- W empik go
Bracia Wright - ebook
Bracia Wright - ebook
Pierwsze polskie wydanie tekstu jedynej biografii braci Wright współtworzonej przez samego Orville'a Wrighta! Dzięki tej pozycji Czytelnik pozna przede wszystkim historię lotnictwa jako wynalazku, zrozumie charakter i postawę braci Wright, pozna sposób ich pracy i zobaczy, jak zawiłą drogę musi przebyć przełomowe odkrycie, zanim zostanie powszechnie zaakceptowane. W toku lektury dowiemy się również m.in. dlaczego najtrudniej być prorokiem we własnym domu oraz jak to się stało, że samolot braci Wright musiał emigrować ze Stanów Zjednoczonych. To jedyna książka opisująca historię pierwszego lotu oraz dalsze wydarzenia związane z wdrażaniem, popularyzacją i komercjalizacją tego wynalazku, która została autoryzowana przez samego Orville’a Wrighta i zawiera szereg bardzo wnikliwie przedstawionych informacji dotyczących tego, jak trudną drogę musiał przebyć fizyczny i namacalny dowód na naukowy cud, zanim udało się do niego przekonać opinię publiczną i rozwinąć skrzydła komercyjnego przedsiębiorstwa braci Wright.
Książka ta jest także źródłem szczegółowej wiedzy o długości i wysokości poszczególnych lotów, szybkości pokonywanego dystansu, historii związanych z podbojem przez braci Wright Europy i wielu ciekawych wydarzeń, które stały się ich udziałem w toku realizacji jednego z największych marzeń w historii ludzkości.
Kiedy w 1916 roku niemiecki samolot bojowy Albatros o zasięgu 300 km wzbił się do lotu uzbrojony w podwójny karabin maszynowy po to, aby w toku I wojny światowej wzmocnić niemiecką siłę uderzenia, od debiutu „latającej maszyny lżejszej od powietrza” minęło zaledwie 13 lat! To, co jeszcze dwadzieścia lat wcześniej byłoby obiektem kpin i popularnych żartów, stało się częścią rzeczywistości.
Co wydarzyło się w czasie tych dwudziestu lat, w trakcie których niewiara zamieniła się w podziw, a podziw w wojenną grozę? Jak to się stało, że wielkie marzenie dwóch braci zmaterializowało się w formie, która na zawsze odmieniła naszą rzeczywistość? Tego i wiele więcej możemy dowiedzieć się z tej książki, autoryzowanej przez Orville’a Wrighta i napisanej przez bliską mu osobę, dziennikarza Freda C. Kelly’ego, którego gruntowna dziennikarska praca pozwala nam na zapoznanie się z najlepszym dokumentem przedstawiającym panoramę lotniczych dokonań braci Wright i wielu związanych z nimi historii.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65185-20-4 |
Rozmiar pliku: | 1 001 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OD AUTORA 15
PROLOG 17
I. DZIECIŃSTWO 19
II. OTOCZENIE 35
III. DRUKOWANIE I ROWERY 45
IV. PIERWSZE MYŚLI O LOCIE 61
V. SZYBOWANIE W KITTY HAWK 75
VI PIERWSZY UDANY LOT
Z SILNIKIEM 101
VII. PO WYDARZENIU 129
VIII. EKSPERYMENTY W LATACH 1904–1905 137
IX. TO WCIĄŻ NIE BYŁA „WIADOMOŚĆ” 157
X. BRAK ZAINTERESOWANIA
ZE STRONY AMERYKAŃSKIEJ ARMII 167
XI. EUROPA ODKRYWA BRACI WRIGHT 189
XII. BRACIA WRIGHT W EUROPIE 219
XIII. UMOWA ZE STANAMI ZJEDNOCZONYMI 233
XIV. KONIEC NIEWIARY 253
XV. JAK WILBUR WRIGHT ZDOBYŁ FRANCJĘ 261
XVI. DALSZE PRZYGODY W 1909 ROKU 283
XVII. W PRZEDSIĘBIORSTWIE LOTNICZYM 297
XVIII ROSZCZENIA PATENTOWE 317
XVIII DLACZEGO SAMOLOT BRACI
WRIGHT „EMIGROWAŁ” 331BRACIA WRIGHT
9
OD WYDAWCY
JEŻELI WIERZYĆ SŁOWOM HORACEGO – wielcy twórcy nie umierają, lecz przemieniają się w łabędzie. Podziw względem ptaków oraz ich rozpostartych skrzy-deł unoszących je do podniebnych podróży, dzięki którym mogą zwiedzić najdalsze krańce ziemi, towarzyszył człowiekowi od za-rania dziejow. Lot fascynował go i budził zachwyt, stanowiąc nie-zrównany symbol wolności, chwały i miary wielkości człowieka
Myśl o tym, że pragnienie wzbicia się w powietrze mogło być niezaspokojonym snem od pradziejów aż po początek XX wie-ku, musi przepełnić wrażliwego człowieka podziwem dla tych wszystkich, którzy porwali się na zdobycie niemożliwego. Całe stulecia wyobraźnię ludzi na całym świecie poruszał mit o ojcu i synu, którzy wydostali się z labiryntu Minotaura dzięki skrzyd-łom skonstruowanym przez genialnego wynalazcę, Dedala. Ich historia w symboliczny sposób ukazuje dwa scenariusze, które mogą stać się udziałem „obrastającej w pióra” ludzkości.
BRACIA WRIGHT
10
W epoce renesansu temu wielkiemu marzeniu na krawędzi nauki i sztuki swoje myśli poświęcał sam Leonardo da Vinci.
Jeszcze w połowie XIX wieku cierpienia wielkiego, zdolnego człowieka, który nie może wzbić się w powietrze, symbolicznie przedstawił Charles Baudelaire w wierszu „Albatros”. To właśnie w nim wysłowiony zostaje ból istoty ludzkiej, która niczym po-chwycony w sidła albatros, nie mogąc realizować swojego prze-znaczenia, staje się obiektem drwin. Tytułowy albatros złapany przez marynarzy na pokładzie statku wygląda niezdarnie, kiedy jego wielkie skrzydła szurają po pokładzie, a on nie może wzbić się do lotu, aby pokazać, jak wiele potrafi, kiedy znajdzie się we właściwym dla siebie miejscu.
Czasami dla zabawy uda się załodze
Pochwycić albatrosa, co śladem okrętu
Polatuje, bezwiednie towarzysząc w drodze,
Która wiedzie przez fale gorzkiego odmętu.
Ptaki dalekolotne, albatrosy białe,
Osaczone, niezdarne, zhańbione głęboko,
Opuszczają bezradnie swe skrzydła wspaniałe
I jak wiosła zbyt ciężkie po pokładzie wloką
Charles Baudelaire, Albatros (fragment), przełożyła Wisława Szymborska
Czy można dziś powiedzieć, że człowiek został stworzony do lotu? W czasach braci Wright powszechny był w Ameryce
BRACIA WRIGHT
11
pogląd, że gdyby Bóg chciał, aby człowiek latał, to sam podaro-wałby mu skrzydła.
Historia bohaterów niniejszej książki to zadziwiająca synteza pracowitości, wytrwałości, pomysłowości, humoru i wysokich standardów moralnych, które wynieśli z domu dzięki wspaniałej atmosferze rodzinnej. Ich rodzice kładli szczególny nacisk na to, by dzieci mogły rozwijać się w sposób nieskrępowany i właściwy dla swoich predyspozycji. Ten mianownik jest wspólny dla wielu genialnych wynalazców.
Dzięki tej pozycji Czytelnik pozna przede wszystkim historię lotnictwa jako wynalazku, zrozumie charakter i postawę braci Wright, pozna sposób ich pracy i zobaczy, jak zawiłą drogę musi przebyć przełomowe odkrycie, zanim zostanie powszechnie za-akceptowane. W toku lektury dowiemy się również m.in. dlacze-go najtrudniej być prorokiem we własnym domu oraz jak to się stało, że samolot braci Wright musiał emigrować ze Stanów Zjed-noczonych. To jedyna książka opisująca historię pierwszego lotu oraz dalsze wydarzenia związane z wdrażaniem, popularyzacją i komercjalizacją tego wynalazku, która została autoryzowana przez samego Orville’a Wrighta i zawiera szereg bardzo wnikli-wie przedstawionych informacji dotyczących tego, jak trudną drogę musiał przebyć fizyczny i namacalny dowód na naukowy cud, zanim udało się do niego przekonać opinię publiczną i roz-winąć skrzydła komercyjnego przedsiębiorstwa braci Wright.
Książka ta jest także źródłem szczegółowej wiedzy o dłu-gości i wysokości poszczególnych lotów, szybkości pokony-wanego dystansu, historii związanych z podbojem przez bra-ci Wright Europy i wielu ciekawych wydarzeń, które stały się ich udziałem w toku realizacji jednego z największych ma-rzeń w historii ludzkości.
BRACIA WRIGHT
12
To dzięki braciom Wright symboliczny albatros mógłby wzbić się do lotu – zarówno w poetyckiej metaforze, jak i jej antyte-zie, która ujawnia cały dualizm, całą niedookreśloność, jaką jest spektrum możliwości stwarzane przez wytwór ludzkiego umy-słu, wynalazek.
Kiedy w 1916 roku niemiecki samolot bojowy Albatros o za-sięgu 300 km wzbił się do lotu uzbrojony w podwójny karabin maszynowy po to, aby w toku I wojny światowej wzmocnić nie-miecką siłę uderzenia, od debiutu „latającej maszyny lżejszej od powietrza” minęło zaledwie 13 lat! To, co jeszcze dwadzieścia lat wcześniej byłoby obiektem kpin i popularnych żartów, stało się częścią rzeczywistości.
Co wydarzyło się w czasie tych dwudziestu lat, w trak-cie których niewiara zamieniła się w podziw, a podziw w wo-jenną grozę? Jak to się stało, że wielkie marzenie dwóch braci zmaterializowało się w formie, która na zawsze odmieniła na-szą rzeczywistość? Tego i wiele więcej możemy dowiedzieć się z tej książki, autoryzowanej przez Orville’a Wrighta i napisanej przez bliską mu osobę, dziennikarza Freda C. Kelly’ego, którego gruntowna dziennikarska praca pozwala nam na zapoznanie się z najlepszym dokumentem przedstawiającym panoramę lotni-czych dokonań braci Wright i wielu związanych z nimi historii.
Życzymy owocnej lektury
Wydawnictwo Horyzont Idei
BRACIA WRIGHT
15
FRED C. KELLY
BRACIA WRIGHT
OD AUTORA
C ELEM TEJ KSIĄŻKI było zaspokojenie ciekawości zwyczajnego, nietechnicznego czytelnika w odniesieniu do dokonań braci Wright i uczynienie tego w możli-wie najprostszy i najbardziej klarowny sposób. Z tego powodu nie podjęto w niej próby zamieszczenia informacji dotyczących najdrobniejszych szczegółów technicznych przedsięwzięć kon-struktorów. Książka nie obejmuje także poszukiwań naukowych i licznych wynalazków Orville’a Wrighta, którym poświęcił się po śmierci brata.
Pragnę podziękować wszystkim, którzy udzielili mi łaskawej pomocy w przygotowaniu tego, co napisałem, jednak wymie-nienie tych wszystkich osób wymagałoby tak długiej listy, że nie mogę ryzykować, iż kogokolwiek na niej nieumyślnie pominę,BRACIA WRIGHT
16
dlatego nawet nie będę próbował jej tworzyć.
Jest jednak jedno imię, o którym muszę wspomnieć, i któ-re przesuwa się najzupełniej naturalnie na sam szczyt tej listy – to oczywiście Orville Wright, który przeczytał mój rękopis i, szczodrze przeznaczając na to swój cenny czas, weryfikował dokładność różnych stwierdzeń oraz poprawiał nieścisłości, które bez jego wsparcia najpewniej pojawiłyby się w niniejszej publikacji.
Obok Orville’a Wrighta wymienić należy jego sekretarkę, pannę Mabel Beck, której znakomita pamięć i znajomość ob-szernych archiwów braci Wright umożliwiły szybkie znajdowa-nie ważnych dokumentów gwarantujących dokładność zawarto-ści tej książki.
FRED C. KELLY
Półwysep, Ohio
BRACIA WRIGHT
17
FRED C. KELLY
BRACIA WRIGHT
PROLOG
Wprzedziale dla palących w pociągu Pullmana, tuż przy oknie, pewien człowiek objaśniał cały system gospodar-czy, wymieniając nazwiska wynalazców jako przykład szczęśliwego związku między pragnieniem zdobywania pienię-dzy a postępem naukowym.
– Spójrzmy na przykład braci Wright – rzekł. – Czy przez te wszystkie lata próbowali latać tylko w celach pragmatycznych, bądź dla własnego zdrowia?
Inny pasażer zapytał:
– Czy ludzie nie są czasem ciekawi samego procesu rozwią-zywania problemu i nie podejmują wysiłków jego rozwikłania
BRACIA WRIGHT
18
z czystej ciekawości odkrycia tego, czego mogą się dowiedzieć już w toku jego rozwiązywania?
Mężczyzna przy oknie zaśmiał się cicho, odpowiadając uprzejmie:
– Czy sądzi pan, że owi bracia Wright nadal inwestowaliby swoje pieniądze w eksperymenty i ryzykowaliby życiem, gdyby nie mieli nadziei, że się dzięki temu wzbogacą? Nie, sir! To oka-zja, by zarobić fortunę, motywowała ich działania.
Większość pozostałych pasażerów w kabinie kiwała głową z aprobatą.
Niedługo potem jedna z osób, która była świadkiem tej roz-mowy w przedziale, znalazła się w Dayton w Ohio i zadała takie pytanie swojemu przyjacielowi, Orville’owi Wrightowi:
– Czy uważasz, że oczekiwanie zysku stanowi dla wynalazców główny motywator ich działania?
Orville Wright miał inne zdanie. Wątpił, że Aleksander Gra-ham Bell spodziewał się wysokich zarobków płynących z wyna-lezionego przez siebie telefonu. Wydawało mu się mało praw-dopodobne, że Edison zaczął od pomysłu zarabiania pieniędzy. Stwierdził, że Steinmetz z pewnością nie był zainteresowany gratyfikacją finansową, a jedynym, czego chciał od życia, była możliwość spędzenia jak największej ilość czasu w laboratorium podczas pracy nad rozwiązywniem problemów, które najbar-dziej go interesowały.
– A co z braćmi Wright?
– Gdyby ich zainteresowaniem wynalazkami kierowała idea zarabiania pieniędzy – powiedział Orville Wright, wyglądając na rozbawionego – najpewniej spróbowaliby czegoś, w czym szanse na sukces świeciły jaśniejszym blaskiem.
BRACIA WRIGHT
19
I.
DZIECIŃSTWO
OD NAJMŁODSZYCH LAT zarówno Wilbura, jak i Orville’a Wrightów pobudzało do działania to, co Thorstein Veblen nazwał „instynktem jakości” – byli złotymi rączkami. Ich ojciec, wielebny Milton Wright, zachęcał synów do rozwijania tego talentu i nigdy nie ganił ich za wydawanie na swoje hobby tych niewielkich ilości pieniędzy, jakie mogli posiadać. Zachęcał ich również, by starali się zarobić tyle, by pokryć koszty wszel-kich realizowanych przez nich projektów. „Wszystkie pieniądze, których potrzebuje człowiek, to tyle, aby wystarczyło, żeby nie być obciążeniem dla innych” – mawiał.
Obaj bracia byli zafascynowani mechaniką niemal od momentu, gdy tylko zdolni byli do zainteresowania sięBRACIA WRIGHT
20
czymkolwiek. Najjaśniejsze spośród wspomnień z dzieciństwa Orville’a Wrighta miały związek z tego czy innego rodzaju urzą-dzeniami mechanicznymi. Jednym z ważnych momentów jego życia był dzień, w którym skończył 5 lat, ponieważ jako prezent urodzinowy otrzymał żyroskopowego bączka, który utrzymy-wał równowagę i potrafił wirować ustawiony na krawędzi noża.
Krótko po piątych urodzinach, częściowo z powodu wrodzo-nego entuzjazmu wobec mechaniki, Orville rozpoczął współpra-cę z innym chłopcem, który miał istotny wpływ na jego życie. Zaczął również uczęszczać do przedszkola, do którego posłała go matka. Budynek znajdował się w odległości krótkiego spaceru od domu Wrightów i Orville chadzał tam sam każdego ranka po śniadaniu, mając wystarczająco dużo czasu, by dotrzeć do sali, jeżeli tylko po drodze nie wydarzyło się nic niespodziewanego. Matka kazała mu wracać natychmiast po zakończeniu zajęć i za-wsze przychodził do domu punktualnie. Zapytany, jak minął mu dzień, radośnie odpowiadał, że dobrze, ale zazwyczaj nie wcho-dził w szczegóły. Pod koniec miesiąca jego matka odwiedziła przedszkole, aby dowiedzieć się, jak sprawuje się „Orvie”.
– Mam nadzieję, że moje dziecko dobrze się zachowuje – rze-kła kobieta do przedszkolanki.
Ta popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
– Wiesz, przez tych kilka pierwszych dni w ogóle go nie wi-działam. Myślałam, że postanowiłaś zatrzymać go w domu.
Okazało się, że Orville prawie natychmiast stracił zaintereso-wanie przedszkolem, a zamiast tego regularnie chodził do domu na Hawthorne Street, dwie bramy dalej, aby dołączyć do swoje-go towarzysza zabaw, Edwina Henry’ego Sinesa. Patrząc na ze-gar, aby dostosować się do godzin przedszkolnych, pozostawałBRACIA WRIGHT
21
tam i spędzał czas z przyjacielem do chwili, gdy przychodziła pora na powrót do domu.
Ojciec i matka Orville’a nie byli szczególnie źli, gdy odkry-to to drobne nieposłuszeństwo, gdyż chłopcy nie byli w żaden sposób zamieszani w żadne nieszczęście. Wręcz przeciwnie, ich zabawa była czymś, co można właściwie nazwać konstruktyw-nym. Najbardziej zajmowała ich stara maszyna do szycia nale-żąca do matki Sinesa, którą „naoliwili”, piórkami nanosząc wodę do otworów na olej.
Zarówno Orville, jak i Wilbur poszli za radą ojca i sami zara-biali na wszystkie swoje wydatki. Jednym ze źródeł ich dochodu było wieczorne zmywanie naczyń, za które matka płaciła im ry-czałtową stawkę w wysokości jednego centa. Czasem zatrudnia-ła ich, by wykonywali drobne naprawy. Zdawało się, że Orville znajdował więcej sposobów na wydawanie pieniędzy niż Wil-bur, któremu oszczędzanie przychodziło łatwiej i od czasu do czasu pożyczał nawet pieniądze bratu, zawsze pilnując umowy, że kolejne zarobione przez niego pieniądze powinny być prze-znaczone na spłatę długu.
Jednym z pierwszych przedsięwzięć biznesowych Orville’a było zbieranie starych kości znajdowanych na okolicz-nych ścieżkach, pustych działkach sąsiadów lub na pobliskich podwórkach i sprzedawanie ich fabryce nawozów. Wraz z in-nym chłopcem rozpoczęli ten interes jako sposób na pozyski-wanie funduszy na zakup cukierków, które zabierali ze sobą, udając się na ryby. Zgromadzili tak wielką masę kości, że byli przekonani, że zbiją na niej małą fortunę – nieco więc osłupieli, gdy kupujący zapłacił im za wszystko jedynie trzy centy.BRACIA WRIGHT
22
Na początku wspólnikami Orville’a przy pracy nad różnymi projektami byli chłopcy w jego wieku, a nie Wilbur, który był starszy o ponad cztery lata i należał do innej grupy rówieśniczej. Nadszedł jednak dzień, kiedy bracia zaczęli podzielać zaintereso-wanie zjawiskami mechanicznymi. W czerwcu 1878 roku, kiedy Orville miał siedem lat, a Wilbur jedenaście, rodzina Wrightów opuściła Dayton, ponieważ ojciec braci został przełożonym kościoła Zjednoczonych Braci i w związku z tym konieczna była przeprowadzka do Cedar Rapids w Iowa. I to właśnie tam, w domu przy Adams Street, niedługo po ich przybyciu zdarzyło się coś, co miało mieć duży wpływ zarówno na życie Wilbura i Orville’a, jak również na całą ludzkość.
Biskup Wright wrócił z krótkiej wycieczki w jakiejś kościel-nej sprawie, przynosząc ze sobą mały prezent dla swoich dwóch młodszych synów.
– Patrzcie, chłopcy – rzekł do Wilbura i Orville’a, trzymając ręce w ukryciu. Następnie rzucił ku nim prezent. Ten jednak, za-miast natychmiast spaść na podłogę lub wpaść w ich ręce, jak się spodziewali, dotarł aż do sufitu, unosząc się przez chwilę, zanim opadł. To była latająca maszyna, helikopter, wynalazek Francu-za, Alphonse Pénauda. Urządzenie wykonane z korka, bambusa i cienkiego papieru ważyło tak niewiele, że skręcone gumowe opaski zapewniały moc potrzebną do trwającego kilka sekund lotu. Jak bracia mieli się później dowiedzieć, Pénaud, niepełno-sprawny przez większość swojego krótkiego życia, nie tylko już w 1871 roku wymyślił różne rodzaje zabawek latających – za-równo typ helikoptera, jak i inne, które latały poziomo – ale był również pomysłodawcą zastosowania gumowych taśm do ich napędu. Wilbur i Orville, podziwiając pomysłowość, z jaką za-bawka została zaprojektowana, nazwali ją po prostu nietoperzem.BRACIA WRIGHT
23
I chociaż szybko przeszła ona drogę, którą przechodzą wszystkie kruche zabawki, wrażenie, jakie pozostawiła w ich umysłach, ni-gdy się nie zatarło.
Niedługo potem Wilbur próbował zbudować udoskonaloną wersję takiego śmigłowca. Jeśli tak małe urządzenie mogło latać, to dlaczego nie skonstruować większego, które mogłoby fruwać jeszcze dłużej? Orville był jeszcze za młody, by oddać się zadaniu budowania większych modeli, ale był tym bardzo zainteresowa-ny, gdyż Wilbur wykonał kilka prototypów, z których każdy był większy od poprzedniego. Bracia ze zdziwieniem odkryli, że im większa jest maszyna, tym trudniej jest jej latać, i że gdyby była znacznie większa niż oryginalna zabawka, w ogóle nie mogłaby się wznieść. Nie wiedzieli jeszcze, że maszyna o wymiarach tyl-ko dwukrotnie przekraczających wymiary zabawki wymagałaby ośmiokrotności mocy, aby uzyskać taką samą wydajność w locie.
Tymczasem Orville bawił się w inny sposób, mianowicie or-ganizując armię. Pewnego piątkowego popołudnia wszystkie lek-cje w jego klasie zostały odwołane, podczas kiedy w pozostałych oddziałach nauka toczyła się w normalnym trybie. Orville wpadł na pomysł, że może okazać się zabawnym udanie się pod szkołę, rzucanie żwirem w okna i śmianie się z tych, którzy wciąż jeszcze siedzą w ławkach. Wspierany przez przyjaciela, Berta Shaffera, zaproponował kilkunastu innym chłopcom z klasy, że stworzą razem armię i będą działać nie pojedynczo, ale w zorganizowany sposób. W związku z tym, że pomysłodawcą był Orville, który czytał co nieco o Napoleonie, został on generałem, ale miano-wano także pułkowników i kapitanów. Użyli wszystkich znanych im tytułów wojskowych. Nie posiadali broni, ale zaopatrzyli się w drewniane pałki, które zdobyli, wyrywając luźne fragmenty ogrodzenia. Wszystko szło dobrze, dopóki szkolny woźny nieBRACIA WRIGHT
24
zaczął ich ścigać, najwyraźniej z zamiarem ich złapania. Jeden z chłopców powstrzymał go jednak, rzucając w jego stronę ka-mieniem, gdy ten czołgał się przez dziurę w płocie. Po ucieczce do odległej alejki wszyscy członkowie armii zakładali, że po po-wrocie do szkoły w poniedziałek rano czekają ich niezłe tarapaty.
– Nic nam nie grozi, jeżeli będziemy trzymać się razem – rzekł Orville, czując się zobligowany, jako główny dowódca, do podtrzymywania morale wojska – Nie mogą nas wszyst-kich wyrzucić.
Wszedł na skrzynkę leżącą w alejce i nakreślił, co powin-ni zrobić. Nauczycielka bez wątpienia mogłaby wskazać tylko dwóch lub trzech rozpoznanych przez woźnego uczniów i po-prosić ich o pozostanie po lekcjach do wyjaśnienia sprawy. Ale, nawet jeśli kazano by wstać jednemu z nich, wszyscy mają solidarnie podnieść się razem z nim, jeżeli zaś poproszono by kogoś o pozostanie po szkole, wszyscy muszą zostać i okazać lojalność.
– Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – zacytował na koniec.
Kiedy w poniedziałek wrócili do szkoły, nauczycielka przez cały dzień nie powiedziała nic, co wskazywałoby na to, że cze-ka ich coś złego, ale gdy pod koniec dnia klasa rozchodziła się do domów, nauczycielka poprosiła Orville’a, by został. Zgodnie z zawartym wcześniej paktem, reszta armii również pozostała na swoich miejscach, a raczej wszyscy poza jednym chłopcem, który się wyłamał. Kilka minut później nauczycielka poprosiła Orville’a, żeby podszedł do jej biurka. Kiedy tylko się do niego zbliżył, wszyscy inni zaczęli robić to samo.
– Reszta z was ma pozostać na miejscach – rozkazała na-uczycielka. – Właściwie nie wiem, po co tu jesteście – dodałaBRACIA WRIGHT
25
takim tonem, że wszyscy usiedli posłusznie. Gdy Orville dotarł do biurka, powiedziała do niego – Wspomniałeś o piosence, którą mógłbyś zaśpiewać na lekcjach w przyszły piątek – i przy-jemnym głosem mówiła dalej o udziale Orville’a w zbliżającej się szkolnej zabawie.
Wyglądało na to, że nic nie wiedziała o ich manewrach na szkolnym podwórku. Prawdopodobnie woźny, zawstydzony tym, że nie udało mu się złapać winnych, nie zgłosił całej sprawy.
Podczas pobytu w Cedar Rapids Orville wykazywał się innym zainteresowaniem. Miał w sobie wystarczającą ciekawość inte-lektualną, by samodzielnie opanować materiał, którego nauczy-cielka jeszcze nie zrealizowała. Mając nieco ponad osiem lat, po-wiedział ojcu, że jest zmęczony podręcznikiem „Second Reader”, z którego wciąż uczą się w szkole, i chciał jak najszybciej zacząć naukę z kolejnej części.
Pewnego ranka niedługo potem, w połowie roku szkolnego, dyrektor przyszedł do klasy Orville’a i ogłosił, że wszyscy, którzy wykazali się wystarczającą biegłością w czytaniu, mogą być na-tychmiast awansowani klasę wyżej, bez czekania do końca roku. Nauczycielka wybrała najzdolniejszych uczniów z tej klasy, a na-stępnie stanęli oni jeden obok drugiego przy tablicy i na prze-mian czytali. Orville był tak przejęty, że – jak ktoś mu później powiedział – trzymał książkę do góry nogami. Nie przeszkadzało mu to jednak w dokładnym czytaniu, gdyż znał książkę na pa-mięć, dzięki czemu udało mu się przejść do następnej klasy.
– Jestem teraz w trzeciej klasie – oznajmił z dumą, gdy tego dnia wrócił do domu podczas przerwy między lekcjami.
– To dziwne – rzekł ojciec. – Rano kupiłem ci podręcznik do trzeciej klasy, o który prosiłeś. Ale – dodał – nie będziesz mógłBRACIA WRIGHT
26
dziś z niego skorzystać, bo po południu nie pójdziesz już do szkoły. Umówiłem ciebie i Wilbura z fotografem.
Zdjęcie Orville’a upamiętniło to, co wydawało mu się wtedy ważnym wydarzeniem w jego życiu.
Po trzech latach pobytu w Cedar Rapids, w czerwcu 1881 roku, rodzina Wrightów przeniosła się do Richmond w stanie Indiana. Jednym z powodów przeprowadzki było to, że pani Wright, która nie cieszyła się dobrym zdrowiem, mogła liczyć na towarzystwo mieszkającej tam siostry.
To właśnie w Richmond Orville zaczął budować latawce i puszczać je. Wilbur, mimo że również go to intreresowało, nie brał wówczas udziału w tej zabawie, gdyż obawiał się, że będzie to zbyt niepoważne dla chłopca w jego wieku. Orville zaskarbił sobie status eksperta w dziedzinie produkcji latawców i sprze-dawał je kolegom, co stanowiło wygodny sposób na zarabianie pieniędzy. Szkielety zabawek tworzył tak cienkie, jak to tylko było możliwe, aby zmniejszyć wagę. Były one tak filigranowe, że często zginały się na wietrze, a powierzchnia nośna wyginała się w łuk. Orville nie zdawał sobie wówczas sprawy, że ta krzywizna powierzchni latawca miała związek z jego dobrymi właściwoś-ciami lotnymi.
Chociaż udało mu się zarabiać na produkcji latawców, naj-lepszym źródłem dochodów Orville’a w Richmond była praca polegająca na składaniu dokumentów kościelnej prasy. Aby za-robić jeszcze więcej, wkroczył do biznesu śmieciowego. Po szkole i w soboty chodził zbierać kawałki metalu wyrzucane przez fa-brykę łańcuchów, po czym zawoził je swoją taczką na podwórze handlarza śmieciami.
Jednym z jego pierwszych poważnych projektów było zbu-dowanie niewielkiej drewnianej tokarki. Była jednak ona zbytBRACIA WRIGHT
27
mała, żeby zaspokoić potrzeby Orville’a. Wilbur zaproponował więc, że pomoże mu zbudować większe urządzenie o długości 7–8 metrów. To było pierwsze poważne przedsięwzięcie me-chaniczne, nad którym razem pracowali.
Budowa tokarki została uznana za wielki sukces zwłaszcza przez chłopców z sąsiedztwa, którzy możliwość pracy z peda-łem nożnym, dającym tokarce moc poruszania się, uważali za prawdziwy przywilej. Wilbur jednak czuł, że należy ją popra-wić. Zauważył, że rowery wyposażone są w łożyska kulkowe, które zapewniają łatwą pracę i uznał, że tokarka również po-winna być zaopatrzona w takie łożyska. Rozejrzał się po stodole w poszukiwaniu materiału, który łatwo można byłoby przysto-sować i wziął metalowe pierścienie ze starego zestawu uprzęży. Gdy dwa z nich zamontowane były blisko siebie, tworzyły ze-wnętrzny tor dla łożysk kulkowych, ale zamiast kulek stalowych użyto kulek zwykłego rodzaju, zrobionych z gliny, które zwy-kliśmy nazywać „komuszkami”. W tym kręgu marmurowych łożysk spoczywał wał tokarki. Pomysł wydawał się tak dobry, że przyjaciele braci byli pod dużym wrażeniem. Wielu z nich przebywało wtedy na parterze w stodole, czekając niecierpliwie na ostateczne dopracowanie i demonstrację „patentu” na łoży-ska kulkowe. Gdy tylko urządzenie zostało oddane do użytku, rozległ się straszliwy hałas, a potem zdawało się, że nawet sama stodoła zaczyna się poruszać i trząść. Najwyraźniej kulki w ło-żysku nie były wystarczająco wytrzymałe, by wytrzymać naprę-żenia. Dlaczego jednak cała stodoła zaczęła się ruszać? Orville poszedł na dół, żeby dowiedzieć się, jaki jest tego powód.
Gdy wyszedł na zewnątrz, ujrzał swoją siostrę, Katharine, targaną przed domem przez jakąś niewidzialną siłę. Był to małyBRACIA WRIGHT
28
cyklon! Wszyscy chłopcy na górze byli zbyt pochłonięci oczeki-waniem prezentacji, by zwracać uwagę na tak mało istotne zja-wiska jak pogoda.
Niektóre z przedsięwzięć, które Orville realizował w Rich-mond, nie były związane z mechaniką, a Wilbur, jeżeli w ogóle się w nich udzielał, to albo jedynie działał w cieniu, albo dora-dzał, gdyż był w takim wieku, w którym chłopak szczególnie dba o swoją dumę.
Orville zauważył, że wielu kolegów żuło małe kawałki smo-ły. Zdawało mu się, że gdyby mogła ona być aromatyzowana cukrem w celu uczynienia jej bardziej nadającą się do spożycia i gdyby małe kawałki owinąć w bibułę, możliwe byłoby znalezie-nie jakiegoś rynku dla tego produktu. Orville i jego przyjaciel, Harry Morrow, rozpoczęli serię eksperymentów na podwór-ku Wrightów i zdawali się być na dobrej drodze do stworzenia świetnego artykułu do sprzedaży, ale gdy badali próbki na sobie, obaj zachorowali na dolegliwości żołądkowe, którym towarzy-szyły mdłości, i porzucili swoje plany. Wilbur, choć nie uczest-niczył w tym wszystkim, był bardzo zainteresowany ich przed-sięwzięciem i jeszcze wiele lat później wspominał „korporację gumożujców”.
To, że zainteresowania Orville’a tak bardzo odbiegały od zainteresowań jego brata, wynikało głównie z faktu, że wielką pasją Wilbura było czytanie. Co przeczytał, wręcz pochłaniał umysłem. Nie minęło wiele czasu, aż sam zaczął wykazywać się talentem pisarskim. Z tego powodu Wilbur odgrywał ważną rolę w jednym z pierwszych przedsięwzięć Orville’a, choć była to rola zakulisowa.
Jednym z przyjaciół Orville’a był mieszkający obok, Gansey Johnston, którego ojciec kolekcjonował wypchane zwierzęta.BRACIA WRIGHT
29
Chłopcy często bawili się w stodole Johnstonów, w której ojciec Ganseya przechowywał kolekcję wypchanych ptaków i zwierząt. Pewnego dnia coś wstrząsnęło wyobraźnią Orville’a. Dostrzegł możliwość wykorzystania tych zwierząt i ptaków, zwłaszcza gdy zauważył, że jest wśród nich nawet ogromny niedźwiedź grizzly. Oczywiste było dla niego, że on i młody Johnston powinni zało-żyć spółkę i spytał go, co myśli o takim układzie.
– Partnerstwo do czego? – zapytał Gansey.
– No jak to do czego?! – powiedział Orville – Żeby wysta-wić cyrk!
Chociaż Johnston nigdy dotąd nie myślał o cyrku, pasował mu ten pomysł i szybko zapalił się do jego realizacji.
Następnie postanowili włączyć do spółki przyjaciela Orville’a, Harry’ego Morrowa, jako trzeciego partnera. Ich show miało się nazywać „Wielki Cyrk W. J. i M.”
Gdy nadszedł dzień wielkiego pokazu, szesnastoletni Wilbur Wright, który bardzo interesował się przygotowaniami, spytał Orville’a, czy przygotował ogłoszenia do gazet. Orville musiał przyznać, że tego nie zrobił.
Wilbur zdawał się być zszokowany tym, że nikt nie podjął żadnych kroków w celu pełnego przygotowania opinii publicznej do nadchodzącego wydarzenia i zaproponował napisanie odpo-wiedniej informacji. „To powinno zostać zamieszczone w Rich-mond Evening Item”.
Przyswoił formę powszechnie stosowaną na zaproszeniach do cyrku, a to, co przygotował było arcydziełem. Nie było nic z amatorszczyzny w sposobie, w jaki wprowadzał takie słowa jak „przeogromne”, „kolosalne” i „zdumiewające” ani w jego sposobie przedstawiania imponująco dużych liczb: „tysiąceBRACIA WRIGHT
30
przedziwnych ptaków ze wszystkich części świata”, które również wchodziły w skład cyrkowej menażerii. Ogłoszono, że właścicie-le wielkiego pokazu osobiście poprowadzą paradę na „żelaznych koniach” i że Davy Crockett pojawi się z niedźwiedziem grizzly. Pod koniec obwieszczenia w profesjonalny sposób zamieszczone było dokładne miejsce wydarzenia oraz informacja, że lokalna społeczność nie może przegapić tak wielkiej wystawy cudów. W ogłoszeniu podano również ceny wstępu na wielkie show – trzy centy dla dzieci poniżej trzeciego roku życia, a dla pozosta-łych – pięć centów. Wilbur przekazał Orville’owi kartkę z teks-tem, by ten zaniósł ją do biura prasowego.
W drzwiach do klatki schodowej prowadzącej do redakcji, znajdowało się małe pudełko. Chłopcy wiedzieli, że jest prze-znaczone na wiadomości. Ale chodzili tam i z powrotem po ulicy przed biurem prasowym przez długi czas, zanim odważyli się wejść na schody. Co, jeśli ktoś ich zobaczy? W końcu, gdy uznali, że nikt nie patrzy, jeden z nich w rozpaczliwym pośpie-chu podbiegł do pudełka i zdeponował w nim ich dzieło. Potem obaj wybiegli na ulicę z prędkością, która zdecydowanie mogła przyciągnąć uwagę.
Redaktor gazety najwyraźniej miał dobre wyczucie i uznał tajemniczy „komunikat prasowy” za wiadomość wartą dru-ku. Co prawda nie wiedział, kim byli W. J. i M, ale był pewny, że zapowiedź nadchodzącej parady spotka się ze sporym za-interesowaniem. Doszło do tego, że zawiadomienie Wilbura zostało zamieszczone w znakomitym miejscu „The Evening Item” 10 września 1883 roku i opatrzone nagłówkiem: „Co też planują chłopcy?”
Chociaż niektóre informacje Wilbura dotyczące liczby rzad-kich ptaków i dzikich zwierząt mogły być nieco przesadzone,BRACIA WRIGHT
31
żeby spełniały cyrkowe standardy, to ani trochę nie przesadził, jeżeli chodzi o niezwykły charakter parady. Dwóch wspólników, Wright i Johnston, stanęło na jej czele na „żelaznych koniach”. Były to rowery na wysokich kołach, z których jeden miał drew-niane szprychy. Trzeci współorganizator wielkiego spektaklu, Harry Morrow, był nieobecny, ponieważ jego rodzice pojechali na wycieczkę do Michigan i nalegali, wbrew jego woli, by poje-chał z nimi.
Głównym „wozem paradowym” było podwozie starego po-wozu pozbawione nadwozia, nakryte kilkoma deskami w celu stworzenia platformy, na której ułożone były niektóre z „tysięcy rzadkich ptaków”, a także wielki, przerażający niedźwiedź griz-zly, trzymany na smyczy przez „Davy’ego Crockett’a”. Chociaż do tego wozu nie zaprzęgnięto żadnych koni, wielu chłopców zgłosiło się na ochotnika jako „niewolnicy”, aby przejechać przez ulice, prowadząc paradę. W ostatniej chwili „Corky” Johnston, dziewięcioletni brat jednego z organizatorów, wdał się w bójkę z chłopcami zarządzającymi cyrkiem, wobec czego poczuli się zmuszeni odebrać mu możliwość uczestniczenia w paradzie. Stwarzało to problem, gdyż został obsadzony w roli Davy’ego Crockett’a i miał paradować w stroju łowieckim swojego ojca, a do tego miał ubrane nawet jego specjalne łowieckie buty. Mło-dzi szefowie cyrku zrobili co mogli, aby obejść ten problem przy-pisując rolę Davy’ego Crocketta młodszemu bratu Corky’ego, Griswoldowi, który nie miał jeszcze nawet pięciu lat. Prawie uto-nął w wyznaczonym do tej roli stroju, ale wobec całego pośpie-chu przygotowań do parady, która lada moment miała wyruszyć, był to najlepszy dostępny Davy Crockett.
Zawiadomienie Wilbura odniosło lepszy skutek, niż się spo-dziewał. Wzbudziło tak wielką ciekawość, że gdy parada dotarłaBRACIA WRIGHT
32
na umówione miejsce w dzielnicy handlowej, całe ulice były za-pełnione ludźmi – pojawiło się ich niemal tak wielu, jak gdyby był to najznakomitszy cyrk Phineasa Tylora Barnuma.
Panowie W. i J., zdumieni nadspodziewanym zaciekawieniem, jakie przyciągnęła parada, poczuli się niezręcznie. Pośpiesznie zdecydowali, że ich trasa musi się zmienić, a parada zawinęła do bocznej alei!
Przyszło tak wiele osób, że nie wszyscy, którzy chcieli wejść do stodoły Johnstona, mogli się w niej zmieścić i postanowiono powtórzyć pokaz jeszcze raz. Ale kiedy ci, którzy weszli do sto-doły, oglądali wystawę, chłopak, któremu odmówiono przywile-ju pojawiania się w roli Davy’ego Crocketta dostrzegł możliwość zemsty. Stanął na dachu stodoły i zwrócił się do tłumu, mówiąc, że można się już rozproszyć i wracać do domów, ponieważ dru-giego występu nie będzie!
Tłum uwierzył w jego słowa.
Orville Wright we współpracy z sąsiadem, Millerem, zorga-nizował już wcześniej inny cyrk, w którym występował kucyk szetlandzki. Wstęp na ten pokaz kosztował zaledwie jednego centa. Chociaż wpływy nie były ogromne, pokaz okazał się wiel-kim sukcesem, częściowo w wyniku głębokiego wrażenia, jakie wywarł na ojcu małego Millera. Na zakończenie występu ogłosił on, że serdecznie zaprasza wszystkich uczestników występu oraz widzów na przyjęcie. Lemoniada, lody i ciasto serwowane były w dużych ilościach i każdy chłopiec czuł, że warto było poświęcić kilka popołudniowych godzin
Ale ze wszystkich przedsięwzięć, które odbyły się w Rich-mond z inicjatywy braci Wright, „Wielki Cyrk W. J. M.” wywo-łał prawdopodobnie najwięcej dyskusji. Ludzie twierdzili, żeBRACIA WRIGHT
35
II.
OTOCZENIE
PEWNE CECHY, które przejawiali Wilbur i Orville Wright, w szczególności zaś ta pionierska potrzeba, dar oryginalnego my-ślenia i umiejętności mechaniczne, posiadali już ich przodkowie.
Weźmy za przykład ich dziadka, Johna G. Koernera. Pocho-dzący z niemieckiej wioski niedaleko Schleiz mężczyzna był tak głęboko przeciwny niemieckiemu militaryzmowi i autokracji, że zdecydował się na migrację do Stanów Zjednoczonych. Na początku 1818 roku wypłynął z Bremy do Baltimore i zamiesz-kał w Wirginii. Oprócz uznania w Stanach Zjednoczonych, ja-kim cieszył się ze względu na swoje zdolności mechaniczne i za podniesienie jakości wozów rolniczych i wagonów towarowych,
BRACIA WRIGHT
36
które produkował, stał się również powszechnie znany jako twórcza osoba myśląca samodzielnie. Nie akceptował bezkry-tycznie wszystkiego, co usłyszał lub przeczytał. Rzeczywiście, był wyrazistą postacią. Miał zwyczaj czytać gazety na głos swojej rodzinie, a kiedy, jak to się zawsze zdarzało, znalazł coś, co go zainteresowało – wzbudzając aprobatę, dezaprobatę lub z jakie-gokolwiek innego powodu – komentował to spokojnie bez ja-kiejkolwiek zmiany tonu czy tempa wypowiedzi. Nie było jednak miejsca na to, aby ktoś ze słuchaczy opowiedział o tym, co sam przeczytał w gazecie i jakie były jego własne pomysły. Następ-nie członkowie jego rodziny jeden po drugim sami czytali gaze-tę, aby sprawdzić, czy rzeczywiście były tam różne zaskakujące stwierdzenia, o których nadmieniał. Nieważne, jak pospolity był akurat artykuł w gazecie, czytany przez Johna Koernera nigdy nie wydawał się nudny.
Jego żona, Catherine Fry, urodzona już w Ameryce, również była dzieckiem pionierów, pochodzących z niemieckojęzycznej części Szwajcarii. Ich córka, Susan Catherine Koerner, urodziła się 30 kwietnia 1831 roku, kiedy rodzina mieszkała w Hillsbo-ro w hrabstwie Loudoun w Wirginii. Wkrótce potem przenieśli się jednak do hrabstwa Union w stanie Indiana, w czasie, gdy w regionie Hoosier wciąż rozwijało się pionierskie życie. Farma Koernera była na tamte czasy dość imponująca. Znajdowało się na niej kilkanaście budynków, w tym warsztat, które rzucały się w oczy ze względu na ich konstrukcję i solidność wykonania. John Koerner przeżył osiemdziesiąt sześć lat.
Najbardziej chyba interesującą postacią spośród wszyst-kich przodków braci Wright była Catharine (Benham) Van Cleve, pierwsza biała kobieta, która postawiła stopę w Dayton. Jej mąż, John Van Cleve, którego poślubiła w New Jersey, byłBRACIA WRIGHT
37
potomkiem Van Cleve’a, który przybył na Long Island z Holan-dii przed 1650 rokiem. Kiedy kilka lat po ślubie John zapropo-nował, aby osiedlili się w prawie nieznanym dziewiczym regio-nie Ohio, spodobał jej się ten pełen przygód pomysł. Stamtąd przenieśli się do Cincinnati, a potem w 1790 roku do Losanti-ville, gdzie dwa lata po ich przybyciu John Van Cleve został za-bity przez Indian. Wdowa po nim wyszła za Samuela Thompso-na i w kwietniu 1796 roku zdecydowali się spróbować szczęścia w osadzie założonej 80 km na północ. Została ona nazwana na cześć Jonathana Daytona, rewolucyjnego żołnierza. Trzy grupy ludzi zorganizowały podróż mniej więcej w tym samym czasie. Kraj był jeszcze tak dziki, że niemal nie było w nim połączeń pociągowych, toteż grupa, w skład której wchodziła Catharine Van Cleve Thompson, wybrała podróż łodzią o płaskim dnie wzdłuż rzeki Miami. Inne grupy ruszyły drogą lądową. Cho-ciaż podróż statkiem zajęła około dziesięciu dni, to dotarli na miejsce jako pierwsi. Wśród tych, którzy przebywali w łodzi, znalazły się niektóre dzieci Van Cleve’a, pozostałe zaś podą-żały w grupie, która wybrała drogę lądową. Syn Van Cleve’a, Benjamin, został pierwszym naczelnikiem poczty w Dayton, pierwszym nauczycielem w miejscowej szkole, a także pierw-szym urzędnikiem hrabstwa. Jego małżeństwo z Mary Whitten zawarte w Dayton w sierpniu 1800 roku było pierwszym związ-kiem zarejestrowanym w hrabstwie Montgomery.
Margaret Van Cleve, siostra Benjamina, została w Cincin-nati, ponieważ miała zostać żoną George’a Reedera, który póź-niej otworzył karczmę. Mieli oni córkę Catharine, która z kolei wyszła za Dana Wrighta (nie imieniem Daniel, ale zwykłego Dana, tak jak miał na imię jego ojciec), który przybył do Center-ville w Ohio, niedaleko Dayton, w 1811 roku. To właśnie z tegoBRACIA WRIGHT
38
związku, w domu położonym w hrabstwie Rush w stanie India-na, 17 listopada 1828 roku narodził się Milton Wright, ojciec Wilbura i Orville’a.
Korzenie Dana Wrighta udało się ustalić do czasów Johna Wrighta, o którym wiadomo, że kupił Kelvedon Hall w hrab-stwie Essex w Anglii w 1538 roku. Jego inny, mniej odległy przo-dek, Samuel Wright, migrował do Ameryki w 1636 roku i osiadł w Springfield, Massachusetts.
W czasie trwania małżeństwa Dan Wright był zatrudniony w gorzelni. Widocznie jednak nie czuł się tam komfortowo i zre-zygnował z pracy, aby poświęcić całą swoją uwagę rolnictwu. Po-nadto w związku ze swoimi przekonaniami religijnymi nie sprze-dawał swojej kukurydzy destylatorom. Być może to z powodu silnych uczuć religijnych Dana Wrighta jego syn, Milton, w wieku osiemnastu lat dołączył do Kościoła Zjednoczonych Braci (Uni-ted Brethren Church).
Milton Wright uczęszczał do małego college’u w pobliżu Hartsville w stanie Indiana, a w wieku dwudziestu dwóch lat otrzymał od Kościoła Zjednoczonych Braci zaświadczenie, któ-re uprawniało go do głoszenia kazań. Ale nie od razu podjął się tej działalności. Miał w sobie silny pionierski zew i udał się do Willamette Valley w Oregonie, gdzie przez dwa lata był na-uczycielem w małym college’u pod auspicjami kościoła. Trzy czy cztery lata po ukończeniu kursu w Hartsville spotkał tam młodą kobietę, studentkę, która miała zostać jego żoną. Ich wspólni przyjaciele opowiadali mu o owej Susan Catherine Koerner, często podkreślając jak uroczą i jak mądrą jest oso-bą, a gdy znalazła się sposobność, by został jej przedstawiony, chętnie ją poznał. Pobrali się 24 listopada 1859 roku, tydzień po jego trzydziestych pierwszych urodzinach.BRACIA WRIGHT
39
W ciągu pierwszych kilku lat po ślubie państwo Wright miesz-kali w kilku różnych miejscach w Indianie. Ich pierwsze dziecko, Reuchlin, urodziło się w marcu 1861 roku na farmie (posiadanej obecnie przez Orville’a Wright’a.) w pobliżu Fairmount, zaś Lo-rin, drugi syn, urodził się półtora roku później w domu dziadków w hrabstwie Fayette. Kiedy 16 kwietnia 1867 roku na świat przy-szedł Wilbur, rodzina mieszkała na małej farmie w pobliżu wioski Millville, niespełna 13 km na wschód od New Castle, którą kupił ojciec. Wilbur otrzymał imię na cześć Wilbura Fiske, pastora, któ-rego podziwiał jego ojciec. Żadne z dzieci Wrightów nie posiada-ło drugiego imienia.
Przez rok wielebny Milton Wright kierował kościołem w Hartsville, a także wykładał na college’u, do którego wcześniej uczęszczał. Następnie, w czerwcu 1869 roku, został redaktorem czasopisma „Religious Telescope”, tygodnika Kościoła Zjedno-czonych Braci w Dayton, gdzie wcześniej żyli jego przodkowie.
W rok lub niewiele więcej po przybyciu do Dayton, rodzina Wright kupiła skromny, siedmiopokojowy dom przy 7 Hawthor-ne Street, który wówczas był jeszcze w budowie. Było to na za-chodniej stronie rzeki Miami i około 1,6 km od głównej dzielnicy handlowej. Właśnie tutaj 19 sierpnia 1871 roku na świat przy-szedł Orville Wright, nazwany tak na cześć Orville’a Dewey’a, zwierzchnika Kościoła Unitariańskiego. Trzy lata później urodzi-ła się jego siostra, Katharine.
W czasie nieobecności rodziny w Cedar Rapids i Richmond dom na Hawthorne Street wynajęto, ale ponieważ w czerwcu 1884 roku praca wielebnego Miltona Wrighta została przeniesio-na z Richmond do Dayton, szesnaście miesięcy później rodzina Wrightów znów tam zamieszkała. Gdy osiedlili się ponownieBRACIA WRIGHT
40
przy 7 Hawthorne Street, cała rodzina czuła, że jest tam, gdzie powinna była się znaleźć.
Powrót rodziny do Dayton miał miejsce kilka dni przed ukończeniem przez Wilbura szkoły średniej w Richmond. Po ostatnim roku nauki, praktycznie już ukończonej nauki, mógłby otrzymać swój dyplom, gdyby pojawił się wraz ze swoją klasą na ceremonii wręczenia dyplomów. Ale Wilbur nie uważał, że sam dyplom jest na tyle ważny, by uzasadnić podróż do Richmond, mimo że odległość była mniejsza niż pięćdziesiąt 80 km. Jego decyzja była przedmiotem rodzinnej dyskusji i wszyscy zgodzili się, że Wilbur powinien zrobić to, co uważał za słuszne. Ojciec, podobnie jak inni, czuł, że otrzymanie dyplomu było tylko ce-remonią o mniejszym znaczeniu niż rzeczywiste wykształcenie.
W następnym roku Wilbur zdecydował się na specjalną ścież-kę edukacji w liceum w Dayton. Szczególnie zależało mu na kon-tynuowaniu nauki greki i zgłębianiu trygonometrii.
Orville uczęszczał wtedy do szóstej klasy szkoły w Richmond, ale tydzień lub dwa przed końcem roku nabroił tak, że jego na-uczycielka, panna Bond, wyrzuciła go z klasy i powiedziała, że nie będzie mógł wrócić do szkoły, dopóki któryś z rodziców nie przyjdzie wraz z nim i nie zagwarantuje, że sprawowanie chłop-ca ulegnie poprawie. Ojciec był wtedy jednak daleko od domu, a matka była zbyt zajęta przeprowadzką do Dayton, aby poświę-cić czas na konsultacje z nauczycielką, w związku z czym Orville przez resztę roku po prostu nie poszedł do szkoły.
Kiedy we wrześniu rozpoczął się następny rok szkolny, Orvil-le udał się do szkoły w Dayton bez świadectwa ukończenia szó-stej klasy i wyglądało na to, że może w niej pozostać przez kolej-ny rok. Był on jednak tak zdeterminowany i bezkompromisowy