Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bracia rywale: obrazy społeczeństwa wiejskiego z XVIII wieku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bracia rywale: obrazy społeczeństwa wiejskiego z XVIII wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 317 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Daw­no to już temu na pro­bo­stwie w Bo­ru­sła­wi­cach, w Lu­bel­skiem (na ma­pie ich nie szu­kaj­cie) – sie­dział ksiądz Ce­le­styn Pa­czu­ra. Nie wiem, jak tam dziś jest, wów­czas było to so­bie, ot, mia­stecz­ko, ja­kich u nas wie­le. Ko­ściół pod in­wo­ka­cją św. Flo­ria­na, pa­tro­na od ognia, mu­ro­wa­ny, się­gał pięt­na­ste­go wie­ku, choć w póź­niej­szych kil­ka razy był prze­ra­bia­ny, cze­go śla­dy na nim zo­sta­ły. Ple­ba­nia też, szpi­tal przy niej i szkół­ka, wszyst­ko było mu­ro­wa­ne i sta­re. Z Fir­le­jow­skie­go jesz­cze nada­nia do pro­bo­stwa na­le­ża­ły znacz­ne grun­ta, łąki i lasu ka­wa­łek, któ­re do­bry fol­war­czek skła­da­ły, ale że na to nikt nie ło­żył, a szło za­wsze dzier­ża­wą, nie­wie­le z tego mieć było moż­na.

Ksiądz Ce­le­styn Pa­czu­ra, któ­ry od wi­ka­riu­sza tu sie­dział, a te­raz był pro­bosz­czem, czło­wiek do­bro­ci oso­bli­wej, spo­koj­ny na po­dziw, ser­decz­ny, a moż­na było rzec, że nie­przy­ja­cie­la nie znał. Na­ów­czas mu­siał mięć lat pięć­dzie­siąt i kil­ka.

Jak ko­ściół ze sta­rym cmen­ta­rzem, tak i pro­bo­stwo ze swy­mi za­bu­do­wa­nia­mi nie­co było za mia­stecz­ko wy­su­nię­te. Dro­ga tędy wiel­ka pro­wa­dzi­ła do Lu­bli­na; kil­ka mi­zer­nych dom­ków za ko­ścio­łem jesz­cze sta­ło nad nią, ale ży­cie miej­skie sku­pia­ło się głę­biej oko­ło ryn­ku.

Oko­ło pro­bo­stwa ci­cho było i spo­koj­nie, chy­ba gdy na targ ty­go­dnio­wy albo na czte­ry do­rocz­ne jar­mar­ki więk­szy zjazd się tra­fiał – na­ów­czas tędy lu­dzi wię­cej i wo­zów się prze­su­wa­ło. Na św. Flo­ria­na też, 4 maja, dla od­pu­stu koło ko­ścio­ła gwar­no było, bo na ten dzień z Rzy­mu miał oł­tarz wiel­kie in­dul­gen­cje. Na ma­łym wzgór­ku, wśród lip i klo­nów już sta­rych, sta­ła mu­ro­wa­na ple­ba­nia, ob­szer­na do­syć i wy­god­na. Dzie­dziń­ce wszyst­kie, tak jak cmen­tarz, mu­rem były ob­wie­dzio­ne. Ku dro­dze do muru przy­par­ty stał szpi­tal, ze zwy­kłym ob­ra­zem przed­sta­wia­ją­cym Ła­za­rza, któ­re­mu psy rany liżą i z wiel­kim kru­cy­fik­sem u drzwi. W tym sa­mym po­dwó­rzu z ple­ba­nią była i szkół­ka, i kuch­nia pro­bosz­czow­ska, i po­mniej­sze za­bu­do­wa­nia dla chu­do­by. Wszyst­ko to ce­chy no­si­ło nie dzi­siej­sze­go Wie­ku, mury były gru­be, ni­skie… ko­mi­ny po­tęż­ne, okna małe… kra­cia­ste, a więk­sza część izb mia­ła skle­pie­nia.

Wprost dzie­dziń­ca furt­ka wio­dła na cmen­tarz, gdzie się daw­niej grze­ba­no i po dziś dzień wie­le gro­bów i ka­mie­ni po­zo­sta­wa­ło, a nie­bosz­czy­kom po­ko­ju za­kłó­cać nie chcia­no, bo się tra­fia­ło, że ko­piąc grób nowy… sta­re ko­ści i szcząt­ki tru­mien do­by­wa­no – nowy cmen­tarz tro­chę opo­dal za­ło­żo­no. Tam­ten już nie mu­rem, ale par­ka­nem był ob­wie­dzio­ny i po­znać moż­na było ła­two, że w uboż­szych po­wstał cza­sach, któ­rym sta­ło na mury go­rzel­ni i obór ale na rolę Bożą za­bra­kło.

Na sta­rym cmen­ta­rzu przy ko­ście­le, za­raz od wnij­ścia z pro­bo­stwa, sta­ła wiel­ka w XVII wie­ku fun­do­wa­na dzwon­ni­ca, w któ­rej oprócz wiel­kie­go dzwo­nu, Flo­ria­nem zwa­ne­go, wi­sia­ło jesz­cze trzy mniej­sze.

Tuż i ko­ściół ze szkar­pa­mi swy­mi roz­sia­dał się wy­god­nie, przy któ­rym dwie były ka­pli­ce, tak­że póź­niej­szy­mi cza­sy do­sta­wio­ne

Bu­do­wa była moc­na i pięk­na, czę­ścia­mi, jak to z okien znać było… z XV wie­ku, czę­ścia­mi z póź­niej­szych. Wie­życz­kę z sy­gna­tu­rą i więk­szą nad chó­rem or­ga­no­wym już póź­no wznie­sio­no i te mia­ły ce­chy now­sze. A że ko­ścio­ło­wi szczę­ści­ło się za­wsze z pro­bosz­cza­mi, któ­rzy się o dom Boży sta­ra­li, aby go utrzy­mać pięk­nie, dziw­nie się tu wie­le rze­czy za­cho­wa­ło, mimo wo­jen, za­wi­chrzeń i róż­nych kra­ju lo­sów. Po­szło to pew­nie tak tra­dy­cją od pierw­sze­go, co tu sie­dział po ufun­do­wa­niu, a któ­re­go imię na­wet w wi­zy­tach ko­ściel­nych nie po­zo­sta­ło – na­stęp­cy wsty­dzi­li się oka­zać mniej dba­ły­mi i duch jed­ne­go gor­li­we­go czło­wie­ka, choć pa­mięć jego za­ga­sła, żył w po­ko­le­niach na­stęp­nych.

Moż­na po­wie­dzieć, że od pro­gu po­cząw­szy, było na co po­pa­trzeć i cze­mu się dzi­wo­wać.

W sa­mym wnij­ściu ka­zał się po­cho­wać je­den z fun­da­to­rów, oby­cza­jem wie­ków po­boż­nych jak się to na­ów­czas czę­sto tra­fia­ło na ka­mie­niu nie do­pusz­cza­jąc wy­ryć imie­nia swe­go na­wet, tyl­ko sło­wa po­kor­ne:

Hic ju­cet pec­ca­tor -

Ora­te pro eo

(Tu leży grzesz­nik – mó­dl­cie się za nie­go.)

Z tych wy­ra­zów, któ­re lat wię­cej dwóch­set ście­ra­ły nogi po­boż­nych pa­ra­fian, le­d­wie te­raz ślad po­zo­stał.

W skle­pio­nej kruch­cie pod chó­rem, w pra­wo u mu­ro­wa­ne­go słu­pa, sta­ła bar­dzo sta­ra ka­mien­na chrzciel­ni­ca w kształ­cie wiel­kiej cza­szy, na nie­fo­rem­nej pod­sta­wie. Na bo­kach jej tej na­pi­sy były i go­dła nie­czy­tel­ne, ale po­waż­na sta­rusz­ka, choć nie­pięk­na, po­sza­no­wa­nie obu­dza­ła. Ileż to rąk, z któ­rych już i kost­ka nie oca­la­ła, czer­pa­ło z niej wodę świę­co­ną! W kruch­cie były na pra­wo drzwi do skła­du, w któ­rym się po­grze­bo­we przy­bo­ry, ka­ta­falk, drew­nia­ne lich­ta­rze i stop­nie mie­ści­ły, z wie­lu in­ny­mi od­wiecz­ny­mi gra­ta­mi. Tu cho­wa­no i ry­ce­rzy drew­nia­nych wiel­ko­piąt­ko­wych, i wszyst­ko, co do tego ob­cho­du słu­ży­ło, i sta­ry żło­bek wy­sta­wia­ny na Boże Na­ro­dze­nie. W lewo wscho­dy wio­dły na chór do or­ga­nów, tak­że na klucz za­my­ka­ne, aby się nie wszy­scy tam ci­snę­li. Było to ła­ską or­ga­ni­sty komu dal wstęp na górę, a nie każ­dy jej mógł do­stą­pić. W kruch­cie sta­nąw­szy, cały ów ko­śció­łek moż­na obej­rzeć było, któ­ry, choć nie­wiel­ki, pięk­ny­mi pro­por­cja­mi się od­zna­czał. Skle­pie­nie wspar­te na słu­pach, łu­ko­wa­te, do­cho­wa­ło się bez uszko­dze­nia. Słu­py tyl­ko, daw­niej go­tyc­kie, póź­niej po­prze­bie­ra­no mod­niej i nie bar­dzo się go­dzi­ły ze skle­pie­niem. Now­szą była am­bo­na rzeź­bio­na z drze­wa i oł­tarz wiel­ki, cały zło­co­ny, z fi­gu­ra­mi św. Flo­ria­na, Wa­cła­wa i Woj­cie­cha a Sta­ni­sła­wa. Daw­niej­szy sza­fia­sty, gdy się smak zmie­nił, usu­nię­to na lewo, ale po­zo­stał w ca­ło­ści. Nie było to ar­cy­dzie­ło, prze­cież w nim i kunsz­tu, i uczu­cia wię­cej może czuć się da­wa­ło niż w no­wej struk­tu­rze, po­kaź­niej­szej, a zim­nej.

Po­nad krat­ką, któ­ra pre­zbi­te­rium od­dzie­la­ła od ko­ścio­ła, w gó­rze, tez znaj­do­wa­ła się daw­na z pięt­na­ste­go wie­ku tę­cza z Chry­stu­sem na krzy­żu i fi­gu­ra­mi Mat­ki Bo­skiej i św. Jana. Za­raz po­znać było ła­two, iż one z oł­ta­rzem na lewo w po­kre­wień­stwie zo­sta­wa­ły. Sza­fia­sty ów oł­tarz na lewo mie­ścił N. Pan­nę, w pra­wo, now­szy, od­po­wia­da­ją­cy mu, św. An­to­nie­go Pa­dew­skie­go. Stal­le w pre­zbi­te­rium z drze­wa dę­bo­we­go osta­ły się sta­re, tyl­ko czę­ści ich nie­po­trzeb­nie ktoś olej­no po­ma­lo­wał. U ścian, w lewo, był cały szerg gro­bow­ców ka­mien­nych i mar­mu­ro­wych, a z tych część tyl­ko her­ba­mi bez na­pi­sów się od­zna­cza­ła, na pra­wo też znaj­do­wa­ło się ich parę. Drzwi dwo­je, że­la­znych, prze­zro­czy­stych, prze­dziw­ną ro­bo­tą ślu­sar­ską, wio­dło z obu stron do przy­bu­do­wa­nych ka­pli­czek.

Ławy i kon­fe­sjo­na­ły sta­re się ucho­wa­ły, wie­le przy nich cho­rą­gwi zbla­kłych i for­my nie­dzi­siej­szej po lat dwie­ście li­czy­ło. Utrzy­ma­nie sta­ran­ne dało im to dłu­gie ży­cie. Przy­pa­tru­jąc się z bli­ska, co krok się spo­ty­ka­ło pa­miąt­kę cie­ka­wą… W po­sadz­ce ka­mien­nej z na­pi­sa­mi gro­bo­wy­mi mi­nąć się nie było po­dob­na. Nie­któ­re z nich wmu­ro­wa­ne były w słu­py, inne w ścia­ny. Eks­wo­tów, ma­lo­wa­nych ta­bli­czek, ob­ra­zów za­py­lo­nych mnó­stwo się spo­ty­ka­ło wszę­dzie. Co do­pie­ro mó­wić o za­kry­stii, or­na­tach i o ma­łym skarb­cu, gdzie w skrzy­niach i ksiąg, i gra­du­ałów, i chó­ra­łów peł­no było. Ża­den może mały ko­śció­łek na pro­win­cji ta­kie­go nie miał za­pa­su mon­stran­cyj i pa­cy­fi­ka­łów.

kie­li­chów, re­li­kwia­rzy, po­cząw­szy od pięt­na­ste­go wie­ku. W cza­sie wo­jen szwedz­kich kil­ka­krot­nie uwo­żo­no te skar­by do lasu, za­ko­py­wa­no je, a ksiądz pro­boszcz Dersz­niak, któ­re­mu nogi przy­pie­ka­li Szwe­dzi nad wol­nym ogniem, zmu­sza­jąc go do po­wie­dze­nia, gdzie po­cho­wał ko­ściel­ne rze­czy, zo­stał ka­le­ką na całe ży­cie, aby te dro­gie pa­miąt­ki oca­lił.

Pro­bosz­czo­wi tu nig­dy o nic gło­wa nie za­bo­la­ła, a gdy się zje­cha­ło du­cho­wień­stwo na od­pust czy na po­grzeb, nie po­trze­bo­wa­ło z sobą kie­li­chów przy­wo­zić – za­wsze ich do­syć mia­ła za­kry­stia. Toż samo z or­na­ta­mi, z któ­rych je­den, per­ła­mi szy­ty, le­żał w po­krow­cu, mało kie­dy uży­wa­ny, dru­gi z fi­gu­rą Chry­stu­sa rzeź­bio­ną i ha­fto­wa­ną i her­ba­mi fun­da­tor­ki, tyl­ko się cie­ka­wym po­ka­zy­wał. Gdy przy­szło z asy­sten­cją ce­le­bro­wać, i kapy, i or­na­ty do­bra­ne wy­stę­po­wa­ły, że nie­raz bo­gat­sze ko­ścio­ły za­zdro­ści­ły Bo­ru­sła­wi­com. Ale tu nie było pro­bosz­cza i nie było dzie­dzi­ca, aże­by more an­ti­quo coś nie przy­ło­żył do tej ży­wej kro­ni­ki. W szu­fla­dach le­ża­ły te kar­ty po­boż­ne, jak hi­sto­ria wie­ków trzy­ma­ją­cych się za ręce i kro­czą­cych dro­ga­mi jed­ny­mi…

Te­raź­niej­szy pro­boszcz, ksiądz Ce­le­styn Pa­czu­ra, tak się ko­chał w swo­im ko­ściół­ku jak ksiądz Dersz­niak, któ­ry dlań nogi utra­cił. Wi­ze­ru­nek tego mę­czen­ni­ka, któ­ry póź­niej o ku­lach mszę świę­tą od­pra­wiał, wi­siał do­tąd w za­kry­stii z opi­sem ła­ciń­skim ca­łe­go wy­pad­ku. Szwe­dzi, cier­pli­wo­ścią pro­bosz­cza prze­ra­że­ni, bo się im nad­ludz­ką wy­da­wa­ła – po­rzu­ci­li go i ucie­kli, a wło­ścia­nin, zna­la­zł­szy, od­wiózł do Lu­bli­na, gdzie u Świę­te­go Du­cha prze­le­żaw­szy kil­ka mie­się­cy, ksiądz Dersz­niak do zdro­wia po­wró­cił i żył jesz­cze lat pięt­na­ście.

Do gro­bow­ców sta­rych w ścia­nach i na po­sadz­ce co to się tam róż­nych po­dań wią­za­ło, któ­re z ust do ust prze­cho­dząc, przy­ozda­bia­ne, po­ety­zo­wa­ne sta­ły się tka­ni­ną fan­ta­zji po­boż­nych na wąt­ku przez rze­czy­wi­stość do­star­czo­nym! Je­den dzia­duś po­da­wał dru­gie­mu, za­kry­stian na­stęp­cy – a gdy hi­sto­ria dwa po­ko­le­nia prze­ży­ła, jak mur była moc­ną.

