- W empik go
Bracia Tatary - ebook
Bracia Tatary - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 176 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedyś tam żył w okolicach Skalbmierza szlachcic Bombiński, który z trzech żon miał trzech synów: z pierwszej – Anastazego, z drugiej – Mateusza, a z trzeciej – Kacpra.
Anastazy najprzód dzierżawił wieś Kurdwanówek, później ją kupił na własność. Mateusz czuł powołanie do stanu duchownego, wstąpił do seminarium i z czasem dobił się kanonika w diecezji sandomierskiej, gdzieś pod Staszowem. Kacper był jeszcze mały, gdy ojciec umarł; matka zabrała go i pojechała do Warszawy, do jakichś krewnych. O tym Kacprze ze dwadzieścia lat nikt nic nie wiedział; dopiero potem rozniosła się wieść około Skalbmierza, że Kacper Bombiński "bardzo dobrze stoi" w Warszawie, że został jakimś dygnitarzem. Ksiądz Mateusz miał podobno o tym dokładniejsze wiadomości.
Wszyscy Bombińscy, choć z różnych żon, mieli jeden typ:
Byli przysadkowaci, grubi jak pniaki, blondyni z niskimi czołami, z oczyma na wierzchu i odstającymi uszami, z nosami jak gałki i wydatnymi kośćmi policzkowymi.
Najstarszy, Anastazy, zmarł jakoś około roku 1845 i pozostawił Kurdwanówek jedynemu synowi, Janowi. W tym Janie spotęgował się typ Bombińskich. Był to chłop zabity, rubaszny; klął energicznie, gospodarował przy pomocy bata; mówił głosem grubym ze skalbmierskim akcentem; śmiał się z hukiem, a podczas śmiechu brzuch mu się poruszał; przy tym miał nieco dychawicy. Będąc kawalerem często zapraszał do siebie gości na "wstawienie kła i wsuwankę", to jest na kieliszek wódki i na przekąskę. Zjeżdżali się do niego chętnie, bo każdy był pewny bigosu, schabu, kiełbasy, indyka, różnych nalewek i węgrzyna. U takiego wódka była zawsze mocna, wino czyste, jadło smaczne.
Że to w domu kawalerskim, więc nikt się nikogo nie żenował, swoboda panowała nadzwyczajna. Prowadzono rozmowy tłuste, hałasowano dużo, a narodowe "psiakrew" i "jak Boga kocham" wymawiano nieskończenie wielką ilość razy.
Ale raz na imieniny pana Jana zjechał i stryj kanonik spod Staszowa; on był także Bombiński, więc dobrze jadł, pił a tłustych konceptów słuchał. Dopiero po imieninach powiada:
– Jasiu, czemu się ty nie żenisz? Masz tu dwa tysiące złotych na konkury: żeń mi się zaraz! Bombińscy nie mogą zginąć na świecie. Ja… ksiądz, tamten w Warszawie… senator ponoć czy co takiego: o dzieciach pewnie nie myśli. W tobie jednym cała nadzieja. Biedy się nie bój, ja w tym…
Miał już trzydzieści pięć łat życia pan Jan Bombiński, kiedy uderzył w konkury do panny imci Klepaczewskiej, oświadczył się za trzecią wizytą i został przyjęty.
Na jednego człowieka Kurdwanówek wystarczał dobrze; ale teraz posypały się dzieci jak z rogu obfitości. Jednego roku syn, drugiego – córka; jeżeli zaś które umarło, zaraz się za to rodziły bliźnięta. Chrzciny i pogrzeby były na porządku dziennym. W okolicy nie mogli się dorachować, ile Bombińskim dzieci zmarło, a ile jeszcze żyje. De facto z piętnastu sztuk pozostało siedmioro: cztery córki i trzech synów. Na chrzciny każdego dziecka ksiądz kanonik spod Staszowa przysyłał sto złotych, ale przy ostatnich narodzinach napisał:
"Bój się Boga, Jasiu, Bombińskich już jest dosyć!"
I na tym się skończyło; liczył wtedy pan Jan pięćdziesiąty czwarty rok życia, a jeszcze nie był ani siwy, ani łysy, tylko wyokrąglał, a policzki mu się świeciły jak karmazyn.
Kiedy się pierwszy syn urodził, dano mu na cześć ojca imię Jan, tylko że "Chrzciciel", podczas gdy stary był "Jan Ewangelista". Na drugiego znowu, w kilka dni po jego urodzeniu, trzechletnia Florcia, wielka szczebiotka, istne oczko w głowie całej rodziny Bombińskich, zawołała: – "Jaś, Jaś!"
Matka uważała to za jakiś dobry znak i uparła się, żeby i temu chłopcu było na imię Jan; ochrzczono go przeto jako "Jana Chryzostoma". Los chciał, aby wszyscy Bombińscy z Kurdwanówka byli Janami; bo trzeci syn urodził się akurat w samo południe ósmego marca, w dzień świętego "Jana Bożego", co już pani Bombińska uważała za najwyraźniejsze zrządzenie Opatrzności.
Owych synów rozróżniano w ten sposób, że najstarszego nazywano Jachem, średniego Jankiem, a najmłodszego Jasiem.
Chłopaki rosły i upatrywano w nich nadzwyczajne podobieństwo do ojca.
Stary Bombiński lubił te swoje latorośle płci męskiej; we właściwym sobie, trywialnym sposobie mówienia nazywał malców już to "okrąglakami", już "supłami", "wyłupkami"; mawiał z zadowoleniem, że "szelmy żrą jak szarańcza", a kiedy chłopców przywoływał do siebie, wołał:
– Hej, bestie Tatary, tu do mnie!
Nazwa Tatarów wyszła poza progi rodzicielskiego domu i trzech tych Bombińskich powszechnie zwano "Tatarami", zwłaszcza że zachodziło podobieństwo do Tatarów pod względem fizjonomii i obyczajów.
Gdy nadszedł czas edukacji, ojciec ułożył się z nauczycielem szkoły elementarnej z pobliskiego miasteczka, który też codziennie przychodził na dwie godziny do Kurdwanówka. Pedagog ten rozpoczął energicznie kursa naukowe od abecadła i tabliczki mnożenia. Ale Tatary ani myślały o nauce i z tego powodu nauczyciel ubolewał przed ojcem na brak chęci w synach do nauki.
– Kręcić za uszy, kręcić za uszy! – odpowiadał Bombiński – dopóki jednemu, drugiemu bisurmanowi świeczki w oczach nie staną! Nie szkodzi czasem wytargać za łeb, za włosy, tu, od karku, gdzie najbardziej boli; dam też panu linią z twardego gruszkowego drzewa: wal pan łapy, co się zmieści!… Bo to, panie, z Bombińskimi do czynienia: ród wytrzymały, od lada czego nie zapłacze!… Swoją drogą, ja tam kiedy na lekcję wpadnę, to pana podeprę, sempitemę im zerżnę… oo!
Nauczyciel skrupulatnie wypełniał rady ojca, kręcił malców za uszy, walił łapy, pozwalał sobie nawet szturchańców; ale kiedy raz najstarszego, Jacha, począł targać za włosy od strony karku, chłopak z wściekłością rzucił mu się do głowy i obiema garściami wydarł sporo włosów. Pokazywanie nauczycielowi języków codziennie miało miejsce.
Aż jednego razu do izby, gdzie się odbywały lekcje, z harapem w ręku wszedł stary Bombiński i trafił akurat na lekcję tabliczki mnożenia.
– Jachu, powiedz, ile to jest siedem razy osiem? – pytał nauczyciel, podczas gdy Janek mrugnięciem oczu pokazywał Jasiowi harap ojcowski.
Jach nie wiedział; później odpowiedział wprawdzie, ile jest sześć razy dziewięć, ale nie wiedział znowu, ile jest dziewięć razy sześć.
– To się ty, bisurmanie, nie będziesz uczył takich pożytecznych rzeczy?! – krzyknął Bombiński, a chwyciwszy swego pierworodnego za kołnierz lewą ręką, wyliczył mu kilkanaście plag.
Pozostałe dwa Tatary już prawie nie słyszały głosu nauczyciela, spode łba patrząc nieustannie na straszliwy harap.
Niebawem też spotkał ich los ten sam co Jacha.
Po tak ukończonej lekcji stary poprosił nauczyciela do swojej kancelarii, poczęstował go tu starką, fajką i mówił:
– Czyś pan uważał, że oni wszyscy mają objęcie? Postrachu tylko potrzeba, w ryzie trzymać! Ja taki sam byłem… No, i rozumie się, gdzie tam młodemu książka ma pachnieć!
Przez cztery lata bardzo sumiennie przychodził z miasteczka ów nauczyciel, właściwie po to tylko, aby Tatarom wyciągać uszy i psuć skórę, a potem wracał do domu zadowolony, iż spełnił swe obowiązki. Nareszcie, kiedy już wszystkim trzem chłopakom uszy należycie odstawały od głowy, postanowił ich ojciec odwieźć do szkół publicznych.
Na wielkim wozie zaprzężonym w cztery fornalskie konie pojechały Tatary do Kielc, a z nimi ich nauczyciel; ojciec zaś podążył tam oddzielnie nejtyczanką, utrzymując, iż nauczyciel podczas drogi może jeszcze na wozie douczać synów tego i owego, a głównie tabliczki mnożenia.II
W Kielcach ani jeden Tatar nie złożył egzaminu do pierwszej klasy. Dopiero Bombiński począł się sumitować, że on nie chce ani myśleć o tym, żeby jego synowie byli jakimi profesorami albo adwokatami: niech tylko posiedzą trochę w szkołach, poduczą się z grubsza. Wszystko to nic nie pomogło; profesorowie się uparli. Aż nareszcie jeden znajomy, radca Towarzystwa Kredytowego, wdał się w tę rozmowę i przez piec wsadził Bombińszczaków do pierwszej klasy.