- promocja
- W empik go
Bracia Kliczko - ebook
Bracia Kliczko - ebook
Biografia bezkonkurencyjnych ukraińskich pięściarzy, którzy dali się poznać jako zręczni biznesmeni i filantropi, angażujący się w różne projekty charytatywne. Starszy z nich, Witalij, od dawna aktywny politycznie, zasłynął w czasie dramatycznych wydarzeń na kijowskim Majdanie. Wszechstronnie wykształcony, podobnie jak jego brat Wołodymyr, w 2014 oku zwyciężył w walce o fotel mera Kijowa. W barwnej opowieści o słynnych braciach znajdziemy nie tylko kulisy ich bokserskiej kariery, ale również wiele smaczków z ich prywatnego i publicznego życia: wielkie pieniądze, wielką miłość, porachunki gangsterskie, brudną politykę i wydarzenia historyczne, które na zawsze odmieniły ich życie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-951-7 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Muzeum w Wilszanach
Obwód charkowski, jeden z dwudziestu czterech obwodów Ukrainy, położony jest we wschodniej części kraju. Jeżeli ze stolicy obwodu, Charkowa, skierujemy się na północny zachód drogą T-2106, w ciągu kilkunastu minut dojedziemy do położonego w odległości dwudziestu ośmiu kilometrów miasteczka Wilszany w deracziwskim rejonie. Niewiele tu atrakcji dla turystów. Stara drewniana cerkiew pod wezwaniem Świętego Mikołaja z 1753 roku, zabytkowy budynek Banku Ziemskiego z 1912 roku i Szkoła Ziemska z roku 1910. No i jeszcze coś, co zainteresuje głównie wielbicieli boksu, chociaż nie tylko — muzeum braci Kliczków w białym dworku z wielkimi oknami.
Od czasu, kiedy Witalij i Wołodymyr zyskali światową sławę, gromadzi się tam szereg związanych z nimi przedmiotów. Do najcenniejszych eksponatów należą rękawice i bokserskie spodenki, które starszy z braci podarował placówce podczas jednej z wizyt. A także połamane krzesło, na którym usiadł kiedyś Witalij, odwiedzając rodzinne strony. Mebel nie był w stanie utrzymać takiego ciężaru i — podobnie jak jego rywale — padł pod naporem olbrzyma. Tyle że rywale padli pod ciosami pięści, krzesło zaś… wiadomo pod naporem czego. W pierwszej izbie zobaczyć można przedmioty codziennego użytku, ilustrujące życie w czasach, kiedy w miasteczku, właściwie wtedy jeszcze wsi, żyli ich przodkowie.
No właśnie, przodkowie. Dla biografa rzeczą wielkiej wagi jest oprawione w drewniane ramy znajdujące się w muzeum drzewo genealogiczne rodziny Kliczków. Zacznijmy więc tę opowieść od przodków…
Kozacy
Kozakami nazywano ludność naddnieprzańską, która początkowo na okres letni udawała się nad dolny Dniepr, zajmując się łowiectwem i rybołówstwem, a po części i rozbojami przeciwko karawanom kupieckim czy pogranicznym osadom tatarsko-tureckim. Słowo „Kozak” lub „Kazak” według Aleksandra Brücknera jest pochodzenia tatarskiego i „wykłada się jakoby: chudy pachołek, zdobyczy sobie szukając, nikomu poddany, za pieniądze komu chce służy”. Aż do końca XVI wieku „kozactwo” oznaczało zajęcie, a nie status społeczny.
Kozacy nie uznawali nad sobą żadnej zwierzchności feudalnej. Liczyli się tylko z wybranymi przez siebie przywódcami, rekrutującymi się najczęściej z zamożniejszej części kozaczyzny.
Przyjazny Kozak. Antenaci
Do dzisiaj Ukraińcy dumni są ze swego kozackiego pochodzenia. W starych balladach i heroicznych pieśniach sławią Kozaków jako wolnych wojowników i szlachetnych rabusiów. Do kozackiego mitu nawiązuje nawet ukraiński hymn: „Pokażemy, żeśmy bracia, z kozackiego rodu”.
Według rodzinnej legendy kozacki przodek obu mistrzów pięści założył ponad trzysta lat temu chutor niedaleko wspomnianej miejscowości Wilszany. Chutor to odosobniony, najczęściej niewielki punkt osadniczy. Na terenach Polski do pewnego stopnia (w zakresie odosobnienia, rzadziej rozmiarów) chutorowi odpowiadała nazwa „folwark”.
W każdym razie prapradziadek był człowiekiem wesołym i towarzyskim, nudzącym się strasznie w położonej na uboczu posiadłości. Poza tym potrzebował rąk do pracy. Dlatego też, stojąc przy głównym trakcie, zapraszał do siebie przejeżdżających obok jeźdźców i woźniców, zachęcając do osiedlenia się na jego ziemiach. Wołać (zapraszać) po ukraińsku znaczy кликати, a wymawia się je klykaty . Chutor niedługo potem nazwano Klyczkowym, a sam przyjazny Kozak otrzymał nazwisko Klyczko.
***
W końcu założyciel chutoru na pustkowiu znalazł sobie żonę, spłodził z nią dzieci i taki był początek wielopokoleniowej rodziny Kliczków. O tych pokoleniach niewiele wiadomo, aż do czasów Piotra i Anny Kliczków, pradziadków Witalija oraz Wołodymyra. Piotr był skromnym szewcem. Z jego pięciorga dzieci dwoje (Andrij i Fedoria) zmarło z głodu. Jewdocha została podczas okupacji wywieziona na przymusowe roboty do Niemiec. Po wojnie wróciła do domu jako fizyczny i psychiczny wrak. Najstarszy, Fiedor, został przez władzę sowiecką przesiedlony do Kirgistanu. Tam ożenił się z kobietą o imieniu Dunka i… ślad po nim zaginął.
Pozostał Rodion, drugi syn Piotra i Anny, dziadek bokserów, urodzony w roku 1910. Ten z kolei został milicjantem. W latach trzydziestych spotkał mądrą i śliczną Tamarę Jefimownę Etinson, nauczycielkę w wiejskiej szkole. Podobno połączyła ich miłość od pierwszego wejrzenia. Młodzi pobrali się i zamieszkali w rodzinnym domu Tamary, w Smiłej nad Taśminą (dopływem Dniepru). Smiła to obecnie siedemdziesięciotysięczne miasteczko w obwodzie czerkaskim. Teść Rodiona, Jefim Etinson, urodził się w 1887 roku w obwodzie kijowskim, z tego samego rejonu pochodziła jego żona, Rachel Mendelewia (ur. 1887). Do czasu rewolucji bolszewickiej rodzina Rodiona posiadała w Smiłej niewielki młyn. W 1931 roku dwudziestojednoletni dziadek Witalija i Wołodymyra wstąpił dobrowolnie do Armii Czerwonej, a dwa lata później zasilił szeregi NKWD, jako pracownik biura przepustek. Te przepustki wystawiał obywatelom imperium, którzy bez nich nie mogli swobodnie poruszać się po kraju, nawet przekroczyć granic okręgu, w którym zamieszkiwali. „Bądź pochwalona, ojczyzno nasza wolna, przyjaźni ludów dająca nadzieję siło!” — głosiły słowa sowieckiego hymnu.
Służba w NKWD pozwoliła dziadkowi Rodionowi i jego rodzinie uniknąć w znacznym stopniu skutków głodu, jaki rozpętał tam w tym czasie Józef Stalin. Być może właśnie dlatego zasilił szeregi wyżej wymienionej organizacji. Według różnych szacunków przez zbrodniczą decyzję komunistycznych władz, za którą stał sam Józef Stalin, ogółem w latach 1921—1947, wskutek następujących po sobie trzech klęsk głodu (1921—1923, 1932—1933 oraz 1946—1947), życie straciło około dziesięciu milionów mieszkańców Ukrainy. Wywołany kolektywizacją głód spowodował również wiele ofiar poza Ukrainą, na Kubaniu, na Powołżu, w Zachodniej Syberii i w Kazachstanie, nie ulega jednak najmniejszej wątpliwości, że Ukraina zapłaciła za tę klęskę zdecydowanie najwyższą cenę. Świat nie zauważył tego albo też udawał, że nie widzi.
W rezolucji uchwalonej 2 kwietnia 2008 roku Duma Federacji Rosyjskiej sprzeciwiła się uznaniu wielkiego głodu za zbrodnię ludobójstwa.
Wojna
Dziadek Rodion ukończył szkołę podoficerską Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Połtawie i został kierownikiem wydziału przepustek w Perejasławiu Chmielnickim, niewielkim mieście położonym na wschód od Kijowa. Tam w 1938 roku urodził się syn Rodiona, Władimir, tam też wiele lat później, na Uniwersytecie imienia Hryhorija Skoworody, studiowali jego wnukowie: Witalij i Wołodymyr. W archiwach zachował się dokument mówiący o tym, jak to po narodzeniu syna Rodion Kliczko uczcił jego przyjście na świat wielodniowym pijaństwem, w wyniku czego został skazany na dziesięć dni aresztu za niedopełnienie obowiązków.
17 września 1939 roku o godzinie trzeciej rano wojska dwóch frontów, białoruskiego i ukraińskiego, przekroczyły granicę Rzeczypospolitej Polskiej. Celem tej operacji było szybkie opanowanie wschodnich województw Polski po ustaloną w tajnym protokole niemiecko-sowieckim (tak zwanym pakcie Ribbentrop—Mołotow) linię Narwi, Wisły i Sanu. Zgodnie z otrzymanym rozkazem podporucznik NKWD, Rodion Kliczko, udał się na Wołyń, gdzie — zgodnie z zapisem w dokumentach — „w rejonie między Łuckiem a Lublinem brał aktywny udział w przesiedlaniu nacjonalistów i Polaków”.
Wygodne i spokojne życie Rodiona i Tamary zakłócił pewien niewysoki człowiek o wyglądzie starszego kelnera. Nazywał się Adolf Hitler. Jak mówi stare porzekadło: „nosił wilk razy kilka…”. Tuż przed świtem 22 czerwca 1941 roku wojska niemieckie uderzyły na Związek Sowiecki. Rozpoczęła się realizacja długo przygotowywanego przez hitlerowców planu „Barbarossa”. Państwo Stalina było zupełnie nieprzygotowane do wojny, a przynajmniej do wojny z tak potężnym przeciwnikiem.
Po wkroczeniu Niemców rodzina Kliczków przeniosła się do małej wsi pod Kijowem, gdzie Rodion zajął się profesją uprawianą wcześniej przez jego ojca, a mianowicie naprawianiem butów. Nikt nie miał pojęcia o jego wcześniejszej działalności w organach bezpieczeństwa, nikt nie wiedział również, że żona skromnego szewca, Tamara Jefimowna Kliczko, z domu Etinson, była żydówką*. Wkrótce w okolicy pojawiły się specjalne grupy Sicherheitsdienst (SD) i Policji Bezpieczeństwa (Sipo), przeczesując teren w poszukiwaniu ukrywających się synów (i córek) narodu wybranego. Nad rodziną Kliczków zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo…
Pewnego dnia po Tamarę i jej syna, trzyletniego Władimira, który na mocy obowiązującego prawa był również żydem, przyszło dwóch postawnych panów w skórzanych płaszczach. Miny mieli tak smutne, jakby wybierali się właśnie na pogrzeb. Towarzyszyło im kilku uzbrojonych w karabiny żołnierzy. Wdarli się do mieszkania tak nerwowo i błyskawicznie, jakby ścigały ich rozwścieczone wilki. Ci, którzy trzymali karabiny, stali nieruchomo jak posągi, ci w skórzanych płaszczach natomiast zaczęli wywalać wszystko na podłogę. Z szaf, z komód, z łóżek. Sukienki, czapki, buty, ubrania Rodiona, zabawki dziecka. Porozcinali wszystkie sienniki. Szukali pod kredensem, pod łóżkami, pod fotelem. Czego? Powiedzieli, że broni. Znaleźli stary kapiszonowiec Wołodii, przyglądnęli się uważnie, ale rewolwer miał złamaną sprężynę i nie nadawał się do niczego. „Pójdziecie z nami!” — oświadczyli na koniec przerażonej matce. W obozie zbiorczym, do którego spędzono pojmanych żydów i rosyjskich jeńców wojennych, Tamara spotkała swoich rodziców i jednego z braci. Na nich również ktoś doniósł.
Jedyną nadzieją Rodiona pozostali Hiwisi, jak od niemieckiego słowa Hilfswillige (chętni do pomocy) nazywano służących okupantowi skorumpowanych rosyjskich strażników. Czasami można było wykupić od nich jakichś więźniów, chociaż za tego rodzaju usługi pobierali bajońskie sumy. Rodion sprzedał naprędce wszystko, co posiadał, zapożyczył się u sąsiadów, przeprowadził kwestę wśród rodziny. Starczyło tylko na wykupienie żony. Zanim zdołał zebrać resztę potrzebnych pieniędzy, jego syn, teściowie i szwagier zostali rozstrzelani.
Resztę okupacji Tamara Etinson spędziła w chytrze zamaskowanej kryjówce, pod podłogą domu Kliczków, do której jedyne wejście wiodło przez stojący w rogu pokoju wielki kufer. Przeżyła ten potworny czas, lecz właściwie nigdy już nie powróciła do świata żywych. Aż do śmierci prawie nie opuszczała domu, odnosiła się z nieufnością do wszystkich i wszystkiego, nie potrafiła mówić. A może świadomie zrezygnowała z odzywania się, uważając mówienia za niebezpieczne i zdradliwe? Mało chodziła, milczała, ale patrzyła. Może to była jej wolność?
Próbowali różnych rzeczy. Posadzili ją przy maszynie do szycia. Wstała i odeszła. Puszczali jej muzykę z płyt. Sprawiała wrażenie, że nie słyszy. Nie zginęła, ale już nie żyła. Istniała—nieistniała w tym zawieszeniu pomiędzy życiem a śmiercią, w czyśćcu obłąkanych. Pochyliła się, wychudła, sczerniała. Czasami tylko pukała palcami po stole. W ciszy, bo stół nie wydawał odgłosu.
Po wojnie
W listopadzie 1943 roku został wyzwolony Kijów, w styczniu roku następnego wypędzono Niemców ze wsi, w której mieszkali Kliczkowie. Wcześniej jednak, bo 1 grudnia 1943, w walkach z okupantem zginął brat Tamary, podporucznik Anatolij Etinson. Rodion Kliczko ponownie zgłosił się do swojej poprzedniej pracy. 6 marca 1945 roku rejonowy komitet do spraw bezpieczeństwa państwowego wydał mu zaświadczenie, że w czasie okupacji „nie kolaborował ani w żaden inny sposób nie współpracował z okupantem”. Otrzymał awans na podporucznika i objął dawne stanowisko kierownika biura przepustek. W 1947 roku Rodionowi i Tamarze urodził się syn, któremu na pamiątkę zamordowanego przez Niemców dziecka również nadano imię Władimir.
Władze w Moskwie wydały rozporządzenie, zgodnie z którym każdy miał przebywać i pracować w swojej miejscowości. Poruszanie się po kraju było jeszcze bardziej utrudnione niż dawniej, a ludzie musieli podróżować. W tej sytuacji kierownicy biur przepustek stali się osobami niezwykle podatnymi na korupcję. Nie oparł się pokusie i Rodion Kliczko, wydając za odpowiedni ekwiwalent dokumenty upoważniające do podróży. Niektórzy interpretują to w ten sposób, że pomagał biednym ludziom. Niech będzie. Są też tacy, którzy mówią, że chociaż pracował w zbrodniczej organizacji, umiał pozostać człowiekiem odważnym i z zasadami. W każdym razie jakiś „życzliwy” doniósł o tym władzom. W wyniku przeprowadzonego postępowania dziadek Kliczko został zdegradowany, wydalony ze służby i zesłany wraz z rodziną do Kirgizji, a raczej do Kirgiskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej.
Kirgistan — Władimir Rodionowicz, Witalij
Dzisiejszy Kirgistan został podbity przez Rosję w 1864 roku. Po rewolucji bolszewickiej znalazł się pod panowaniem sowieckim, początkowo jako Kara-Kirgiski Obwód Autonomiczny, następnie Kirgiska Autonomiczna Socjalistyczna Republika Sowiecka, a od 5 grudnia 1936 roku jako Kirgiska Socjalistyczna Republika Sowiecka. Niepodległość uzyskał wraz z rozpadem ZSRS, 31 sierpnia 1991 roku.
W Kirgiskiej Socjalistycznej Republice Sowieckiej dorastał syn Rodiona i Tamary, Władimir Rodionowicz Kliczko. Kiedy wydoroślał, wybrał karierę wojskową. Podczas studiów na wyższej uczelni wojskowej poznał śliczną Nadieżdę Uljanowną Bulino. W 1970 roku wstąpił z nią w związek małżeński. Wkrótce potem oboje zamieszkali w miejscowości Biełowodskoje w północnej Kirgizji, dokąd rzucił Władimira rozkaz dowództwa.
Wojskowa baza na obrzeżach Biełowodskoje nazywała się Nikołajewka. Brzydkie, biedne, typowo sowieckie miasteczko, po prostu koszmarne blokowisko otoczone pustymi przestrzeniami gór, oplecione zardzewiałymi rurami.
Dookoła wysokie ogrodzenie, zwieńczone kolczastym drutem. Co kawałek żołnierze, uzbrojeni w automaty Kałasznikowa, patrolujący teren w dzień i w nocy. Oficjalnie pilnowali pułku lotniczego i samolotów. Fakt, że na patrolowanym terenie znajdowały się również rakiety z głowicami jądrowymi, stanowił najściślejszą tajemnicę.
Tam właśnie 19 lipca 1971 roku przyszedł na świat Witalij Kliczko, starszy z bohaterów tej książki.
* Ojciec braci Kliczków był halachicznym żydem. Według zasad judaizmu narodowość dziedziczona jest po matce żydówce, a mama Władimira Kliczki (taty bokserów), Tamara Jefimowna Etinson, była żydówką. Po zaangażowaniu się w działalność polityczną Witalij Kliczko uznał, iż jego image mógłby ucierpieć (sic!) z powodu babci i całkowicie wyrzekł się swych semickich korzeni. Mówi się nawet, iż „UDAR-owcy” czyszczą Internet, skrupulatnie usuwając z sieci wszelkie wzmianki o semickim rodowodzie bokserów… Gdy zaś pojawia się informacja na ten temat, nazywają ją „prowokacją”, aktywnie propagując „stuprocentowo ukraińskie” geny pięściarzy.Rozdział 2
Spartakus. Samoloty
Wiosną 1971 roku w kinach w całym Związku Sowieckim wyświetlano amerykański film Stanleya Kubricka Spartakus, z Kirkiem Douglasem w roli tytułowej i Laurencem Olivierem w roli Marka Krassusa. Nawet stroniący z zasady od wszystkiego, co amerykańskie, Władimir Rodionowicz wybrał się na seans. Film zrobił na nim ogromne wrażenie. Tracki gladiator uosabiał w gruncie rzeczy sowieckiego bohatera, walczącego o wolność i najwyższe ideały, więc jego imię wydało mu się jak najbardziej odpowiednie dla pierworodnego syna. Na szczęście dla przyszłego mistrza pięści zaprotestowała matka. Być może nie spodobały jej się słowa, które Spartakus wypowiadał w filmie tuż przed śmiercią: „Kiedy umiera człowiek wolny, kończy się życie pełne niebezpieczeństw, pełne walki, pełne radości. Ale kiedy umiera niewolnik, kończy się tylko ból”. Być może fakt, że największy nawet bunt nie jest w stanie pokonać silnej i dobrze uzbrojonej armii, a może po prostu imię to wydało jej się zbyt pretensjonalne.
„Kiedy o tym myślę, to jeszcze dzisiaj przechodzą mnie ciarki — wyznał kiedyś dziennikarzom starszy z braci. — Wyobrażacie sobie, jak Michael Buffer wywołuje mnie swoim aksamitnym, głębokim głosem do walki w ringu? «Spartakuuuuuus Klitschko!». Strach nawet myśleć”.
Władimir Rodionowicz był mocno zbudowanym, twardym człowiekiem średniego wzrostu, o twarzy tak posępnej, jakby była częścią sowieckiej polityki odstraszania. Rzadko się uśmiechał. Jego oblicze było tak wyzute z wszelkich emocji, że przypominało maskęZe swoją obsesją porządku, dyscypliny i posłuszeństwa, uosabiał ducha Armii Czerwonej. Imponował niezachwianą wiarą w Związek Sowiecki i jego dominację na świecie. Rzadko bywał w domu, najczęściej wychodził, zanim jego pierworodny zdążył wstać, wracał zaś, kiedy syn już spał.
„Samoloty były dla nas czymś najważniejszym na świecie — wspomina Witalij Kliczko. — Nie te pasażerskie, które na kadłubach miały litery oznaczające nazwiska sławnych konstruktorów IL-juszyn czy TU-polew. Tych nigdy nie widzieliśmy, chyba że na zdjęciach. Samoloty, które znaliśmy i podziwialiśmy, były dużo mniejsze i miały wojskowe oznakowanie. Jak tylko usłyszeliśmy typowy dźwięk silników, stawaliśmy i patrzyliśmy długo w niebo. Najczęściej nadlatywały w grupach, po trzy lub sześć. I dopiero kiedy zupełnie znikały z naszego pola widzenia albo stawały się maleńkimi punktami na horyzoncie, szliśmy dalej.
Mimo że nie mogliśmy stąd widzieć mężczyzn siedzących za sterami ani nie znaliśmy ich imion, czciliśmy ich jak bohaterów. Wszyscy chłopcy, których w tym czasie znałem, chcieli być w przyszłości pilotami. Ja też.
Karuzela na naszym placu zabaw była stale zajęta. Trzeba było cierpliwie ustawić się w kolejce, aby wsiąść do minisamolotu i przez chwilę kręcić się w koło. W przeciwieństwie do moich kolegów, ja miałem jeszcze inną misję do spełnienia. Bądź co bądź, to mój ojciec był tym, któremu zawdzięczaliśmy tę cudowną maszynę. Musiałem więc w następnych dniach oznajmić każdemu w przedszkolu, jak bardzo dumny jestem ze swojego ojca. Wydawało mi się, że jego czyn zmienił również stosunek do mnie wszystkich rówieśników i wychowawców. Bardzo urosłem w ich oczach, a może tylko tak mi się wydawało?”.
Pożegnanie
Zimą 1975 roku pan Władimir Kliczko otrzymał przeniesienie do innej bazy wojskowej, tym razem położonej w Kazachstanie czy raczej Kazachskiej SRS, niedaleko granicy. Znowu coś iskrzyło w sowiecko-chińskich stosunkach.
„Ostatnie popołudnie, które spędziliśmy w Nikołajewce, przepełnione było pośpiechem — wspomina Witalij. — Matka przygotowała mnie na to pożegnanie, ale bardzo przeżywałem ten moment. Wciąż nie mogłem sobie wyobrazić, co znaczy ostatni raz usłyszeć, jak zamykają się za mną drzwi w przedszkolu. Nie wiedziałem jeszcze, co to znaczy, nikogo już więcej nie zobaczyć: mojego najlepszego przyjaciela i innych kolegów, z którymi się bawiłem. Tak jak ze śmiercią, ze słowem «nigdy» nie wiązałem nic bezpowrotnego, ponieważ jej skutki dotąd mnie nie spotkały. Wszyscy moi krewni jeszcze żyli, nawet dziadkowie, z wyjątkiem ojca mojej mamy. Ale dla mnie on nigdy nie egzystował, bo stracił życie wskutek wypadku samochodowego na początku lat sześćdziesiątych, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie. Dorośli twierdzili, że dziadek Uljan leży na cmentarzu w Biełowodskoje, zaraz za kościołem, głęboko pod ziemią. Tego jakoś nie mogłem sobie wyobrazić. Pod ziemią? A cóż on tam robił? Babcia Jewdokia zabrała mnie kiedyś na jego grób. Pomyślałem wtedy, że wreszcie poznam dziadka. Jednak na miejscu, gdzie miał być, stał tylko kamień z wypisanym jego nazwiskiem.
Czasami nieświadomość nie jest wcale taka zła. Dotyczyło to zwłaszcza rozstania z przyjaciółmi i cudowną karuzelą ojca. Pomogła mi się pogodzić z tym faktem bez większego bólu. W dalszym życiu miałem mieć jeszcze wiele ćwiczeń z tego zakresu, ale nigdy nie przebiegały one tak bezproblemowo.
Kiedy z końcem 1975 roku wyprowadziliśmy się, nie potrafiłem dokładnie określić, na jakim kawałku kuli ziemskiej byłem. To, że mój kraj ojczysty nazywa się Związek Sowiecki i że jest największy na świecie, wiedziałem dokładnie z przedszkola. Dużo później, kiedy zaczęło mnie interesować, skąd przybywałem, śledziłem za pomocą mapy poszczególne stacje, na których w swej wędrówce zatrzymywała się moja rodzina. To były tysiące kilometrów, które przebyliśmy, my, Kliczkowie.
Z pewnością są ludzie, którzy nie odjeżdżają tak daleko od swojego miejsca urodzenia. Ale dla wojskowych, takich jak mój ojciec, taka odległość nie była niczym nadzwyczajnym. Kirgizja czy Kazachstan, Rosja czy Ukraina… To nie grało żadnej roli. Wszystkie tworzyły przecież jedno nieprawdopodobnie wielkie państwo, rozciągające się na przestrzeni jedenastu stref czasowych. Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich”.
Lodowe piekło, słoneczne miejsce
Pociąg pełen był chłopskich rodzin z twarzami pomarszczonymi i nieprzystępnymi. Przewozili ogromne paczki i koszyki, które leżały w korytarzu i utrudniały przejście. Wkrótce miasto znikło za ich plecami, ustępując miejsca migotliwym białym polom i fruwającym nad nimi niczym płatki czarnego popiołu krukom. „Wszystko, co nasza rodzina posiadała, zostało załadowane na ciężarówkę i na stacji kolejowej przeniesione do kontenera. Nie pamiętam, jak długo trwała nasza podróż, cały dzień czy więcej. Jednostajne uderzanie kół, monotonny odgłos jazdy i nieciekawy widok za oknem działały na mnie tak, że większą część podróży przespałem. Niekończąca się biel sięgała aż po horyzont. Temperatura na zewnątrz dochodziła do minus trzydziestu stopni. W dzień. W nocy było z pewnością jeszcze zimniej.
Kiedy — piekło jedynie wie po raz który — pociąg znów się zatrzymał, obudziłem się. Matka nerwowo zaczęła szukać naszych bagaży i powiedziała, że musimy wysiadać. Zagadką było dla mnie, skąd wiedziała, że to właściwa stacja, i w ogóle że to stacja. Wokół nie było widać żywej duszy. Ani śladu ludzkiego życia, najmniejszego szyldu z nazwą stacji, żadnego budynku, w którym mogłaby się mieścić kasa — tylko przejrzyste jak gaza strzępy chmur wysoko na niebie i zastygły w lodowej zmarzlinie step, który — zdawało się — nie ma granic. Świat był cichy i uśpiony tak głęboko, że nawet śniegi zdawały się spać w zielonkawej topieli księżycowego światła. I naszło mnie w pewnej chwili takie poczucie zagubienia w przestrzeni, że można było zwariować.
Na szczęście w tym momencie, nie wiadomo skąd, pojawił się koło nas ojciec, z czerwoną od mrozu twarzą. Wtedy zniknął gdzieś mój strach i zacząłem się śmiać. Postać taty przypominała bałwana: gruby zimowy uniform wojskowy i futrzana czapka, oblepione śniegiem, były całkowicie zamarznięte. Czapka nie spadła mu z głowy nawet wtedy, gdy schylił się, aby podnieść mnie z ziemi i przytulić do siebie. Po chwili także i ja sam wyglądałem jak małe śnieżne widmo. Olbrzymia biała sowa wynurzyła się z tego mroku, zatoczyła wielkie kolisko i skryła się znowu w gęstwinie drzew. Chwilę potem zabrzmiał jej ponury głos, nieśmiały jednak, jak gdyby mistyczna chwila ciszy jeszcze nie minęła.
A więc tutaj miał być nasz nowy dom. Rozglądnąłem się wokoło. Musiałem jednak przymknąć przy tej czynności oczy, bo ostry wiatr zawiewał kłującym śniegiem. Dziwne. Tak długo podróżowaliśmy, a na tym nowym miejscu nie wyglądało wcale inaczej niż na starym. Drzewa? Nie widać ich było, jak daleko okiem sięgnąć. Krzaki? Nie mogłem żadnych odkryć. Albo były przysypane śniegiem, albo w ogóle ich nie było. «Może zobaczę jakieś na wiosnę» — pomyślałem. Ojciec rozbudził we mnie nadzieję:
— Czy wiecie, jak ludzie nazywają to miejsce?
— Lodowe piekło? — wyraziła przypuszczenie mama.
— Nie — zaśmiał się tata, jakby to był żart. — Sołnecznoje Miesto (Słoneczne Miejsce).
W drodze do garnizonu potwierdziły się moje pierwsze przypuszczenia. Siedziałem obok mamy na drewnianej ławce, zamontowanej wzdłuż obu burt starej wojskowej ciężarówki z brezentową plandeką. Przytulałem się do mamy, szczękając zębami, tak było mi zimno. Mróz ciął bezlitośnie, jak dobrze naostrzone nożyce. Droga była ponura i wlokła się w nieskończoność, niczym żałobna ceremonia. Rozłożona nad nami plandeka chroniła wprawdzie przed wiatrem, ale nie przed zimnem, które wkradało się pod nasze ubrania jak nachalny agent ubezpieczeniowy. To, co zobaczyłem, bynajmniej wcale mnie nie rozczarowało. Do tej pory niczego innego jeszcze nie widziałem. Świat, który znałem, tak właśnie wyglądał. Dopóki nie dowiedziałem się, co to jest las, prawdziwy las, jak wygląda morze i szmer fal. Ale na to musiałem jeszcze kilka lat poczekać.
Jeżeli chodzi o mieszkania, które dostawaliśmy po każdej przeprowadzce, to te również niczym nie różniły się od poprzednich. Wszystko jedno w jakiej wojskowej bazie się znajdowały, wszędzie wyglądały tak samo. Tak jakby wszystkie zaprojektował jeden architekt, rozporządzający w dodatku tylko jednym planem. Wszystkie składały się z szarych betonowych płyt i wszystkie miały po pięć pięter.
Ale dorośli i tak nie narzekali. W porównaniu z politowania godnymi wiejskimi chałupami, które mijaliśmy po drodze, nasze domostwa były luksusem. Niedociągnięcia budowlane widać było dopiero wtedy, kiedy się tam mieszkało. Nie tylko z tego powodu, że beton na skutek ekstremalnych zmian temperatury zaczynał się kruszyć. Mieszkania nie były należycie wyposażone, nie miały centralnego ogrzewania ani kaflowych pieców. Zresztą piece i tak by nie pomogły, bo w promieniu co najmniej pięćdziesięciu kilometrów nie można było dostać ani węgla, ani drewna. Aby osiągnąć w pokojach znośną temperaturę — znośną, to znaczy jakieś piętnaście, szesnaście stopni Celsjusza — moi rodzice zainstalowali spirale grzewcze, które cały dzień znajdowały się pod prądem. W całych Sowietach brakowało wiele, a szczególnie tutaj, na odludziu. Elektryczność wydawała się zbędna, także i dla wojskowych.
W szkole uczyłem się później, że zawdzięczamy to wszystko Włodzimierzowi Iljiczowi Uljanowowi, który był naszym wielkim wzorem. Podobno przy wprowadzaniu komunizmu naczelnym zadaniem była elektryfikacja całego kraju… Widać jednak jeszcze nie wszędzie wprowadzono ten komunizm…”.
Pszczółki. Kazachstan
Inni radzili sobie z zimnem, jak tylko mogli. W kącie przy drzwiach wielu mieszkań stał często mały piecyk, obłożony cegłami, z rurą żelazną, ciągnącą się przez całe pomieszczenie. Te piecyki własnej roboty nosiły rozpowszechnioną szeroko nazwę „burżujek” albo „pszczółek”. Jeszcze w czasie trwania komunizmu wojennego uratowały niejedno ludzkie życie. Proste, żelazne, na czterech nóżkach, z małym piekarnikiem, w którym można było upiec placki z fusów po kawie, a nawet czasami pieróg z suszoną rybą — grzały, gotowały, piekły i śpiewały odwieczną pieśń ognia przy akompaniamencie wyjącej zimą zamieci.
Kazachstan został podbity przez Rosję i wcielony do tego kraju w 1868 roku. Po II wojnie światowej przeprowadzono tu wielką propagandową akcję zagospodarowywania nowych ziem stepowych (celinnyje), która — dając nikłe rezultaty gospodarcze — pochłonęła wiele ofiar ludzkich. W czasie rządów Stalina Kazachstan był znany ze znajdujących się na jego terenie obozów pracy (łagrów) oraz jako miejsce deportacji. Później stał się miejscem kilku ambitnych sowieckich projektów, takich jak: umiejscowione w Semeju (Semipałatyńsku) laboratoria jądrowe, próby z bronią jądrową, kosmodrom Bajkonur, zagospodarowywanie bezludnych terytoriów. 16 grudnia 1991 roku Kazachstan, jako ostatnia z republik ZSRS, proklamował niepodległość.
Klimat w Kazachstanie obejmuje połowę zimy i połowę lata, wiosna i jesień są bardzo krótkie. Zima zaczyna się w październiku, a kończy w kwietniu. Ponury, monotonny świat. Świat bez drzew i ptaków. Takie otoczenie prowokuje do skrajnych zachowań, łatwo można tu wpaść w szał, w obłęd albo w — najbardziej przygniatającą — depresję. W takim miejscu jak Kazachstan przyroda brata się z oprawcą, pomaga mu w niszczeniu bezbronnej i niewinnej ofiary, wysługuje się zbrodniarzom, płaszczy się przed nimi, podsuwając im coraz to nowe narzędzia tortur — trzaskający mróz, lodowate wichry, piętrowe śniegi i ogromne, niedające się przejść zimne pustynie.
Mrozy. Burany
Najgorsza jest tam zima. Zimą temperatura spada do minus czterdziestu stopni, co przy silnych wiatrach jest wprost nie do wytrzymania. Śnieg pada często, zasypuje chałupy aż po dachy, chodzi się wtedy tylko wydeptanymi dróżkami. Drzwi do domów otwierają się zawsze do wewnątrz, tylko tym sposobem po nocnych opadach śniegu można wydostać się na dwór. Wkopuje się śnieg do sieni i w ten sposób toruje wyjście na zewnątrz. Przerażeniem napawają burany — długotrwałe burze śnieżne, trwające od kilkunastu godzin do kilku dni. Podczas buranu nie można nawet dojść do stogu siana oddalonego o dziesięć metrów od domu. Wiatr wyrywa wszystko z rąk, a panujący także i w dzień półmrok utrudnia znalezienie powrotnej drogi. W czasie trwającej zamieci odwołuje się lekcje w szkołach, nie pracują również urzędy.
Prawdziwym nieszczęściem jest, gdy burza śnieżna zastanie kogoś daleko od domu, w podróży. Furmanki wprawdzie wożą ze sobą specjalne namioty, pod które chronią się ludzie i zwierzęta, ale zdarza się bardzo często, że przywozi się po ustaniu buranu trupy zmarzniętych na kość podróżników. Rzadko więc zimą puszcza się tu w dalszą drogę, pamiętając, że olbrzymie odległości między osadami ludzkimi narażają każdego na śmiertelne niebezpieczeństwo.
„W lecie jest odwrotnie — opowiada Witalij Kliczko. — Tak, rzeczywiście, lato tu też było! Zaczynało się co prawda później, ale było upalne, prawie nie do zniesienia. Inne pory roku właściwie nie egzystowały. W ciągu niewielu tygodni słońce wysuszało wszystkie strumyki. Można było obserwować, jak trawa traciła swoją zieleń i na całej powierzchni usychała. Prawie tak samo szybko domy mieszkalne przekształcały się w banie, które również w nocy niewiele były chłodniejsze. Dla nas, dzieci, miało to niewielkie znaczenie, jednak dorośli bardzo cierpieli z powodu ekstremalnego klimatu”.
Przygoda w śniegu. Zapasy
„W zimie, kiedy się tam przeprowadziliśmy — kontynuuje swą opowieść o Kazachstanie Witalij — Sołnecznoje Miesto okazało się prawdziwym śniegowym rajem. Białe masy, jeszcze wyższe niż ja, wznosiły się przed drzwiami każdego domu. Dla dzieci było to cudowne miejsce zabaw. Z moimi nowymi przyjaciółmi kopałem w śniegu lochy i korytarze, mimo że rodzice nam tego surowo zabraniali. Tutaj nie było przedszkola i pilnujących nas wychowawczyń. Jak tylko spadł gęsty śnieg, nie wolno było nam wychodzić na zewnątrz. Dorośli bali się, że nas przysypie, stracimy orientację, nie trafimy do domu i zamarzniemy na śmierć”.
Któregoś dnia taka właśnie przygoda spotkała małego Witalija. Wysłany przez matkę do sklepu po chleb, zabawił tam nieci dłużej z powodu ogromnej kolejki. Tymczasem zapadły ciemności i zerwała się wichura. Kiedy wreszcie wsadził do torby upragniony bochenek i szedł z powrotem do domu, nie wiedział dokąd iść. Najpierw uświadomił sobie, że stoi wśród zupełnych ciemności. Z początku nie widział nic, ale kiedy jego wzrok zaczął przyzwyczajać się do mroku, zobaczył, że otaczają go wielkie góry śniegu. W wierzchołki tych gór uderzały co chwilę potężne fale wiatru, które podrywały ku niebu ogromne tumany śniegu. Wyglądało to tak, jakby raz po raz na szczytach wybuchały gejzery białej lawy. Wszędzie tylko góry śniegu, żadnych świateł, żadnych ludzi. I mróz tak straszny, że nie był w stanie głębiej odetchnąć. Każdy oddech powodował rozdzierający ból w płucach.
Chcąc nie chcąc, Witalij ruszył na poszukiwanie domu. Szedł przed siebie, nie wiedząc, gdzie jest i co dalej robić. Otulony zewsząd białą kołdrą, poczuł się straszliwie samotny. Wybierał sobie za cel jakąś górę, ale zanim zdołał się do niej zbliżyć — brnąc w głębokim śniegu, dusząc się i coraz bardziej słabnąc — góra znikała. To trwający buran nawiewał masy białego pyłu, zmieniał ich położenie, ich kompozycję, zmieniał cały krajobraz. Nie miał żadnego punktu orientacyjnego. Lodowe szpilki wbijały się boleśnie w odsłoniętą twarz. Zaczął tracić siły. Opanował go nastrój paniki, zrozumiał, że właściwie nie ma szans na wydostanie się z tego lodowego piekła. Dotarło do niego, że za chwilę umrze.
W pewnym momencie zobaczył przed sobą dół, a w dole drewniany parterowy budynek. Trochę zjechał, a trochę stoczył się po oblodzonym stoku góry. Ale budynek był zamknięty na cztery spusty. Miejsce zdawało się zaciszne. Chciał nawet tam zostać, ale przypomniały mu się wszystkie ostrzeżenia dorosłych, którzy mówili, że taka ciepła nisza na śnieżnej pustyni to grób. Wygrzebał się więc na górę i ruszył dalej. Tylko dokąd? Dokąd iść? Widział już coraz mniej, bo śnieg zalepiał mu twarz i zasypywał oczy. Miał tylko świadomość, że musi iść, bo jak się położy, to zginie. Za gardło ścisnął go strach. Zwierzęcy strach człowieka zaszczutego przez jakąś straszną siłę, której nie może ani rozpoznać, ani nic jej przeciwstawić. Siłę, która pcha go, coraz słabszego i bezwładnego, w białą otchłań.
Będąc już u kresu sił, ale co chwila zrywając się, żeby zrobić jeszcze kilka kroków, zobaczył szamoczącą się z wichurą pochyloną, skuloną sylwetkę kobiety. Dowlókł się do niej i wykrztusił:
— Dom numer cztery.
— Idziesz w złą stronę, dzieciaku — powiedziała kobieta, przekrzykując wiatr. — Idziesz w stronę kopalni, a trzeba iść… o… tam. — Wskazała mu ręką jedną z miliona gwiazd, z których składa się Droga Mleczna.
— Tam, to znaczy gdzie? — zapytał bezradnie.
— Chodź, pokażę ci — usłyszał.
Kiedy dotarł do domu, panowała tam panika. Ojciec krzyczał na matkę:
— Musiało ci rozum odebrać, kobieto, żeby wysyłać dziecko w taki czas z domu!
Wkładał właśnie płaszcz, żeby wrócić do jednostki i zorganizować poszukiwania.
— Było jeszcze jasno, a sklep jest niedaleko — tłumaczyła się przerażona Nadieżda. — Bardzo źle się czułam, brakło chleba na kolację…
— Ja o niebie, ty o chlebie — irytował się Władimir Kliczko. — Tyle razy mówiłem, że jak pada śnieg, to nie wolno dzieciom ruszać się za drzwi nawet na krok.
— Ale wtedy jeszcze nie padało — Nadieżda próbowała bronić swoich racji. — Buran zerwał się niespodziewanie dopiero później, a Witalik wciąż nie wracał i…
— Milcz! — uniósł się ojciec. — I na przyszłość słuchaj uważnie, co mówi do ciebie twój mąż.
Jeszcze w nocy Witalij słyszał dalsze odgłosy kłótni. Nie mógł rozróżnić przez ścianę poszczególnych słów, ale wiedział, że rodzice wciąż się przegadują i że tato jest ciągle zły na mamę. Potem słowa zastąpiło ciężkie sapanie ojca i rozpaczliwe jęki matki. Sprawiało to takie wrażenie, jakby tato mocował się z mamą i oczywiście wygrywał w tej walce, bo był mocniejszy. Przerażony Witalij kulił się w swym łóżeczku. Nie wiedział, że za ścianą, owszem, trwają zapasy, ale zupełnie innego rodzaju…
„Kapitan okrętu” i braciszek
„Kiedy wyglądałem zimą przez okna mojego pokoju na najwyższym piętrze, czułem się jak kapitan olbrzymiego okrętu, który płynie wśród nieskończonego śniegu — wspomina Witalij. — Wiatr wiał tak głośno i silnie, że czasami miałem wrażenie, iż ściany się kołyszą.
Nasze koszary składały się z sześciu takich «okrętów», ustawionych — jak flota — po dwa obok siebie. Z mojego mogłem widzieć tylko górne rzędy. Za nimi — nic. W którymkolwiek kierunku bym nie spojrzał, inne domy znajdowały się bardzo daleko, całkowicie niewidoczne. Miejscowość, w której znajdowały się koszary, nazywała się Zhangiztobe i oddalona była od stacji kolejowej o trzydzieści kilometrów, co tutaj, podczas śnieżnej zimy, było tak samo niebezpieczne, jak odległość od końca świata. Dystans prawie nie do przebycia, co trzy miesiące później rozstrzygnęło w naszej rodzinie o życiu i śmierci.
To wszystko miało związek z mamy brzuchem, który w ostatnim czasie stał się dziwnie okrągły, i z jej pytaniem, czy nie życzyłbym sobie braciszka. Nie rozumiałem, co wspólnego miało to dziwne wybrzuszenie z braciszkiem. Dzisiaj brzmi to strasznie naiwnie, ale wtedy, w latach siedemdziesiątych, w Związku Sowieckim oficjalnie nic nie mówiło się na temat seksu. Właściwie brakowało jeszcze, żeby nam, dzieciom, mówiono, że wielki wuj Lenin sprowadza dzieci z nieba. Chyba jednak nikt by w to nie uwierzył. Co prawda wuj Lenin był dla nas jak Bóg, ponieważ żadnego innego być nie mogło, ale wiedzieliśmy, że on nie fruwa w niebie, tylko leży w Moskwie w mauzoleum, dobrze widoczny w szklanej trumnie. Nauka polityki nie zaczęła się dopiero w szkole. Pierwsze lekcje miałem już w przedszkolu.
Jednak na pytanie mamy o braciszka, odpowiedziałem bez dłuższego namysłu:
— Tak, chcę braciszka!
— A jak będzie dziewczynka?
— Nie, mamo, ja nie chcę siostrzyczki! — wrzasnąłem. — Chcę brata!
Jaki chłopiec w moim wieku był dobrze nastawiony do dziewczynek? Co prawda dziewczynki z sąsiedztwa nigdy nie zrobiły mi nic złego, ale stałbym się przecież pośmiewiskiem wszystkich kolegów, tego byłem zupełnie pewien. Na cholerę komu siostrzyczka? Brat, to co innego. Brat to…. brat. Byłem jednak bardzo dumny, że rodzice radzą się mnie w takich sprawach.
— Dobrze — powiedzieli pewnego dnia. — Teraz musimy pilnie oszczędzać pieniądze. A kiedy będziemy ich mieć wystarczająco dużo, pojedziemy na targ i przywieziemy ci braciszka.
Postawili w kuchni na kredensie skarbonkę i co wieczór wkładali do niej kilka kopiejek, czasami nawet całego rubla. Naturalnie i ja pragnąłem się do tego przyczynić. Jak już, to powinno się nazbierać tyle, żeby wystarczyło na wspaniały egzemplarz brata. Ponieważ nie dostawałem od rodziców żadnego kieszonkowego, uspokajałem swe sumienie pieniędzmi, które zostawały mi z reszty zakupów. Mama pozwalała mi za to kupować słodycze, lecz ja wspaniałomyślnie zrezygnowałem z tego przywileju. Najważniejsze było, żeby jak najprędzej dostać braciszka.
Kiedy wreszcie przyszedł wymarzony dzień, mama i tata wyjechali, jednak beze mnie. Spałem wtedy w moim łóżeczku i dopiero na drugi dzień dowiedziałem się, co się stało. Wcale nie pojechali na targ, jak mówili, tylko do szpitala. «Dlaczego do szpitala? — zastanawiałem się. — Przecież w szpitalu niczego nie sprzedają, a już na pewno braciszków». Bóle matki przyszły akurat tej nocy, kiedy przez kraj przetoczyła się potężna śnieżyca, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętali. Braciszek meldował się gwałtownie i w krótkich odstępach czasu, trzeba było się spieszyć, tylko że w Wojskowym Ośrodku Zdrowia nie było akurat ani lekarza, ani nawet pielęgniarki”.
W nocy z 24 na 25 marca 1976 roku Władimir Rodionowicz Kliczko, cały oblepiony śniegiem, wpadł do jednostki gwałtownie, jak szalejąca na zewnątrz zamieć.
— Podiwiłow, Kowaliow, wskakujcie natychmiast do gazika! — wydał krótki rozkaz. — Moja żona rodzi, do szpitala trzeba… — dodał nieco łagodniejszym głosem, widząc zdziwione spojrzenia żołnierzy.
Zatrzymali się krótko przed domem Kliczków, pakując do samochodu zapasowy kanister z benzyną i wijącą się w bólach Nadieżdę. Obok niej na tylne siedzenie wcisnął się Władimir. Uchodzący za najlepszego kierowcę w jednostce Podiwiłow wrzucił pierwszy bieg i wyruszyli w stronę odległego o kilkadziesiąt kilometrów Semipałatyńska.
Podróż przez śnieżne piekło. Wołodymyr
Trzeba było się spieszyć, bo poród mógł się zacząć w każdej chwili. Normalnie droga do Semipałatyńska zabierała około trzech kwadransów. GAZ-69AM rozwijał na równej drodze maksymalną szybkość dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Na równej, tymczasem zasypana śniegiem ulica była prawie nieprzejezdna. W dodatku lekki tył pojazdu na śliskiej nawierzchni wymuszał używanie przedniego napędu. Nic nie wskazywało na to, że nawałnica kiedykolwiek ustanie. Widoczność była niemalże zerowa, pracujące na maksymalnych obrotach wycieraczki z trudem nadążały ze zbieraniem zalepiającego okno białego pyłu. Wyraźnie przegrywały walkę z żywiołem. Kierowca jechał tak wolno, że licznik w ogóle nie wykazywał żadnej prędkości.
— Radi Boha, Podiwiłow, bystrieje, bystrieje — miotał się na tylnym siedzeniu Władimir.
Nadieżda tylko cichutko jęczała. Pamiętała poprzedni poród, jak silne były bóle podczas przyjścia na świat Witalija. Obawiała się, że i tym razem będzie tak samo.
— Nie mogę, towarzyszu kapitanie, naprawdę nie mogę szybciej — usprawiedliwiał się szofer. — Robię, co się da.
Śnieg zasypał drogę tak dokładnie, że z coraz większym trudem udawało mu się utrzymać pojazd na śliskiej nawierzchni. Zupełnie zamarł wszelki ruch. Nie licząc złowrogiego wycia wichru, głęboka cisza zawisła nad krajem głuchym, odludnym, zakrzepłym w bezruchu, zimnym i tak pustym, że w tej martwocie nie było nawet smutku. Rosnące wzdłuż drogi olbrzymie drzewa wyciągały długie oblodzone gałęzie, podobne do ramion gigantów. Ich kryształowe palce trzepotały się w takt przeraźliwych podmuchów. Pochylały się ku sobie w zapadającym zmroku, niczym stęsknieni kochankowie, czarne jednak i złowrogie.
I wtedy stało się. Gazik zatańczył na oblodzonej drodze, zarzuciło go na bok. Szofer gwałtownie skontrował kierownicą. Zbyt gwałtownie. Z cichym szumem pojazd zsunął się z drogi i utkwił prawie całkowicie w śnieżnej zaspie.
— Boh! — jęknęła Nadia Kliczko.
— W żopu jobanyj! — wrzasnął wściekły kapitan, nie wiadomo, czy pod adresem Podiwiłowa, czy samochodu, a może ogólnie wszystkiego i wszystkich.
Całą siłą naparł na drzwiczki, odsuwając w ten sposób trochę ścianę śniegu, na tyle że udało mu się z trudem wysunąć z auta na zewnątrz. Jak wytrawny dowódca rozejrzał się dookoła, oceniając sytuację. Aż po dach sterczeli w zaspie. Podiwiłow włączył wsteczny bieg, ale koła samochodu obracały się w miejscu. Zrobiło się niewesoło. Nie zabrali ze sobą rakiety oświetlającej, żeby wezwać pomoc. Zresztą przy takiej nawałnicy sygnał ostrzegawczy nie byłby widoczny dalej jak na pięć metrów. Musieli sami się uwolnić. Nie było innej możliwości. Gdyby dziecko przyszło na świat tutaj, nie miałoby żadnych szans. Zamarzłoby na kość.
Wspólnie z żołnierzami Władimir rzucił się do odgarniania śniegu. Pracowali ciężko przez kilka minut, w zupełnym milczeniu, z zaciśniętymi zębami. W końcu udało im się wykopać dość szeroką jamę, na tyle szeroką, żeby oprzeć ręce o maskę i w ten sposób spróbować wepchnąć samochód z powrotem na ulicę. Podiwiłow usiadł ponownie za kierownicą, włączył wsteczny i delikatnie manewrował gazem. Gazik drgnął i przesunął się o dobry metr do tyłu. W tym momencie Kliczko i Kowaliow stracili oparcie, miękki śnieg usunął się pod ich butami i runęli w śnieg jak dłudzy.
Podnieśli się, ciężko oddychając i otrzepując ze śniegu.
— Jeszcze raz — zarządził kapitan. — Musi w końcu ruszyć. Bladin syn!
Spróbowali ponownie, napierając całą masą ciała i resztkami sił, które im jeszcze pozostały. Kichali, stękali i mobilizowali się jak mogli. Wydawało się, że trwa to całą wieczność, ale koła złapały wreszcie trochę przyczepności. Centymetr po centymetrze przesuwali auto, aż gazik stanął wreszcie na drodze.
Do szpitala w Semipałatyńsku dojechali dosłownie w ostatniej chwili. Pielęgniarki natychmiast przewiozły Nadieżdę na izbę porodową. Nad ranem 25 marca 1976 roku pani Kliczko wydała na świat niemowlę płci męskiej. Na cześć ojca nadano mu imię Władimir. Władimir Władimirowicz Kliczko. „My nazywaliśmy go Wołodymyr – opowiada Witalij. – Trochę w odróżnieniu od taty, a poza tym dlatego, że tak brzmi ukraińska wersja tego imienia”.