Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bracia Karamazow - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 listopada 2021
Ebook
24,99 zł
Audiobook
34,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bracia Karamazow - ebook

Ostatnia powieść Fiodora Dostojewskiego, stanowiąca summę jego filozofii i jedno ze szczytowych osiągnięć literackich. Rozpięta na dekady opowieść o relacji między ojcem i trzema jego synami. Każda postać została głęboko scharakteryzowana, każda reprezentuje inne podejście do życia. Ich wzajemne zdrady, zatargi, rywalizacja doprowadzają do tragicznego finału, w którym nikt nie jest bez winy. Zawiłe perypetie rodzinne pozwalają autorowi zadać fundamentalne pytania o naturę zła, istnienie Boga, znaczenie uniwersalnych wartości.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-9853-0
Rozmiar pliku: 740 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ DRUGI.

NIEUDANE ZEBRANIE.

Było to w piękny, ciepły i jasny poranek sierpniowy. Zjazd umówiony był na wpół do dwunastej, po nabożeństwie. Zaproszeni jednak nie stawili się wcale na mszę i przybyli w chwili gaszenia świec. Przyjechali oni w dwóch pojazdach. W jednym z nich, ciągnionym przez silne, rosłe rumaki, przybyli: Piotr Aleksandrowicz Mjusow i daleki krewny jego, Piotr Fomicz Kałganow, młody, dwudziestoletni chłopak, przygotowujący się do uniwersytetu. Kałganow mieszkał w domu Mjusowa, który zachęcał go do udania się za granicę do Zurichu lub Jeny, dla ukończenia tam studyów. Był to chłopak wysoki i przystojny i bardzo roztargniony. W liczniejszem towarzystwie zachowywał się milcząco i cokolwiek niezręcznie, gdy się jednak znalazł z kim sam na sam, ożywiał się nagle, mówił wiele i z zapałem, śmiejąc się często niewiadomo z czego; ubrany był starannie, nawet z pewnem wyszukaniem. Był zamożny, a z Aloszą łączyły go węzły przyjaźni.

W drugim powozie, starym i rozklekotanym, odbijającym jaskrawo od eleganckiego zaprzęgu Mjusowa, przybył stary Fedor Pawłowicz Karamazow ze starszym synem, Iwanem.

Dymitr Fedorowicz opóźniał się z przybyciem, mimo, że zawiadomiono go wczoraj o miejscu i godzinie spotkania.

Wszyscy goście, z wyjątkiem Fedora Pawłowicza, znajdowali się po raz pierwszy w obrębie murów klasztornych, nie mówiąc o Mjusowie, który już od 30 lat nie przekroczył progów kościoła. Ten oglądał się z ciekawością dokoła po obejściu klasztornem, nie zauważył jednak nic osobliwego. Lud wiejski wychodził z cerkwi z odkrytą głową, żegnając się wielokrotnie. Inteligencyi było bardzo niewiele, parę dam i jakiś stary generał.

Kilkunastu żebraków obstąpiło naszych gości, prosząc o jałmużnę, nikt się jednak z datkiem nie kwapił. Tylko Piotruś Kałganow wyjął rubla z sakiewki, przyczem zmieszał się mocno, mimo, że na postępek jego nikt nie zwrócił uwagi. Wcisnął banknot w ręce pierwszej lepszej babie, mówiąc szybko „rozdajcie to równo między wszystkich”, obejrzał się naokoło, i nie wiedzieć czego, zażenował się jeszcze bardziej.

Goście byli jednak cokolwiek zdziwieni, że nikt nie wychodzi na ich spotkanie. Jeden z nich ofiarował przecież niedawno całe tysiąc rubli na rzecz klasztoru, drugi był najbogatszym, i można powiedzieć, najoświeceńszym obywatelem z okolicy, a przytem mieszkańcy klasztoru byli do pewnego stopnia od niego zależni z powodu ciągnącego się jeszcze procesu. Mimo to, nie zanosiło się wcale na jakieś oficyalne przyjęcie i zdawało się, że nikt nie zauważył ich przybycia.

Mjusow rozglądał się z roztargnieniem po kamiennych grobowcach, wznoszących się około cerkwi i miał ochotę zauważyć, że pobożne duszyczki, tu pochowane, musiały słono zapłacić za prawo pogrzebania w tak świętem miejscu; wstrzymał się jednak od wypowiedzenia tej myśli, mimo, że zwykła jego liberalna ironia zaczynała przeradzać się w uczucie gniewu.

— Cóż u dyabła?! czy niema tu do kogo słowa przemówić? — mruknął wreszcie, jakby sam do siebie, — w takim razie wynośmy się ztąd odrazu, po co czas tracić na darmo?

W tejże chwili ukazał się mały, łysy człowieczek o łagodnem wejrzeniu, zdający się prawie tonąć w fałdach obszernego płaszcza. Uchyliwszy kapelusza, przedstawił się naszym gościom jako obywatel z Tuły i zaczął z nimi rozmowę.

— Starzec Zosima — objaśniał — mieszka w osobnem ustroniu, o jakie czterysta kroków od klasztoru, za laskiem.

— Inaczej tu było dawniej, za poprzedniego starca Warsonowa — zauważył Fedor Pawłowicz. — Tamten nie lubił elegancyi, wybiegał tu podobno na spotkanie gości i okładał kijem wszystko, co spotkał, nawet damy.

— Starzec Warsonow był istotnie cokolwiek chory na umyśle pod koniec życia, ale wiele też opowiadano o nim zmyślonych historyi. Kijem zaś nikogo nie okładał — odpowiedział braciszek. — A teraz, raczcie panowie zaczekać tu chwilkę, pójdę uprzedzić starca o waszem przybyciu.

— Fedorze Pawłowiczu! — ostrzegał jeszcze raz Mjusow, — staraj się zachowywać jak należy, inaczej możesz tego gorzko żałować.

— Zupełnie nie rozumiem twego oburzenia, — odparł szyderczo Karamazow. — Czy stare grzechy takiego ci strachu napędziły? Pamiętaj, że starzec czyta z oczu myśli ludzkie i odgadnie odrazu powód twego przybycia. I odkądże to liczysz się tak z opinią mnichów? Ty, Paryżanin, człowiek wytrawny... doprawdy, dziwię się.

Mjusow nie zdążył jeszcze odpowiedzieć, gdy powrócił dotychczasowy ich przewodnik, oznajmiając, że starzec czeka na nich. Mjusow czuł się dziwnie rozdrażniony. „Znam siebie — pomyślał. — Zdenerwowany jestem, uniosę się, zapalę i skompromituję tak siebie, jak swoje przekonania”.

______________

STARY BŁAZEN.

Weszli do małej salki prawie jednocześnie ze starcem, który, w chwili ukazania się ich, wyszedł ze swojej sypialni. W celi zastali dwóch starszych ojców klasztornych, oczekujących również przybycia starca. Jeden z nich był to ojciec bibliotekarz, drugi ojciec Paisy, człowiek chorobliwy, mający w klasztorze sławę uczonego. Prócz nich, znajdował się tam jeszcze młody seminarzysta, pozostający pod szczególną opieką klasztoru i braci. Był to chłopak dwudziesto-paroletni, ubrany w tużurek. Twarz miał rumianą i małe, rozumne, ciekawe, czarne oczka. Trzymał się cały czas na uboczu w postawie pełnej uszanowania, bez cienia jednak uniżoności. Wchodzących gości nie pozdrowił nawet, jako nie należący do ich sfery.

Wchodzącego starca Zosimę wprowadzili Alosza Karamazow i drugi jeszcze kleryk. Obaj ojcowie zakonnicy powstali na jego przyjęcie i oddali mu głęboki ukłon, dotykając palcami ziemi, a pobłogosławiwszy się wzajemnie, ucałowali jego rękę. Starzec udzielił im błogosławieństwa, następnie oddał im nizki ukłon i każdego z osobna poprosił o błogosławieństwo. Cała ta ceremonia odbyła się bardzo poważnie i jakby z przejęciem. Mimo to, Mjusow dopatrzył w tem wszystkiem rozmyślnej przesady. Jadąc tu, sam nawet zamierzał poddać się przyjętemu w klasztorze obyczajowi, i jeżeli nie ucałować rękę starca, to przynajmniej poprosić go o błogosławieństwo; w tej chwili jednak zmienił zamiar, i oddawszy poważny, światowy ukłon, odszedł na stronę. Zupełnie tak samo postąpił Fedor Pawłowicz, przedrzeźniając, jak małpa, ruchy i postawę Mjusowa. Iwan Karamazow ukłonił się również grzecznie, lecz sztywnie, a młody Kałganow zmieszał się tak bardzo, że się już wcale nie ukłonił. Starzec opuścił wzniesioną do błogosławieństwa rękę i ograniczył się na odwzajemnieniu pozdrowienia. Alosza uczuł, że krew uderza mu do twarzy, jego złe przeczucia zaczynały się sprawdzać.

Starzec zajął miejsce na mahoniowej kanapce, obitej skórą, gościom zaś wskazał cztery takież krzesła, umieszczone pod przeciwległą ścianą. Dwaj zakonnicy, którzy mieli asystować przy naradzie, usiedli jeden przy drzwiach, drugi przy oknie, Alosza wraz z młodym klerykiem stanęli na uboczu.

Sala była szczupła i posępna, sprzęty proste i ubogie, to tylko, co niezbędne. Pod oknem parę doniczek z kwiatami, w kącie wiele obrazów, między nimi stary wizerunek Matki Bożej, pochodzący, prawdopodobnie, jeszcze z czasów poprzedzających odszczepieństwo starowierców. Przed obrazem tym paliła się lampka; obok wisiały dwa inne, suto przyozdobione świecidełkami, dalej figurki cherubinów, porcelanowe jajka, krzyż katolicki z kości słoniowej z Matką Bolesną, obejmującą go ramionami. Obok włoskich sztychów, wysokiej artystycznej wartości, wisiały nadzwyczajne obrazki świętych i męczenników, jakie kupić można po kilka groszy na każdym jarmarku, a dalej — portrety litograficzne żyjących i zmarłych biskupów.

Mjusow obrzucił krytycznem wejrzeniem cały ten „klerykalny” kram i zatrzymał badawczy wzrok na twarzy gospodarza. Był on bardzo pewny swojej umiejętności poznawania ludzi z pierwszego wejrzenia, czemu się zresztą nie można dziwić, bo tego rodzaju pewność siebie posiada każdy prawie człowiek, który przekroczył już pięćdziesiątkę, zwłaszcza jeżeli ma przytem byt niezależny.

Na pierwszy rzut oka starzec nie podobał mu się wcale. Był to wistocie typ, który się nie każdemu mógł podobać. Postać mała i przygarbiona, nogi drżące, twarz tak wyniszczona chorobą, że mimo 65 lat, które liczył, wyglądał na starszego o lat prawie dziesięć. Drobne zmarszczki pokrywały całą skórę, zbiegając się zwłaszcza koło oczu, które były małe i przenikliwe, a błyszczały, jak dwa rozżarzone węgle. Na głowie nie miał wcale włosów, prócz paru siwych strzępków na skroniach. Nos niewielki, zakrzywiony, jak dziób ptasi, a usta uśmiechały się wązkiemi, jak dwie niteczki, wargami.

„Wszystko zapowiada w tym człowieku duszę pełną złości i pychy” — pomyślał Mjusow.

Stary, lichy zegar, wiszący na ścianie, wydzwonił południe.

— Otóż i godzina! — zawołał Fedor Pawłowicz — a syna mego, Dymitra, jeszcze niema. Przepraszam was za niego, święty starcze. (Na słowa „święty starcze” Alosza drgnął z niepokojem). Co do mnie, staram się być zawsze akuratnym co do minuty, pomny na to, że słowność jest grzecznością królów.

— Czy to ma znaczyć, że masz siebie za króla? — sarknął niecierpliwie Mjusow.

— No tak, nie jestem królem, o czem wiem zresztą i bez ciebie, Piotrze Aleksandrowiczu. Wasza świątobliwość! — zawołał nagle z patosem — mam zaszczyt przedstawić się wam jako typowy pajac i błazen. Nałóg, niestety, zakorzeniony, zmusza mnie do wypowiadania niedorzeczności i łgarstw, ale czynię to w najlepszym zamiarze przypodobania się ludziom i rozśmieszenia ich. Ot np. siedem lat temu zajechałem do jednego miasteczka. Miałem tam spółkę z miejscowymi kupcami, i poszliśmy razem do sprawnika, którego protekcya była nam potrzebna. Wychodzi do nas sprawnik, wysoki, tłusty, ryży człowiek, a mnie, niewiadomo zkąd, przychodzi do głowy koncept i mówię: „panie sprawniku, zechciejcie być, że tak powiem, naszym Naprawnikiem”. „Co takiego?” pyta sprawnik, a z miny jego widzę, że się mu dowcip mój nie podoba. „To nic” mówię, „to tak przypadkiem nasunęło mi się na język, bo znam jednego kapelmistrza nazwiskiem Naprawnik, chciałem więc, abyś pan utrzymał między nami taką harmonię, jak on w swojej orkiestrze”. Powinien się był sprawnik rozchmurzyć, tymczasem on: „Nie pozwolę!” powiada, „robić jakichś kalamburów z mego tytułu i urzędu”, odwraca się i wychodzi. Ja za nim. „Panie sprawniku!” wołam, „już nam nie będziesz Naprawnikiem!” „Owszem będę”, powiada, „już ja tu wam wszystko _naprawię!_” I zupełnie popsuł nam interes. Albo, kilkanaście lat temu, zdarzyło mi się rozmawiać z jednym wpływowym człowiekiem i wymknęło mi się o jego żonie następujące zdanie: „Wasza małżonka ma usposobienie bardzo łaskotliwe”. Miałem, oczywiście, na myśli drażliwość na punkcie rozmaitych moralnych uczuć. A ten mi na to: „Cóż to! Czyż ją pan kiedy łaskotał?” „A tak”, powiadam, „zdarzyło się”. No! jak mnie ten wtedy połaskotał! Dawno to już było, więc i nie wstyd opowiedzieć. I tak zawsze palnąć muszę jakieś głupstwo.

— A cóż innego robisz w tej chwili — sarknął Mjusow.

Starzec, milcząc, przyglądał się obydwom.

— Tak i mnie się zdaje, i wiesz, Piotrze Aleksandrowiczu, odrazu czułem, że to opowiadanie moje wcale nie na miejscu; czułem też, że ty mnie pierwszy zrobisz z tego powodu uwagę. Cóż robić! To już moje nieszczęście, wasza świątobliwość, że mi się żarty nie udają. Taki już urodzony pajac i błazen ze mnie, wasza świątobliwość, ale robię wszystko w najlepszej myśli. Chociaż kto wie, czy nie siedzi we mnie jaki dyabeł i to podlejszego gatunku, bo porządniejszy by też sobie obrał inną kwaterę. Tylko nie ciebie, Piotrze Aleksandrowiczu, bo tyś także nieosobliwa kwatera. Za to ja wierzę w Boga. Nie tak, jak ów filozof Diderot. Czy słyszeliście, świątobliwy ojcze, o filozofie Diderocie, który na dworze carowej Katarzyny spotkał się z metropolitą Platonem i powiedział mu prosto z mostu: „Niema Boga!” na co czcigodny metropolita podniósł rękę ku niebu, mówiąc: „powiedział głupiec w sercu swojem: nie masz Boga”. Jak to posłyszał Diderot, wnet nosa spuścił na kwintę i jak zacznie wołać: „Wierzę już! wierzę! I chrzest święty przyjmę!” Ochrzcili go też natychmiast. Księżna Daszkowa podawała go do chrztu, a Potemkin był ojcem chrzestnym.

— Fedorze Pawłowiczu! To już zaczyna być nie do zniesienia! Wiesz przecie doskonale, że w tej głupiej anegdocie niema ani słowa prawdy. Pocóż te błazeństwa!? — drżącym z gniewu głosem przemówił Mjusow.

— I ja to samo myślałem. A nawet, starcze święty, przyznać się muszę, że ten dodatek o chrzcie Diderota sam w ostatniej chwili wymyśliłem. Co się jednak tyczy tego, że bezbożny Diderot zaprzeczał istnienia Boga, za co go czcigodny Platon nazwał głupcem, to opowiadanie to słyszałem ze 20 razy, kiedym jeszcze sługiwał po domach szlacheckich, dobijając się chleba. Nawet twoja ciotka, Piotrze Aleksandrowiczu, opowiadała mi to jakie cztery razy.

Mjusow zerwał się z krzesła i chodzić zaczął po pokoju, do najwyższego stopnia wzburzony. Czuł, że gniewając się, staje się śmiesznym, ale nie umiał zapanować nad sobą. Wistocie, to, co się działo w tej chwili w celi starca, wyglądać musiało dziwnie, potwornie prawie, wobec nastroju, jaki tu zwykle panował teraz i dawnymi jeszcze czasy, za poprzednich starców. Wszyscy prawie, którzy otrzymywali tu wstęp, wchodzili zwykle z uczuciem, że udzielona im jest wielka łaska. Wielu z nich padało na kolana i pozostawało w tej postawie przez cały czas posłuchania. Wielu, należących do wyższych sfer towarzystwa, wielu uczonych, a nawet niereligijnych ludzi, skoro raz przekroczyli progi tej celi, choćby jedynie przez ciekawość, uważali za pierwszy swój obowiązek zachowywać się tu z jaknajwiększym szacunkiem i delikatnością, tembardziej, że nie brano tu żadnej zapłaty. Z jednej strony dawano tu miłość i współczucie, z drugiej przychodzący tu goście przynosili ze sobą skruchę i żal, lub też gorące pragnienie rozwikłania jakiejś zawiłości duchowej lub życiowej. To też niewłaściwe i błazeńskie postępowanie Fedora Pawłowicza musiało wywrzeć na obecnych bardzo niemiłe wrażenie. Dwaj ojcowie zakonnicy nie wyrzekli ani słowa, czekając co powie starzec, ale widać było, że z trudnością zachowują spokój. Alosza był prawie blizki płaczu i spuścił głowę, unikając wzroku obecnych. Dziwiło go mocno, że brat jego, Iwan, który jeden tylko miał wpływ na ojca, nie probuje go powstrzymać. Ten jednak siedział nieruchomy, ze spuszczonemi oczami, zachowując się tak obojętnie, jakby był człowiekiem zupełnie obcym.

Na Rakitina (seminarzystę) nie śmiał nawet Alosza spojrzeć. Wiedział aż nadto dobrze, co myśli tamten. (Co prawda, jeden Alosza w całym klasztorze znał istotny sposób myślenia tego obiecującego młodzieńca).

— Przebaczcie mi ojcze, — zaczął Mjusow, zwracając się do starca — a przedewszystkiem nie posądzajcie mnie, proszę, o jakikolwiek współudział w tych nieprzyzwoitych żartach. Zbłądziłem chyba tem jedynie, żem mógł choć na chwilę uwierzyć, że Fedor Pawłowicz dotrzyma danego słowa, a przepraszam za to głównie, że przybyłem tu w towarzystwie takiego człowieka... — Nie mógł skończyć, tak był wzburzony i zamierzał już opuścić zebranie.

— Proszę, uspokój się pan — przemówił starzec, i powstawszy z miejsca, zbliżył się do Mjusowa, a ująwszy go za ręce, posadził go znów na krześle. — Proszę bardzo, abyś pan i nadal został moim gościem, proszę bardzo, — poczem z ukłonem wrócił na swoją kanapkę.

— Powiedz, wielki starcze, czy to może moja obecność jest tu zbyteczna? — zawołał Fedor Pawłowicz, chwytając się obiema rękami za poręcz krzesła z takim ruchem, jakby je miał za chwilę cisnąć w przestrzeń, — może to moja jest wam nie miła?

— Najuprzejmiej proszę, abyś się pan niczem nie krępował. Bądź pan zupełnie, jak u siebie w domu, a przedewszystkiem nie wstydź się pan samego siebie, bo z tego wszystko złe wynika.

— Zupełnie, jak u siebie w domu? to wiele, bardzo wiele. Najserdeczniej dziękuję i zgadzam się z wdzięcznością. Chociaż, ojcze błogosławiony, to trochę z waszej strony ryzykowne, wyzywać mnie na to „u siebie w domu”, ostrzegam przez życzliwość. Proszę nie zapominać, że pogrążony jeszcze jestem w mroku grubej nieświadomości, chociaż niektórzy chcieliby przedstawić mnie, jako rozmyślnego grzesznika. To do ciebie piję, Piotrze Aleksandrowiczu. Dla was zaś, najświatlejsza istoto, czuję tylko zachwyt i uwielbienie. Wy, starcze święty, przeniknęliście mnie do wnętrza. Ja wistocie wstydzę się samego siebie i z tego wszystko złe wynika. Gdy wchodzę między ludzi, to z góry jestem przekonany, że każdy uważać mnie będzie za błazna, wtedy też zaczynam umyślnie wyprawiać błazeństwa, dla pokazania, że nie dbam o ich opinię, bo kto wie, czy ci, co mnie potępiają, nie są sto razy podlejsi odemnie. Gdybym wiedział, że są tacy, którzy uważać mnie chcą za porządnego człowieka, jaki ja byłbym porządny! jaki uczciwy!

Mówiąc to, rzucił się nagle na kolana i wołał, złożywszy ręce jak do modlitwy:

— Nauczycielu! co mam robić, by wejść na drogę poprawy?!

Trudno było istotnie poznać, czy drwi znowu, czy jest naprawdę wzruszony.

Starzec spojrzał na niego z uśmiechem.

— Sam pan przecie wiesz, co trzeba robić; rozumu ci przecie nie brak. Trzeba pozbyć się pijaństwa i oduczyć się niewstrzemięźliwości w mowie; trzeba się wyrzec rozpusty, a przedewszystkiem chciwości grosza. Pozamykaj pan te siedliska pijatyki, któreś pan pozakładał, jeżeli nie wszystkie, to choć dwa lub trzy szynki, a przedewszystkiem staraj się pan nie kłamać.

— Jak np. o Diderocie?

— Nie, nie o to chodzi. Nie kłam pan przedewszystkiem sam przed sobą. Człowiek, okłamujący samego siebie, zaczyna wreszcie wierzyć własnym kłamstwom i z czasem dochodzi do tego, że już nigdzie, ani w sobie, ani w drugich, prawdy nie widzi. Ztąd traci szacunek dla siebie i dla drugich, a co za tem idzie, traci i miłość. Że zaś trudno jest żyć bez miłości, oddaje się dla zagłuszenia grubym namiętnościom, prowadzącym do zezwierzęcenia. Człowiek, okłamujący sam siebie, sam siebie też krzywdzi. Wymyśla krzywdy i obrazy, których jakoby od ludzi doznał, i wydyma je do olbrzymich rozmiarów, robiąc chętnie z muchy wołu. Co więcej, to poniżenie sprawia mu szczególniejszą przyjemność, polegającą na kłamstwie i wewnętrznej rozterce. Ale wstańże pan, proszę bardzo. Przecież to, co pan robisz w tej chwili, jest także kłamstwem.

— Święty człowieku! — zawołał Fedor Pawłowicz — pozwól mi ucałować twą rękę! — to mówiąc, podskoczył szybko i ucałował szczupłą rękę starca. — Masz słuszność we wszystkiem. Istotnie, szczególniejsza to przyjemność poniżać się samemu i przedstawiać w najgorszych barwach. Ja też uprawiałem ten zwyczaj do ostatnich granic, ale robiłem to głównie dla estetyki, dla piękna. Bo o jednem zapomniałeś tylko, wielki starcze, że to pięknie, bardzo pięknie wygląda... być skrzywdzoną ofiarą. Kłamałem też wistocie całe życie, co dzień i co godzina. Kłamstwem jestem, jak wiadomo i ojcem kłamstwa, t. j. chciałem powiedzieć synem kłamstwa. (Nie jestem wogóle silny w cytatach). Tylko, aniele miły! tak, jak o Diderocie, to przecie można, Diderotowi to przecie nie zaszkodzi. Co innego, gdyby to komu szkodę przyniosło. Ale! ale! wielki starcze! o mało nie zapomniałem. Miałem tu być już trzy lata temu, dla rozjaśnienia pewnych wątpliwości. Tylko, proszę nie pozwól, wasza świętobliwość, aby mi Piotr Mjusow przerwał. Czy to prawda, ojcze, że jest opowiadanie w „żywotach świętych” o jednym męczenniku, który będąc ścięty, podjął głowę swoją i ucałował ją z miłością, a potem szedł długi czas jeszcze, obsypując ją pocałunkami?...

— To nieprawda — odparł starzec.

— Niema nic podobnego w „żywotach świętych”, któż był ten męczennik? — spytał ojciec bibliotekarz.

— Nie znam jego imienia, nic nie wiem, oszukano mnie widocznie, to Piotr Aleksandrowicz, ten sam, co rozgniewał się za Diderota, opowiedział mi tę bajkę.

— To nieprawda, nigdy ci tego nie opowiadałem. Wogóle przecież nie rozmawiam z tobą — zaprotestował Mjusow.

— Nie mówiłeś wprawdzie bezpośrednio do mnie, ale opowiadałeś tę historyę na cały głos w jednem towarzystwie. Było to trzy lata temu. Pamiętam doskonale, bo to niedorzeczne opowiadanie zachwiało we mnie wiarę, Piotrze Aleksandrowiczu. Nie domyślałeś się tego wówczas, ale ja, powróciwszy do domu, stałem się niedowiarkiem i odtąd wiara moja wciąż szwankuje. Tak, tak, Piotrze Aleksandrowiczu, tyś jest pierwszą przyczyną moralnego mego upadku.

Fedor Pawłowicz mówił bardzo patetycznie. Nikt, oczywiście, nie brał na seryo odegranej przez niego komedyi. Mimo to, Mjusow rozgniewał się.

— Co za niedorzeczność! — zawołał. — Ile słów, tyle niedorzeczności. Mogłem to kiedyś opowiadać, w żadnym razie tobie. Sam już nie pamiętam, gdzie to słyszałem, w Paryżu, zdaje się, od jednego Francuza. Był to człowiek uczony, który długo bawił w Rosyi i badał jej statystykę; wyczytał to, jakoby, w naszych „żywotach świętych”. Nie sprawdzałem nigdy tego faktu, nie mam zamiaru sprawdzać; powiedziało się coś bez myśli, przy stole; bo to było przy obiedzie.

— Obiad, przez który straciłem wiarę.

— Cóż mnie obchodzi twoja wiara! — zawołał Mjusow. — Potem dodał z pogardą: — brudzisz wszystko, do czego się dotkniesz.

Starzec wstał nagle.

— Darujcie mi, panowie, że zostawię was na chwilę samych, ale czekają tam na mnie ludzie, którzy przyszli tu przed wami. Wy zaś, panie, — dodał żartobliwie, zwracając się do Fedora Pawłowicza — zapomnijcie o kłamstwie, a wszystko będzie dobrze.

Wyszedł, a z nim Alosza i drugi kleryk, którzy pomogli mu zejść ze schodów. Alosza z przyjemnością opuszczał zebranie, rad, że krewni jego, mimo wszystko, nie ściągnęli na siebie niechęci starca.

Starzec zwrócił się ku galeryi dla pobłogosławienia czekających tam na niego pielgrzymów, ale stary Karamazow zatrzymał go jeszcze przy drzwiach.

— Święty człowieku! — zawołał z przejęciem — pozwól mi raz jeszcze ucałować twą rękę! Tak, widzę teraz, że można mówić swobodnie w twojej obecności, że można żyć przy tobie. Myślicie może, że ja zawsze wyprawiam takie błazeństwa? Robiłem to dziś umyślnie dla wypróbowania waszej świętości. Chciałem wiedzieć, czy znajdzie się miejsce dla ukorzenia mego wobec wielkości waszej. Ale teraz poznałem, że można z wami żyć, odtąd zatem milczeć będę jak grób i nie powiem ani słowa aż do końca naszej wizyty. Macie na to moje słowo. Teraz ty, Piotrze Aleksandrowiczu, masz głos, jesteś panem sytuacyi, na całych dziesięć minut.

______________

WIERZĄCE BABY.

Na dole, w galeryi, zbudowanej na zewnątrz pustelni, oczekiwało już około dwudziestu kobiet wiejskich. Prócz nich czekała jeszcze na starca pani Chachłakow z córką, właścicielka ziemska z okolic Charkowa. Panie te umieszczono w osobnej rozmównicy, przeznaczonej dla dam z wyższego towarzystwa. Matka młoda, jeszcze ładna, wytwornie ubrana kobieta, o bladej cerze i prawie zupełnie czarnych oczach, była już od pięciu lat wdową, mimo, że liczyła dopiero lat 33. Córka jej, czternastoletnia dziewczynka, miała nogi sparaliżowane. Od sześciu miesięcy nie mogła chodzić i wożono ją w fotelu. Bardzo ładna, chociaż wychudzona skutkiem choroby, uśmiechała się wciąż, a z jej oczu wielkich i ciemnych, ocienionych długiemi rzęsami, przeświecała dziecięca pustota. Matka miała zamiar wywieźć ją za granicę dla przeprowadzenia kuracyi, ale interesa majątkowe zatrzymywały ją jeszcze na miejscu. Przed trzema dniami poznały obie poraz pierwszy starca Zosimę, a dziś przybyły znowu, prosząc usilnie, aby im było wolno oglądać raz jeszcze wielkiego „uzdrowiciela”. Prócz nich, oczekiwał także na starca zakonnik, przybyły z jednego z odleglejszych klasztorów, dla otrzymania błogosławieństwa starca.

Starzec poszedł najpierw do wieśniaczek. Ujrzawszy go, tłoczyć się poczęły tłumnie dokoła schodów, oddzielających dolną galeryę od pustelni. Starzec zatrzymał się na najwyższym stopniu, włożył na siebie stułę i błogosławił klęczące kobiety.

Najpierw przyprowadzono przed niego t. zw. „klikuszę” (rodzaj opętanej), która, ujrzawszy starca, wydawać zaczęła przeraźliwe krzyki i zanosiła się od łkania, drżąc na całem ciele. Starzec przykrył jej głowę stułą i odmówił nad nią krótką modlitwę, poczem chora uspokoiła się natychmiast.

W dzieciństwie widywałem nieraz po wsiach podobne kobiety, t. zw. „klikusze”. Widziałem sam, jak wprowadzano je do cerkwi wyjące, jak psy, i jak uspokajały się przed ołtarzem, na czas jakiś przynajmniej. Dziwiło mnie to bardzo i przerażało. Ale panowie obywatele wiejscy, a także moi nauczyciele miejscy, upewniali mnie, że to wszystko było udaniem i że mniemane chore uchylały się w ten sposób od pracy, że wreszcie surowe obchodzenie się jest najskuteczniejszym środkiem na tego rodzaju zmyślone choroby. Znacznie później dopiero dowiedziałem się ze zdziwieniem, że niema w tem najmniejszego oszukaństwa i że jest to ciężka i aż nadto rzeczywista choroba nerwowa, bardzo rozpowszechniona wśród rosyjskich wieśniaczek. Choroba ta jest jednym więcej dowodem, w jak nieznośnych warunkach żyją nasze wiejskie kobiety, a jest zwykle skutkiem oddawania się ciężkiej pracy, zbyt wcześnie po uciążliwych chorobach porodowych, odbywanych bez pomocy lekarza, lub też wynika z ciężkich zmartwień, ze złego obchodzenia się i z wielu innych rzeczy, których niektóre temperamenta kobiece zupełnie znieść nie mogą. Co się tyczy natychmiastowego uzdrowienia w kościele, które, mówiąc nawiasem, uważane zwykle bywa przez wielu za klerykalną komedyę, jest to prawdopodobnie zupełnie naturalne zjawisko. Baby, przyprowadzające chorą i ona sama, wierzą najmocniej, że duch nieczysty, powodujący jej opętanie, ustąpi natychmiast w miejscu świętem. Oczekiwanie cudu, i to cudu pewnego, musi z konieczności wywołać silne wstrząśnienie w nerwowym ustroju psychicznie chorej kobiety, to też w chwili spełnienia obowiązujących obrządków następuje reakcya, która staje się istotnie przyczyną cudu. Tak się też stało i teraz, zaledwo starzec przykrył głowę chorej stułą i odmówił nad nią przepisane modlitwy.

Wszystkie prawie Kobiety, obecne cudownemu uleczeniu, płakały ze wzruszenia, jedne cisnęły się dokoła starca, chcąc przynajmniej ucałować jego suknie, inne szeptały pacierze. Pobłogosławił je wszystkie, a z niektóremi zamienił słów kilka.

Uleczoną „Klikuszę” znał on już dawniej, przyprowadzano mu ją bowiem nieraz dla uspokojenia gwałtownych ataków, zauważył jednak kilka kobiet, przybyłych z odleglejszych okolic.

— Wy zdaleka? — przemówił do nie starej jeszcze kobiety o wyglądzie alkoholiczki, której twarz była już nie opalona, a wprost czarna od słońca. Kobieta klęczała, zapatrzona nieruchomo w starca, a w oczach jej widniała ekstaza.

— Oj! zdaleka! ojcze ty mój, zdaleka! trzysta wiorst ztąd; oj, bardzo zdaleka! — powtarzała, kiwając miarowo głową i przewlekając śpiewnie wyrazy.

Smutek ludu bywa najczęściej cierpliwy i zamknięty w sobie. Niekiedy jednak, zwłaszcza u kobiet, wylewa się on potokiem łez i użaleń, a nie należy sądzić, aby smutek taki lżejszy był do zniesienia od milczącego. Jest to ból, który odrzuca pociechę i karmi się sam sobą, nieutulone zaś zawodzenia rozraniają jeszcze bardziej cierpienie.

— Jesteście zapewne mieszczanką? — mówił dalej starzec, wpatrując się w nią ciekawie.

— Z miasta jesteśmy, ojcze ty mój, aleśmy chłopi. Do was tu przyszłam, ojcze mój. Słyszeli my o tobie. Pochowałam ja syneczka mego, dzieciątko moje, a teraz chodzę i do Boga się modlę. Byłam już we trzech klasztorach, to mi wszędzie mówili: „Tam idź, Nastusiu”, tam, do ciebie znaczy, ojcze. To i przyszłam; wczoraj do cerkwi, dziś tu.

— Po kim płaczesz?

— O syna mego płaczę, ojcze ty mój, o niego się smucę, o mego syna! Trzy latka mu już było i trzy miesiące, a był ostatni. Mieliśmy ich trzech, Nikitiuszka i ja, ale nie chowają się nam dzieci, nie chowają. Tamtych nie tak jeszcze było żal, ale tego ostatniego... zapomnieć nie mogę. Ciągle mi się zdaje, że jest przy mnie, ani odejdzie. Patrzę na koszulki jego, na trzewiczki i płaczę. Porozkładałam naokoło siebie wszystko, co było jego, do czego się dotykał, patrzę na to, patrzę i... płaczę. Powiedziałam Nikitiuszce (to mój mąż tak się nazywa): „Puść mnie z domu, pójdę po miejscach świętych.” „Mój” jest dorożkarzem i nie jesteśmy wcale biedni, ojcze, o nie. Mamy konie własne i wózki i powóz. Ale co nam z tego? Mój Nikitiuszka już i pić zaczyna, pijał on i dawniej, ale nie tyle. A teraz wciąż, jak tylko z domu wyjdę. Alboż ja teraz dbam o niego? Już trzy miesiące jakem z domu odeszła. Nic mi już dziś nie w głowie, nic mi się nie chce, wszystko już dla mnie skończone, wszystko, wszystko.

— Słuchajcie, matko — rzekł starzec. — Jeden wielki święty spotkał kiedyś w kościele taką, jak ty, matkę, płaczącą także po jedynem dziecku, które jej Bóg zabrał. „Czyż nie wiesz o tem — rzekł święty — że prośby i modlitwy małych, niewinnych dzieci znajdują zawsze posłuch u Boga ponad wszystkiemi innemi? Panie — mówią one — i pocóż nam było dawać życie, skoroś je zaraz odebrał? — i proszą i modlą się tak usilnie, że Bóg daje im miejsce między aniołami. Nie płacz więc, kobieto, bo dziecko twoje jest aniołem przed Panem.” Tak mówił święty, który nie mógł kłamać. Tak też i twój synek, matko, stoi teraz przed obliczem Pana, pełen wesela i modlący się za ciebie.

Kobieta słuchała go, nie podnosząc głowy, i westchnęła ciężko.

— To samo powiada i mój Nikitiuszka, żeby mnie pocieszyć: „Nie płacz! — powiada — głupia! i czego płakać? Nasz jest u Pana Boga i śpiewa z aniołami.” Mówi tak, żeby mnie pocieszyć, ale sam przecież płacze tak samo jak i ja. Widzę ja to dobrze, to też mówię do niego: wiem ja dobrze, Nikitiuszka, że nie może on być gdzieindziej, jak tylko w domu Bożym. Ale tu go niemasz, niema go tu między nami. Gdybym go mogła zobaczyć choć raz jeden, jedyny, jak ugania po podwórzu, wołając tym swoim głosikiem: „mamo! gdzie ty?” Gdybym choć raz mogła posłyszeć te jego małe nóżki, któremi tak prędko śmigał, gdy biegł do mnie przez izbę; wcisnęłabym się gdzie w kącik i słowabym nie rzekła, żebym go tylko widzieć mogła. A tu nic i nic! Oto paseczek jego — mówiła, wydobywając z za stanika szychowy pasek, — a jego niema już i nie obaczę go... i nie posłyszę nigdy już, nigdy...

Ukryła twarz w dłoniach, wybuchając nanowo łkaniem, a łzy płynęły jej przez palce.

— Oto Rachel starożytna opłakuje dzieci swe i pocieszyć się nie może — rzekł starzec. — Taki już los na ziemi was, matek. Płacz więc, płacz, i nie szukaj pociechy, nie trzeba nawet, abyś jej szukała. Ale ile razy płaczesz, wspomnij sobie, że syn twój jest między aniołami i patrzy na ciebie z wysokości Niebios i raduje się łzami twemi, które pokazuje Panu. Długo jeszcze, długo trwać będzie ten wielki macierzyński płacz twój, a łzy twoje staną się jako rosa oczyszczająca, która zmyje wszystkie grzechy twoje. Modlić się będę za spokój duszy synka twojego. Jak mu było na imię?

— Aleksy, ojcze mój.

— Ładne imię. Modlić się więc będę za duszę sługi Bożego, Aleksego.

— Tak, tak; sługi Bożego Aleksego.

— Wielki to był święty, święty Aleksy. Modlić się też będę do niego, aby zmniejszył twój smutek, i o zdrowie dla męża twojego. Ale pamiętaj, że to grzech opuszczać męża; wracaj do niego i miej o nim staranie. Synek twój patrzy na was z nieba i widzi, żeś ty ojca jego rzuciła...

Słuchaj jeszcze, co ci powiem. Albo twój syn przyjedzie tu wkrótce, albo napisze do ciebie. Słuchaj i wierz. Syn twój żyje, ja to mówię.

— O! ty ukochanie nasze. Niech cię Bóg błogosławi, dobroczyńco nasz, który modlisz się za nami i grzechy nam odpuszczasz.

Tymczasem starzec zwrócił uwagę na młodą wieśniaczkę, której oczy świeciły w tłumie chorobliwym blaskiem.

— Ty z czem przyszłaś, córko moja?

— Rozgrzeszenia proszę dla grzesznej duszy mojej — przemówiła cicho i bez pośpiechu, poczem uklękła i pokłoniła mu się do nóg.

— Zgrzeszyłam, ojcze! i boję się grzechu mego!

Starzec usiadł na najniższym stopniu schodów, kobieta zbliżyła się do niego, nie wstając z klęczek.

— Wdowa ja od trzech lat — zaczęła półszeptem, jakby wzdrygając się sama przed sobą. — Źle mi było za mężem, stary był, bił mnie wciąż. Aż zasłabł i leżał chory. Wtedy myślę, wstanie i znów bić będzie — i pomyślałam...

— Czekaj — przerwał starzec, i przybliżył usta do szepczących warg.

Spowiedź kończyła się cicho, tak, że nic już prawie niebyło można dosłyszeć.

— To już trzeci rok? — spytał starzec.

— Trzeci rok. Z początku myślałam, że to nic, a teraz chora jestem z tej zgryzoty.

— Zdaleka?

— Pięćset wiorst ztąd, ojcze.

— Mówiłaś na spowiedzi?

— Mówiłam już dwa razy.

— I dostałaś rozgrzeszenie?

— Dostałam, ale i tak boję się, umierać się boję.

— Nie bój się, niczego się nie bój, Bóg przebaczy ci wszystko, bylebyś tylko miała szczerą skruchę. Niema na całej ziemi takiego grzechu, któregoby Bóg nie chciał przebaczyć tym, co naprawdę żałują. Człowiek nie może popełnić grzechu tak ciężkiego, któryby przewyższył miłosierdzie Boże. Pamiętaj, córko, że Bóg kocha ciebie tak, jak sobie nawet tego wyobrazić nie możesz, pomimo grzechu twego, a nawet dla twego grzechu, jeśli go szczerze żałować będziesz. Więcej jest przecie w niebie radości z jednego nawróconego grzesznika, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych. Przestań się bać. Tylko bądź dobra dla ludzi, krzywdy przebaczaj; nieboszczykowi też daruj w sercu wszystko, co ci kiedy złego zrobił. Pogódź się z nim w duchu. Kto żałuje, ten kocha, a kto kocha, ten już jest człowiekiem Bożym. Miłość odkupuje wszystko i wszystko zbawia. Jeżeli tu ja, człowiek grzeszny, jak i ty, ulitowałem się nad tobą, to cóż dopiero Bóg. Miłość, to skarb taki drogocenny, że okupić nią można nietylko własne, ale i cudze grzechy. Odejdź w pokoju, córko, i nie lękaj się.

Przeżegnał ją trzy razy, potem zdjął z siebie medalik i zawiesił go na jej szyi. Następnie wstał i spojrzał z uśmiechem na zdrową, tęgą babę, z tłustym dzieciakiem na ręku.

— Przychodzę z Wyszyhory, ojcze.

— To o sześć wiorst ztąd, ciężko wam było dźwigać dzieciaka tyle drogi, a czego wam potrzeba?

— Przyszłam choć popatrzeć na ciebie, ojcze. Bywałam ja już tutaj, aleś ty zapomniał, krótką masz pamięć, że mnie nie pamiętasz. Powiadali u nas, żeś ty chory; „pójdę, myślę, obaczyć sama, jak tam z nim.” To i przyszłam. Jaki ty tam chory? jeszcze i dwadzieścia lat pożyjesz z Bożą pomocą. Mało to za ciebie modli się ludzi?

— Bóg ci zapłać, córko moja.

— Mam tu i prośbę do ciebie, ojcze, ot niewielką. Przyniosłam sześćdziesiąt kopiejek, daj ty je, ojcze, komu biedniejszemu odemnie. Zaraz sobie pomyślałam. „Najlepiej jemu oddam, on już tam będzie wiedział, kto najpotrzebniejszy.”

— Bóg ci zapłać za serce twoje, dobra jesteś, miłuję cię, więc i zrobię, jak prosiłaś. A to twoje dzieciątko, chłopiec to? czy dziewczyna?

— Dziewczyna, ojcze miły, Elżbietka jej na imię.

— Niech was Bóg błogosławi obie, ciebie i twoją Elżbietkę. Zostańcie z Bogiem, matko. Bądźcie zdrowe wszystkie moje owieczki.

Pobłogosławił wszystkich i pokłonił się im nizko.

______________

IV.
NIEWIERZĄCA DAMA.

Pani Chachłakow, obywatelka wiejska, która była obecna całemu temu przyjęciu, płakała cicho, ocierając łzy chusteczką. Była to dama światowa, ale przytem bardzo uczuciowa i dobra z natury. Gdy starzec zbliżył się wreszcie do niej, przyjęła go z zachwytem.

— Boże mój! ileż rozkoszy doznałam, patrząc na tę cudowną scenę...

Wzruszenie przerywało jej mowę.

— Och! rozumiem teraz, dlaczego lud tak was kocha, ojcze! Ja także kocham lud, bo i jakże tu nie kochać tego naszego dobrego, pięknego, wielkiego ludu.

— Pani życzyła sobie raz jeszcze mówić ze mną. Jakże zdrowie córki pani?

— O tak, pragnęłam gorąco widzieć was raz jeszcze, ojcze. Gotowa byłam czekać trzy dni na klęczkach pod waszem oknem, byleby tylko dostąpić szczęścia obcowania z wami. Przyjechałyśmy tu obie z córką, aby wyrazić wam naszą bezgraniczną wdzięczność za cudowne uzdrowienie. Uzdrowiliście moją Lizę krótką waszą modlitwą i dotknięciem rąk waszych. Przybyłyśmy więc tu, aby ucałować raz jeszcze te ręce czcigodne i podziękować wam.

— Przecież, jak widzę, córka pani nie chodzi jeszcze o własnych siłach. Gdzież jest więc uzdrowienie?

— Ale gorączka w nocy ustała zupełnie od czwartku, a przytem i nogi mniej są obrzęknięte — przerwała nerwowo dama.

— Dziś rano wstała zdrowa, spała całą noc, popatrzcie tylko ojcze jakie ma rumieńce, jak jej oczka świecą. Wpierw płakała ciągle, a teraz się śmieje, wesoła zadowolona. Dziś kazała się koniecznie postawić na nogi i stała całą minutę bez niczyjej pomocy. Posłałam po naszego doktora Werzenschube, a ten wzrusza ramionami i powiada, że nic nie rozumie. Jakże tu nie dziękować wam, ojcze? jak nie okazać wdzięczności? Podziękujże, Liza, podziękuj!

Śliczna twarzyczka Lizy przybrała nagle wyraz poważny, podniósłszy się z wysiłkiem na krześle, złożyła obie ręce, patrząc dziękczynnie na starca, nie wytrzymała jednak długo i roześmiała się serdecznie.

— To z niego! to z niego! — wołała, pokazując na Aloszę, zażenowana niby, że nie umiała utrzymać powagi.

Ktoby spojrzał uważnie na twarz Aloszy, stojącego o parę kroków za starcem, dostrzegłby nagły rumieniec i przelotny błysk oczu, które natychmiast spuścił.

— Ona ma do pana polecenie, — przemówiła pani Chachłakow, podając Aloszy rękę, opiętą w elegancką rękawiczkę.

Starzec obejrzał się i spojrzał uważnie na Aloszę, który tymczasem zbliżył się do Lizy. Dziewczynka zrobiła bardzo ważną minę.

— Katarzyna Iwanówna przysyła to panu przezemnie — rzekła, podając Aloszy elegancki bilecik. — Przytem prosi ona pana, żebyś pan do niej przyszedł i to jaknajprędzej, tylko proszę się nie wymawiać i przyjść koniecznie.

— Katarzyna Iwanówna chce mnie widzieć? i pocóż to? — szepnął Alosza, na którego twarzy odbiło się zakłopotanie.

— To z powodu Dymitra Fedorowicza, — objaśniła szybko pani Chachłakow. — Katarzyna Iwanówna powzięła jedno postanowienie, co do którego postanowiła się pana poradzić. Nie wiem dobrze, o co to chodzi, wiem tylko, że pragnie, aby się to stało jaknajprędzej. Powinien pan pójść tam koniecznie, to nawet chrześcijański obowiązek.

— Raz ją tylko w życiu widziałem — tłómaczył się Alosza.

— To taka piękna, taka niepospolita dusza, niezwykła chociażby już cierpieniem swojem. Pomyśl pan tylko, ile już przeniosła, a ile jeszcze przenieść musi, to okropne! okropne!

— Więc dobrze, przyjdę, — rzekł Alosza, przebiegłszy oczyma zagadkowy bilecik, w którym prócz usilnej prośby o przybycie nie było żadnych wyjaśnień.

— Ach! jak to ładnie będzie ze strony pana, — zawołała Liza z przejęciem. — A ja myślałam, że pan nie zechce przyjść. Mówiłam mamie, nie przyjdzie napewno, on myśli o swojem zbawieniu. Jaki pan dobry! kochany! jak się cieszę, że mogę to panu powiedzieć.

— Liza! — strofowała ją matka, uśmiechając się przytem mimowoli.

— To i do nas proszę przyjść, Aleksy Fedorowiczu. Pan nie chce u nas bywać, tymczasem Liza, mówiła mi już dwa razy, że tylko przy panu czuje się dobrze.

Alosza podniósł zdziwione oczy i zarumienił się znów, nie wiedzieć czego, poczem uśmiechnął się mimowoli. Starzec nie zważał już na niego, zajęty rozmową z braciszkiem zakonnym, przybyłym z odległego klasztoru, gdzieś aż z Oboszka. Była to natura prosta, o pojęciach ciasnych, ale wiarę miał silną i upartą. Starzec pobłogosławił go i zaprosił na dłuższą rozmowę do celi.

— Jakim sposobem zdołacie sprawiać takie cuda, — pytał z przejęciem braciszek, myśląc o uzdrowieniu Lizy.

— Mówiłem już o tem poprzednio. Przedewszystkiem, polepszenie zdrowia nie jest jeszcze uleczeniem, przytem mogły się do tego przyczynić inne jeszcze powody. Jeżeli zresztą było coś, to tylko z woli Bożej, bo nic się bez woli Bożej nie dzieje. Odwiedźcie mnie, proszę, dziś jeszcze — dodał starzec, zwracając się do braciszka — czasu już mam niewiele, bo chory jestem i dni moje są policzone.

— O nie! nie! Bóg uchowa was długo jeszcze — wołała pani Chachłakow. — Zresztą nie wyglądacie wcale na chorego, ojcze, przeciwnie, zdrowo i wesoło.

— Istotnie, czuję się dziś daleko lepiej, ale wiem, że to chwilowe, znam swoją chorobę i wiem, że uleczoną być nie może. W każdym razie cieszy mnie to bardzo, że wyglądam wesoło, bo Bóg stworzył nas dla szczęścia i kto się czuje w pełni szczęśliwy, ten może śmiało o sobie powiedzieć, że spełnia swój obowiązek i wykonywa przykazania Boże. Wszyscy ludzie sprawiedliwi, męczennicy i święci byli weseli.

— Ach, jak wy to pięknie mówicie, ojcze! takie śmiałe, piękne słowa, choć na kamieniu ryć. Ale mimo to szczęście! szczęście! i gdzież ono? Kto może powiedzieć o sobie, że jest naprawdę szczęśliwy? O! skoro byliście tak łaskawi, ojcze, i dopuściliście raz jeszcze do rozmowy z sobą, to raczcie wysłuchać tego, czego nie odważyłam się wypowiedzieć dotąd, tego, co mnie tak męczy, tak męczy już oddawna.

Mówiąc to, egzaltowana dama złożyła błagalnie ręce, patrząc na starca.

— Cóż to być może?

— Cierpię! ach, cierpię z powodu niewiary.

— Nie wierzy pani w Boga?

— O nie, tegobym nie śmiała pomyśleć, ale przyszłe życie, to taka zagadka, że nikt rozwiązać jej nie może. Posłuchajcie mnie, ojcze, wy, uzdrowicielu duszy ludzkiej, ja nie śmiem żądać, abyście mi bezwzględnie wierzyli, ale daję wam najświętsze słowo, że nie przyszłam tu przez zwykłą ciekawość, bo cierpię doprawdy bardzo i dręczę się wątpliwościami, a niemam do kogo się zwrócić. Boże, co wy sobie o mnie myślicie, ojcze!

I załamała ręce z rozpaczy.

— Niech się pani o to nie troszczy, wierzę najzupełniej w szczerość jej słów.

— O, jakże wam jestem wdzięczna, ojcze! Bo to nieraz zamykam oczy i myślę sobie. Wszyscy niby wierzą, ale zkąd się to wzięło? Podobno wiara pochodzi ze strachu, jakiego doznawał człowiek niegdyś, wobec groźnych zjawisk przyrody, a naprawdę, to tam nic niema. Więc jakże? Mam wierzyć całe życie, a potem umrę i nic, nic po mnie nie zostanie, „tylko zielsko wyrosłe na grobie”, jak powiedział któryś poeta. To okropne! Jak odzyskać wiarę? W dzieciństwie wierzyłam bezmyślnie, mechanicznie, ale dziś potrzebuję dowodów. A jak to dowieść? Przyszłam też do stóp twoich, ojcze, prosić o radę. Bo myślę, że jeżeli opuszczę tę sposobność, to mi już nigdy nikt nic nie powie. Tymczasem widzę, że dla innych ludzi to kwestya zupełnie obojętna, nic ich to nie obchodzi. Mamże jedna dźwigać taki ciężar? jak dowieść? jak dowieść? to zabijające.

— Bezwątpienia, to musi być zabijające. Ale dowieść tego niepodobna. Można się jednak utwierdzić w wierze.

— Jakże to?

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: