Tej chwili tylko pragniemy I zawołało na raz szczęśliwe małżeństwo.
– Ale tu zachodziłyby niektóre trudności…. mówił Prosper.
– Co, może pieniędzy… zawołał stary Arbu-zowicz… mam jeszcze coś, mam…
– Nie tak o pieniądze tu chodzi…
– O cóż wiec?