Ksiądz Ce­le­styn Pa­czu­ra, choć się niby z miesz­czań­ska zwał, szlach­cic był czy­stej krwi, ale z tej ma­łej, ubo­giej szlach­ty, co nig­dy na wierzch nie umia­ła czy nie chcia­ła wy­pły­nąć. W Lu­bel­skiem Pa­czu­ro­wie Osto­je mie­li wsi kil­ka, jesz­cze nie­daw­ny­mi cza­sy. Brat księ­dza Ce­le­sty­na, pan cze­śnik Me­dard Pa­czu­ra trzy­mał ka­wał zie­mi dzie­dzic­twem, lecz nie pil­no­wał go­spo­dar­stwa i mamo to po­szło. Żona zmar­ła ze zmar­twie­nia, dzie­ci się przy klucz­ni­cy wy­cho­wy­wa­ły, aż pan Me­dard, któ­ry nie­ustan­nie jeź­dził, sej­mi­ko­wał, słu­żył… wszyst­kim oprócz sie­bie, umarł w samą porę, gdy już mu i to, co zo­sta­ło, a wi­sia­ło, za­bie­rać mia­no.

W spad­ku po nim ksiądz Ce­le­styn wziął dwóch chło­pa­ków, o rok tyl­ko wie­kiem się róż­nią­cych, któ­rych mu owa klucz­ni­ca pła­cząc od­wio­zła, bo ni­ko­go na świe­cie prócz tego stry­ja nie mie­li. Trze­ba było znać skład domu i go­spo­dar­stwo pro­bosz­czow­skie, aże­by zro­zu­mieć, ja­kim to cię­ża­rem mo­gły się stać dwie gęby mło­de. Wpraw­dzie pro­bo­stwo mia­ło niby fol­wark, zwa­ny Ple­ban­ką, o któ­rym wspo­mi­na­li­śmy, lecz z tego nie­wie­le było po­cie­chy. Trzy­mał go od daw­na ubo­gi człek, obar­czo­ny fa­mi­lią, nie­ja­ki Hoł­ło­wicz, szlach­cic za­ma­szy­sty, ga­da­tli­wy, umie­ją­cy pro­bosz­czo­wi bie­dę swą w strasz­nych przed­sta­wiać ko­lo­rach. Ten, sam Bóg wie czym i jak się pro­bosz­czo­wi za dzier­ża­wę wy­pła­cał. Rzad­ko się ksiądz Pa­czu­ra z gro­szem oba­czył. Do­sta­wia­no po tro­sze zbo­ża, owsa, grosz wpły­wał ka­pa­ni­ną – nie było z tego po­żyt­ku. Do­cho­dy ko­ściel­ne szły na ko­ściół i jego utrzy­ma­nie. Do­syć, że ksiądz bie­dę kle­pał, ale księ­dzu Pa­czu­rze ła­twiej ją było zno­sić niż komu in­ne­mu, bo nie­wie­le dla sie­bie po­trze­bo­wał – a po­go­dę i we­so­łość miał taką w du­szy, że mu jej nic, chy­ba cu­dze nie­szczę­ście, za­mą­cić mo­gło.

On sam, przy wie­lu po­stach, a bar­dzo skrom­nym ży­ciu, ob­cho­dził się ma­łym; za­pra­sza­no go też to tu, to ów­dzie czę­sto, więc głod­nym nie by­wał. Na­kar­mić tyl­ko ko­ściel­ne słu­gi i wy­ma­ga­niom ich uczy­nić za­dość, kło­po­tem było nie­ma­łym. Sta­ra klucz­ni­ca Mag­da­le­na, wiecz­nie za­ję­ta, śpie­szą­ca się i stę­ka­ją­ca, nie mia­ła od nich spo­ko­ju i nie da­wa­ła go też księ­dzu Pa­czu­rze.

Na wik­cie pro­bosz­czow­skim był or­ga­ni­sta Ma­tła­chie­wicz, człek da­le­ko wię­cej wy­ma­ga­ją­cy od sa­me­go pro­bosz­cza, bo się miał za zna­ko­mi­te­go męża, co nie­le­d­wie z ła­ski na ma­łym or­ga­nie bo­ru­sła­wiec­kim gry­wać ra­czył. Temu i piwo co dzień być mu­sia­ło i - jak tyl­ko nie post, mię­sa ka­wa­łek ko­niecz­nie. Nie tyl­ko z klucz­ni­ca się o to do upa­dłe­go wa­dził, ale i księ­dzu Pa­czu­rze do­jadł raz nie­je­den. A po­zbyć się go nie chciał, bo co miał do­bre­go to głos do­no­śny, czy­sty, że gdy za­śpie­wał, miło było po­słu­chać. Wie­dział o tym do­brze Ma­tła­chie­wicz i ko­rzy­stał, wiel­kim bę­dąc dla pro­bosz­cza cię­ża­rem. Nie­raz też za­ba­ła­mu­ciw­szy się w mia­stecz­ku i na chór się opóź­nił, i z gło­wą" za­pró­szo­ną na nie­szpór przy­cho­dził, co księ­dzu Pa­czu­rze wiel­ce było nie­mi­łym. Ale zno­sił.

Za­kry­stian, ku­la­wy Ma­mert, nie był tak wy­ma­ga­ją­cym, ale mru­kli­wym, gder­li­wym, szu­ka­ją­cym utra­pie­nia. Do­le­ga­ło mu coś za­wsze, a gdy bie­dy nić sta­ło, prze­czu­wał ją, do­my­ślał się i pro­ro­ko­wał. Taką miał na­tu­rę. Ten zno­wu do ko­ścio­ła i jego po­rząd­ku przy­wią­za­nym był nad­zwy­czaj­nie, go­dzi­ny nie chy­bił i ni­ko­mu jej nie dał za­po­mnieć, krę­cił się dzień i noc, za­mia­tał, sprzą­tał, zbie­rał, cho­wał, prze­su­wał, li­czył i chwi­li nie spróż­no – wał. Gdy na ła­wie siadł już po nocy, to stę­kał a na­rze­kał, że mu się gęba nic za­my­ka­ła, a czło­wiek był do­bry z ko­ścia­mi. On i Ma­tła­chie­wicz żyli jak pies z ko­tem, i to też nie było dla pro­bosz­cza przy­jem­nym, bo ich cią­gle go­dzić i są­dzić mu­siał. Je­den na dru­gie­go in­try­go­wał, cier­pieć się nie mo­gli. A oba byli po­trzeb­ni!

W szpi­ta­lu pod Ła­za­rzem sie­dzie­li jesz­cze Wi­ci­cha, sta­ra bab­ka po­boż­na… mil­czą­ca, trzę­są­ca się już od wie­ku, bo utrzy­my­wa­ła, że ma lat sto bli­sko i dziad przy­gar­bio­ny, z gło­wą nie­co krzy­wą, Hrusz­ka. Nie był to zły czło­wiek – ale pił. Od tego na­ło­gu nic go wstrzy­mać nie mo­gło. Za­rze­kał się kil­ka razy i nie wy­trzy­mał. Wsze­la­ko za­sy­gno­wać i do dzwo­nu pójść, ko­śció­łek za­mieść, po­sprzą­tać ku­la­we­mu Ma­mer­to­wi po­ma­gał.

Gdy się to wszyst­ko do kup­ki ze­bra­ło, oprócz or­ga­ni­sty, któ­ry był człek po­kaź­ny, ku­la­wy Ma­mert, trzę­są­ca się Wi­ci­cha, z prze­krzy­wio­ną gło­wą Hrusz­ka, a w do­dat­ku tak zwa­ny głu­pi Bar­toch, któ­ry nie ma­jąc tu żad­nej ozna­czo­nej funk­cji, wi­siał przy ple­ba­nii, ksiądz Pa­czu­ra na­zy­wał ich swo­ją ko­men­dą in­wa­li­dów.

Głu­pi Bar­toch słu­żył do wszyst­kie­go w ple­ba­nii, dla­te­go że nig­dzie in­dziej nikt by go był nie zniósł. Spoj­rzaw­szy nań, wi­dać było za­raz w nim za­wa­li­dro­gę. Na bar­dzo ni­skich, gru­bych no­gach, krót­ki w so­bie, ra­mion sze­ro­kich, z gło­wą ogrom­ną, jak­by hy­dro­ce­fal, na­je­żo­nym wło­sem, ma­ły­mi oczka­mi, od­dę­ty­mi war­ga­mi, z wej­rze­niem osłu­pia­łym, ją­ka­ją­cą się mową, Bar­toch mało co ro­zu­miał, mó­wił źle i trud­no, tyle tyl­ko, że do rą­ba­nia drew, no­sze­nia wody i na po­sył­ki się przy­da­wał. Do wiel­kie­go też dzwo­nu moż­na go było po­sta­wić czy na sumę, czy w cza­sie po­grze­bu, nie ustał nig­dy. Owszem, coś się z nim ta­kie­go na­ów­czas dzia­ło, że gdy chwy­cił za sznur w po­cząt­ku z wol­na się po­ru­szał, po­tem co­raz ży­wiej, a gdy po­dzwon­ne trwa­ło, wpa­dał w ja­kiś szał, wa­lił co­raz gwał­tow­niej i ode­rwać go w koń­cu było trud­no. Ciekł mu pot z czo­ła, war­gi wi­sia­ły, oczy wy­cho­dzi­ły na wierzch – z ja­kąś roz­ko­szą ma­chał, rzu­cał się, mio­tał i gdy­by mu z rąk sznu­ra nie wy­dar­to, na śmierć by się za­dzwo­nił. Po­tem zwy­kle za­raz pod dzwon­ni­cą jak padł w tra­wę, le­żał dłu­gi czas, nim do sie­bie przy­szedł i zwlókł się po­wo­li do kuch­ni. Dzi­ki był na pół człek – nie trze­ba go było draż­nić, bo gdy się wściekł na kogo. Boga i lu­dzi za­po­mi­nał, acz to się rzad­ko tra­fia­ło. – Wszyst­ka ta lud­ność z rąk księ­dzu pro­bosz­czo­wi pa­trza­ła; nie tyl­ko ich na­kar­mić, na­po­ić, ale i odziać było trze­ba, a że się to koło ko­ścio­ła krę­ci­ło, mu­sia­ła odzież być od lu­dzi, zwłasz­cza w dni świą­tecz­ne.

Na pro­bo­stwie te­raz nie było wi­ka­riu­sza, ob­cho­dzić się bez nie­go mu­siał ksiądz Pa­czu­ra, bo i sam, bę­dąc wi­ka­rym jesz­cze, z po­wo­du dłu­giej cho­ro­by swo­je­go po­przed­ni­ka – ob­słu­gi­wał pa­ra­fię bez po­mo­cy ni­czy­jej. Róż­nie by­wa­ło. Ale ko­niec z koń­cem się scho­dził przy Bo­żym mi­ło­sier­dziu.

Miesz­ka­nia było do­syć, a jak te­raz na­wet – nad­to. Na pro­bo­stwie, wszedł­szy w sień, któ­ra była do­stat­nia (stąd drzwi szły do lo­chu) – w lewo była jed­na izba skle­pio­na tak duża, że w cza­sie sty­py do chle­ba ża­łob­ne­go osób w niej trzy­dzie­ści siąść mo­gło wy­god­nie i jesz­cze się było gdzie ob­ró­cić.

Jak za daw­niej­szych pro­bosz­czów, tak i te­raz ozdób tu żad­nych nie było. Sto­łów trzy z sobą ze­sta­wio­nych, ław kil­ka i stoł­ków, u drzwi za­mczy­sta sza­fecz­ka ni­ska, na ścia­nach Chry­stus uka­zu­ją­cy bok roz­dar­ty, Mat­ka Bo­ska bo­le­sna na­prze­ciw, piec ka­flo­wy zie­lo­ny z ławą – i wszyst­ko. Okna małe, w mu­rze gru­bym, dwa na­wet z bło­na­mi oło­wia­ny­mi, nie­wie­le świa­tła wpusz­cza­ły. Stąd do śred­nie­go po­ko­iku, gdzie był oł­ta­rzyk do­mo­wy w ką­ci­ku, wcho­dzi­ło się cia­sny­mi drzwicz­ka­mi, a prze­szedł­szy prze­zeń, tuż i sy­pial­nia księ­dza Pa­czu­ry.

Łó­żecz­ko ma­leń­kie, twar­de, dwa ku­fry, stół, na nim bre­wia­rze, agen­dy i ksią­żek kil­ka – nad łóż­kiem pal­ma i grom­ni­ca, ob­raz­ki świę­tych… nic i tu wię­cej. Ksiądz Pa­czu­ra mało ży­jąc w domu, nie przy­wią­zu­jąc się zbyt­nio do ni­cze­go, od­da­jąc, co miał, z wiel­ką ra­do­ścią, nig­dy żad­ne­go za­pa­su mieć nie mógł, ani się oń sta­rał.

Za sy­pial­nią daw­ni pro­bosz­czo­wie mie­wa­li skład, mu­ro­wa­ną izbę z okna­mi kra­tą ob­wa­ro­wa­ny­mi, ale ksiądz Pa­czu­ra na­wet go nie za­my­kał, bo tu tak jak nic nie było, chy­ba się łom jaki za­wie­ru­szył. Klu­cze u nie­go w ogó­le nie na wie­le słu­ży­ły.

Na­prze­ciw­ko miesz­ka­nia pro­bosz­cza było daw­ne wi­ka­riu­szow­skie, te­raz nie za­ję­te. Był­by je pew­nie so­bie przy­swo­ił Ma­tła­chie­wicz, bo mu tu wy­god­niej by było i przy­zwo­iciej, ale nie chciał być tak bar­dzo na oku. Wo­lał więc od tyłu, gdzie osob­ny wchód mia­ła iz­deb­ka, bo je­śli nie w ko­ście­le, naj­czę­ściej był na mie­ście, u zna­jo­mych, albo i w szyn­ku. Wi­ka­riu­szow­skie miesz­ka­nie, dwie iżby, sta­ło nie­mal pu­ste, na róż­ne słu­żąc użyt­ki. By­wa­ło, że tam i go­ścia, gdy się tra­fił – ulo­ko­wa­no.

Na fol­war­ku mie­ści­ła się klucz­ni­ca sta­ra, miał izbę Ma­mert, a kąt ja­kiś Bar­toch. Ten jed­nak nie­kie­dy się prze­spał w szpi­ta­lu, cza­sem na dwo­rze – by­wa­ło że u Żyda w sza­bas, bo go i tam do świa­tła naj­mo­wa­no. Ani po­ście­li, ani schro­nie­nia sta­łe­go nie miał.

Taki był skład dwo­ru księ­dza Pa­czu­ry, gdy muna chłop­skim wóz­ku spła­ka­na klucz­ni­ca przy­wio­zła dwóch chło­pa­ków pra­wie rów­ne­go wzro­stu, żół­tych, chu­dych, z na­je­żo­ny­mi gło­wa­mi. Byli to sy­now­co­wie jego: Wa­cek i

Wi­cek. Bied­ne dzie­ci, głod­ne, wy­stra­szo­ne, spła­ka­ne, zzię­błe, sta­nę­ły u pro­gu, w odar­tych ka­fta­nach, i drża­ły…

Spo­dzie­wał się ich już ksiądz pro­boszcz, ale w pierw­szej chwi­li, uj­rzaw­szy tak strasz­nie zbie­dzo­nych, wy­lę­kłych, zmi­ze­ro­wa­nych, łzy mu się w oczach za­krę­ci­ły. Ka­za­no im w rękę ca­ło­wać i do nóg stry­jo­wi pa­dać, nie do­pu­ścił do tego i obu wy­ści­skał, a sło­wa ja­koś zra­zu wy­rzec nie mógł. Do­pie­ro nie­ry­chło tchnął i uśmie­cha­jąc się za­wo­łał:

– Niech bę­dzie Bogu chwa­ła! Na­uczy się to mi­ni­stran­tu­ry i do mszy bę­dzie słu­żyć aż miło!

Pierw­sza mu myśl przy­szła o tej służ­bie bo­żej.

Na fol­war­ku, jak tyl­ko doj­rza­no, że się wóz za­trzy­mał przed bra­mą i chłop­ców po­pro­wa­dzo­no na pro­bo­stwo – zbie­gło się przez cie­ka­wość, co żyło. Naj­przód na­de­szła, może naj­wię­cej in­te­re­so­wa­na, Mag­da­le­na klucz­ni­ca, dla któ­rej nowy cię­żar przy­by­wa­ją­cy do­star­czał do gde­ra­nia i na­rze­kań ob­fi­te­go ma­te­ria­łu. Z za­ła­ma­ny­mi rę­ka­mi już przez sień kro­czy­ła. Dą­żył za nią ku­la­wy Ma­mert, nie mniej kwa­śny od niej i zgryź­li­wy; ze szpi­ta­la cią­gnął po­wo­li Hrusz­ka, nie śmie­jąc wcho­dzić, ale czy­ha­jąc, by się cze­goś do­wie­dzieć. Wi­dząc, że wszy­scy gdzieś idą, wpadł nie py­ta­jąc po co i cze­go głu­pi Bar­toch i drzwi na­wet za sobą nie za­mknął, choć to była je­sień i po­wie­trze już cią­gnę­ło do­syć chłod­ne.

Oto­czy­li wszy­scy dzie­ci, przy­pa­tru­jąc się im z da­le­ka. Ksiądz Pa­czu­ra po pierw­szym wzru­sze­niu już przy­cho­dził do sie­bie – i twarz ze smut­nej wra­ca­ła do zwy­kłe­go spo­ko­ju.

– Mag­da­le­no – ode­zwał się – Pan Bóg dał nam go­ści, na asindź­kę to pono spa­da o nich my­śleć, bo jej­mość, co ich przy­wio­zła, do­zo­ru nad nimi pod­jąć się nie może.

Pod­ży­ła nie­wia­sta, chust­ką ogrom­ną ob­wi­nię­ta, któ­ra tyl­ko cze­ka­ła, aby jej usta roz­wią­za­no, po­czę­ła wnet szyb­ko:

– Oj­cze, do­bro­dzie­ju! A gdzież mnie bied­nej, wła­sne dzie­ci ma­ją­cej, z pra­cy rąk utrzy­mu­ją­cej się, nie­szczę­śli­wej, na­star­czyć dla nich. Bied­na sie­ro­ta… nie je­stem w sta­nie. Póki nie­bosz­czyk żył, cią­gnę­ło się, choć z bie­dą wiel­ką. By­wa­ło róż­nie… Dziś – co ja po­cznę, co ja po­cznę? Bóg wi­dzi!

Ła­ma­ła ręce, słu­chał ksiądz Pa­czu­ra.

– A któż by od jej­mo­ści ta­kiej ofia­ry wy­ma­gał, gdy i wła­sne masz dziat­ki, na któ­re pra­co­wać mu­sisz? To się ro­zu­mie, iż sy­now­co­wie na mnie spa­da­ją, a Bo­giem się świad­czę, że z wdzięcz­no­ścią ten dar z Jego rąk przyj­mu­ję. A! Damy so­bie rady z nimi! Nie­praw­da, mo­ścia Mag­da­le­no?

Klucz­ni­ca, cho­ciaż ją li­tość bra­ła nad dzie­cia­ka­mi, nie po­rwa­ła się bar­dzo ocho­czo do za­opie­ko­wa­nia nimi. Gło­wą po­trzą­sa­ła dłu­go.

– A ju­ści! A ju­ści! – rze­kła. – Co się musi, to się zro­bi… A ju­ści. Nie na gody tu oni do nas przy­by­li.

– Bo też one do go­dów nie zwy­kły – do­da­ła przy­by­ła opie­kun­ka – moja jej­mo­ściu­niu, za ży­cia nie­bosz­czy­ka o su­chym chle­bie nie­raz się żyło, a rad był człek, gdy cie­płej po­lew­ki bez oma­sty do­stał.

Ksiądz Pa­czu­ra mil­czą­cy słu­chał. Dzie­ci się tym­cza­sem str­wo­żo­ny­mi oczy­ma po ogrom­nej izbie roz­glą­da­ły.

Bra­cia sie­ro­ty po­dob­ni byli do sie­bie, rok róż­ni­cy w ich wie­ku mało był wi­docz­nym; twa­rzycz­ki mie­li wy­chu­dłe i zwię­dłe za wcze­śnie, ręce, któ­re im z krót­kich wy­glą­da­ły rę­ka­wów, ko­ści wię­cej mia­ły niż mię­sa. Odzież na obu ła­ta­na była, wy­sza­rza­na i bied­na, obu­wie po­dar­te, spodnie, z któ­rych po­wy­ra­sta­li, się­ga­ły im wy­żej ko­stek. Ostrzy­żo­ne, wi­dać na po­dróż, gło­wy ręką opie­kun­ki – je­ży­ły się zę­ba­to po­wy­ry­wa­ny­mi wło­sa­mi.

Li­tość obu­dza­ło bie­dac­two – i wszy­scy ją uczu­li, gdy się im przy­pa­trzy­li. Ksiądz się zbli­żył, aby z nich do­być gło­su. Spy­tał, czy umie­ją pa­cie­rze, czy choć co­kol­wiek z ka­te­chi­zmu wie­dzą? Ża­den z nich nie ośmie­lił się od­po­wie­dzieć, ale klucz­ni­ca za­pew­ni­ła, że pa­cie­rza ich uczy­ła i miej­sco­wy or­ga­ni­sta przez mi­ło­sier­dzie czy­tać ich nie­źle po­nau­czał.

Ucie­szy­ło to bar­dzo księ­dza Pa­czu­rę, któ­ry się ode­zwał we­so­ło:

– Ho, ho! Dro­ga tedy otwar­ta! Da­lej już wszyst­ko pój­dzie jak z płat­ka – byle do­bra wola.

Chciał ob­jaw tej do­brej woli usły­szeć z ich ust, ale chłop­cy się prze­lę­kli, gło­wy po­spusz­cza­li i łzy im się tyl­ko po­to­czy­ły z oczu. Zo­ba­czyw­szy to pro­boszcz nie wy­ma­gał wię­cej.

–- Ale oni głod­ni być mu­szą! – za­wo­łał. – Jej­mość, moja pani Mag­da­le­no, a na­karm­że tę zgłod­nia­łą rze­szę. I pa­nią, co ich przy­wio­zła, też.

Wi­dać było pew­ne za­kło­po­ta­nie na twa­rzy klucz­ni­cy, lecz nic nie od­po­wia­da­jąc, szep­nę­ła coś przy­by­łej do ucha i chcia­ła na­mó­wić, by z nią wy­szła. Chłop­cy, zo­ba­czyw­szy to, ru­szy­ły prze­ra­żo­ne za swą pierw­szą opie­kun­ką.

Ksiądz Pa­czu­ra może by był rad ich wstrzy­mać, lecz po­my­ślał, że win­ni byli ostat­nią tę chwi­lę spę­dzić z po­czci­wą ko­bie­tą, któ­ra im miej­sce mat­ki za­stę­po­wa­ła, zgo­dził się więc na to, aże­by szli z nią ra­zem na fol­wark. Tuż za nimi ru­szy­li wszy­scy cie­ka­wi, a ksiądz Pa­czu­ra sam je­den w wiel­kiej izbie po­zo­stał.

Za­praw­dę miał o czym się za­my­ślić i nie dziw, że dłu­go nie po­ru­szo­ny w miej­scu, z oczy­ma wle­pio­ny­mi w pod­ło­gę, jak wry­ty stał, wzdy­cha­jąc, mo­dląc się może.

Lecz po tej chwi­li trwo­gi i zwąt­pie­nia jak gdy­by mu na­gle otu­cha ja­kaś do ser­ca wpły­nę­ła – pod­niósł oczy ku ob­ra­zo­wi Chry­stu­sa i Mat­ki Bo­le­snej – twarz mu się wy­ja­śni­ła zno­wu. Po­czął cho­dzić wiel­ki­mi kro­ka­mi.

W pro­gu uka­zał się Ma­tła­chie­wicz.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny – ode­zwał się.

– Na wie­ki wie­ków – rzekł sta­jąc pro­boszcz – a co tam?

– A nic! – śmia­ło po­czął or­ga­ni­sta. – Je­go­mość, sły­szę, ma go­ści – szy­der­skim do­dał to­nem.

– Bogu za to dzię­ki… Sie­ro­ty mi ze­słał.

– Albo to my wszy­scy tu nie sie­ro­ty? – mruk­nął or­ga­ni­sta. – Niech tyl­ko je­go­mość do­bro­dziej po­my­śli, jak tu u nas i na te gęby trud­no, co do­pie­ro jak ich tu dwie przy­bę­dzie?

– Mój Ma­tła­chie­wicz – prze­rwał ksiądz Pa­czu­ra – nie psuj­że ty mi do­brej woli, nie nad­we­rę­żaj na­dziei, jaką w Bogu mam, pro­szę cię…

Ła­god­nie to były po­wie­dzia­ne sło­wa, ale z po­wa­gą, któ­ra or­ga­ni­ście usta za­mknę­ła.

– Za­pew­ne – do­dał – a co mnie do tego? Co mnie do tego! Jaż ich kar­mić nie będę! Z życz­li­wo­ści dla księ­dza pro­bosz­cza się rze­kło, bo na sie­ro­ty są róż­ne przy­tuł­ki.

– To sy­now­co­wie moi – od­parł pro­boszcz.

Ma­tła­chie­wicz spy­tał o na­bo­żeń­stwo ju­trzej­sze i na­gle, jak­by ura­żo­ny, wy­szedł. Księ­dzu Pa­czu­rze za­chmu­rzy­ło się czo­ło. Za­le­d­wie drzwi się za nim za­mknę­ły, gdy Mag­da­le­na żwa­wo wbie­gła. Zo­ba­czyw­szy ją, sta­nął z re­zy­gna­cją pro­boszcz, pew­ny, że nowe go spo­tka­ją wy­mów­ki.

Ko­bie­ce ser­ce jed­nak li­to­ściw­sze było. Spoj­rzaw­szy w oczy księ­dzu, nie chcia­ła nań gde­rać sta­ra klucz­ni­ca – wes­tchnę­ła tyl­ko. Ręką pod­par­ła bro­dę i sto­jąc pa­trzy­ła mu w oczy.

– Na­kar­mić to, odziać, frasz­ka – rze­kła jak­by sama do sie­bie – ale kto to bę­dzie tego pil­no­wał? Niech no je­go­mość po­my­śli! Dziś to nic, ale jak się to co­kol­wiek od­gry­zie, obe­zna, oswoi – to tu tego wszę­dzie peł­no bę­dzie i w ogro­dzie, i na cmen­ta­rzu, i po izbach!

Mil­czał ob­wi­nio­ny…

– Ja­koś to bę­dzie – wy­bąk­nął wresz­cie – ob­my­śli się, zo­ba­czy­cie. To ten, to ów zaj­rzy… No – a może się gdzie odda do szkół­ki… Nie fra­suj­cie no się. A je­dli?

– Mat­ko mi­ło­sier­dzia! – prze­rwa­ła klucz­ni­ca. Żeby je­go­mość wi­dział jak je­dli, jak chli­pa­li, co chle­ba spo­ży­li – strach… Gdzieś ich gło­dem mo­rzy­li. Zro­bi­łam ja­jecz­ni­cę z ostat­nich jaj, no to tę i po­dróż­na też ja­dła. Dzie­ciom na­pręd­ce zgo­to­wa­ło się po­lew­ki z okra­są, no i chleb. Jak się wzię­li, ażem sto­jąc pa­trza­ła i dzi­wi­ła się.

– Chwa­lić Boga, chwa­lić Boga! – rzekł śmie­jąc się pro­boszcz. – Aby u mnie choć gło­du nie za­zna­li. A gdzież my ich po­mie­ści­my?

Za­my­śli­ła się sta­ra Dur­ska.

– Na wi­kar­ce by moż­na, ale tak sa­mych jed­nych – strach. A kogo im tu dać? Bar­toch głu­pi…

– Niech się Hrusz­ka w pro­gu po­ło­ży.

– Pi­ja­niu­sień­ki…

– Ska­ra­nie Boże…

– Ale już tam temu za­ra­dzę – po­czę­ła Mag­da­le­na – sia­na się im za­ście­lę i ki­li­mek, bo po­ście­li oni żad­nej nie mają.

Ra­dzi­li tak dłu­go, po­czę­ła i pod­gde­ry­wać klucz­ni­ca, i po­stę­ki­wać, pro­boszcz za­wsze w ta­kich ra­zach je­den miał ra­tu­nek – brał za bre­wiarz. Na­ów­czas za­my­ka­ły się usta i Dur­ska od­cho­dzi­ła, choć mru­cząc. Mo­gła wo­jo­wać z księ­dzem Pa­czu­rą, ale nie z jego bre­wia­rzem. I tego dnia, nie ma­jąc in­ne­go na nią spo­so­bu, się­gnął pro­boszcz po sta­re­go przy­ja­cie­la, któ­ry przed przy­by­ciem sie­rot na sto­le był roz­ło­żo­ny. Wy­szła klucz­ni­ca.

Tym spo­so­bem Wi­cek i Wa­cek do­sta­li się do stry­ja na pro­bo­stwo. Na­stęp­ny dzień był dla nich jesz­cze dniem łez, tę­sk­no­ty i trwo­gi. Od­je­cha­ła je­dy­na opie­kun­ka, do któ­rej byli na­wy­kli, znaj­do­wa­li się w miej­scu zu­peł­nie ob­cym: po­sta­cie, co ich tu ota­cza­ły, na­ba­wia­ły trwo­gą, po­cząw­szy od sa­me­go stry­ja. Naj­więk­szy po­ciąg jesz­cze i uf­ność czu­li do pani Dur­skiej, z któ­rą się wczo­raj przy ja­jecz­ni­cy i po­lew­ce za­po­zna­li – ale in­stynk­to­wo prze­strach obu­dzał im­po­nu­ją­cy Ma­tła­chie­wicz, któ­ry na pół gło­śno smar­ka­cza­mi ich na­zy­wał, nie mniej­szą oba­wą na­peł­niał wi­dok ku­la­we­go, mru­czą­ce­go Ma­mer­ta, pi­ja­ne­go Hrusz­ki i głu­pie­go Bar­to­cha; tego śmiech na­wet i wy­szcze­rzo­ne zęby strasz­ne były.

Pro­boszcz dnia tego dał im swo­bo­dę. Dzień je­sien­ny był do­syć cie­pły. Tuż sto­ją­cy ko­ściół, dzwon­ni­ca, sta­ry cmen­tarz, kost­ni­ca, ogród, w któ­rym była sta­ra gru­sza z wi­szą­cy­mi jesz­cze gdzie­nieg­dzie ulę­gał­ka­mi, ka­cza­ny od ka­pu­sty na ogro­dzie wkrót­ce roz­pro­szy­ły tę­sk­no­tę, a obu­dzi­ły cie­ka­wość. Z ostroż­no­ścią pu­ści­li się w tę po­dróż od­kryć po no­wym dla sie­bie świe­cie, ci­cho i ostroż­nie szep­cząc na ucho róż­ne uwa­gi, ja­kie się im na­strę­cza­ły. Zra­zu ko­ściół i cmen­tarz obu­dzał pew­ną oba­wę. Nie śmie­li prze­stą­pić fur­ty dzie­lą­cej od nie­go dzie­dzi­niec. Za­kry­stian, ku­la­wy Ma­mert, wiecz­nie za­ję­ty, do­bre, gder­li­we człe­czy­sko, po­chwy­cił ich tu sto­ją­cych.

– A po­szli­by­ście ze mną do ko­ścio­ła, to­by­ście się po­mo­dli­li i Panu Bogu po­dzię­ko­wa­li, że wam dał w sie­roc­twie taką opie­kę.

Chłop­cy ucie­kli­by byli, ale Ma­mert po­pę­dził ich przez fur­tę przed sobą i za­pro­wa­dził nie­mal gwał­tem do ko­ścio­ła.

Gdy się otwar­ły jego drzwi i w dali, w głę­bi, uka­zał się oł­tarz zło­ci­sty, wy­so­kie skle­pie­nia, pod któ­ry­mi uno­sił się Chry­stus w gó­rze, cho­rą­gwie lśnią­ce od ga­lo­nów, rzeź­bio­ne fi­gu­ry anio­łów, cała ta wspa­nia­łość ma­łe­go domu Bo­że­go – chłop­cy co do­tąd nie wi­dzie­li nic, tyl­ko mały, drew­nia­ny, ubo­gi ko­śció­łek swej pa­ra­fii – sta­nę­li zdu­mie­ni i za­cie­ka­wie­ni. Pu­sto tu było i ci­cho. Ci­sza do­da­wa­ła ma­je­sta­tu i uro­czy­sto­ści ma­łej świą­ty­ni, któ­ra się przez to, że była pu­stą i mil­czą­cą, więk­szą wy­da­wa­ła i wspa­nial­szą. We­szli po­wo­li chłop­cy za Mar­her­tem, któ­ry, śle­dząc ich wra­że­nia, oglą­dał się na nich. We­szli i pod kruch­tą uklę­kli oba. Zło­ży­li ręce, za­czę­li szep­tać je­dy­ny pa­cierz, jaki umie­li – od któ­re­go się ich wy­cho­wa­nie po­czę­ło:

Oj­cze nasz…

W rok po­tem Wac­ka i Wie­ka po­znać nie było już moż­na. Po­kor­ne sie­ro­ty nie­mal pa­no­wa­ły na pro­bo­stwie. Bla­de twa­rze chło­pa­ków ru­mie­ni­ły się zdro­wiem, wy­peł­ni­ły po­licz­ki, za­ja­śnia­ły oczy, wy­gła­dzi­ły na­strzę­pio­ne wło­sy. Ani Ma­tła­chie­wicz, ani głu­pi Bar­toch nie prze­ra­żał ich wca­le, za­wo­jo­wa­li Mag­da­le­nę, w ła­skach byli u ku­la­we­go Ma­mer­ta, a Wi­ci­cha i Hrusz­ka na­zy­wa­li ich pa­ni­cza­mi. O księ­dzu Pa­czu­rze nie ma już co i mó­wić – po­wta­rzał cią­gle pa­trząc na nich:

– Praw­dzi­we to bło­go­sta­wioń­stwo Boże… Sit no­men Do­mi­ni be­ne­dic­tum!

Po­trze­ba ich było wi­dzieć, jak go­spo­da­ro­wa­li raź­nie w za­kry­stii, gdy ksiądz Pa­czu­ra miał ze mszą wy­cho­dzić, jak ubra­ni w bia­łe jed­na­ko­we ko­meż­ki z nie­bie­ski­mi wstąż­ka­mi, Wa­cek ze msza­łem, Wi­cek z am­puł­ka­mi, wie­dli stry­ja do oł­ta­rza, jak Wa­cek sy­gno­wał wy­cho­dząc, jak oba po­tem schy­le­ni ku księ­dzu, raź­nie, gło­śno, rów­no od­ma­wia­li: Con­fi­te­or.

W dni uro­czy­ste chlu­bił się nimi ksiądz Pa­czu­ra, ich po­jęt­no­ścią, roz­gar­nię­ciem, ży­wo­ścią, na­wet swa­wo­lą. Po­trze­ba było na na­bo­żeń­stwo ma­jo­we, z któ­rym ra­zem przy­pa­dał od­pust w Bo­ru­sła­wi­cach, ustro­ić oł­ta­rze, przy­go­to­wać lam­py, po­roz­ście­łać ko­bier­ce – ku­la­wy Ma­mert miał w nich po­moc­ni­ków ocho­czych tak, że te­raz głu­pie­go Bar­to­cha po­mo­cy nie po­trze­bo­wał wca­le. Bar­toch z na­ło­gu przy­by­wał, ale nie ma­jąc co ro­bić, albo się kładł na wznak pod dzwon­ni­cą, lub sia­dał na pro­gu ko­ściel­nym i coś tam do sie­bie mru­czał. Miał oby­czaj taki, on co z ludź­mi roz­mó­wić się nie umiał, że sam z sobą pro­wa­dził ga­wę­dy, wśród któ­rych czę­sto na­pa­dał go śmiech dziw­ny, śmiech nie­po­ha­mo­wa­ny, że obu­rącz so­bie usta za­ty­kać mu­siał. Spoj­rzał­li kto na­ów­czas na nie­go, ucho­waj Boże, wnet na­marsz­czył się, za­gnie­wał, zry­wał i ucie­kał.

Chłop­cy oba lu­bi­li się z dala przy­pa­try­wać głu­pie­mu Bar­to­cho­wi, a nie­kie­dy go na­wet draż­ni­li. Lecz raz ci­snął ka­mie­niem na Wac­ka, po czym go dwa dni nie było – i od tej pory strze­gli się go za­cze­piać.

Nie było już tu kąta te­raz, nie tyl­ko w ple­ba­nii, na cmen­ta­rzu, w ko­ście­le, ale w oko­li­cy, któ­re­go by chłop­cy nie spe­ne­tro­wa­li. Ha­mo­wać ich trze­ba było i kar­cić, tak to się do wszyst­kie­go rwa­ło. Pro­boszcz, nie ma­jąc kogo in­ne­go, za osob­ną opła­tą or­ga­ni­stę tym­cza­so­wo dał im za na­uczy­cie­la pi­sa­nia i ra­chun­ku. Z tym mie­li praw­dzi­wą mę­czar­nię. Nie cier­piał ich Ma­tła­chie­wicz, nie­na­wi­dzi­li go chłop­cy. Wza­jem­ny wstręt, jaki ku so­bie czu­li na pierw­sze wej­rze­nie, był jak­by prze­czu­ciem tych przy­szłych sto­sun­ków. Nie­cier­pli­wy, prze­kor­ny, rad, że im do­ku­czyć może, or­ga­ni­sta nie tyl­ko ich po rę­kach kla­pał, klę­czeć ka­zał, za uszy tar­gał, ale przed stry­jem ob­ma­wiał i skar­żył, że z nich nig­dy nic nie bę­dzie, że na wi­su­sów po­wy­ra­sta­ją, że słu­chać nie chcą, o na­ukę nie dba­ją, a o jed­nej tyl­ko my­ślą swa­wo­li.

Wi­dać jed­nak, że pro­boszcz, zna­jąc czło­wie­ka, nie­wiel­ką do tego przy­wią­zy­wał wagę, bo mu to ser­ca do chłop­ców nie psu­ło. Nie zmie­nił na­uczy­cie­la, może dla­te­go, że w su­ro­wo­ści wi­dział pew­ny śro­dek wy­kształ­ce­nia cha­rak­te­ru. Samą do­bro­cią wy­żyć mło­dość bez szwan­ku nie może, tak jak sro­go­ścią samą się psu­je i zsy­cha. Jed­no i dru­gie do po­ru­sze­nia ser­ca, na­uki cier­pli­wo­ści i po­ko­ry po­trzeb­ne. Wal­ką jest ży­cie, a czło­wiek do nie­go jak żoł­nierz musi się spo­so­bić, wszyst­kie­go za­ży­wa­jąc, aby na wszyst­ko był przy­go­to­wa­ny.

Z księ­dzem pro­bosz­czem chło­pa­ki były tak swo­bod­ne, tak szcze­re, iż się nimi na­cie­szyć nie mógł i po­wta­rzał swo­je: – Praw­dzi­we bło­go­sła­wień­stwo Boże!

Do­brze mu z nimi było. Wy­jeż­dżał do cho­re­go czy na chrzci­ny, gdy dziec­ka do ko­ścio­ła przy­nieść nie mo­gli – brał zwy­kle jed­ne­go z nich ko­lej­no z sobą, a chło­pa­ki pil­no­wa­ły się do­brze na kogo szła ko­lej; tym spo­so­bem się mło­dzież prze­trzę­sła, na­kar­mio­no ob­fi­cie go­ścia w ob­cym domu, tro­chę się chłop­cy prze­cie­ra­ły i z ludź­mi oswa­ja­ły. Dzi­kie też już wca­le nie były. Gdy pro­boszcz wra­cał sam, chłop­cy, le­d­wie się uka­zał za bra­mą, sta­ły go­to­we mu po­móc wy­sia­dać, wę­zeł­ki z brycz­ki za­brać i po rę­kach ca­ło­wa­ły. Nie było bo­wiem wy­ciecz­ki, żeby ksiądz Pa­czu­ra cze­goś z sobą nie przy­wiózł do domu. Zna­no jego ubó­stwo i do­bro­czyn­ność, że ła­two o so­bie za­po­mi­nał. Każ­dy mu się czymś chciał przy­słu­żyć i choć on o tym nie wie­dział, we­tknię­to mu coś do bry­czy­ny. Czę­sto się nie­ry­chło po­strzegł, iż w no­gach coś za­wa­dza, schy­lał się: – Co to to jest? – I po­ka­za­ło się, że mu albo fa­secz­kę ma­sła, albo ko­biał­kę jaj i sera, albo ko­szyk owo­ców we­tknię­to.

Ksiądz Pa­czu­ra się uśmie­chał: – A bo­daj ich! Po­czci­we lu­dzi­ska, za­wsze o mnie pa­mię­ta­ją!

Do­stat­ku w domu mimo to nie było, ale i gło­dem nie mar­li. Hoł­ło­wicz, któ­ry trzy­mał dzier­ża­wą Ple­ban­kę, fol­wark bar­dzo uro­dzaj­ny, obar­czo­ny był dzieć­mi i z do­bro­ci ko­rzy­stał. Przy tym nie naj­le­piej go­spo­da­rzył. Przy­szło pła­cić, to się wy­pra­szał, kwit­ki skła­dał, o ustęp­stwa pro­sił, po rę­kach ca­ło­wał, a nic nie po­mo­gło to, przy­jeż­dża­ła żona z dziat­ka­mi, jak za­czę­li mo­dlić, mu­siał ksiądz Pa­czu­ra ustą­pić.

Wszy­scy mu mó­wi­li daw­no, że po­wi­nien był dzier­żaw­cę zmie­nić albo eko­no­ma po­czci­we­go wziąć, ale o tym pro­boszcz słu­chać nie chciał.

– Bój­cie się Boga! – mó­wił. – Tyle cza­su sie­dzą na tej dzier­ża­wie, gdzież to się po­dzie­je? Trze­ba Boga w ser­cu nie mieć, aby ich ru­go­wać. – I Hoł­ło­wicz sie­dział. Żył, dzie­ci cho­wał, a ksiądz bie­dę cier­piał, tyle tyl­ko, że mu się wy­słu­gi­wa­li i ca­ło­wa­li po rę­kach.

Nig­dy szczu­płe fun­du­sze tak do­tkli­wie się czuć nie dały księ­dzu Pa­czu­rze, jak gdy chłop­ców mu Pan Bóg dał, bo, bądź co bądź, ja­kieś wy­cho­wa­nie dać im było po­trze­ba, po­słać gdzieś do szkół – a to mu­sia­ło kosz­to­wać. Ma­tła­chie­wicz ze swą na­uką nie na dłu­go mógł star­czyć. Nie było w my­śli stry­ja ro­bić z nich uczo­nych wy­so­ko lu­dzi, chciał mieć po­czci­wych i do pra­cy zdol­nych – na to za­wsze jed­nak wię­cej trze­ba było, niż mógł dać or­ga­ni­sta, któ­ry czy­tać i pi­sać, i tro­chę ra­chun­ków le­d­wie umiał, a mu­zy­ki i or­ga­nu z prak­ty­ki się tyl­ko na­uczył przy krew­nym. Chlu­bił się z tego, że nig­dzie nie by­wa­jąc w szko­łach sam so­bie wszyst­ko był wi­nien, a jak to się czę­sto tego ro­dza­ju lu­dziom zda­rza, wię­cej o so­bie ro­zu­miał, niż był wart.

Znał go ksiądz do­brze i tro­skał się za­wcza­su, do­kąd odda chło­pa­ków. Wkrót­ce o tym czas już my­śleć było. Od­kła­dał po tro­sze, bo mu też i po­my­śleć sta­wa­ło się przy­kro dzie­ci w świat pu­ścić – zo­stać sa­me­mu.

Gdy chłop­cy przy­by­li, kło­pot był zra­zu; wkrót­ce tak się do nich przy­wią­zał, że nie wie­dział, jak bez nich wy­ży­je. Wnie­śli z sobą ży­cie do domu, do za­kry­stii; do ko­ścio­ła, a we­so­łe ich śmie­chy, jak świer­got wró­bli w krze­wach, po­trzeb­ne były uchu i ser­cu.

Wa­cek i Wi­cek roz­trop­ni byli oba, po­dob­ni do sie­bie cha­rak­te­ra­mi, a że cią­gle z sobą żyli, na­bra­li jed­nych oby­cza­jów, ru­chów, gło­su, tak że gdy­by Wa­cek o pół cala nie był wyż­szy – trud­no ich by było roz­po­znać. Młod­szy jed­nak po­ję­cie miał nie­co by­strzej­sze i żyw­szy był, Wa­cek my­ślał po­wol­niej, a po­stę­po­wał ostroż­niej.

Nie tyl­ko pro­boszcz, ale i pa­ra­fia­nie przy­zwy­cza­ili się wi­dzieć tych chło­pa­ków i zaj­mo­wa­li się nimi, a od­wie­dza­jąc księ­dza Pa­czu­rę pod­piesz­cza­li ich i psu­li po tro­sze. W isto­cie, przy su­mie, na pro­ce­sjach, w cza­sie na­bo­żeń­stwa, para tych uro­dzi­wych chłop­cząt w bia­łych ko­meż­kach przy­ozda­bia­ła uro­czy­stość każ­dą. Nie­win­ne te twa­rzycz­ki, roz­mo­dlo­ne i ja­sne, mi­mo­wol­nie anioł­ków na sta­rych przy­po­mi­na­ły ob­ra­zach.

Na bie­dę ro­śli żywo i co­raz się to swa­wol­niej­sze ro­bi­ło, a do utrzy­ma­nia trud­niej­sze; z Ma­tła­chie­wi­czem co­raz szło go­rzej i nie było dnia, żeby skar­gi nie do­cho­dzi­ły pro­bosz­cza. Rze­czy­wi­ście zaś nie­wie­le oni byli win­ni, choć cza­sem fi­gle pła­ta­li; tyl­ko or­ga­ni­sta całą swą mą­drość wy­czer­paw­szy wpręd­ce, da­lej nie wie­dział, co ro­bić z nimi. Chwa­lił się on ła­ci­ną, ale jej tyle umiał, co z kan­cjo­na­łu i re­spon­so­riów, nie ro­zu­mie­jąc, chwy­cił. Nie chcąc się wy­dać z nie­uc­twem, wresz­cie w koń­cu roku, roz­gnie­waw­szy się na Wac­ka, któ­re­go Wi­cek ob­ra­niał, trza­snął drzwia­mi i po­szedł oświad­czyć pro­bosz­czo­wi, że wię­cej ich już uczyć nie bę­dzie.

Ksiądz Pa­czu­ra nic na to nie rzekł, wie­dział i sam, że kie­dyś na tym skoń­czyć się musi, po­stę­kał, po­cho­dził i ka­zał wi­no­waj­ców przy­wo­łać. Sta­nę­li oba u drzwi, by­najm­niej nie zlęk­nie­ni.

– Có­że­ście tam zno­wu spła­ta­li, hę? Ma­tła­chie­wicz już was uczyć się za­rze­ka? – rzekł do­bro­tli­wie, ale smut­no, ksiądz Pa­czu­ra.

Wi­cek się po­su­nął na­przód.

– Ni­ce­śmy nie zro­bi­li, Wa­cek nie wi­nien. Pan Ma­tła­chie­wicz szu­ka tyl­ko pre­ten­sji, aby bić i ła­jać.

– Mów Wa­cek! O co po­szło? – spy­tał pro­boszcz.

– O ra­chun­ki – od­parł star­szy. – Pan Ma­tła­chie­wicz mó­wił, że jest omył­ka, jam trzy­mał, że jej nie ma. Do­pie­roż od wi­su­sów za­czął wy­my­ślać, a omył­ki nie było.

– Nie było – do­dał młod­szy i na sto­le po­ło­żył sek­stern. Ple­ban nań po­pa­trzał.

– Na­le­ża­ło zmil­czeć – rzekł – a nie od­po­wia­dać zu­chwa­le, za­wsześ wi­nien.

Chciał Wi­cek coś mó­wić, ksiądz po­gro­ził z lek­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: