- promocja
- W empik go
Bracia Karamazow - ebook
Bracia Karamazow - ebook
Najgenialniejsza powieść Fiodora Dostojewskiego. Jedno z najwybitniejszych dzieł literatury światowej.
Ostatnia, najdojrzalsza i powszechnie uważana za najważniejszą powieść Fiodora Dostojewskiego.
Opowiada historię ojcobójstwa, w którą w różny sposób zamieszani są trzej synowie zamordowanego. Każdy z nich, dręczony poczuciem winy, stara się znaleźć swoje miejsce w mrocznym świecie Karamazowów.
Dostojewski był mistrzem analizy najmroczniejszych zakątków duszy ludzkiej i targających człowiekiem namiętności. W Braciach Karamazow roztrząsa odwieczne dylematy ludzkości: istnienie wolnej woli, Boga, zła, miłości.
Powieść ta uznana została przez wielu myślicieli, takich jak Zygmunt Freud czy Albert Einstein, za jedno z najwybitniejszych dzieł literatury światowej.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-235-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZYJAZD DO KLASZTORU
Było to w piękny, ciepły i jasny poranek sierpniowy. Zjazd umówiony był na wpół do dwunastej, po nabożeństwie. Zaproszeni jednak nie stawili się wcale na mszę i przybyli w chwili gaszenia świec. Przyjechali oni w dwóch pojazdach. W jednym z nich, ciągnionym przez silne, rosłe rumaki, przybyli: Piotr Aleksandrowicz Miasow i daleki krewny jego, Piotr Fomicz Kałganow, młody, dwudziestoletni chłopak, przygotowujący się do uniwersytetu. Kałganow mieszkał w domu Miasowa, który zachęcał go do udania się za granicę do Zurichu lub Jeny, dla ukończenia tam studiów. Był to chłopak wysoki i przystojny, i bardzo roztargniony. W liczniejszym towarzystwie zachowywał się milcząco i cokolwiek niezręcznie, gdy się jednak znalazł z kim sam na sam, ożywiał się nagle, mówił wiele i z zapałem, śmiejąc się często nie wiadomo z czego; ubrany był starannie, nawet z pewnem wyszukaniem. Był zamożny, a z Aloszą łączyły go węzły przyjaźni.
W drugim powozie, starym i rozklekotanym, odbijającym jaskrawo od eleganckiego zaprzęgu Miasowa, przybył stary Fiodor Pawłowicz Karamazow ze starszym synem Iwanem.
Dymitr Fiodorowicz opóźniał się z przybyciem, mimo że zawiadomiono go dnia poprzedniego o miejscu i godzinie spotkania.
Wszyscy goście, z wyjątkiem Fiodora Pawłowicza, znajdowali się po raz pierwszy w obrębie murów klasztornych, nie mówiąc o Miasowie, który już od trzydziestu lat nie przekroczył progów kościoła. Ten oglądał się z ciekawością dokoła po obejściu klasztornym, nie zauważył jednak nic osobliwego. Lud wiejski wychodził z cerkwi z odkrytą głową, żegnając się wielokrotnie. Inteligencji było bardzo niewiele, parę dam i jakiś stary generał.
Kilkunastu żebraków obstąpiło naszych gości, prosząc o jałmużnę, nikt się jednak z datkiem nie kwapił. Tylko Piotruś Kałganow wyjął rubla z sakiewki, przy czym zmieszał się mocno, mimo że na postępek jego nikt nie zwrócił uwagi. Wcisnął banknot w ręce pierwszej lepszej babie, mówiąc szybko „rozdajcie to równo między wszystkich”, obejrzał się naokoło, i nie wiedzieć czego speszył się jeszcze bardziej.
Goście byli jednak cokolwiek zdziwieni, że nikt nie wychodzi na ich spotkanie. Jeden z nich ofiarował przecież niedawno całe tysiąc rubli na rzecz klasztoru, drugi był najbogatszym i, można powiedzieć, najoświeceńszym obywatelem z okolicy, a przy tym mieszkańcy klasztoru byli do pewnego stopnia od niego zależni z powodu ciągnącego się jeszcze procesu. Mimo to nie zanosiło się wcale na jakieś oficjalne przyjęcie i zdawało się, że nikt nie zauważył ich przybycia.
Miasow rozglądał się z roztargnieniem po kamiennych grobowcach wznoszących się wokoło cerkwi i miał ochotę zauważyć, że pobożne duszyczki, tu pochowane, musiały słono zapłacić za prawo pogrzebania w tak świętem miejscu; wstrzymał się jednak od wypowiedzenia tej myśli, mimo że zwykła jego liberalna ironia zaczynała przeradzać się w uczucie gniewu.
– Cóż u diabła?! Czy nie ma tu do kogo słowa przemówić? – mruknął wreszcie, jakby sam do siebie. – W takim razie wynośmy się stąd od razu, po co czas tracić na darmo?
W tejże chwili ukazał się mały, łysy człowieczek o łagodnym wejrzeniu, zdający się prawie tonąć w fałdach obszernego płaszcza. Uchyliwszy kapelusza, przedstawił się naszym gościom jako obywatel z Tuły i zaczął z nimi rozmowę.
– Starzec Zosima – objaśniał – mieszka w osobnym ustroniu, o jakie czterysta kroków od klasztoru, za laskiem.
– Inaczej tu było dawniej, za poprzedniego starca Warsonowa – zauważył Fiodor Pawłowicz. – Tamten nie lubił elegancji, wybiegał tu podobno na spotkanie gości i okładał kijem wszystko, co spotkał, nawet damy.
– Starzec Warsonow był istotnie cokolwiek chory na umyśle pod koniec życia, ale wiele też opowiadano o nim zmyślonych historii. Kijem zaś nikogo nie okładał – odpowiedział braciszek. – A teraz raczcie panowie zaczekać tu chwilkę, pójdę uprzedzić starca o waszym przybyciu.
– Fiodorze Pawłowiczu! – ostrzegał jeszcze raz Miasow – staraj się zachowywać jak należy, inaczej możesz tego gorzko żałować.
– Zupełnie nie rozumiem twego oburzenia – odparł szyderczo Karamazow. – Czy stare grzechy takiego ci strachu napędziły? Pamiętaj, że starzec czyta z oczu myśli ludzkie i odgadnie od razu powód twego przybycia. I odkąd że to liczysz się tak z opinią mnichów? Ty, paryżanin, człowiek wytrawny… doprawdy, dziwię się.
Miasow nie zdążył jeszcze odpowiedzieć, gdy powrócił dotychczasowy ich przewodnik, oznajmiając, że starzec czeka na nich. Miasow czuł się dziwnie rozdrażniony. Znam siebie – pomyślał. – Zdenerwowany jestem, uniosę się, zapalę i skompromituję tak siebie, jak swoje przekonania.
STARY BŁAZEN
Weszli do małej salki prawie jednocześnie ze starcem, który w chwili ukazania się ich wyszedł ze swojej sypialni. W celi zastali dwóch starszych ojców klasztornych, oczekujących również przybycia starca. Jeden z nich był to ojciec bibliotekarz, drugi ojciec Paisy, człowiek schorowany, mający w klasztorze sławę uczonego. Prócz nich znajdował się tam jeszcze młody seminarzysta, pozostający pod szczególną opieką klasztoru i braci. Był to chłopak dwudziestoparoletni, ubrany w tużurek. Twarz miał rumianą i małe, rozumne, ciekawe, czarne oczy. Trzymał się cały czas na uboczu w postawie pełnej uszanowania, jednak bez cienia uniżoności. Wchodzących gości nie pozdrowił nawet, jako nienależący do ich sfery.
Wchodzącego starca Zosimę wprowadzili Alosza Karamazow i drugi jeszcze kleryk. Obaj ojcowie zakonnicy powstali na jego przyjęcie i oddali mu głęboki ukłon, dotykając palcami ziemi, a pobłogosławiwszy się wzajemnie, ucałowali jego rękę. Starzec udzielił im błogosławieństwa, następnie oddał im niski ukłon i każdego z osobna poprosił o błogosławieństwo. Cała ta ceremonia odbyła się bardzo poważnie i jakby z przejęciem. Mimo to Miasow dopatrzył w tym wszystkim rozmyślnej przesady. Jadąc tu, sam nawet zamierzał poddać się przyjętemu w klasztorze obyczajowi i jeżeli nie ucałować rękę starca, to przynajmniej poprosić go o błogosławieństwo; w tej chwili jednak zmienił zamiar, i oddawszy poważny, światowy ukłon, odszedł na stronę. Zupełnie tak samo postąpił Fiodor Pawłowicz, przedrzeźniając, jak małpa, ruchy i postawę Miasowa. Iwan Karamazow ukłonił się również grzecznie, lecz sztywnie, a młody Kałganow zmieszał się tak bardzo, że się już wcale nie ukłonił. Starzec opuścił wzniesioną do błogosławieństwa rękę i ograniczył się do odwzajemnienia pozdrowienia. Alosza uczuł, że krew uderza mu do twarzy, jego złe przeczucia zaczynały się sprawdzać.
Starzec zajął miejsce na mahoniowej kanapce obitej skórą, gościom zaś wskazał cztery takież krzesła umieszczone pod przeciwległą ścianą. Dwaj zakonnicy, którzy mieli asystować przy naradzie, usiedli jeden przy drzwiach, drugi przy oknie, Alosza wraz z młodym klerykiem stanęli na uboczu.
Sala była wąska i posępna, sprzęty proste i ubogie, to tylko, co niezbędne. Pod oknem parę doniczek z kwiatami, w kącie obrazy, między nimi stary wizerunek Matki Bożej pochodzący prawdopodobnie jeszcze z czasów poprzedzających odszczepieństwo starowierców. Przed obrazem tym paliła się lampka; obok wisiały dwa inne, suto przyozdobione świecidełkami, dalej figurki cherubinów, porcelanowe jajka, krzyż katolicki z kości słoniowej z Matką Bolesną, obejmującą go ramionami. Obok włoskich sztychów, wysokiej artystycznej wartości, wisiały zwyczajne obrazki świętych i męczenników, jakie kupić można po kilka groszy na każdym jarmarku, a dalej – portrety litograficzne żyjących i zmarłych biskupów.
Miasow obrzucił krytycznym wejrzeniem cały ten „klerykalny” kram i zatrzymał badawczy wzrok na twarzy gospodarza. Był on bardzo pewny swojej umiejętności poznawania ludzi od pierwszego wejrzenia, czemu się zresztą nie można dziwić, bo tego rodzaju pewność siebie posiada każdy prawie człowiek, który przekroczył już pięćdziesiątkę, zwłaszcza jeżeli ma przy tym byt niezależny.
Na pierwszy rzut oka starzec nie podobał mu się wcale. Był to w istocie typ, który się nie każdemu mógł podobać. Postać mała i przygarbiona, nogi drżące, twarz tak wyniszczona chorobą, że mimo sześćdziesięciu pięciu lat, które liczył, wyglądał na starszego o lat prawie dziesięć. Drobne zmarszczki pokrywały całą skórę, zbiegając się zwłaszcza koło oczu, które były małe i przenikliwe, a błyszczały jak dwa rozżarzone węgle. Na głowie nie miał wcale włosów, prócz paru siwych strzępków na skroniach. Nos niewielki, zakrzywiony, jak dziób ptasi, a usta uśmiechały się wąskimi, jak dwie niteczki, wargami.
Wszystko zapowiada w tym człowieku duszę pełną złości i pychy – pomyślał Miasow.
Stary, lichy zegar, wiszący na ścianie, wydzwonił południe.
– Otóż i godzina! – zawołał Fiodor Pawłowicz – a syna mego, Dymitra, jeszcze nie ma. Przepraszam was za niego, święty starcze. (Na słowa „święty starcze” Alosza drgnął z niepokojem). Co do mnie, staram się być zawsze akuratnym co do minuty, pomny na to, że słowność jest grzecznością królów.
– Czy to ma znaczyć, że masz siebie za króla? – sarknął niecierpliwie Miasow.
– No tak, nie jestem królem, o czym wiem zresztą i bez ciebie, Piotrze Aleksandrowiczu. Wasza świątobliwość! – zawołał nagle z patosem – mam zaszczyt przedstawić się wam jako typowy pajac i błazen. Nałóg, niestety, zakorzeniony, zmusza mnie do wypowiadania niedorzeczności i łgarstw, ale czynię to w najlepszym zamiarze przypodobania się ludziom i rozśmieszenia ich. Ot na przykład siedem lat temu zajechałem do jednego miasteczka. Miałem tam spółkę z miejscowymi kupcami i poszliśmy razem do sprawnika, którego protekcja była nam potrzebna. Wychodzi do nas sprawnik, wysoki, tłusty, ryży człowiek, a mnie, nie wiadomo skąd, przychodzi do głowy koncept i mówię: „Panie sprawniku, zechciejcie być, że tak powiem, naszym Naprawnikiem”. „Co takiego?” – pyta sprawnik, a z miny jego widzę, że się mu dowcip mój nie podoba. „To nic – mówię – to tak przypadkiem nasunęło mi się na język, bo znam jednego kapelmistrza nazwiskiem Naprawnik, chciałem więc, abyś pan utrzymał między nami taką harmonię jak on w swojej orkiestrze”. Powinien się był sprawnik rozchmurzyć, tymczasem on: „Nie pozwolę! – powiada – robić jakichś kalamburów z mego tytułu i urzędu”, odwraca się i wychodzi. Ja za nim. „Panie sprawniku! – wołam – już nam nie będziesz Naprawnikiem!”. „Owszem będę – powiada – już ja tu wam wszystko naprawię”. I zupełnie popsuł nam interes. Albo, kilkanaście lat temu, zdarzyło mi się rozmawiać z jednym wpływowym człowiekiem i wymknęło mi się o jego żonie następujące zdanie: „Wasza małżonka ma usposobienie bardzo łaskotliwe”. Miałem, oczywiście, na myśli drażliwość na punkcie rozmaitych moralnych uczuć. A ten mi na to: „Cóż to! Czyż ją pan kiedy łaskotał?”. „A tak – powiadam – zdarzyło się”. No, jak mnie ten wtedy połaskotał! Dawno to już było, więc i nie wstyd opowiedzieć. I tak zawsze palnąć muszę jakieś głupstwo.
– A cóż innego robisz w tej chwili – sarknął Miasow.
Starzec, milcząc, przyglądał się obydwom.
– Tak i mnie się zdaje, i wiesz, Piotrze Aleksandrowiczu, od razu czułem, że to opowiadanie moje wcale nie na miejscu; czułem też, że ty mi pierwszy zrobisz z tego powodu uwagę. Cóż robić! To już moje nieszczęście, wasza świątobliwość, że mi się żarty nie udają. Taki już urodzony pajac i błazen ze mnie, wasza świątobliwość, ale robię wszystko w najlepszej myśli. Chociaż kto wie, czy nie siedzi we mnie jaki diabeł i to podlejszego gatunku, bo porządniejszy by też sobie obrał inną kwaterę. Tylko nie ciebie, Piotrze Aleksandrowiczu, bo tyś także nieosobliwa kwatera. Za to ja wierzę w Boga. Nie tak jak ów filozof Diderot. Czy słyszeliście, świątobliwy ojcze, o filozofie Diderocie, który na dworze carowej Katarzyny spotkał się z metropolitą Platonem i powiedział mu prosto z mostu: „Nie ma Boga!”, na co czcigodny metropolita podniósł rękę ku niebu, mówiąc: „Powiedział głupiec: W sercu swoim nie masz Boga”. Jak to posłyszał Diderot, wnet nos spuścił na kwintę i jak zacznie wołać: „Wierzę już! Wierzę! I chrzest święty przyjmę!”. Ochrzcili go też natychmiast. Księżna Daszkowa podawała go do chrztu, a Patiomkin był ojcem chrzestnym.
– Fiodorze Pawłowiczu! To już zaczyna być nie do zniesienia! Wiesz przecie doskonale, że w tej głupiej anegdocie nie ma ani słowa prawdy. Po cóż te błazeństwa!? – drżącym z gniewu głosem przemówił Miasow.
– I ja to samo myślałem. A nawet, starcze święty, przyznać się muszę, że ten dodatek o chrzcie Diderota sam w ostatniej chwili wymyśliłem. Co się jednak tyczy tego, że bezbożny Diderot zaprzeczał istnienia Boga, za co go czcigodny Platon nazwał głupcem, to opowiadanie to słyszałem ze dwadzieścia razy, kiedy jeszcze sługiwałem po domach szlacheckich, dobijając się chleba. Nawet twoja ciotka, Piotrze Aleksandrowiczu, opowiadała mi to jakieś cztery razy.
Miasow zerwał się z krzesła i chodzić zaczął po pokoju, do najwyższego stopnia wzburzony. Czuł, że gniewając się, staje się śmieszny, ale nie umiał zapanować nad sobą. W istocie, to, co się działo w tej chwili w celi starca, wyglądać musiało dziwnie, potwornie prawie, wobec nastroju, jaki tu zwykle panował teraz i dawnymi jeszcze czasy, za poprzednich starców. Wszyscy prawie, którzy otrzymywali tu wstęp, wchodzili zwykle z uczuciem, że udzielona im jest wielka łaska. Wielu z nich padało na kolana i pozostawało w tej postawie przez cały czas posłuchania. Wielu należących do wyższych sfer towarzystwa, wielu uczonych, a nawet niereligijnych ludzi, skoro raz przekroczyli progi tej celi, choćby jedynie przez ciekawość, uważali za pierwszy swój obowiązek zachowywać się tu z jak największym szacunkiem i delikatnością, tym bardziej że nie brano żadnej zapłaty. Z jednej strony dawano tu miłość i współczucie, z drugiej przychodzący goście przynosili ze sobą skruchę i żal lub też gorące pragnienie rozwikłania jakiejś zawiłości duchowej lub życiowej. To też niewłaściwe i błazeńskie postępowanie Fiodora Pawłowicza musiało wywrzeć na obecnych bardzo niemiłe wrażenie. Dwaj ojcowie zakonnicy nie wyrzekli ani słowa, czekając, co powie starzec, ale widać było, że z trudnością zachowują spokój. Alosza był prawie bliski płaczu i spuścił głowę, unikając wzroku obecnych. Dziwiło go mocno, że brat jego, Iwan, który jeden tylko miał wpływ na ojca, nie próbuje go powstrzymać. Ten jednak siedział nieruchomy, ze spuszczonymi oczami, zachowując się tak obojętnie, jakby był człowiekiem zupełnie obcym.
Na Rakitina (seminarzystę) nie śmiał nawet Alosza spojrzeć. Wiedział aż nadto dobrze, co myśli tamten. (Co prawda jeden Alosza w całym klasztorze znał istotny sposób myślenia tego obiecującego młodzieńca).
– Przebaczcie mi ojcze – zaczął Miasow, zwracając się do starca – a przede wszystkim nie posądzajcie mnie, proszę, o jakikolwiek współudział w tych nieprzyzwoitych żartach. Zbłądziłem chyba tym jedynie, żem mógł choć na chwilę uwierzyć, że Fiodor Pawłowicz dotrzyma danego słowa, a przepraszam za to głównie, że przybyłem tu w towarzystwie takiego człowieka… – Nie mógł skończyć, tak był wzburzony i zamierzał już opuścić zebranie.
– Proszę, uspokój się pan – przemówił starzec, i powstawszy z miejsca, zbliżył się do Miasowa, a ująwszy go za ręce, posadził go znów na krześle. – Proszę bardzo, abyś pan nadal został moim gościem, proszę bardzo. – Po czym z ukłonem wrócił na swoją kanapkę.
– Powiedz, wielki starcze, czy to może moja obecność jest tu zbyteczna? – zawołał Fiodor Pawłowicz, chwytając się obiema rękami za poręcz krzesła z takim ruchem, jakby je miał za chwilę cisnąć w przestrzeń. – Może to moja jest wam niemiła?
– Najuprzejmiej proszę, abyś się pan niczym nie krępował. Bądź pan zupełnie jak u siebie w domu, a przede wszystkim nie wstydź się pan samego siebie, bo z tego wszystko złe wynika.
– Zupełnie jak u siebie w domu? To wiele, bardzo wiele. Najserdeczniej dziękuję i zgadzam się z wdzięcznością. Chociaż, ojcze błogosławiony, to trochę z waszej strony ryzykowne, wyzywać mnie na to „u siebie w domu”, ostrzegam przez życzliwość. Proszę nie zapominać, że pogrążony jeszcze jestem w mroku grubej nieświadomości, chociaż niektórzy chcieliby przedstawić mnie jako rozmyślnego grzesznika. To do ciebie piję, Piotrze Aleksandrowiczu. Dla was zaś, najświatlejsza istoto, czuję tylko zachwyt i uwielbienie. Wy, starcze święty, przeniknęliście mnie do wnętrza. Ja w istocie wstydzę się samego siebie i z tego wszystko złe wynika. Gdy wchodzę między ludzi, to z góry jestem przekonany, że każdy uważać mnie będzie za błazna, wtedy też zaczynam umyślnie wyprawiać błazeństwa dla pokazania, że nie dbam o ich opinię, bo kto wie, czy ci, co mnie potępiają, nie są sto razy podlejsi ode mnie. Gdybym wiedział, że są tacy, którzy uważać mnie chcą za porządnego człowieka, jaki ja byłbym porządny! Jaki uczciwy!
Mówiąc to, rzucił się nagle na kolana i wołał, złożywszy ręce jak do modlitwy:
– Nauczycielu! Co mam robić, by wejść na drogę poprawy?!
Trudno było istotnie poznać, czy drwi znowu, czy jest naprawdę wzruszony.
Starzec spojrzał na niego z uśmiechem.
– Sam pan przecie wiesz, co trzeba robić; rozumu ci przecie nie brak. Trzeba pozbyć się pijaństwa i oduczyć się niewstrzemięźliwości w mowie, trzeba się wyrzec rozpusty, a przede wszystkiem chciwości grosza. Pozamykaj pan te siedliska pijatyki, któreś pan pozakładał, jeżeli nie wszystkie, to choć dwa lub trzy szynki, a przede wszystkiem staraj się pan nie kłamać.
– Jak na przykład o Diderocie?
– Nie, nie o to chodzi. Nie kłam pan przede wszystkiem sam przed sobą. Człowiek okłamujący samego siebie zaczyna wreszcie wierzyć własnym kłamstwom i z czasem dochodzi do tego, że już nigdzie, ani w sobie, ani w drugich, prawdy nie widzi. Stąd traci szacunek dla siebie i dla drugich, a co za tym idzie, traci i miłość. Że zaś trudno jest żyć bez miłości, oddaje się dla zagłuszenia grubym namiętnościom prowadzącym do zezwierzęcenia. Człowiek okłamujący sam siebie sam siebie też krzywdzi. Wymyśla krzywdy i obrazy, których jakoby od ludzi doznał, i wydyma je do olbrzymich rozmiarów, robiąc chętnie z muchy wołu. Co więcej, to poniżenie sprawia mu szczególniejszą przyjemność, polegającą na kłamstwie i wewnętrznej rozterce. Ale wstańże pan, proszę bardzo. Przecież to, co pan robisz w tej chwili, jest także kłamstwem.
– Święty człowieku! – zawołał Fiodor Pawłowicz – pozwól mi ucałować twą rękę! – To mówiąc, podskoczył szybko i ucałował szczupłą rękę starca. – Masz słuszność we wszystkim. Istotnie, szczególniejsza to przyjemność poniżać się samemu i przedstawiać w najgorszych barwach. Ja też uprawiałem ten zwyczaj do ostatnich granic, ale robiłem to głównie dla estetyki, dla piękna. Bo o jednym zapomniałeś tylko, wielki starcze, że to pięknie, bardzo pięknie wygląda… być skrzywdzoną ofiarą. Kłamałem też w istocie całe życie, co dzień i co godzina. Kłamstwem jestem, jak wiadomo i ojcem kłamstwa, to znaczy chciałem powiedzieć synem kłamstwa. (Nie jestem w ogóle silny w cytatach). Tylko, aniele miły! tak, jak o Diderocie, to przecie można, Diderotowi to przecie nie zaszkodzi. Co innego, gdyby to komu szkodę przyniosło. Ale! ale! wielki starcze! O mało nie zapomniałem. Miałem tu być już trzy lata temu, dla rozjaśnienia pewnych wątpliwości. Tylko, proszę nie pozwól, wasza świątobliwość, aby mi Piotr Miasow przerwał. Czy to prawda, ojcze, że jest opowiadanie w Żywotach świętych o jednym męczenniku, który będąc ścięty, podjął głowę swoją i ucałował ją z miłością, a potem szedł długi czas jeszcze, obsypując ją pocałunkami?…
– To nieprawda – odparł starzec.
– Nie ma nic podobnego w Żywotach świętych, któż był ten męczennik? – spytał ojciec bibliotekarz.
– Nie znam jego imienia, nic nie wiem, oszukano mnie widocznie, to Piotr Aleksandrowicz, ten sam, co rozgniewał się za Diderota, opowiedział mi tę bajkę.
– To nieprawda, nigdy ci tego nie opowiadałem. W ogóle przecież nie rozmawiam z tobą – zaprotestował Miasow.
– Nie mówiłeś wprawdzie bezpośrednio do mnie, ale opowiadałeś tę historię na cały głos w jednym towarzystwie. Było to trzy lata temu. Pamiętam doskonale, bo to niedorzeczne opowiadanie zachwiało we mnie wiarę, Piotrze Aleksandrowiczu. Nie domyślałeś się tego wówczas, ale ja, powróciwszy do domu, stałem się niedowiarkiem i odtąd wiara moja wciąż szwankuje. Tak, tak, Piotrze Aleksandrowiczu, tyś jest pierwszą przyczyną moralnego mego upadku.
Fiodor Pawłowicz mówił bardzo patetycznie. Nikt, oczywiście, nie brał na serio odegranej przez niego komedii. Mimo to Miasow rozgniewał się.
– Co za niedorzeczność! – zawołał. – Ile słów, tyle niedorzeczności. Mogłem to kiedyś opowiadać, w żadnym razie tobie. Sam już nie pamiętam, gdzie to słyszałem, w Paryżu, zdaje się, od jednego Francuza. Był to człowiek uczony, który długo bawił w Rosji i badał jej statystykę; wyczytał to, jakoby, w naszych Żywotach świętych. Nie sprawdzałem nigdy tego faktu, nie mam zamiaru sprawdzać; powiedziało się coś bez myśli, przy stole; bo to było przy obiedzie.
– Obiad, przez który straciłem wiarę.
– Cóż mnie obchodzi twoja wiara! – zawołał Miasow. – Potem dodał z pogardą: – Brudzisz wszystko, do czego się dotkniesz.
Starzec wstał nagle.
– Darujcie mi, panowie, że zostawię was na chwilę samych, ale czekają tam na mnie ludzie, którzy przyszli tu przed wami. Wy zaś, panie – dodał żartobliwie, zwracając się do Fiodora Pawłowicza – zapomnijcie o kłamstwie, a wszystko będzie dobrze.
Wyszedł, a z nim Alosza i drugi kleryk, którzy pomogli mu zejść ze schodów. Alosza z przyjemnością opuszczał zebranie, rad, że krewni jego, mimo wszystko, nie ściągnęli na siebie niechęci starca.
Starzec zwrócił się ku galerii dla pobłogosławienia czekających tam na niego pielgrzymów, ale stary Karamazow zatrzymał go jeszcze przy drzwiach.
– Święty człowieku! – zawołał z przejęciem – pozwól mi raz jeszcze ucałować twą rękę! Tak, widzę teraz, że można mówić swobodnie w twojej obecności, że można żyć przy tobie. Myślicie może, że ja zawsze wyprawiam takie błazeństwa? Robiłem to dziś umyślnie dla wypróbowania waszej świętości. Chciałem wiedzieć, czy znajdzie się miejsce dla ukorzenia mego wobec wielkości waszej. Ale teraz poznałem, że można z wami żyć, odtąd zatem milczeć będę jak grób i nie powiem ani słowa aż do końca naszej wizyty. Macie na to moje słowo. Teraz ty, Piotrze Aleksandrowiczu, masz głos, jesteś panem sytuacji na całych dziesięć minut.
WIERZĄCE BABY
Na dole, w galerii zbudowanej na zewnątrz pustelni, oczekiwało już około dwudziestu kobiet wiejskich. Prócz nich czekała jeszcze na starca pani Chachłakow z córką, właścicielka ziemska z okolic Charkowa. Panie te umieszczono w osobnej rozmównicy, przeznaczonej dla dam z wyższego towarzystwa. Matka młoda, jeszcze ładna, wytwornie ubrana kobieta, o bladej cerze i prawie zupełnie czarnych oczach, była już od pięciu lat wdową, mimo że liczyła dopiero lat 33. Córka jej, czternastoletnia dziewczynka, miała nogi sparaliżowane. Od sześciu miesięcy nie mogła chodzić i wożono ją w fotelu. Bardzo ładna, chociaż wychudzona skutkiem choroby, uśmiechała się wciąż, a z jej oczu wielkich i ciemnych, ocienionych długimi rzęsami, przeświecała dziecięca pustota. Matka miała zamiar wywieźć ją za granicę dla przeprowadzenia kuracji, ale sprawy majątkowe zatrzymywały ją jeszcze na miejscu. Przed trzema dniami poznały obie po raz pierwszy starca Zosimę, a dziś przybyły znowu, prosząc usilnie, aby im było wolno oglądać raz jeszcze wielkiego „uzdrowiciela”. Prócz nich oczekiwał także na starca zakonnik przybyły z jednego z odleglejszych klasztorów dla otrzymania błogosławieństwa starca.
Starzec poszedł najpierw do wieśniaczek. Ujrzawszy go, tłoczyć się poczęły tłumnie dokoła schodów oddzielających dolną galerię od pustelni. Starzec zatrzymał się na najwyższym stopniu, włożył na siebie stułę i błogosławił klęczące kobiety.
Najpierw przyprowadzono przed niego tak zwaną klikuszę (rodzaj opętanej), która, ujrzawszy starca, wydawać zaczęła przeraźliwe krzyki i zanosiła się od łkania, drżąc na całym ciele. Starzec przykrył jej głowę stułą i odmówił nad nią krótką modlitwę, po czym chora uspokoiła się natychmiast.
W dzieciństwie widywałem nieraz po wsiach podobne kobiety. Widziałem sam, jak wprowadzano je do cerkwi wyjące niczym psy, i jak uspokajały się przed ołtarzem, na czas jakiś przynajmniej. Dziwiło mnie to bardzo i przerażało. Ale panowie obywatele wiejscy, a także moi nauczyciele miejscy, upewniali mnie, że to wszystko było udaniem i że mniemane chore uchylały się w ten sposób od pracy, że wreszcie surowe obchodzenie się jest najskuteczniejszym środkiem na tego rodzaju zmyślone choroby. Znacznie później dopiero dowiedziałem się ze zdziwieniem, że nie ma w tym najmniejszego oszukaństwa i że jest to ciężka i aż nadto rzeczywista choroba nerwowa, bardzo rozpowszechniona wśród rosyjskich wieśniaczek. Choroba ta jest jednym więcej dowodem, w jak nieznośnych warunkach żyją nasze wiejskie kobiety, a jest zwykle skutkiem oddawania się ciężkiej pracy, zbyt wcześnie po uciążliwych chorobach porodowych, odbywanych bez pomocy lekarza, lub też wynika z ciężkich zmartwień, ze złego obchodzenia się i z wielu innych rzeczy, których niektóre co wrażliwsze kobiety zupełnie znieść nie mogą. Co się tyczy natychmiastowego uzdrowienia w kościele, które, nawiasem mówiąc, uważane zwykle bywa przez wielu za klerykalną komedię, jest to prawdopodobnie zupełnie naturalne zjawisko. Baby przyprowadzające chorą i ona sama wierzą najmocniej, że duch nieczysty, powodujący jej opętanie, ustąpi natychmiast w miejscu świętym. Oczekiwanie cudu, i to cudu pewnego, musi z konieczności wywołać silne wstrząśnienie w nerwowym ustroju psychicznie chorej kobiety, toteż w chwili spełnienia obowiązujących obrządków następuje reakcja, która staje się istotnie przyczyną cudu. Tak się też stało i teraz, zaledwo starzec przykrył głowę chorej stułą i odmówił nad nią przepisane modlitwy.
Wszystkie prawie kobiety, obecne przy cudownym uleczeniu, płakały ze wzruszenia, jedne cisnęły się dokoła starca, chcąc przynajmniej ucałować jego suknie, inne szeptały pacierze. Pobłogosławił je wszystkie, a z niektórymi zamienił słów kilka.
Uleczoną „klikuszę” znał on już dawniej, przyprowadzano mu ją bowiem nieraz dla uspokojenia gwałtownych ataków, zauważył jednak kilka kobiet przybyłych z odleglejszych okolic.
– Wy z daleka? – przemówił do niestarej jeszcze kobiety o wyglądzie alkoholiczki, której twarz była już nie opalona, a wprost czarna od słońca. Kobieta klęczała, zapatrzona nieruchomo w starca, a w oczach jej widniała ekstaza.
– Oj! Z daleka! ojcze ty mój, z daleka! trzysta wiorst stąd; oj, bardzo z daleka! – powtarzała, kiwając miarowo głową i przewlekając śpiewnie wyrazy.
Smutek ludu bywa najczęściej cierpliwy i zamknięty w sobie. Niekiedy jednak, zwłaszcza u kobiet, wylewa się on potokiem łez i użaleń, a nie należy sądzić, aby smutek taki lżejszy był do zniesienia od milczącego. Jest to ból, który odrzuca pociechę i karmi się sam sobą, nieutulone zaś zawodzenia rozraniają jeszcze bardziej cierpienie.
– Jesteście zapewne mieszczanką? – mówił dalej starzec, wpatrując się w nią ciekawie.
– Z miasta jesteśmy, ojcze ty mój, aleśmy chłopi. Do was tu przyszłam, ojcze mój. Słyszeli my o tobie. Pochowałam ja syneczka mego, dzieciątko moje, a teraz chodzę i do Boga się modlę. Byłam już we trzech klasztorach, to mi wszędzie mówili: „Tam idź, Nastusiu”, tam, do ciebie znaczy, ojcze. To i przyszłam; wczoraj do cerkwi, dziś tu.
– Po kim płaczesz?
– O syna mego płaczę, ojcze ty mój, o niego się smucę, o mego syna! Trzy latka mu już było i trzy miesiące, a był ostatni. Mieliśmy ich trzech, Nikitiuszka i ja, ale nie chowają się nam dzieci, nie chowają. Tamtych nie tak jeszcze było żal, ale tego ostatniego… zapomnieć nie mogę. Ciągle mi się zdaje, że jest przy mnie, ani odejdzie. Patrzę na koszulki jego, na trzewiczki i płaczę. Porozkładałam naokoło siebie wszystko, co było jego, do czego się dotykał, patrzę na to, patrzę i… płaczę. Powiedziałam Nikitiuszce (to mój mąż tak się nazywa): „Puść mnie z domu, pójdę po miejscach świętych”. „Mój” jest dorożkarzem i nie jesteśmy wcale biedni, ojcze, o nie. Mamy konie własne i wózki, i powóz. Ale co nam z tego? Mój Nikitiuszka już i pić zaczyna, pijał on i dawniej, ale nie tyle. A teraz wciąż, jak tylko z domu wyjdę. Alboż ja teraz dbam o niego? Już trzy miesiące, jakem z domu odeszła. Nic mi już dziś nie w głowie, nic mi się nie chce, wszystko już dla mnie skończone, wszystko, wszystko.
– Słuchajcie, matko – rzekł starzec. – Jeden wielki święty spotkał kiedyś w kościele taką jak ty, matkę płaczącą także po jedynym dziecku, które jej Bóg zabrał. „Czyż nie wiesz o tym – rzekł święty – że prośby i modlitwy małych, niewinnych dzieci znajdują zawsze posłuch u Boga ponad wszystkimi innymi? Panie – mówią one – i po cóż nam było dawać życie, skoroś je zaraz odebrał? – i proszą i modlą się tak usilnie, że Bóg daje im miejsce między aniołami. Nie płacz więc, kobieto, bo dziecko twoje jest aniołem przed Panem”. Tak mówił święty, który nie mógł kłamać. Tak też i twój synek, matko, stoi teraz przed obliczem Pana, pełen wesela i modlący się za ciebie.
Kobieta słuchała go, nie podnosząc głowy, i westchnęła ciężko.
– To samo powiada i mój Nikitiuszka, żeby mnie pocieszyć: „Nie płacz! – powiada – głupia! i czego płakać? Nasz jest u Pana Boga i śpiewa z aniołami”. Mówi tak, żeby mnie pocieszyć, ale sam przecież płacze tak samo jak i ja. Widzę ja to dobrze, toteż mówię do niego: „Wiem ja dobrze, Nikitiuszka, że nie może on być gdzie indziej, jak tylko w domu Bożym. Ale tu go nie masz, nie ma go tu między nami. Gdybym go mogła zobaczyć choć raz jeden, jedyny, jak gania po podwórzu, wołając tym swoim głosikiem: „Mamo! gdzie ty?”. Gdybym choć raz mogła posłyszeć te jego małe nóżki, którymi tak prędko śmigał, gdy biegł do mnie przez izbę; wcisnęłabym się gdzie w kącik i słowa bym nie rzekła, żebym go tylko widzieć mogła. A tu nic i nic! Oto paseczek jego – mówiła, wydobywając zza stanika szychowy pasek – a jego nie ma już i nie obaczę go… i nie posłyszę nigdy już, nigdy…
Ukryła twarz w dłoniach, wybuchając na nowo łkaniem, a łzy płynęły jej przez palce.
– Oto Rachel starożytna opłakuje dzieci swe i pocieszyć się nie może – rzekł starzec. – Taki już los na ziemi was, matek. Płacz więc, płacz, i nie szukaj pociechy, nie trzeba nawet, abyś jej szukała. Ale ile razy płaczesz, wspomnij sobie, że syn twój jest między aniołami i patrzy na ciebie z wysokości Niebios i raduje się łzami twymi, które pokazuje Panu. Długo jeszcze, długo trwać będzie ten wielki macierzyński płacz twój, a łzy twoje staną się jako rosa oczyszczająca, która zmyje wszystkie grzechy twoje. Modlić się będę za spokój duszy synka twojego. Jak mu było na imię?
– Aleksy, ojcze mój.
– Ładne imię. Modlić się więc będę za duszę sługi Bożego, Aleksego.
– Tak, tak, sługi Bożego Aleksego.
– Wielki to był święty, święty Aleksy. Modlić się też będę do niego, aby zmniejszył twój smutek, i o zdrowie dla męża twojego. Ale pamiętaj, że to grzech opuszczać męża; wracaj do niego i miej o niego staranie. Synek twój patrzy na was z nieba i widzi, żeś ty ojca jego rzuciła… Słuchaj jeszcze, co ci powiem. Albo twój syn przyjedzie tu wkrótce, albo napisze do ciebie. Słuchaj i wierz. Syn twój żyje, ja to mówię.
– O! ty ukochanie nasze. Niech cię Bóg błogosławi, dobroczyńco nasz, który modlisz się za nami i grzechy nam odpuszczasz.
Tymczasem starzec zwrócił uwagę na młodą wieśniaczkę, której oczy świeciły w tłumie chorobliwym blaskiem.
– Ty z czem przyszłaś, córko moja?
– Rozgrzeszenia proszę dla grzesznej duszy mojej – przemówiła cicho i bez pośpiechu, po czym uklękła i pokłoniła mu się do nóg. – Zgrzeszyłam, ojcze! I boję się grzechu mego!
Starzec usiadł na najniższym stopniu schodów, kobieta zbliżyła się do niego, nie wstając z klęczek.
– Wdowa ja od trzech lat – zaczęła półszeptem, jakby wzdrygając się sama przed sobą. – Źle mi było z mężem, stary był, bił mnie wciąż. Aż zasłabł i leżał chory. Wtedy myślę, wstanie i znów bić będzie i pomyślałam…
– Czekaj – przerwał starzec, i przybliżył usta do szepczących warg.
Spowiedź kończyła się cicho, tak, że nic już prawie nie było można dosłyszeć.
– To już trzeci rok? – spytał starzec.
– Trzeci rok. Z początku myślałam, że to nic, a teraz chora jestem z tej zgryzoty.
– Z daleka?
– Pięćset wiorst stąd, ojcze.
– Mówiłaś na spowiedzi?
– Mówiłam już dwa razy.
– I dostałaś rozgrzeszenie?
– Dostałam, ale i tak boję się, umierać się boję.
– Nie bój się, niczego się nie bój, Bóg przebaczy ci wszystko, bylebyś tylko miała szczerą skruchę. Nie ma na całej ziemi takiego grzechu, którego by Bóg nie chciał przebaczyć tym, co naprawdę żałują. Człowiek nie może popełnić grzechu tak ciężkiego, który by przewyższył miłosierdzie Boże. Pamiętaj, córko, że Bóg kocha ciebie tak, jak sobie nawet tego wyobrazić nie możesz, pomimo grzechu twego, a nawet dla twego grzechu, jeśli go szczerze żałować będziesz. Więcej jest przecie w niebie radości z jednego nawróconego grzesznika niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych. Przestań się bać. Tylko bądź dobra dla ludzi, krzywdy przebaczaj; nieboszczykowi też daruj w sercu wszystko, co ci kiedy złego zrobił. Pogódź się z nim w duchu. Kto żałuje, ten kocha, a kto kocha, ten już jest człowiekiem Bożym. Miłość odkupuje wszystko i wszystko zbawia. Jeżeli tu ja, człowiek grzeszny, jak i ty, ulitowałem się nad tobą, to cóż dopiero Bóg. Miłość to skarb taki drogocenny, że okupić nią można nie tylko własne, ale i cudze grzechy. Odejdź w pokoju, córko, i nie lękaj się.
Przeżegnał ją trzy razy, potem zdjął z siebie medalik i zawiesił go na jej szyi. Następnie wstał i spojrzał z uśmiechem na zdrową, tęgą babę z tłustym dzieciakiem na ręku.
– Przychodzę z Wyszyhory, ojcze.
– To o sześć wiorst stąd, ciężko wam było dźwigać dzieciaka tyle drogi, a czego wam potrzeba?
– Przyszłam choć popatrzeć na ciebie, ojcze. Bywałam ja już tutaj, aleś ty zapomniał, krótką masz pamięć, że mnie nie pamiętasz. Powiadali u nas, żeś ty chory; pójdę, myślę, obaczyć sama, jak tam z nim. To i przyszłam. Jaki ty tam chory? Jeszcze i dwadzieścia lat pożyjesz z Bożą pomocą. Mało to za ciebie modli się ludzi?
– Bóg ci zapłać, córko moja.
– Mam tu i prośbę do ciebie, ojcze, ot niewielką. Przyniosłam sześćdziesiąt kopiejek, daj ty je, ojcze, komu biedniejszemu ode mnie. Zaraz sobie pomyślałam: Najlepiej jemu oddam, on już tam będzie wiedział, kto najpotrzebniejszy.
– Bóg ci zapłać za serce twoje, dobra jesteś, miłuję cię, więc i zrobię, jak prosiłaś. A to twoje dzieciątko, chłopiec to? Czy dziewczyna?
– Dziewczyna, ojcze miły, Elżbietka jej na imię.
– Niech was Bóg błogosławi obie, ciebie i twoją Elżbietkę. Zostańcie z Bogiem, matko. Bądźcie zdrowe wszystkie moje owieczki.
Pobłogosławił wszystkich i pokłonił się im nisko.