Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Bożek templariuszy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bożek templariuszy - ebook

Ktoś mógłby sądzić, że upływ czasu odsunie od niego wszelkie podejrzenia... Jakże złudne to podejście!

Wprawny antykwariusz nie może się pomylić - natychmiast rozpoznaje srebrny talerz z symbolem bożka templariuszy. Skąd pochodzi eksponat i jak dostał się w niepowołane ręce? Wszystko wskazuje na to, że odpowiedzi należy szukać na zamku w Bykach. Student socjologii Damian Dorecki podejmuje trop i wplątuje się w historię, w której pomóc może mu tylko umiejętność dedukcji i wiedza o wolnomularstwie. Czyżby historia, jaką znamy, nie przedstawiała całej prawdy?

Pasjonujący tour przez wieki i zakamarki polskiego zamku - pozycja obowiązkowa dla miłośników serii książek o Panu Samochodziku.

Arkadiusz Niemirski - satyryk, dziennikarz, pisarz powieści kryminalnych i sensacyjnych oraz kontynuacji przygód "Pana Samochodzika". Współpracował z Programem III Polskiego Radia, pisał artykuły muzyczne do czasopism „Tylko Rock” i „Teraz Rock”.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-271-7262-0
Rozmiar pliku: 450 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

To miało być ostatnie podejście przed upragnionymi wakacjami. Ten jeden jedyny egzamin stojący na drodze do zaliczenia studiów i przystąpienia do magisterium. Egzamin ze statystyki. Wcześniejsze cztery podejścia oblałem bez walki. Ba, groziło mi nawet skreślenie z listy studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Właśnie z powodu tej cholernej statystyki. A przecież bez większych problemów dotrwałem do najważniejszych przedmiotów. I tak, antropologię społeczną i historię myśli społecznej zaliczyłem celująco w połowie czerwca. Dokładnie tydzień temu. Została tylko ta jedna jedyna statystyka.

I właśnie, gdzieś pod koniec owego miesiąca, ten stary dziwak, profesor Wieczorkiewicz, zaprosił mnie do swojego staroświecko urządzonego gabinetu w pracowni Zakładu Statystyki i Socjologii Matematycznej na ulicy Karowej. To było nasze piąte i – jak mniemałem – ostatnie spotkanie.

Kułem całe dwa tygodnie. Czułem, że jestem dobrze przygotowany. Niestety, wyłożyłem się na korelacji rangowej, myląc współczynnik Kendalla ze współczynnikiem Goodmana–Kruskala. Tak, to prawda – nigdy nie lubiłem statystyki. I profesora Wieczorkiewicza. Nienawidziłem tego ubranego w znoszony garnitur staruszka o twarzy surowej, lecz szlachetnej, drażniącego mnie swoją staroświeckimi manierami, nienaganną polszczyzną i erudycją. Ten człowiek śnił mi się po nocach. Nawet podczas porannej toalety w odbiciu własnego lustra widziałem czuprynę jego siwych włosów, poorane zmarszczkami czoło, brązowe, inteligentne oczy spoglądające na mnie zza grubych, leczniczych szkieł oraz obowiązkową muchę pod szyją i dobre cygaro, które częściej ssał niż palił. Żartowano, że całą pensję wydaje na kubańskie rarytasy i zasypia z Cohibą w zębach. Co jeszcze mogłem powiedzieć o moim prześladowcy? Kiedy lekko utykając i podpierając się palisandrową laseczką szedł uniwersytecką alejką, nie wzbudzał w studentach entuzjazmu. Nazywano go „Panem Kolegą”. Tak bowiem zwykł zwracać się do studentów – per „panie kolego”.

Któż bardziej ode mnie nienawidził tego satrapy? O, wy szczęściarze, którzy zaliczyliście statystykę!

– I co ja mam z panem zrobić, kolego Dorecki? – szepnął profesor, patrząc mi prosto w oczy.

Jego twarz wykrzywiła autentyczna troska, więc w nagłym przypływie nadziei pomyślałem, że może mi nawet zaliczy, wziąwszy pod uwagę moje dobre stopnie z innych przedmiotów.

– Daję panu słowo, że jestem przygotowany – bąknąłem.

– Wierzę, tylko że wiedzę studentów zwykłem oceniać za pomocą testu, nie wiary. Przecież kompletnie nie ma pan pojęcia o korelacji, panie kolego. Przykro mi. Dwója.

– Jeśli nie zaliczę statystyki – brałem go na litość – leżę. I nie przystąpię do magisterium.

Profesor Wieczorkiewicz wyjął z szuflady wiekowego biurka cygaro i zamyślony w milczeniu je ssał.

Wydawało mi się, że kątem oka bacznie mnie obserwuje.

– Niech pan wpadnie do mnie jutro – zaproponował nieoczekiwanie.

– Będzie drugi test? – ucieszyłem się.

– Proszę przyjść.

*

Zakuwałem cały wieczór, wypiwszy co najmniej siedem kaw. Lecz kiedy nazajutrz zjawiłem się w tym samym mrocznym gabinecie, spotkała mnie niespodzianka, która – nie boję się dzisiaj użyć tych słów – odmieniła nie tylko moją akademicką karierę, ale przede wszystkim dotychczasowe życie.

Był piątek ostatniego dnia lipca. Upał rozpuszczał asfalt ulic i chodnikowe płyty. Pot lał się strużkami po moim ciele. Siedzibę uczelni też dotknął wakacyjny duch – ospały portier, małomówni urzędnicy i wykładowcy, opustoszałe schody i cisza dusznych korytarzy.

„Odbębnię ten jeden egzamin i żegnaj, Warszawo, na całe trzy tygodnie!” – pomyślałem, wchodząc do gabinetu profesora.

Serce zabiło mi mocniej, gdy zamknąłem za sobą drzwi.

– Dzień dobry – powitałem siedzącego za biurkiem profesora.

Na mój widok wstał.

– A, witam kolegę – ożywił się. – Siadajcie, siadajcie.

Stałem obok krzesła, czekając aż zrobi to pierwszy. Lecz on zaczął się krzątać przy biurku i porządkować jakieś papiery, które głośno furkotały w przeciągu wytwarzanym przez duży wiatrak. Pomimo gorąca, nie zdjął marynarki, tak samo jak nie pozbył się zawiązanej pod szyją muchy. Co za dziwak.

Wyraźnie unikał mojego wzroku, co odebrałem jako zły znak.

– To aż tak źle, panie profesorze? – zapytałem.

Zza leczniczych szkieł zerknęła na mnie para inteligentnych, choć zmęczonych upałem oczu.

– Nie rozumiem – zmarszczył czoło.

– Kiedy pan profesor proponuje studentom krzesło, to nie są oni później zadowoleni – wyjaśniłem z kwaśnym uśmiechem.

– Może nie byli dobrze przygotowani? – odparował ironicznie.

I szybkim, wymownym ruchem ręki wskazał butlę wody mineralnej stojącą na stoliczku obok biurka. Odmówiłem. Wreszcie profesor usiadł na swoim tronie. Zdjął na moment okulary, przetarł je czystą chusteczką i z powrotem nałożył na nos.

– Siadajcie, kolego – zaproponował stanowczo.

Co miałem robić? Usiadłem.

Przez kilkanaście sekund patrzyliśmy na siebie zza obu stron biurka. Wreszcie, profesor sięgnął do szuflady. Jednakże nie wyjął z niej testów. Na blacie wylądowała czerwona teczka, którą zaraz otworzył i w milczeniu studiował jej zawartość. Milczałem razem z nim.

– Damian Dorecki – mruknął po chwili. – Wzorowy student… przepraszam, prawie wzorowy. Piątki z nauk socjologicznych, antropologii i historii. Brawo! Podobno posiadacie, kolego, talent dydaktyczny i z tego powodu dziekan proponował wam zostanie na uczelni w charakterze asystenta. Pięknie, wszystko pięknie, gdyby nie statystyka. Pięć oblanych podejść. Jak wy chcieliście zostać wykładowcą uniwersyteckim bez znajomości statystyki? Czy wiecie, że według ojca Bocheńskiego „mądrość jest przyjaciółką statystyki?”

„Ciekawe ujęcie przedmiotu” – pomyślałem sarkastycznie.

I nagle przypomniałem sobie, co powiedział kiedyś o statystyce George Bernard Shaw: „Jeśli mój sąsiad codziennie bije swoją żonę, ja zaś nie biję jej nigdy, to w świetle statystyki obaj bijemy je co drugi dzień”. Oczywiście, nie śmiałem powtórzyć tego cytatu na głos. Nie w tym gabinecie. Na wszelki wypadek nie powiedziałem nic. Po prostu jak jakiś przygłup wbiłem swój zagubiony wzrok w blat biurka i czekałem, zastanawiając się, skąd brała się ta moja awersja do statystyki? Przecież nie byłem złym studentem. Mówiono, że mam świetną pamięć i twórcze zapędy, ale ten jeden jedyny przedmiot stał się moją zmorą. Być może była to kwestia tradycji, albowiem w mojej rodzinie nigdy nie oddawano czci przedmiotom ścisłym.

– Słyszałem, kolego, że jesteście aktywnym członkiem studenckiego kółka naukowego – profesor mówił dalej, przeglądając zawartość teczki. – Artykuły piszecie... o sztuce, szczególnie o malarstwie. Skąd te zainteresowania?

– Moja mama kończyła historię sztuki. Ojciec był krytykiem.

– Był? Och, współczuję.

– Nie, nie… rodzice się rozwiedli. Osiem lat temu. Ojciec wyjechał zagranicę. Dwa lata temu mama poznała cudzoziemca. I też wyjechała.

– Rozumiem, rozumiem, nie chcę rozgrzebywać starych ran. Powiedzcie mi raczej, czy gracie w szachy?

– Ja? – zdziwiłem się. – Cóż, niezbyt często. Prawdę powiedziawszy, gram bardzo rzadko.

Zerknął na mnie podejrzliwie.

– No dobra, w ogóle – skapitulowałem.

– Szkoda – westchnął zawiedziony. – Szachy to królewska gra. Rozwija myślenie i tak dalej. Polecam. No dobrze, kolego Dorecki, posłuchajcie...

Zrobił teatralną pauzę i wyjął z szuflady biurka cygaro. Obracał je wolno w palcach.

– Nie mogę zaliczyć wam statystyki – kontynuował w przepraszającym tonie. – Jednakże dam wam, panie kolego, jeszcze jedną szansę. Ostatnią. Zrobicie coś dla mnie. Gdzieś pojedziecie. Teraz, w wakacje. I odszukacie coś cennego. Tak jest, pojedziecie i odszukacie. Nie macie wyjścia.

– Nie rozumiem – zaniepokoiłem się. – Podczas wakacji mam gdzieś wyjechać? Po jakąś cenną rzecz?

– Tak – potaknął głową i swoim zwyczajem zaczął ssać cygaro. – Z tym, że nie wiadomo, czy jakikolwiek skarb istnieje.

– Skarb? – zrobiłem wielkie oczy.

– Widzicie, kolego – szepnął tajemniczo – to tylko domysły, chociaż oparte na wielce prawdopodobnych przesłankach.

Nie podobała mi ta propozycja. Nie rozumiałem, do czego ten człowiek tak naprawdę zmierza. Profesor Wieczorkiewicz na tropie skarbu?

Już miałem zamiar uszczypnąć się w policzek, ale zamiast tego, zapytałem:

– Przepraszam, a co z zaliczeniem?

– No cóż, pański wyjazd potraktuję serio. Jako kolejne podejście. To będzie, panie kolego, sprawdzian. Sprawdzian praktyczny.

– Rozumiem – bąknąłem załamany. – No, a gdzie to miejsce jest? To, do którego mam się udać.

– Piotrków Trybunalski – odpowiedział.

Wstałem, nic z tego nie rozumiejąc. Nalałem sobie wody do szklanki. Wypiłem ją duszkiem i znowu usiadłem. Nie potrafiłem się uspokoić. Idąc do tego gabinetu, miałem przed oczami moje ukochane Mazury, roześmiane twarze dziewczyn na pokładzie jachtu, nadymające się od wiatru żagle i płonące nocą na niedostępnych brzegach wysepek ogniska. Przede wszystkim chciałem widzieć w indeksie upragnioną “trójkę”.

– Piotrków Trybunalski? – żachnąłem się. – A konkretnie gdzie?

– Na przedmieściach miasta. Chodzi o zamek w Bykach.

– Kraina wprost wymarzona na wakacje – westchnąłem zawiedziony.

– Słucham?

– Planowałem wyjechać na Mazury. Na cały miesiąc.

Tym razem profesor wstał i podszedł do stoliczka z mineralną. Nalał sobie pół szklaneczki, trochę z niej upił i wrócił za biurko ze szklanką w dłoni.

– Widzicie, kolego – znowu zaczął ssać cygaro – w życiu planujemy różne rzeczy. Wy, na przykład, planowaliście do końca czerwca zaliczyć statystykę, ale cóż… nic z tego nie wyszło. A sprawa jest tego typu, że macie ogromną szansę sprawdzić się w praktycznym działaniu.

– Jako statystyk?

– Jako ktoś... – szukał w myślach właściwego słowa – jako ktoś w rodzaju detektywa.

– Detektywa? – z wrażenia wyprostowałem się na krześle.

– Tak. Dobry statystyk to w pewnym sensie detektyw. Mam wam to udowodnić?

– Nie, nie, nie trzeba! – uniosłem rękę w geście pojednania. – Wierzę panu na słowo, profesorze. Tylko dlaczego mam spędzić wakacje w jakimś Piotrkowie? Zamek? Kompletnie nie rozumiem, co to ma wspólnego z moim egzaminem.

– Pytanie zasadnicze brzmi: czy chcecie go zaliczyć?

– Egzamin? To chyba pytanie retoryczne.

– W takim razie musicie tam pojechać! – zagrzmiał triumfalnie. – Pojechać za mnie i załatwić to o co was proszę. Bo ja, niestety, nie mogę. Chciałbym, ale muszę wyjechać za granicę. Jak widzicie, z moich planów także nic nie wyszło. Dlatego, kolego Dorecki, pojedziecie za mnie do Byków. Zgłosicie się do dyrektora Agencji Rozwoju Rolnictwa i zamieszkacie w tamtejszym zamku w charakterze… konserwatora zabytków.

Odebrało mi mowę. Tego było już za wiele.

– Jakiego znowu konserwatora? – jęknąłem. – Co ja mam wspólnego z zabytkami? Zresztą, z rolnictwem też niewiele mnie łączy, poza konsumpcją warzyw, owoców i mięsa. Panie profesorze, przecież ja kończę socjologię na uniwersytecie, nie rolnictwo!

– Jeszcze nie skończyliście – popatrzył na mnie z kpiącym uśmieszkiem. – Brakuje wam jednego egzaminu. Prawda?

Opadłem z sił. Ten stary dziwak mnie szantażował. Dawał do zrozumienia, że jeśli nie pojadę do wskazanego przez niego miejsca, nie zaliczę statystyki.

“Czy on przypadkiem nie zwariował? – pomyślałem przerażony.

– Nie patrzcie tak na mnie, panie kolego – szepnął, mrużąc podejrzliwie oczy. – Nie zwariowałem.

Tym razem wystraszyłem się, że profesor czyta w moich myślach.

– Przyznam się panu do czegoś – westchnął po chwili milczenia. – Otóż, jestem kimś w rodzaju detektywa amatora i w wolnych chwilach zajmuję się rozwiązywaniem przeróżnych zagadek. Oczywiście, zaczynałem od zwykłych szarad, rebusów, lecz od pewnego czasu interesują mnie bardziej zawiłe tajemnice. Nawet liczby nie są już w stanie tak bardzo mnie zaciekawić, jak burzliwe dzieje rodu ludzkiego. Mam na myśli zagadki historyczne. Ale dajcie mi wreszcie powiedzieć do czego zmierzam!

Wcale mu nie przeszkadzałem. Wiedziałem, że w pewnych szczególnych sytuacjach profesor lubił się nakręcać, a wtedy wychodził z niego niezgorszy nerwus. Dlatego na wszelki wypadek milczałem.

– Słuchajcie, kolego – ściszył głos do konspiracyjnego szeptu. – W zamku, o którym wspomniałem, mieści się teraz Agencja Rozwoju Rolnictwa, a jej kierownik, pan Piotr, wie o waszym przyjeździe. Wie i to, kolego, że studiujecie socjologię i zjawicie się u niego na moje osobiste polecenie w sprawie „Bafometa”. Tak bowiem ochrzciłem naszą misję.

– Bafomet – powtórzyłem głucho. – Jasne. I pan Piotr.

– Musiałem mu powiedzieć, gdyż wymagają tego elementarne zasady uczciwości – dodał, ignorując moje osłupienie. – Oficjalnie przyjedziecie tam w sprawie planowanej w przyszłym roku restauracji gotyckiego zamku, więc nikt nie powinien nabrać podejrzeń. Załatwiłem co trzeba z Wojewódzkim Urzędem Konserwacji Zabytków w Łodzi, bo mam tam znajomego, który jest absolwentem naszego uniwersytetu. Jak widzicie, znajomości się przydają.

Profesor położył na stole jakieś papiery wyjęte z czerwonej teczki.

– Słowem, będę pańskim szpiegiem? – mruknąłem.

– „Detektyw” brzmi zgrabniej. Przede wszystkim nikt nie może znać prawdziwego powodu, dla którego przybywacie na zamek. To ważne, kolego Dorecki. Bardzo ważne.

Przysunął zawartość teczki bliżej mnie.

– W dokumentach znajdziecie wszystkie dane o tym zabytkowym obiekcie. Wykujcie wszystko na blachę i udawajcie troskliwego konserwatora, dla którego los zabytku jest priorytetem – dodał jakby chodziło o sprawę wagi państwowej. – Wiem, że macie nadzwyczajną pamięć. Jaka szkoda, że nie do statystyki. Tylko, broń Boże, nie przesadźcie z tą grą. Żadnych popisów i ekstrawagancji. Tak się składa, że wyglądacie dość poważnie jak na swój wiek. Chyba ta broda was postarza. Tak więc, wszyscy powinni uwierzyć, że jesteście świeżo upieczonym konserwatorem.

Dopiero teraz zrozumiałem dlaczego profesor tak mi się wczoraj przyglądał. Oceniał, na ile nadaję się do wykonania owej misji. I rzeczywiście, miał trochę racji. Po odejściu mojej narzeczonej zapuściłem brodę, która postarzała mnie o kilka lat.

– Mam też nadzieję – dodał profesor – że stan zamku naprawdę was zainteresuje i przekonująco odegracie rolę troskliwego konserwatora. W teczce znajdziecie wytyczne. Same formalne drobiazgi, bez obaw. Najważniejsze, panie kolego, to ustalenie, czy przypadkiem któryś z pracowników Agencji nie dobrał się do jakiejś skrytki ze skarbem.

Moja początkowa złość ustąpiła teraz miejsca ciekawości, mimo, że wciąż nie wiedziałem w co zostałem wplątany. Skarb? Zamek? Bafomet? Najwidoczniej profesor na starość zabawiał się w Indianę Jonesa, lecz bijąca z jego słów powaga najwyraźniej temu przeczyła.

– Wiecie, kolego, co to jest Bafomet? – zapytał mnie profesor.

– Jakieś antychrześcijańskie bóstwo?

– Brawo!

– Podobno oddawali mu cześć templariusze.

– Tak, świetnie! – oczy zabłysły mu jak dziecku. – Ksiądz profesor Andrzej Zwoliński twierdzi, że „Bafomet” to akrostych. Najczęściej przedstawiany jako kozioł z wielkimi rogami, z kobiecą piersią, skrzyżowanymi kopytami i skrzydłami na plecach. Siedzi na globie, a na łbie ma gwiazdę pięcioramienną. Podobno ów posąg ofiarował templariuszom sam Wielki Budowniczy Świata. W kolejnych wiekach Bafomet dostał się w ręce masonów. Tak twierdzą podania. A jak uczy doświadczenie, nie wolno lekceważyć ani legend, ani mitów. Jak chociażby ten, że Rycerze Świątyni oddawali cześć Bafometowi. Bożek rzeczywiście miał wygląd kozła, a może kota, na którego tyłku templariusze składali ponoć „obleśne pocałunki”. Najczęściej jednak Bafometa wyobrażano sobie jako odciętą głowę. Na początku XIV wieku, już po rozbiciu zakonu, część templariuszy uciekła do Szkocji, zabierając ze sobą ulanego ze złota „bożka”. Kto wie, jak było naprawdę? Wielu przebąkiwało, że Albert Pike, głowa amerykańskiej masonerii, przechowywał go w Charleston w Południowej Karolinie.

– Tylko co ma wspólnego Bafomet z zamkiem w Bykach? – zdziwiłem się.

– Dobre pytanie. Otóż, pół roku temu do jednego z łódzkich antykwariatów zgłosił się młody człowiek z dziwnym przedmiotem. Srebrny talerz miał na spodzie wygrawerowany symbol Bafometa z pięcioramienną gwiazdą na łbie i napis: „Ancient Accepted Scottish Rite, Southern Jurisdiction (U.S.)”. Wyobraźcie sobie, kolego, że po dwóch tygodniach ten sam osobnik zjawił się w innym antykwariacie w mieście Łodzi. Kupiec, bo tak umownie go nazwijmy, przyniósł ten sam talerz, którego nie udało mu się sprzedać w pierwszym antykwariacie.

– Dlaczego? Dlaczego mu się nie udało?

– Właściciel zażądał od niego danych osobowych, no i ten po prostu zwiał. Antykwariusz zgłosił sprawę policji, ale to wszystko co mógł w tej sytuacji zrobić. Nieznajomy zabrał ze sobą talerz i tyle. Notka o tym fakcie trafiła nawet do lokalnej prasy, dzięki czemu pierwszy antykwariusz podzielił się z policją taką samą opowieścią o tajemniczym Kupcu. Minęły miesiące. Sprawa ucichła i policja zakończyła dochodzenie. Ale dosłownie kilka dni temu Kupiec znowu się uaktywnił. Do trzech razy sztuka! Tym razem odwiedził mały antykwariat na tyłach galerii w centrum Piotrkowa Trybunalskiego, proponując właścicielowi tysiąc pięćset złotych. Podobno wywiązała się szamotanina, ale Kupiec znowu uciekł z talerzem.

Profesor wskazał cygarem teczkę z aktami.

– Tutaj, kolego, znajdziecie wycinki prasowe, relacje świadków, a nawet rysopis tego człowieka.

– Czy pan profesor ma znajomości w policji? – zapytałem z ciekawości.

– Znam kogoś, kto tam pracuje. To komendant.

– No dobrze – westchnąłem. – Tylko skąd przypuszczenie, że któryś z pracowników Agencji jest zamieszany w sprzedaż tego przedmiotu?

– To też znajdziecie w teczce – odpowiedział i dla lepszego efektu zapalił cygaro.

Przez chwilkę delektował się nim, podczas gdy ja obserwowałem wydostające się z jego ust kłęby szarego dymu rozwiewane przez podmuch głośno pracującego wentylatora.

– Słuchajcie dalej, kolego Dorecki. W czasie szamotaniny w piotrkowskim antykwariacie, z kieszeni Kupca wypadły drobne przedmioty. Paczka cameli i kartka z numerem telefonu. Jakiego?

– Agencji Rozwoju Rolnictwa w Bykach – odpowiedziałem.

– Brawo! Niestety, podany przez antykwariuszy rysopis Kupca nie pasuje do żadnej osoby pracującej na zamku.

Profesor zrobił pauzę. Pociągnął z cygara i powoli wypuścił z ust chmurę dymu.

– Wczoraj wieczorem rozmawiałem ze znajomym komendantem – opowiadał dalej. – Zgodził się na wasz udział w tym śledztwie. Policja nie ma środków i czasu na badanie przestępstw o niskiej lub nawet wątpliwej szkodliwości społecznej. W końcu nikt nie ucierpiał, a Kupiec mógł znaleźć talerz z Bafometem zupełnie przypadkowo. Jednakże szkoda mi tej sprawy. Pomyślałem sobie, że to idealne zadanie dla detektywa na okres wakacji. Czyli dla was, kolego Dorecki.

– Rozumiem, ale przecież nie ma pewności, że któryś z pracowników Agencji jest zamieszany w tę sprawę – powątpiewałem w sens mojego wyjazdu do Byków. – Kupiec mógł być niedoszłym klientem Agencji i numer telefonu zapisał sobie na kartce. Może mieszka w Piotrkowie? Albo w Tomaszowie Mazowieckim. A może w Łodzi? Jak go odszukać w tak dużym mieście?

Profesor posłał mi zawadiacki uśmiech.

– Zacznijmy z innej beczki – znowu zabłysły mu oczy. – Wyobraźcie sobie, kolego, że w XIX wieku zamek w Bykach miał zostać sprzedany, a wymieniony w dokumentach nabywca nazywał się Adolf Rautinger.

– Kto to taki? – niecierpliwiłem się.

– Niewiele o nim wiemy, przyznaję. Wprawdzie do sprzedaży zamku nie doszło, ale z pewnością zainteresuje was, kolego, jedna jedyna wzmianka w tej sprawie w dawnych dokumentach powiatowych, której kopię przysłał mi z samego rana ktoś z łódzkiego archiwum. Tam także mam znajomego. Otwórzcie teczkę i przeczytajcie. Jest na samym wierzchu.

Zaintrygowany wyjąłem z teczki świstek papieru z fotokopią nadesłaną faksem. Zacząłem czytać.

Hr. Adolf Rautinger, nie dopełniwszy formalności, zrezygnował z kupna zamku oraz przyległych doń terenów. Po dwóch miesiącach hr. Rautinger zmarł w Piotrkowie. Było to 24 czerwca, a jego dokumentacja zaginęła. W dwa dni potem znikło także jego ciało z kostnicy. Zachował się po nim srebrny emblemat z dziwnym symbolem przypominającym rogatego kozła z gwiazdą pięcioramienną na czole, podobno bożkiem templariuszy. W ostatnich dniach przed śmiercią widziano hrabiego w towarzystwie pewnej damy, do której przysłano list nadany przez Amerykanina, niejakiego Phileasa Waldera. List długo czekał na cudzoziemkę w hotelu, w którym się zatrzymała. Odebrała go po dwóch tygodniach i przepadła, nie udzieliwszy policji żadnych wyjaśnień.

– Ciekawe – mruknąłem. – Rogaty kozioł, to ten Bafomet?

– Też tak myślę – uśmiechnął się profesor. – Nie tylko wzmianka o koźle jest interesująca. Dzień 24 czerwca to przecież święto Jana Chrzciciela. Słuchajcie mnie uważnie. Dzień Świętego Jana to jednocześnie dzień powstania Wielkiej Loży Londynu. Powołali ją w 1717 roku dwaj protestanccy pastorzy: Jean Theophile Desaguliers i James Anderson. Ale to nie koniec. 24 czerwca 1751 roku niejaki baron von Hund stworzył w Kittlitz Lożę Trzech Filarów i powołał do życia Bractwo Świętego Jana Chrzciciela, które od 1764 roku używało nazwy „Ścisła Obserwa”. W tamtym okresie niemieckie loże zazwyczaj kojarzono, przynajmniej pośrednio, z towarzystwami różokrzyżowców. Jednakże ta konkretna była strukturą stricte niemiecką i dlatego w roku 1804 powstała loża „szkocka”. Tak na marginesie, bardzo popularna w Stanach Zjednoczonych. Najpierw występowała pod nazwą „Stary i Uznany Ryt Szkocki”, później jako „Zreformowane Palladium”. A stąd już tylko krok do amerykańskich masonów czczących Bafometa. Wyobraźcie sobie, kolego, że nazwisko Phileasa Waldera znalazłem w starej, amerykańskiej książce. Ten człowiek był prawą ręką samego Alberta Pike’a i redaktorem „New York Tribune”, gazety powiązanej z amerykańskimi masonami rytów szkockich oraz z Iluminatami.

Nie za wiele wówczas rozumiałem z tych wynurzeń mojego wykładowcy. Bez wątpienia jednak profesor Wieczorkiewicz musiał być – o czym nie miałem wcześniej bladego pojęcia – znawcą tajnych stowarzyszeń i lóż wolnomularskich. Niewiarygodne. Ten człowiek ukrywał przed światem swoją pasję i to właśnie ja stałem się powiernikiem tej tajemnicy.

Jedno nie ulegało wątpliwości – zamek w Bykach był w jakiś sposób poprzez symbol Bafometa powiązany z działalnością dziewiętnastowiecznej redakcji „New York Tribune” i być może z Albertem Pike'm, największym ponoć masonem XIX wieku. W tym świetle ostatnie wydarzenia w antykwariatach nabierały nowego znaczenia.

– Rozumiecie mnie teraz, kolego? – odezwał się profesor. – Srebrny talerz z Bafometem ma ścisły związek z dziewiętnastowieczną historią zamku w Bykach, a co za tym idzie z osobą tajemniczego hrabiego Rautingera i amerykańską masonerią. Czyż nie jest to wspaniały początek wakacyjnej przygody i zapowiedź pasjonującego detektywistycznego śledztwa? Intuicja podpowiada mi, kolego, że jesteśmy na tropie niesamowitej historii. Kto wie, czy któryś z pracowników Agencji nie odkrył przypadkowo jakiejś tajnej skrytki na zamku lub w jego najbliższym otoczeniu. A może w samym mieście? Dlatego mógłby kolega powęszyć tam trochę w ramach tego nieszczęsnego egzaminu. To jak?

Zgodziłem się. Nie miałem wyjścia. Ale między Bogiem a prawdą, ta sprawa powoli zaczynała mnie wkręcać, szczególnie po przeczytaniu notki z dokumentów dawnego powiatu. Poza tym, profesor Wieczorkiewicz w ciągu zaledwie trzydziestu minut naprawdę mnie zaintrygował, zarażając bakcylem swojej detektywistycznej pasji. Niestety, musiał wyjechać za granicę i tylko ja mogłem mu pomóc w rozwiązaniu zagadki Bafometa. Tak, musiało być w tej historii coś magicznego, skoro bez specjalnych oporów przystałem na jego propozycję.

Zabawa w detektywa za egzamin. Ale za to jaki – ze statystyki!

*

Aby wyjechać do Byków, musiałem koniecznie zdobyć jakiś pojazd. Detektyw bez samochodu był jak żołnierz bez karabinu. Niestety, kupno nowego auta nie wchodziło w rachubę, gdyż nie było mnie stać nawet na używane. Zaległe honoraria z gazet – dla których od czasu do czasu pisywałem artykuły – ledwo starczały na utrzymanie. Jedyną osobą, która mogła mi pomóc był mój brat. Jurek mieszkał pod Warszawą i prowadził skromny warsztat samochodowy. W opinii znajomych uchodził za fachowca w dziedzinie motoryzacji, mówiono o nim – “złota rączka”. Ostatnio rzadko się widywaliśmy, albowiem każdy z nas zajął się własnym życiem. On kochał robotę w smarach, pośród rozbebeszonych silników, nieustannie coś składał i eksperymentował, jedno kupował tanio, drugie sprzedawał drożej. Z kolei ja całe dnie spędzałem na uniwerku, ograniczając życie towarzyskie do okazjonalnych spotkań ze znajomymi, których, tak na marginesie, nie miałem zbyt wielu. Po niedawnym rozstaniu z narzeczoną jeszcze bardziej się wyalienowałem. Zapomnienia i pociechy szukałem w szeroko pojętej aktywności. I tak, działałem w kółku naukowym, pisywałem artykuły o problematyce socjologicznej lub sztuce europejskiej, a nawet zacząłem trenować karate. W ten oto sposób próbowałem ukoić ból po zawodzie miłosnym, stając się, jak mniemałem, innym człowiekiem.

Oczywiście, Jurek nie miał pojęcia o moich problemach. Nie wiedział nawet tego, co i gdzie studiuję. Starszy o kilka lat braciszek dość szybko opuścił rodzinne Szczytno, by zamieszkać pod Warszawą. Wszechobecnej w naszym domu tak zwanej sztuki nigdy nie lubił. Jego jedyną pasją były samochody. Wprawdzie rozpoczął studia na politechnice, ale na drugim roku zrezygnował z nich. Niedługo po jego wyjeździe ze Szczytna poszedłem w ślady brata i wyprowadziłem się do stolicy. Początkowo chciałem studiować historię, lecz ostatecznie trafiłem na Wydział Socjologii. Zamieszkałem w akademiku. I tak pozostało do dziś.

Jadąc do brata, myślałem już wyłącznie o osobliwej propozycji profesora Wieczorkiewicza. Zastanawiałem się nad tym, czy staruszek złożył mi ją zupełnie przypadkowo? Z pewnością – nie. Wiedział o mnie zbyt dużo, na przykład to, że interesuję się historią i na swoim koncie mam ponad tuzin artykułów o malarstwie średniowiecznym. I ta postarzająca mnie o kilka lat broda! Ten ekscentryk doskonale zdawał sobie sprawę z tego komu powierzyć zagadkę Bafometa. Być może doszły go nawet słuchy, że planowałem rozpocząć drugi fakultet na Wydziale Historii Sztuki, ale z uwagi na moją dziennikarską aktywność jako wolny strzelec ową decyzję wciąż odwlekałem. Wprawdzie nie posiadałem legitymacji prasowej, to jednak w wielu kręgach nazywano mnie dziennikarzem. A przecież każdy pismak miał coś z detektywa. Czy właśnie to zadecydowało o decyzji profesora, kto pojedzie za niego do Piotrkowa Trybunalskiego w charakterze szpiega? Wszystko możliwe.

“On nawet nie zamierzał mnie egzaminować – pomyślałem, wysiadłszy z kolejki podmiejskiej. – Ba, jemu było nawet na rękę, że oblałem statystykę”.

Dom brata odnalazłem bez trudu. Pracował w swoim warsztacie przy jakimś „zabytku”, konkretnie używanym polonezie.

W pierwszej chwili Jurek mnie nie poznał. Zresztą ja także wziąłem go za kogoś innego. A wszystko przez moją brodę i jego brudną od smaru twarz.

Przywitaliśmy się serdecznie, pogadaliśmy o tym i owym, aż wreszcie przeszedłem do rzeczy.

– Potrzebuję samochód. Na wakacje.

– A prawo jazdy masz, braciszku? – zażartował.

– Chyba tak. O ile się nie mylę, jeszcze w Szczytnie je zdobyłem.

– Jak widzę, humor ci dopisuje. Tylko, że jest mały problem. W tym momencie nie mam żadnej wolnej bryczki nadającej się do wożenia studentek.

– A ten? – głową wskazałem polonez.

– Tym nie zaimponujesz nawet babci klozetowej.

Zaśmiał się, lecz zaraz spoważniał, widząc moją zawiedzioną minę.

– Co? – zerknął na mnie badawczo. – Już z nią nie jesteś?

– Wyjechała – wydukałem.

– Jak jej było na imię?

– Nie pamiętam – machnąłem ręką. – Opuściła mnie i już. Wybrała Paryż. Woli wcinać żabie udka, niż popijać jogurtami rogaliki w bufecie naszego wydziału. Wyjechała nad Sekwanę studiować prawo.

– Adieu mon cherie! – zawołał zabawnie. I zaraz łypnął na mnie podejrzliwie. – A po co ci samochód?

– Muszę gdzieś pojechać. Potrzebują czegoś na czterech kółkach, czegoś co jest na chodzie i nie rozpadnie się przed końcem wakacji. Jak tylko znajdę skarb, zwrócę ci samochód.

– Skarb? – zdziwił się.

Opowiedziałem mu o dziwacznej propozycji profesora Wieczorkiewicza i moich problemach z zaliczeniem statystyki. Jerzy nie skomentował tego, lecz wiedziałem, że zrobi wszystko, aby mi pomóc. Stojąc na podwórkuzawalonym samochodowymi częściami, drapał się po głowie brudną od smaru ręką.

– Może coś znajdę, braciszku – wyszeptał po chwili zastanowienia. – Mam coś. Land rover. Po wypadku. Piętnastoletni.

W milczeniu poszliśmy za warsztat, gdzie stało kilka samochodów – starych i nowych, tanich i drogich, wśród nich zabłocony land rover ciemnego koloru z wgniecionym bokiem.

– Pali nawet nie tak dużo, chociaż ma trochę koni – Jurek oparł się o maskę terenówki. – Karoseria, jak widzisz, jest trochę poobijana. To pamiątka po wypadku, bo poprzedni właściciel jeździł nim nie tylko na zakupy. Nawet go trochę stuningował. W bagażniku znajdziesz butle z dopalaczem nitro. Podtlenek azotu, kapujesz? Przyspiesza w ciągu dziesięciu sekund. Ale z funkcji dopalacza musisz korzystać z umiarem. Generalnie uruchamiasz ją przy minimum dwóch i pół tysiąca obrotów. To ważne, pamiętaj. Zresztą, w schowku znajdziesz skróconą instrukcję obsługi. Acha, tłumik trochę hałasuje, ale to pryszcz. Terenówka naprawdę jest niezła, chociaż tanio kupiłem. Klientowi nie była już potrzebna.

– Umarł?

– Nie. Odebrali mu prawko. Za jazdę po pijaku. To dla ciebie okazja, braciszku. Dużo nie wezmę…

– Ile?

Rzucił jakąś sumę.

– Ale ja nie mam tyle szmalu, Jureczku! – jęknąłem.

– Co tam forsa – machnął ręką. – W ratach mi spłacisz. Będę szczęśliwy, jak zwrócą się same koszty. Poza tym jedziesz po skarb. Niedługo możesz być bogaty, więc później zapłacisz z góry.

– Jeszcze nie znalazłem skarbu.

– Dlatego zostańmy przy ratach. To jak?

Ostatecznie wziąłem tego starego, poobijanego – i co najważniejsze ubezpieczonego – land rovera. To był mój pierwszy w życiu samochód, którym miałem zadebiutować w roli detektyw. Witaj, przygodo!

*

Załadowawszy do land rovera trochę rzeczy – a więc nie tylko ubrania, ale także składany kajak i kilka innych drobiazgów – ruszyłem spod akademika w kierunku autostrady na Łódź. Była upalna niedziela. Wprawdzie przed słońcem chronił mnie dach z brudnym szyberdachem, ale (o czym braciszek jakoś nie wspomniał) nie działała klimatyzacja, co dla każdego kierowcy – nawet i kiepskiego, do jakich niewątpliwie się zaliczałem – było prawdziwym utrapieniem. W samochodzie nie zamontowano też wygodnych siedzeń, że o innych bajerach nie wspomnę. Brakowało nawet radia, więc zmuszony byłem słuchać dźwięków wydobywających się z rozregulowanego tłumika. Mimo wszystko terenówkę prowadziło się zadziwiająco dobrze.

Podczas jazdy próbowałem zebrać myśli przed czekającym mnie zadaniem, uporządkować wszystko to co udało mi się wczorajszego wieczoru przeczytać o zamku i tajnych stowarzyszeniach, lecz dzisiaj mój umysł pracował na zwolnionych obrotach. Upał był nie do zniesienia. Dlatego gdzieś za Rawą Mazowiecką zjechałem z trasy na stację benzynową. Musiałem odpocząć, a przy okazji kupić zapas mineralnej.

O zgrozo, na małym parkingu było tylko jedno wolne miejsce postojowe. Zamiast wycofać się i zaparkować gdzieś dalej, nie wiedzieć czemu uparłem się na to konkretne. Po chwili dość nieporadnie próbowałem wcisnąć się w wąską przestrzeń między krawężnikiem a czerwoną toyotą typu kabriolet, która, jak na złość, stanęła lewymi kołami poza linię wyznaczającą oba stanowiska. Jej kierowca – młody chłopak na granicy pełnoletności – z politowaniem przyglądał się moim popisom, tak samo zresztą, jak siedząca obok niego dziewczyna. Niestety, brak wprawy i duże gabaryty land rovera postawiły mnie w sytuacji trudnej i jednocześnie żałosnej. Mimo to nie poddawałem się.

I kiedy sądziłem, że sobie poradzę – za wcześnie puściłem sprzęgło. Najpierw land roverem gwałtownie szarpnęło i ułamek sekundy później uderzyłem nim w tylny zderzak toyoty. Moja terenówka zgasła, a ja na chwilę zamknąłem oczy, biorąc jednocześnie głęboki wdech.

Tak oto zaczęła się moja wakacyjna przygoda. Niezbyt obiecująco.

– Jezu! – dobiegł mnie wrzask dziewczyny. – Chce nas zabić czy co?

– W mordę, uczy się dopiero jeździć! – zawtórował chłopak.

Wyskoczyli na zewnątrz jak oparzeni, by z przerażeniem obejrzeć tylny zderzak toyoty. Wyszedłem ze swojego pojazdu, płonąc cały ze wstydu.

– Ojciec mnie zabije – jęczał młodzieniec.

Trochę przesadzał. Ich tylny zderzak zamortyzował w sumie dość lekkie uderzenie, więc o poważnej szkodzie nie mogło być mowy. Ot, nieco przetarty zderzak z nieznacznym wgnieceniem.

– Przepraszam, pierwszy raz jadę tą terenówką – bąknąłem zawstydzony. – Oczywiście, pokryję wszelkie koszty naprawy.

Wprawdzie poczuwałem się do winy, ale z drugiej strony mój błąd sprowokował ten chojrak, parkując niedbale na dwóch miejscach postojowych.

– Nie no, już po mnie – jęczał zrozpaczony i nagle popatrzył na mnie z wyrzutem. – Pięć stów!

– Ile? Pięć? – zrobiłem duże oczy.

– Przecież mówię. To limitowana wersja z unikalnym lakierem. Zapłać pan i po sprawie. Odpowiada?

– Chyba powinniśmy wezwać policję – powiedziałem, sięgnąwszy po komórkę.

– Żadnej policji! – zaprotestował.

Od razu domyśliłem się, że ten szczaw bez zgody rodziców szpanuje w okolicy ich bryczką.

– Takie są zasady – palnąłem.

– Trzeba umieć jeździć – odparował. – To są zasady!

– Puściłem sprzęgło, to się zdarza. Z kolei ty stanąłeś niezbyt przepisowo…

– Poważnie? – przerwał mi. – Jeszcze mi pan wmówi, że to moja wina. To płaci pan czy nie?

Nie wiedziałem co robić, chociaż gotów byłem dogadać się z nim w kwestii ewentualnej rekompensaty.

– Ty, to jakiś lamus – dziewczyna szepnęła na stronie do chłopaka.

I właśnie ten rzucony pod moim adresem epitet zmienił wszystko. Podziałał na mnie niczym – nomen omen – czerwona płachta na byka. Nagle zapomniałem o kulturalnym zachowaniu i wszelkich negocjacjach. Jak to się mówi – wstąpił we mnie diabeł. Odwróciłem się do nich plecami i zacząłem grzebać w bagażniku terenówki. Zabrawszy stamtąd jakąś deskę – a właściwie listwę podłogową zostawioną tam zapewne przez mojego brata lub poprzedniego właściciela – z kamiennym wyrazem twarzy zrobiłem krok w ich stronę.

– Jezu! To jakiś wariat – wyrwało się dziewczynie.

Z niepokojem obserwowali moją rękę ściskającą deszczułkę. Przerazili się dopiero wtedy, gdy stanąłem obok toyoty.

Wykonałem głęboki ukłon w pozycji stojącej – zwany w karate ritsurei – i wydobyłem ze swojego gardła paraliżujący okrzyk kiai. Widząc w oczach młodych ludzi strach, postanowiłem zagrać tę farsę do końca. Lecz tak naprawdę umierałem ze śmiechu. A oni? Z pewnością byli przekonani, że mają do czynienia z kimś nieźle szurniętym, więc nie namyślając się dłużej wskoczyli do samochodu. Chłopak momentalnie przekręcił kluczyk w stacyjce i wrzucił tylny bieg. Toyota ostrożnie wykręciła do tyłu, aby nie zawadzić o zderzak land rovera, a ja w tym czasie uniosłem deskę na wysokość swojej głowy i efektownym ciosem drugiej ręki – trach! – przepołowiłem ją na pół.

Toyota zahamowała i po szybkiej zmianie biegu z piskiem opon wyrwała do przodu w kierunku wyjazdu na autostradę. Ukłoniłem się grzecznie uciekającej parze – tak jak to czynią karatecy po skończonej walce – i odczekawszy kilka sekund, ruszyłem do sklepiku bogatszy o pięć stów.

Tam kupiłem wodę mineralną i... paczkę cygar. Jedno z nich wsunąłem nawet do kieszonki koszuli, nie wiedząc do końca, dlaczego właściwie to robię. Być może potrzebowałem jakiegoś rekwizytu, który uatrakcyjni odgrywaną przeze mnie rolę detektywa i uczyni tę postać bardziej charyzmatyczną. Wczoraj, w gabinecie profesora Wieczorkiewicza zauważyłem, że cygaro w jakiś magiczny sposób odmieniało wizerunek człowieka, tak jak fajka potrafiła dodać splendoru zwykłemu poczciwcowi. Owszem, pozowałem. Ale cóż, chciałem mieć trochę zabawy z mojego wyjazdu.

Już po chwili z opuszczonymi szybami jechałem dalej na zachód. Podmuch powietrza chłodził wnętrze land rovera i moją głowę, rozpaloną od słońca i wiedzy, którą przelałem z kilku książek oraz publikacji pożyczonych od profesora. Cały wczorajszy wieczór spędziłem bowiem na ich lekturze, a że pamięć miałem znakomitą, co nieco wiedziałem już o lożach masońskich, tajemnych zakonach i Bafomecie. Samym zamkiem i osobą Kupca mogłem zająć się po dotarciu na miejsce, ale bez znajomości historycznego tła tej sprawy moje śledztwo przypominało błądzenie dziecka we mgle.

„Nawet dobrze się stało, że oblałem egzamin” – pocieszałem się. – „Dzięki temu zdobyłem ciekawy temat na artykuł. Niech żyje staruszek! I jego statystyka!”

Podążając tropem myślenia profesora Wieczorkiewicza, roboczo założyłem, iż cała historia zaczęła się 13 października 1307 roku, to jest od konfiskaty majątku najsłynniejszego zakonu średniowiecznej Europy. Tego aktu dokonał król Francji Filip IV Piękny, notabene, zadłużony u templariuszy po uszy. Oskarżono ich wówczas o herezję, nekromancję, praktykowanie czarnej magii i sodomię. I tylko ich garstka – dowodzona przez Pierre'a Aumonta – zdołała uciec z bezcennym skarbem, by na terenie Szkocji stworzyć centrum tajnej organizacji, działającej aż do XVIII wieku. W kilka lat później Mistrz Jakub de Molay i jego kompani zostali skazani, a następnie straceni. Ten temat był dość dobrze omówiony w literaturze naukowej i popularnej, chociaż wciąż pozostawał w sferze przeróżnych domysłów i niejasności. Do dziś nie wiadomo, czy dzięki owemu skarbowi templariusze rzeczywiście zostali najbogatszym zakonem świata. Czy posiedli tajemną wiedzę pozwalającą im wytwarzać najcenniejszy z ziemskich kruszców? I czy tajemnica Oak Island w kanadyjskiej Nowej Szkocji – czyli legendarna „Wyspa Dębów” – miała w ogóle jakikolwiek związek z templariuszami? Ile wreszcie było prawdy w legendach o Świętym Graalu? Albo w opowieściach o ostatnim mistrzu zakonu, który – zanim spłonął na stosie w 1314 roku – założył cztery loże matki w Neapolu, Edynburgu, Sztokholmie i Paryżu. Po dzień dzisiejszy trwały też spory o prawdziwy powód wybudowania (na podobieństwo Świątyni Salomona) kaplicy w szkockim Rosslyn oraz dyskusje o zarzutach stawianym templariuszom jakoby oddawali cześć Bafometowi.

Już samo to słowo stanowiło dla badaczy istną zagadkę. Niektórzy wywodzą ją od starofrancuskich słów „bapheus mete”. Alchemików nazywano bowiem „farbiarzami księżyca”. Wielu historyków upatruje w słowie „Bafomet” zniekształconą, starofrancuską wersję imienia proroka Muhammada, inaczej „Mahometa” (meczety nazywano „bafomeriami”). Inni twierdzą, że pochodzi ono od arabskiego słowa „abufihamet” – ”Ojciec Zrozumienia”. Natomiast czytane wspak – według kryptografii Kabały – daje „TEM–OH-AB”, co znaczy „Opat Świątyni Pokoju Wszechludzkości” („Templi omnium hominum pacis abbas”) lub „Ojciec Świątyni Pokoju Wszystkich Ludzi”, jak utrzymywał dziewiętnastowieczny okultysta Eliphas Levi. Zresztą, ten ostatni traktował słowo „Bafomet” jako kod Świątyni Salomona. Poddane zaś analizie, z zastosowaniem specjalnego kabalistycznego szyfru atbasz, słowo „Bafomet” przeobraża się w imię greckiej Bogini Mądrości – „Sophia”. Niejaki Aleister Crowley przybrał nawet imię „Bafomet”, wierząc, że jest ono kombinacją dwóch greckich słów, oznaczających „chrzest mądrości” lub „pochłonięcie do mądrości”. Natomiast dla templariuszy Bafomet miał być symbolem Istoty Najwyższej, chociaż w ludzkiej świadomości utrwalił się jako wizerunek diabła, szatana.

Oczywiście, nie zdążyłem jeszcze w żaden sposób powiązać Bafometa z zamkiem w Bykach lub tajemniczą postacią Adolfa Rautingera, owego dziewiętnastowiecznego hrabiego, wywodzącego się najprawdopodobniej z amerykańskiej masonerii. Na tego typu odkrycia było po prostu za wcześnie, gdyż moja wiedza w tym temacie zaledwie raczkowała. Poza tym, dojeżdżałem już do Piotrkowa Trybunalskiego.

Zjechałem z autostrady w kierunku centrum i po czterystu metrach skręciłem w prawo za salonem samochodowym. Wąski asfalt prowadził mnie teraz do ukrytego za drzewami zamku. Zresztą, ten wielokrotnie przebudowany gotycki obiekt ujrzałem jeszcze z szosy – szczyt jego dachu wznosił się bowiem ponad koronami drzew rosnących na końcu rozległego pola.

Ostatnia prosta wiodła przez pola i kilka gospodarstw. Minąłem staw po prawej, aż wreszcie z lewej ukazał się – stojący na szczycie niewielkiego wzniesienia i częściowo zasłonięty przez szpaler drzew – zamek. Po stu metrach ulica prawie otarła się o jego narożną wieżę i bramę wjazdową, za którą łagodnie zakręcała na zachód i biegła dalej w nieznane, ginąc w typowo wiejskim pejzażu.

Zatrzymałem się naprzeciwko bramy i skonstatowałem, że naprawdę przydałby się tutaj konserwator. Obiekt zrobił na mnie wrażenie konstrukcji solidnej, aczkolwiek mocno zaniedbanej. Szare elewacje jednopiętrowych skrzydeł zamku – odbudowanego w stylu renesansowym z zachowaniem cech manierystycznych, jak wyczytałem z Internetu – posiadały ślady wielu przeróbek i przekształceń, większość okien zamurowano. Środkowa, dwupiętrowa część mieściła w sobie bramę przejazdową ozdobioną bogatym portalem. Zachowały się jednak dwie wieże: północna – zamykająca bryłę budynku od strony ulicy (pochodząca jeszcze z okresu gotyckiego) i południowa – kwadratowa. Najlepiej utrzymanym segmentem była środkowa część zamku zwieńczona gzymsem. Zamek miał plan wydłużonego prostokąta, długiego na dziewięćdziesiąt i szerokiego na dwadzieścia metrów.

Zaparkowałem pod garażami i przez niedomkniętą furtkę po drugiej stronie ulicy dostałem się na teren siedziby Agencji. Z głębi zacienionej przez dorodne cyprysy alejki wyszedł mi naprzeciw stary pies. Czujny, ale niezbyt energiczny. Poruszał się leniwie i chyba nie lubił szczekać z byle powodu. Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, gdy oto w drzwiach północnej wieży wyrosła postać szczupłego mężczyzny w wieku przedemerytalnym. Miał ogorzałą od słońca i pooraną bruzdami twarz, siwe włosy i ciemne jak węgiel brwi.

Domyśliłem się, że parter zamku przerobiono jakiś czas temu na mieszkanie prywatne, gdyż w oknach od strony drogi zauważyłem firanki i kwiaty doniczkowe.

– Tutaj się nie zwiedza – poinformował mnie mężczyzna. Chyba nie miał radosnego usposobienia i nie lubił za dużo mówić. – Wszedł pan na teren agencji rolniczej. Poza tym, mamy niedzielę. I proszę nie parkować przed garażami. Niuniek! – krzyknął na psa. – Siedzieć!

Czworonóg posłusznie położył się pod cyprysem, nie przestając mnie obserwować.

– Nazywam się Damian Dorecki – przedstawiłem się. – Jestem konserwatorem zabytków z Warszawy. Mam służbowe polecenie zbadania tego historycznego obiektu.

– Ach, tak – bąknął zakłopotany i zlustrował mnie od stóp do głowy. – Trzeba było tak od razu. Dzień dobry, panu. W takim razie, proszę do środka.

Zanim zrobił krok, zdążył jeszcze zerknąć na samochód.

– O, miał pan wypadek?

– To dzieło poprzedniego właściciela – wyjaśniłem.

Potaknął głową ze zrozumieniem.

– Bez obrazy, nie wiedziałem, kim pan jest – dodał.

– Mnie ciężko obrazić.

– To tak jak mnie – podał mi rękę. O dziwo, uścisk miał żelazny. – Ryszard Sikora. Jestem tu dozorcą, palaczem, stolarzem, ogrodnikiem i robotnikiem.

– Słowem, człowiekiem renesansu.

– Proszę?

– Kimś do wszystkiego, o to mi chodziło.

– Właśnie! A to jest Niuniek – wskazał psa, który znowu wstał i ruszył wolno w naszą stronę. – Stare psisko. Jest tu dłużej niż kierownik i cały personel ośrodka.

– A pan?

– No, my jesteśmy tu jednakowo stażem, bo jak mnie zatrudnili, to wziąłem szczeniaka. To było z szesnaście lat temu. Spokojnie, Niuniek nie gryzie.

Pogłaskałem psa. Był to kundel o wyblakłych ze starości ślepiach – skrzyżowanie kilku ras, z których na plan pierwszy przebijało się wspomnienie bernardyna. Stworzenie miało długi, jasnoszary włos i siwy pysk. Poza tym sprawiało wrażenie spokojnego psiego emeryta.

Przez chwilę Niuniek obwąchiwał mnie intensywnie, aż wreszcie zamerdał ogonem, wydając w ten sposób niewidzialną przepustkę na mój pobyt w bykowskim zamku.

– Zamieszka pan w południowej wieży – wyjaśnił pan Ryszard, gdy z bagażami szliśmy wzdłuż frontowego muru. – Na pierwszym piętrze. Oprócz pana mieszkają tam jeszcze studenci. Praktykanci. Byli tu w zeszłe wakacje. Cztery osoby. Mieszkają nad panem w oddzielnych pokojach. Dwóch chłopaków i dwie dziewczyny.

Puścił do mnie oko.

– To świetnie – uśmiechnąłem się. – A co robią ci studenci?

– A ja tam nie wiem, bo oni w biurze siedzą albo wyjeżdżają w teren do rolników. Z panem Piotrem albo z panią Aldoną. Pan Piotr to kierownik ośrodka. Kupczyk się nazywa. Magister Piotr Kupczyk. Pani Aldona też jest magistrem. Czasami go zastępuje. To jego prawa ręka.

Pan Ryszard uśmiechnął się pod nosem.

– Coś jeszcze? – zagadnąłem go.

– Mówią, że ma do niej słabość.

– Kto? Pan kierownik? Do pani Aldony?

– Powiedzmy, że nie tylko on – bąknął dozorca. – Pan Hektor także. Mówię panu o tym, bo i tak się pan dowie. Prawdę mówiąc, to i studenci jej nadskakują. Ale to szczeniaki jeszcze. Wie pan, trochę się z nią droczą. Zwracają się do niej “Pani Aldonko” i takie tam.

– I co z tego? – zdziwiłem się.

– Ona nie lubi żadnych zdrobnień. To twarda sztuka.

– A pan? – zerknąłem na niego.

– Co ja?

– Pan się w niej nie podkochuje?

– Ja? – aż się zakrztusił z wrażenia. – Panie, gdzie mi tam do niej. To babka z klasą. Z byle kim nie gada. Ona ledwo toleruje pana kierownika, a to przecież gość na poziomie. No i nie wie pan jednego. Swego czasu, tak między nami, pani Aldona miała wyjść za tego znanego aktora z Łodzi...

Pan Ryszard rzucił nazwisko jakiegoś gwiazdora, a ja z wrażenia aż zagwizdałem.

– Aktor dostał angaż w warszawskim teatrze i wyjechał do stolicy – dodał jeszcze. – Ożenił się tam z jakąś panią reżyser starszą od niego o dziesięć lat. Czy ja mam szansę u kogoś, kto obraca się w takim towarzystwie? – zaśmiał się gorzko. – Poza tym mieszkam tutaj z żoną, która kilka dni temu wyjechała do teściowej.

– No to faktycznie – ze zrozumieniem potaknąłem głową – pańskie szanse są raczej marne.

Wchodząc przez portal do pachnącej starym drewnem i wapnem sieni, pomyślałem, że Aldona jest nie tylko piękną kobietą, o względy której faceci rywalizują ze sobą, ale przede wszystkim – jak utrzymywał dozorca – należy do istot zadufanych w sobie. Ta „twarda sztuka” z pewnością patrzyła z góry na wszystkich mężczyzn, których Bóg nie obdarzył wdziękiem i talentem na miarę Michała Żebrowskiego. Kto wie, być może ta kobieta tak naprawdę nie lubiła mężczyzn i tylko bawiła się nimi w imię własnej próżności?

Głupio się przyznać, ale nie znając jej wcale, uprzedziłem się do niej na podstawie lokalnych plotek. Może dlatego, że trochę przypominała mi moją byłą dziewczynę. Tamta także chodziła z podniesioną głową. Zresztą, co mnie to wszystko mogło obchodzić?

– Schodami w górę – poinstruował mnie pan Ryszard, gdy znaleźliśmy się w sieni. – Pana pokój ma numer 5. Wyżej znajdzie pan kuchnię. Toaleta z prysznicem jest tutaj, na parterze. To utrudnienie, wiem, ale co zrobić.

Wskazał jakieś drzwi przy schodach bliżej wyjścia.

– Ciepła woda jest. Tylko niech się pan nie pomyli i nie wejdzie do mieszkania Halinki. To nasza kasjerka.

To powiedziawszy, zerknął wymownie na drzwi znajdujące się we wnęce za schodami.

– Też młoda i ładna? – zapytałem, idąc z torbą na górę.

– Czy ja wiem? – wzruszył ramionami. – Na studia, biedulka, się nie dostała, więc smutna chodzi. Poza tym jest samotna. Mieszkania nie mogła znaleźć w Piotrkowie, więc tymczasowo mieszka w zamku. Powinna znaleźć sobie chłopa i tyle.

Nagle zamilkł. Jego reakcję spowodował stłumiony odgłos dochodzący z mieszkania kasjerki. Zaintrygowany przystanąłem na schodach, zerknąwszy na speszoną minę dozorcę. Wpatrywał się przy tym w jej drzwi jakby obawiał się, że lokatorka może stać za drzwiami i podsłuchiwać naszą rozmowę w holu.

I wtedy z zewnątrz dobiegł nas inny dźwięk – tym razem samochodowego klaksonu. Pan Ryszard szybko się otrząsnął i wyjrzał przez portal w kierunku bramy. Pomachał komuś i zwrócił się do mnie:

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: