- W empik go
Bracia rywale: obrazy społeczeństwa wiejskiego z XVIII wieku - ebook
Bracia rywale: obrazy społeczeństwa wiejskiego z XVIII wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 317 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dawno to już temu na probostwie w Borusławicach, w Lubelskiem (na mapie ich nie szukajcie) – siedział ksiądz Celestyn Paczura. Nie wiem, jak tam dziś jest, wówczas było to sobie, ot, miasteczko, jakich u nas wiele. Kościół pod inwokacją św. Floriana, patrona od ognia, murowany, sięgał piętnastego wieku, choć w późniejszych kilka razy był przerabiany, czego ślady na nim zostały. Plebania też, szpital przy niej i szkółka, wszystko było murowane i stare. Z Firlejowskiego jeszcze nadania do probostwa należały znaczne grunta, łąki i lasu kawałek, które dobry folwarczek składały, ale że na to nikt nie łożył, a szło zawsze dzierżawą, niewiele z tego mieć było można.
Ksiądz Celestyn Paczura, który od wikariusza tu siedział, a teraz był proboszczem, człowiek dobroci osobliwej, spokojny na podziw, serdeczny, a można było rzec, że nieprzyjaciela nie znał. Naówczas musiał mięć lat pięćdziesiąt i kilka.
Jak kościół ze starym cmentarzem, tak i probostwo ze swymi zabudowaniami nieco było za miasteczko wysunięte. Droga tędy wielka prowadziła do Lublina; kilka mizernych domków za kościołem jeszcze stało nad nią, ale życie miejskie skupiało się głębiej około rynku.
Około probostwa cicho było i spokojnie, chyba gdy na targ tygodniowy albo na cztery doroczne jarmarki większy zjazd się trafiał – naówczas tędy ludzi więcej i wozów się przesuwało. Na św. Floriana też, 4 maja, dla odpustu koło kościoła gwarno było, bo na ten dzień z Rzymu miał ołtarz wielkie indulgencje. Na małym wzgórku, wśród lip i klonów już starych, stała murowana plebania, obszerna dosyć i wygodna. Dziedzińce wszystkie, tak jak cmentarz, murem były obwiedzione. Ku drodze do muru przyparty stał szpital, ze zwykłym obrazem przedstawiającym Łazarza, któremu psy rany liżą i z wielkim krucyfiksem u drzwi. W tym samym podwórzu z plebanią była i szkółka, i kuchnia proboszczowska, i pomniejsze zabudowania dla chudoby. Wszystko to cechy nosiło nie dzisiejszego Wieku, mury były grube, niskie… kominy potężne, okna małe… kraciaste, a większa część izb miała sklepienia.
Wprost dziedzińca furtka wiodła na cmentarz, gdzie się dawniej grzebano i po dziś dzień wiele grobów i kamieni pozostawało, a nieboszczykom pokoju zakłócać nie chciano, bo się trafiało, że kopiąc grób nowy… stare kości i szczątki trumien dobywano – nowy cmentarz trochę opodal założono. Tamten już nie murem, ale parkanem był obwiedziony i poznać można było łatwo, że w uboższych powstał czasach, którym stało na mury gorzelni i obór ale na rolę Bożą zabrakło.
Na starym cmentarzu przy kościele, zaraz od wnijścia z probostwa, stała wielka w XVII wieku fundowana dzwonnica, w której oprócz wielkiego dzwonu, Florianem zwanego, wisiało jeszcze trzy mniejsze.
Tuż i kościół ze szkarpami swymi rozsiadał się wygodnie, przy którym dwie były kaplice, także późniejszymi czasy dostawione
Budowa była mocna i piękna, częściami, jak to z okien znać było… z XV wieku, częściami z późniejszych. Wieżyczkę z sygnaturą i większą nad chórem organowym już późno wzniesiono i te miały cechy nowsze. A że kościołowi szczęściło się zawsze z proboszczami, którzy się o dom Boży starali, aby go utrzymać pięknie, dziwnie się tu wiele rzeczy zachowało, mimo wojen, zawichrzeń i różnych kraju losów. Poszło to pewnie tak tradycją od pierwszego, co tu siedział po ufundowaniu, a którego imię nawet w wizytach kościelnych nie pozostało – następcy wstydzili się okazać mniej dbałymi i duch jednego gorliwego człowieka, choć pamięć jego zagasła, żył w pokoleniach następnych.
Można powiedzieć, że od progu począwszy, było na co popatrzeć i czemu się dziwować.
W samym wnijściu kazał się pochować jeden z fundatorów, obyczajem wieków pobożnych jak się to naówczas często trafiało na kamieniu nie dopuszczając wyryć imienia swego nawet, tylko słowa pokorne:
Hic jucet peccator -
Orate pro eo
(Tu leży grzesznik – módlcie się za niego.)
Z tych wyrazów, które lat więcej dwóchset ścierały nogi pobożnych parafian, ledwie teraz ślad pozostał.
W sklepionej kruchcie pod chórem, w prawo u murowanego słupa, stała bardzo stara kamienna chrzcielnica w kształcie wielkiej czaszy, na nieforemnej podstawie. Na bokach jej tej napisy były i godła nieczytelne, ale poważna staruszka, choć niepiękna, poszanowanie obudzała. Ileż to rąk, z których już i kostka nie ocalała, czerpało z niej wodę święconą! W kruchcie były na prawo drzwi do składu, w którym się pogrzebowe przybory, katafalk, drewniane lichtarze i stopnie mieściły, z wielu innymi odwiecznymi gratami. Tu chowano i rycerzy drewnianych wielkopiątkowych, i wszystko, co do tego obchodu służyło, i stary żłobek wystawiany na Boże Narodzenie. W lewo wschody wiodły na chór do organów, także na klucz zamykane, aby się nie wszyscy tam cisnęli. Było to łaską organisty komu dal wstęp na górę, a nie każdy jej mógł dostąpić. W kruchcie stanąwszy, cały ów kościółek można obejrzeć było, który, choć niewielki, pięknymi proporcjami się odznaczał. Sklepienie wsparte na słupach, łukowate, dochowało się bez uszkodzenia. Słupy tylko, dawniej gotyckie, później poprzebierano modniej i nie bardzo się godziły ze sklepieniem. Nowszą była ambona rzeźbiona z drzewa i ołtarz wielki, cały złocony, z figurami św. Floriana, Wacława i Wojciecha a Stanisława. Dawniejszy szafiasty, gdy się smak zmienił, usunięto na lewo, ale pozostał w całości. Nie było to arcydzieło, przecież w nim i kunsztu, i uczucia więcej może czuć się dawało niż w nowej strukturze, pokaźniejszej, a zimnej.
Ponad kratką, która prezbiterium oddzielała od kościoła, w górze, tez znajdowała się dawna z piętnastego wieku tęcza z Chrystusem na krzyżu i figurami Matki Boskiej i św. Jana. Zaraz poznać było łatwo, iż one z ołtarzem na lewo w pokrewieństwie zostawały. Szafiasty ów ołtarz na lewo mieścił N. Pannę, w prawo, nowszy, odpowiadający mu, św. Antoniego Padewskiego. Stalle w prezbiterium z drzewa dębowego ostały się stare, tylko części ich niepotrzebnie ktoś olejno pomalował. U ścian, w lewo, był cały szerg grobowców kamiennych i marmurowych, a z tych część tylko herbami bez napisów się odznaczała, na prawo też znajdowało się ich parę. Drzwi dwoje, żelaznych, przezroczystych, przedziwną robotą ślusarską, wiodło z obu stron do przybudowanych kapliczek.
Ławy i konfesjonały stare się uchowały, wiele przy nich chorągwi zblakłych i formy niedzisiejszej po lat dwieście liczyło. Utrzymanie staranne dało im to długie życie. Przypatrując się z bliska, co krok się spotykało pamiątkę ciekawą… W posadzce kamiennej z napisami grobowymi minąć się nie było podobna. Niektóre z nich wmurowane były w słupy, inne w ściany. Ekswotów, malowanych tabliczek, obrazów zapylonych mnóstwo się spotykało wszędzie. Co dopiero mówić o zakrystii, ornatach i o małym skarbcu, gdzie w skrzyniach i ksiąg, i graduałów, i chórałów pełno było. Żaden może mały kościółek na prowincji takiego nie miał zapasu monstrancyj i pacyfikałów.
kielichów, relikwiarzy, począwszy od piętnastego wieku. W czasie wojen szwedzkich kilkakrotnie uwożono te skarby do lasu, zakopywano je, a ksiądz proboszcz Derszniak, któremu nogi przypiekali Szwedzi nad wolnym ogniem, zmuszając go do powiedzenia, gdzie pochował kościelne rzeczy, został kaleką na całe życie, aby te drogie pamiątki ocalił.
Proboszczowi tu nigdy o nic głowa nie zabolała, a gdy się zjechało duchowieństwo na odpust czy na pogrzeb, nie potrzebowało z sobą kielichów przywozić – zawsze ich dosyć miała zakrystia. Toż samo z ornatami, z których jeden, perłami szyty, leżał w pokrowcu, mało kiedy używany, drugi z figurą Chrystusa rzeźbioną i haftowaną i herbami fundatorki, tylko się ciekawym pokazywał. Gdy przyszło z asystencją celebrować, i kapy, i ornaty dobrane występowały, że nieraz bogatsze kościoły zazdrościły Borusławicom. Ale tu nie było proboszcza i nie było dziedzica, ażeby more antiquo coś nie przyłożył do tej żywej kroniki. W szufladach leżały te karty pobożne, jak historia wieków trzymających się za ręce i kroczących drogami jednymi…
Teraźniejszy proboszcz, ksiądz Celestyn Paczura, tak się kochał w swoim kościółku jak ksiądz Derszniak, który dlań nogi utracił. Wizerunek tego męczennika, który później o kulach mszę świętą odprawiał, wisiał dotąd w zakrystii z opisem łacińskim całego wypadku. Szwedzi, cierpliwością proboszcza przerażeni, bo się im nadludzką wydawała – porzucili go i uciekli, a włościanin, znalazłszy, odwiózł do Lublina, gdzie u Świętego Ducha przeleżawszy kilka miesięcy, ksiądz Derszniak do zdrowia powrócił i żył jeszcze lat piętnaście.
Do grobowców starych w ścianach i na posadzce co to się tam różnych podań wiązało, które z ust do ust przechodząc, przyozdabiane, poetyzowane stały się tkaniną fantazji pobożnych na wątku przez rzeczywistość dostarczonym! Jeden dziaduś podawał drugiemu, zakrystian następcy – a gdy historia dwa pokolenia przeżyła, jak mur była mocną.
Ksiądz Celestyn Paczura, choć się niby z mieszczańska zwał, szlachcic był czystej krwi, ale z tej małej, ubogiej szlachty, co nigdy na wierzch nie umiała czy nie chciała wypłynąć. W Lubelskiem Paczurowie Ostoje mieli wsi kilka, jeszcze niedawnymi czasy. Brat księdza Celestyna, pan cześnik Medard Paczura trzymał kawał ziemi dziedzictwem, lecz nie pilnował gospodarstwa i mamo to poszło. Żona zmarła ze zmartwienia, dzieci się przy klucznicy wychowywały, aż pan Medard, który nieustannie jeździł, sejmikował, służył… wszystkim oprócz siebie, umarł w samą porę, gdy już mu i to, co zostało, a wisiało, zabierać miano.
W spadku po nim ksiądz Celestyn wziął dwóch chłopaków, o rok tylko wiekiem się różniących, których mu owa klucznica płacząc odwiozła, bo nikogo na świecie prócz tego stryja nie mieli. Trzeba było znać skład domu i gospodarstwo proboszczowskie, ażeby zrozumieć, jakim to ciężarem mogły się stać dwie gęby młode. Wprawdzie probostwo miało niby folwark, zwany Plebanką, o którym wspominaliśmy, lecz z tego niewiele było pociechy. Trzymał go od dawna ubogi człek, obarczony familią, niejaki Hołłowicz, szlachcic zamaszysty, gadatliwy, umiejący proboszczowi biedę swą w strasznych przedstawiać kolorach. Ten, sam Bóg wie czym i jak się proboszczowi za dzierżawę wypłacał. Rzadko się ksiądz Paczura z groszem obaczył. Dostawiano po trosze zboża, owsa, grosz wpływał kapaniną – nie było z tego pożytku. Dochody kościelne szły na kościół i jego utrzymanie. Dosyć, że ksiądz biedę klepał, ale księdzu Paczurze łatwiej ją było znosić niż komu innemu, bo niewiele dla siebie potrzebował – a pogodę i wesołość miał taką w duszy, że mu jej nic, chyba cudze nieszczęście, zamącić mogło.
On sam, przy wielu postach, a bardzo skromnym życiu, obchodził się małym; zapraszano go też to tu, to ówdzie często, więc głodnym nie bywał. Nakarmić tylko kościelne sługi i wymaganiom ich uczynić zadość, kłopotem było niemałym. Stara klucznica Magdalena, wiecznie zajęta, śpiesząca się i stękająca, nie miała od nich spokoju i nie dawała go też księdzu Paczurze.
Na wikcie proboszczowskim był organista Matłachiewicz, człek daleko więcej wymagający od samego proboszcza, bo się miał za znakomitego męża, co nieledwie z łaski na małym organie borusławieckim grywać raczył. Temu i piwo co dzień być musiało i - jak tylko nie post, mięsa kawałek koniecznie. Nie tylko z klucznica się o to do upadłego wadził, ale i księdzu Paczurze dojadł raz niejeden. A pozbyć się go nie chciał, bo co miał dobrego to głos donośny, czysty, że gdy zaśpiewał, miło było posłuchać. Wiedział o tym dobrze Matłachiewicz i korzystał, wielkim będąc dla proboszcza ciężarem. Nieraz też zabałamuciwszy się w miasteczku i na chór się opóźnił, i z głową" zaprószoną na nieszpór przychodził, co księdzu Paczurze wielce było niemiłym. Ale znosił.
Zakrystian, kulawy Mamert, nie był tak wymagającym, ale mrukliwym, gderliwym, szukającym utrapienia. Dolegało mu coś zawsze, a gdy biedy nić stało, przeczuwał ją, domyślał się i prorokował. Taką miał naturę. Ten znowu do kościoła i jego porządku przywiązanym był nadzwyczajnie, godziny nie chybił i nikomu jej nie dał zapomnieć, kręcił się dzień i noc, zamiatał, sprzątał, zbierał, chował, przesuwał, liczył i chwili nie spróżno – wał. Gdy na ławie siadł już po nocy, to stękał a narzekał, że mu się gęba nic zamykała, a człowiek był dobry z kościami. On i Matłachiewicz żyli jak pies z kotem, i to też nie było dla proboszcza przyjemnym, bo ich ciągle godzić i sądzić musiał. Jeden na drugiego intrygował, cierpieć się nie mogli. A oba byli potrzebni!
W szpitalu pod Łazarzem siedzieli jeszcze Wicicha, stara babka pobożna… milcząca, trzęsąca się już od wieku, bo utrzymywała, że ma lat sto blisko i dziad przygarbiony, z głową nieco krzywą, Hruszka. Nie był to zły człowiek – ale pił. Od tego nałogu nic go wstrzymać nie mogło. Zarzekał się kilka razy i nie wytrzymał. Wszelako zasygnować i do dzwonu pójść, kościółek zamieść, posprzątać kulawemu Mamertowi pomagał.
Gdy się to wszystko do kupki zebrało, oprócz organisty, który był człek pokaźny, kulawy Mamert, trzęsąca się Wicicha, z przekrzywioną głową Hruszka, a w dodatku tak zwany głupi Bartoch, który nie mając tu żadnej oznaczonej funkcji, wisiał przy plebanii, ksiądz Paczura nazywał ich swoją komendą inwalidów.
Głupi Bartoch służył do wszystkiego w plebanii, dlatego że nigdzie indziej nikt by go był nie zniósł. Spojrzawszy nań, widać było zaraz w nim zawalidrogę. Na bardzo niskich, grubych nogach, krótki w sobie, ramion szerokich, z głową ogromną, jakby hydrocefal, najeżonym włosem, małymi oczkami, oddętymi wargami, z wejrzeniem osłupiałym, jąkającą się mową, Bartoch mało co rozumiał, mówił źle i trudno, tyle tylko, że do rąbania drew, noszenia wody i na posyłki się przydawał. Do wielkiego też dzwonu można go było postawić czy na sumę, czy w czasie pogrzebu, nie ustał nigdy. Owszem, coś się z nim takiego naówczas działo, że gdy chwycił za sznur w początku z wolna się poruszał, potem coraz żywiej, a gdy podzwonne trwało, wpadał w jakiś szał, walił coraz gwałtowniej i oderwać go w końcu było trudno. Ciekł mu pot z czoła, wargi wisiały, oczy wychodziły na wierzch – z jakąś rozkoszą machał, rzucał się, miotał i gdyby mu z rąk sznura nie wydarto, na śmierć by się zadzwonił. Potem zwykle zaraz pod dzwonnicą jak padł w trawę, leżał długi czas, nim do siebie przyszedł i zwlókł się powoli do kuchni. Dziki był na pół człek – nie trzeba go było drażnić, bo gdy się wściekł na kogo. Boga i ludzi zapominał, acz to się rzadko trafiało. – Wszystka ta ludność z rąk księdzu proboszczowi patrzała; nie tylko ich nakarmić, napoić, ale i odziać było trzeba, a że się to koło kościoła kręciło, musiała odzież być od ludzi, zwłaszcza w dni świąteczne.
Na probostwie teraz nie było wikariusza, obchodzić się bez niego musiał ksiądz Paczura, bo i sam, będąc wikarym jeszcze, z powodu długiej choroby swojego poprzednika – obsługiwał parafię bez pomocy niczyjej. Różnie bywało. Ale koniec z końcem się schodził przy Bożym miłosierdziu.
Mieszkania było dosyć, a jak teraz nawet – nadto. Na probostwie, wszedłszy w sień, która była dostatnia (stąd drzwi szły do lochu) – w lewo była jedna izba sklepiona tak duża, że w czasie stypy do chleba żałobnego osób w niej trzydzieści siąść mogło wygodnie i jeszcze się było gdzie obrócić.
Jak za dawniejszych proboszczów, tak i teraz ozdób tu żadnych nie było. Stołów trzy z sobą zestawionych, ław kilka i stołków, u drzwi zamczysta szafeczka niska, na ścianach Chrystus ukazujący bok rozdarty, Matka Boska bolesna naprzeciw, piec kaflowy zielony z ławą – i wszystko. Okna małe, w murze grubym, dwa nawet z błonami ołowianymi, niewiele światła wpuszczały. Stąd do średniego pokoiku, gdzie był ołtarzyk domowy w kąciku, wchodziło się ciasnymi drzwiczkami, a przeszedłszy przezeń, tuż i sypialnia księdza Paczury.
Łóżeczko maleńkie, twarde, dwa kufry, stół, na nim brewiarze, agendy i książek kilka – nad łóżkiem palma i gromnica, obrazki świętych… nic i tu więcej. Ksiądz Paczura mało żyjąc w domu, nie przywiązując się zbytnio do niczego, oddając, co miał, z wielką radością, nigdy żadnego zapasu mieć nie mógł, ani się oń starał.
Za sypialnią dawni proboszczowie miewali skład, murowaną izbę z oknami kratą obwarowanymi, ale ksiądz Paczura nawet go nie zamykał, bo tu tak jak nic nie było, chyba się łom jaki zawieruszył. Klucze u niego w ogóle nie na wiele służyły.
Naprzeciwko mieszkania proboszcza było dawne wikariuszowskie, teraz nie zajęte. Byłby je pewnie sobie przyswoił Matłachiewicz, bo mu tu wygodniej by było i przyzwoiciej, ale nie chciał być tak bardzo na oku. Wolał więc od tyłu, gdzie osobny wchód miała izdebka, bo jeśli nie w kościele, najczęściej był na mieście, u znajomych, albo i w szynku. Wikariuszowskie mieszkanie, dwie iżby, stało niemal puste, na różne służąc użytki. Bywało, że tam i gościa, gdy się trafił – ulokowano.
Na folwarku mieściła się klucznica stara, miał izbę Mamert, a kąt jakiś Bartoch. Ten jednak niekiedy się przespał w szpitalu, czasem na dworze – bywało że u Żyda w szabas, bo go i tam do światła najmowano. Ani pościeli, ani schronienia stałego nie miał.
Taki był skład dworu księdza Paczury, gdy muna chłopskim wózku spłakana klucznica przywiozła dwóch chłopaków prawie równego wzrostu, żółtych, chudych, z najeżonymi głowami. Byli to synowcowie jego: Wacek i
Wicek. Biedne dzieci, głodne, wystraszone, spłakane, zziębłe, stanęły u progu, w odartych kaftanach, i drżały…
Spodziewał się ich już ksiądz proboszcz, ale w pierwszej chwili, ujrzawszy tak strasznie zbiedzonych, wylękłych, zmizerowanych, łzy mu się w oczach zakręciły. Kazano im w rękę całować i do nóg stryjowi padać, nie dopuścił do tego i obu wyściskał, a słowa jakoś zrazu wyrzec nie mógł. Dopiero nierychło tchnął i uśmiechając się zawołał:
– Niech będzie Bogu chwała! Nauczy się to ministrantury i do mszy będzie służyć aż miło!
Pierwsza mu myśl przyszła o tej służbie bożej.
Na folwarku, jak tylko dojrzano, że się wóz zatrzymał przed bramą i chłopców poprowadzono na probostwo – zbiegło się przez ciekawość, co żyło. Najprzód nadeszła, może najwięcej interesowana, Magdalena klucznica, dla której nowy ciężar przybywający dostarczał do gderania i narzekań obfitego materiału. Z załamanymi rękami już przez sień kroczyła. Dążył za nią kulawy Mamert, nie mniej kwaśny od niej i zgryźliwy; ze szpitala ciągnął powoli Hruszka, nie śmiejąc wchodzić, ale czyhając, by się czegoś dowiedzieć. Widząc, że wszyscy gdzieś idą, wpadł nie pytając po co i czego głupi Bartoch i drzwi nawet za sobą nie zamknął, choć to była jesień i powietrze już ciągnęło dosyć chłodne.
Otoczyli wszyscy dzieci, przypatrując się im z daleka. Ksiądz Paczura po pierwszym wzruszeniu już przychodził do siebie – i twarz ze smutnej wracała do zwykłego spokoju.
– Magdaleno – odezwał się – Pan Bóg dał nam gości, na asindźkę to pono spada o nich myśleć, bo jejmość, co ich przywiozła, dozoru nad nimi podjąć się nie może.
Podżyła niewiasta, chustką ogromną obwinięta, która tylko czekała, aby jej usta rozwiązano, poczęła wnet szybko:
– Ojcze, dobrodzieju! A gdzież mnie biednej, własne dzieci mającej, z pracy rąk utrzymującej się, nieszczęśliwej, nastarczyć dla nich. Biedna sierota… nie jestem w stanie. Póki nieboszczyk żył, ciągnęło się, choć z biedą wielką. Bywało różnie… Dziś – co ja pocznę, co ja pocznę? Bóg widzi!
Łamała ręce, słuchał ksiądz Paczura.
– A któż by od jejmości takiej ofiary wymagał, gdy i własne masz dziatki, na które pracować musisz? To się rozumie, iż synowcowie na mnie spadają, a Bogiem się świadczę, że z wdzięcznością ten dar z Jego rąk przyjmuję. A! Damy sobie rady z nimi! Nieprawda, mościa Magdaleno?
Klucznica, chociaż ją litość brała nad dzieciakami, nie porwała się bardzo ochoczo do zaopiekowania nimi. Głową potrząsała długo.
– A juści! A juści! – rzekła. – Co się musi, to się zrobi… A juści. Nie na gody tu oni do nas przybyli.
– Bo też one do godów nie zwykły – dodała przybyła opiekunka – moja jejmościuniu, za życia nieboszczyka o suchym chlebie nieraz się żyło, a rad był człek, gdy ciepłej polewki bez omasty dostał.
Ksiądz Paczura milczący słuchał. Dzieci się tymczasem strwożonymi oczyma po ogromnej izbie rozglądały.
Bracia sieroty podobni byli do siebie, rok różnicy w ich wieku mało był widocznym; twarzyczki mieli wychudłe i zwiędłe za wcześnie, ręce, które im z krótkich wyglądały rękawów, kości więcej miały niż mięsa. Odzież na obu łatana była, wyszarzana i biedna, obuwie podarte, spodnie, z których powyrastali, sięgały im wyżej kostek. Ostrzyżone, widać na podróż, głowy ręką opiekunki – jeżyły się zębato powyrywanymi włosami.
Litość obudzało biedactwo – i wszyscy ją uczuli, gdy się im przypatrzyli. Ksiądz się zbliżył, aby z nich dobyć głosu. Spytał, czy umieją pacierze, czy choć cokolwiek z katechizmu wiedzą? Żaden z nich nie ośmielił się odpowiedzieć, ale klucznica zapewniła, że pacierza ich uczyła i miejscowy organista przez miłosierdzie czytać ich nieźle ponauczał.
Ucieszyło to bardzo księdza Paczurę, który się odezwał wesoło:
– Ho, ho! Droga tedy otwarta! Dalej już wszystko pójdzie jak z płatka – byle dobra wola.
Chciał objaw tej dobrej woli usłyszeć z ich ust, ale chłopcy się przelękli, głowy pospuszczali i łzy im się tylko potoczyły z oczu. Zobaczywszy to proboszcz nie wymagał więcej.
–- Ale oni głodni być muszą! – zawołał. – Jejmość, moja pani Magdaleno, a nakarmże tę zgłodniałą rzeszę. I panią, co ich przywiozła, też.
Widać było pewne zakłopotanie na twarzy klucznicy, lecz nic nie odpowiadając, szepnęła coś przybyłej do ucha i chciała namówić, by z nią wyszła. Chłopcy, zobaczywszy to, ruszyły przerażone za swą pierwszą opiekunką.
Ksiądz Paczura może by był rad ich wstrzymać, lecz pomyślał, że winni byli ostatnią tę chwilę spędzić z poczciwą kobietą, która im miejsce matki zastępowała, zgodził się więc na to, ażeby szli z nią razem na folwark. Tuż za nimi ruszyli wszyscy ciekawi, a ksiądz Paczura sam jeden w wielkiej izbie pozostał.
Zaprawdę miał o czym się zamyślić i nie dziw, że długo nie poruszony w miejscu, z oczyma wlepionymi w podłogę, jak wryty stał, wzdychając, modląc się może.
Lecz po tej chwili trwogi i zwątpienia jak gdyby mu nagle otucha jakaś do serca wpłynęła – podniósł oczy ku obrazowi Chrystusa i Matki Bolesnej – twarz mu się wyjaśniła znowu. Począł chodzić wielkimi krokami.
W progu ukazał się Matłachiewicz.
– Niech będzie pochwalony – odezwał się.
– Na wieki wieków – rzekł stając proboszcz – a co tam?
– A nic! – śmiało począł organista. – Jegomość, słyszę, ma gości – szyderskim dodał tonem.
– Bogu za to dzięki… Sieroty mi zesłał.
– Albo to my wszyscy tu nie sieroty? – mruknął organista. – Niech tylko jegomość dobrodziej pomyśli, jak tu u nas i na te gęby trudno, co dopiero jak ich tu dwie przybędzie?
– Mój Matłachiewicz – przerwał ksiądz Paczura – nie psujże ty mi dobrej woli, nie nadwerężaj nadziei, jaką w Bogu mam, proszę cię…
Łagodnie to były powiedziane słowa, ale z powagą, która organiście usta zamknęła.
– Zapewne – dodał – a co mnie do tego? Co mnie do tego! Jaż ich karmić nie będę! Z życzliwości dla księdza proboszcza się rzekło, bo na sieroty są różne przytułki.
– To synowcowie moi – odparł proboszcz.
Matłachiewicz spytał o nabożeństwo jutrzejsze i nagle, jakby urażony, wyszedł. Księdzu Paczurze zachmurzyło się czoło. Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, gdy Magdalena żwawo wbiegła. Zobaczywszy ją, stanął z rezygnacją proboszcz, pewny, że nowe go spotkają wymówki.
Kobiece serce jednak litościwsze było. Spojrzawszy w oczy księdzu, nie chciała nań gderać stara klucznica – westchnęła tylko. Ręką podparła brodę i stojąc patrzyła mu w oczy.
– Nakarmić to, odziać, fraszka – rzekła jakby sama do siebie – ale kto to będzie tego pilnował? Niech no jegomość pomyśli! Dziś to nic, ale jak się to cokolwiek odgryzie, obezna, oswoi – to tu tego wszędzie pełno będzie i w ogrodzie, i na cmentarzu, i po izbach!
Milczał obwiniony…
– Jakoś to będzie – wybąknął wreszcie – obmyśli się, zobaczycie. To ten, to ów zajrzy… No – a może się gdzie odda do szkółki… Nie frasujcie no się. A jedli?
– Matko miłosierdzia! – przerwała klucznica. Żeby jegomość widział jak jedli, jak chlipali, co chleba spożyli – strach… Gdzieś ich głodem morzyli. Zrobiłam jajecznicę z ostatnich jaj, no to tę i podróżna też jadła. Dzieciom naprędce zgotowało się polewki z okrasą, no i chleb. Jak się wzięli, ażem stojąc patrzała i dziwiła się.
– Chwalić Boga, chwalić Boga! – rzekł śmiejąc się proboszcz. – Aby u mnie choć głodu nie zaznali. A gdzież my ich pomieścimy?
Zamyśliła się stara Durska.
– Na wikarce by można, ale tak samych jednych – strach. A kogo im tu dać? Bartoch głupi…
– Niech się Hruszka w progu położy.
– Pijaniusieńki…
– Skaranie Boże…
– Ale już tam temu zaradzę – poczęła Magdalena – siana się im zaścielę i kilimek, bo pościeli oni żadnej nie mają.
Radzili tak długo, poczęła i podgderywać klucznica, i postękiwać, proboszcz zawsze w takich razach jeden miał ratunek – brał za brewiarz. Naówczas zamykały się usta i Durska odchodziła, choć mrucząc. Mogła wojować z księdzem Paczurą, ale nie z jego brewiarzem. I tego dnia, nie mając innego na nią sposobu, sięgnął proboszcz po starego przyjaciela, który przed przybyciem sierot na stole był rozłożony. Wyszła klucznica.
Tym sposobem Wicek i Wacek dostali się do stryja na probostwo. Następny dzień był dla nich jeszcze dniem łez, tęsknoty i trwogi. Odjechała jedyna opiekunka, do której byli nawykli, znajdowali się w miejscu zupełnie obcym: postacie, co ich tu otaczały, nabawiały trwogą, począwszy od samego stryja. Największy pociąg jeszcze i ufność czuli do pani Durskiej, z którą się wczoraj przy jajecznicy i polewce zapoznali – ale instynktowo przestrach obudzał imponujący Matłachiewicz, który na pół głośno smarkaczami ich nazywał, nie mniejszą obawą napełniał widok kulawego, mruczącego Mamerta, pijanego Hruszki i głupiego Bartocha; tego śmiech nawet i wyszczerzone zęby straszne były.
Proboszcz dnia tego dał im swobodę. Dzień jesienny był dosyć ciepły. Tuż stojący kościół, dzwonnica, stary cmentarz, kostnica, ogród, w którym była stara grusza z wiszącymi jeszcze gdzieniegdzie ulęgałkami, kaczany od kapusty na ogrodzie wkrótce rozproszyły tęsknotę, a obudziły ciekawość. Z ostrożnością puścili się w tę podróż odkryć po nowym dla siebie świecie, cicho i ostrożnie szepcząc na ucho różne uwagi, jakie się im nastręczały. Zrazu kościół i cmentarz obudzał pewną obawę. Nie śmieli przestąpić furty dzielącej od niego dziedziniec. Zakrystian, kulawy Mamert, wiecznie zajęty, dobre, gderliwe człeczysko, pochwycił ich tu stojących.
– A poszlibyście ze mną do kościoła, tobyście się pomodlili i Panu Bogu podziękowali, że wam dał w sieroctwie taką opiekę.
Chłopcy uciekliby byli, ale Mamert popędził ich przez furtę przed sobą i zaprowadził niemal gwałtem do kościoła.
Gdy się otwarły jego drzwi i w dali, w głębi, ukazał się ołtarz złocisty, wysokie sklepienia, pod którymi unosił się Chrystus w górze, chorągwie lśniące od galonów, rzeźbione figury aniołów, cała ta wspaniałość małego domu Bożego – chłopcy co dotąd nie widzieli nic, tylko mały, drewniany, ubogi kościółek swej parafii – stanęli zdumieni i zaciekawieni. Pusto tu było i cicho. Cisza dodawała majestatu i uroczystości małej świątyni, która się przez to, że była pustą i milczącą, większą wydawała i wspanialszą. Weszli powoli chłopcy za Marhertem, który, śledząc ich wrażenia, oglądał się na nich. Weszli i pod kruchtą uklękli oba. Złożyli ręce, zaczęli szeptać jedyny pacierz, jaki umieli – od którego się ich wychowanie poczęło:
Ojcze nasz…
W rok potem Wacka i Wieka poznać nie było już można. Pokorne sieroty niemal panowały na probostwie. Blade twarze chłopaków rumieniły się zdrowiem, wypełniły policzki, zajaśniały oczy, wygładziły nastrzępione włosy. Ani Matłachiewicz, ani głupi Bartoch nie przerażał ich wcale, zawojowali Magdalenę, w łaskach byli u kulawego Mamerta, a Wicicha i Hruszka nazywali ich paniczami. O księdzu Paczurze nie ma już co i mówić – powtarzał ciągle patrząc na nich:
– Prawdziwe to błogostawioństwo Boże… Sit nomen Domini benedictum!
Potrzeba ich było widzieć, jak gospodarowali raźnie w zakrystii, gdy ksiądz Paczura miał ze mszą wychodzić, jak ubrani w białe jednakowe komeżki z niebieskimi wstążkami, Wacek ze mszałem, Wicek z ampułkami, wiedli stryja do ołtarza, jak Wacek sygnował wychodząc, jak oba potem schyleni ku księdzu, raźnie, głośno, równo odmawiali: Confiteor.
W dni uroczyste chlubił się nimi ksiądz Paczura, ich pojętnością, rozgarnięciem, żywością, nawet swawolą. Potrzeba było na nabożeństwo majowe, z którym razem przypadał odpust w Borusławicach, ustroić ołtarze, przygotować lampy, porozściełać kobierce – kulawy Mamert miał w nich pomocników ochoczych tak, że teraz głupiego Bartocha pomocy nie potrzebował wcale. Bartoch z nałogu przybywał, ale nie mając co robić, albo się kładł na wznak pod dzwonnicą, lub siadał na progu kościelnym i coś tam do siebie mruczał. Miał obyczaj taki, on co z ludźmi rozmówić się nie umiał, że sam z sobą prowadził gawędy, wśród których często napadał go śmiech dziwny, śmiech niepohamowany, że oburącz sobie usta zatykać musiał. Spojrzałli kto naówczas na niego, uchowaj Boże, wnet namarszczył się, zagniewał, zrywał i uciekał.
Chłopcy oba lubili się z dala przypatrywać głupiemu Bartochowi, a niekiedy go nawet drażnili. Lecz raz cisnął kamieniem na Wacka, po czym go dwa dni nie było – i od tej pory strzegli się go zaczepiać.
Nie było już tu kąta teraz, nie tylko w plebanii, na cmentarzu, w kościele, ale w okolicy, którego by chłopcy nie spenetrowali. Hamować ich trzeba było i karcić, tak to się do wszystkiego rwało. Proboszcz, nie mając kogo innego, za osobną opłatą organistę tymczasowo dał im za nauczyciela pisania i rachunku. Z tym mieli prawdziwą męczarnię. Nie cierpiał ich Matłachiewicz, nienawidzili go chłopcy. Wzajemny wstręt, jaki ku sobie czuli na pierwsze wejrzenie, był jakby przeczuciem tych przyszłych stosunków. Niecierpliwy, przekorny, rad, że im dokuczyć może, organista nie tylko ich po rękach klapał, klęczeć kazał, za uszy targał, ale przed stryjem obmawiał i skarżył, że z nich nigdy nic nie będzie, że na wisusów powyrastają, że słuchać nie chcą, o naukę nie dbają, a o jednej tylko myślą swawoli.
Widać jednak, że proboszcz, znając człowieka, niewielką do tego przywiązywał wagę, bo mu to serca do chłopców nie psuło. Nie zmienił nauczyciela, może dlatego, że w surowości widział pewny środek wykształcenia charakteru. Samą dobrocią wyżyć młodość bez szwanku nie może, tak jak srogością samą się psuje i zsycha. Jedno i drugie do poruszenia serca, nauki cierpliwości i pokory potrzebne. Walką jest życie, a człowiek do niego jak żołnierz musi się sposobić, wszystkiego zażywając, aby na wszystko był przygotowany.
Z księdzem proboszczem chłopaki były tak swobodne, tak szczere, iż się nimi nacieszyć nie mógł i powtarzał swoje: – Prawdziwe błogosławieństwo Boże!
Dobrze mu z nimi było. Wyjeżdżał do chorego czy na chrzciny, gdy dziecka do kościoła przynieść nie mogli – brał zwykle jednego z nich kolejno z sobą, a chłopaki pilnowały się dobrze na kogo szła kolej; tym sposobem się młodzież przetrzęsła, nakarmiono obficie gościa w obcym domu, trochę się chłopcy przecierały i z ludźmi oswajały. Dzikie też już wcale nie były. Gdy proboszcz wracał sam, chłopcy, ledwie się ukazał za bramą, stały gotowe mu pomóc wysiadać, węzełki z bryczki zabrać i po rękach całowały. Nie było bowiem wycieczki, żeby ksiądz Paczura czegoś z sobą nie przywiózł do domu. Znano jego ubóstwo i dobroczynność, że łatwo o sobie zapominał. Każdy mu się czymś chciał przysłużyć i choć on o tym nie wiedział, wetknięto mu coś do bryczyny. Często się nierychło postrzegł, iż w nogach coś zawadza, schylał się: – Co to to jest? – I pokazało się, że mu albo faseczkę masła, albo kobiałkę jaj i sera, albo koszyk owoców wetknięto.
Ksiądz Paczura się uśmiechał: – A bodaj ich! Poczciwe ludziska, zawsze o mnie pamiętają!
Dostatku w domu mimo to nie było, ale i głodem nie marli. Hołłowicz, który trzymał dzierżawą Plebankę, folwark bardzo urodzajny, obarczony był dziećmi i z dobroci korzystał. Przy tym nie najlepiej gospodarzył. Przyszło płacić, to się wypraszał, kwitki składał, o ustępstwa prosił, po rękach całował, a nic nie pomogło to, przyjeżdżała żona z dziatkami, jak zaczęli modlić, musiał ksiądz Paczura ustąpić.
Wszyscy mu mówili dawno, że powinien był dzierżawcę zmienić albo ekonoma poczciwego wziąć, ale o tym proboszcz słuchać nie chciał.
– Bójcie się Boga! – mówił. – Tyle czasu siedzą na tej dzierżawie, gdzież to się podzieje? Trzeba Boga w sercu nie mieć, aby ich rugować. – I Hołłowicz siedział. Żył, dzieci chował, a ksiądz biedę cierpiał, tyle tylko, że mu się wysługiwali i całowali po rękach.
Nigdy szczupłe fundusze tak dotkliwie się czuć nie dały księdzu Paczurze, jak gdy chłopców mu Pan Bóg dał, bo, bądź co bądź, jakieś wychowanie dać im było potrzeba, posłać gdzieś do szkół – a to musiało kosztować. Matłachiewicz ze swą nauką nie na długo mógł starczyć. Nie było w myśli stryja robić z nich uczonych wysoko ludzi, chciał mieć poczciwych i do pracy zdolnych – na to zawsze jednak więcej trzeba było, niż mógł dać organista, który czytać i pisać, i trochę rachunków ledwie umiał, a muzyki i organu z praktyki się tylko nauczył przy krewnym. Chlubił się z tego, że nigdzie nie bywając w szkołach sam sobie wszystko był winien, a jak to się często tego rodzaju ludziom zdarza, więcej o sobie rozumiał, niż był wart.
Znał go ksiądz dobrze i troskał się zawczasu, dokąd odda chłopaków. Wkrótce o tym czas już myśleć było. Odkładał po trosze, bo mu też i pomyśleć stawało się przykro dzieci w świat puścić – zostać samemu.
Gdy chłopcy przybyli, kłopot był zrazu; wkrótce tak się do nich przywiązał, że nie wiedział, jak bez nich wyżyje. Wnieśli z sobą życie do domu, do zakrystii; do kościoła, a wesołe ich śmiechy, jak świergot wróbli w krzewach, potrzebne były uchu i sercu.
Wacek i Wicek roztropni byli oba, podobni do siebie charakterami, a że ciągle z sobą żyli, nabrali jednych obyczajów, ruchów, głosu, tak że gdyby Wacek o pół cala nie był wyższy – trudno ich by było rozpoznać. Młodszy jednak pojęcie miał nieco bystrzejsze i żywszy był, Wacek myślał powolniej, a postępował ostrożniej.
Nie tylko proboszcz, ale i parafianie przyzwyczaili się widzieć tych chłopaków i zajmowali się nimi, a odwiedzając księdza Paczurę podpieszczali ich i psuli po trosze. W istocie, przy sumie, na procesjach, w czasie nabożeństwa, para tych urodziwych chłopcząt w białych komeżkach przyozdabiała uroczystość każdą. Niewinne te twarzyczki, rozmodlone i jasne, mimowolnie aniołków na starych przypominały obrazach.
Na biedę rośli żywo i coraz się to swawolniejsze robiło, a do utrzymania trudniejsze; z Matłachiewiczem coraz szło gorzej i nie było dnia, żeby skargi nie dochodziły proboszcza. Rzeczywiście zaś niewiele oni byli winni, choć czasem figle płatali; tylko organista całą swą mądrość wyczerpawszy wprędce, dalej nie wiedział, co robić z nimi. Chwalił się on łaciną, ale jej tyle umiał, co z kancjonału i responsoriów, nie rozumiejąc, chwycił. Nie chcąc się wydać z nieuctwem, wreszcie w końcu roku, rozgniewawszy się na Wacka, którego Wicek obraniał, trzasnął drzwiami i poszedł oświadczyć proboszczowi, że więcej ich już uczyć nie będzie.
Ksiądz Paczura nic na to nie rzekł, wiedział i sam, że kiedyś na tym skończyć się musi, postękał, pochodził i kazał winowajców przywołać. Stanęli oba u drzwi, bynajmniej nie zlęknieni.
– Cóżeście tam znowu spłatali, hę? Matłachiewicz już was uczyć się zarzeka? – rzekł dobrotliwie, ale smutno, ksiądz Paczura.
Wicek się posunął naprzód.
– Niceśmy nie zrobili, Wacek nie winien. Pan Matłachiewicz szuka tylko pretensji, aby bić i łajać.
– Mów Wacek! O co poszło? – spytał proboszcz.
– O rachunki – odparł starszy. – Pan Matłachiewicz mówił, że jest omyłka, jam trzymał, że jej nie ma. Dopieroż od wisusów zaczął wymyślać, a omyłki nie było.
– Nie było – dodał młodszy i na stole położył sekstern. Pleban nań popatrzał.
– Należało zmilczeć – rzekł – a nie odpowiadać zuchwale, zawsześ winien.
Chciał Wicek coś mówić, ksiądz pogroził z lekka.