- promocja
- W empik go
Bractwo Kruków - ebook
Bractwo Kruków - ebook
Wiedza jest równie cenna, co niebezpieczna
Włamanie do dziewiętnastowiecznych zbiorów archiwum w Poznaniu wzbudza sensację wśród licealistów zafascynowanych historią. Samo wydarzenie nie byłoby aż tak ekscytujące, gdyby nie fakt, że w tym samym czasie skradziono również dokumenty z… Berlina.
Młodzi pasjonaci, wspierani przez Atanazego – dziadka jednego z licealistów – postanawiają założyć Bractwo Kruków, wzorowane na stowarzyszeniu prowadzonym przed laty przez Karola Marcinkowskiego. Pragną pomóc w odnalezieniu skradzionych materiałów, informują więc o tym na specjalnie założonej stronie. Nie spodziewają się, że za sprawą tej decyzji zostaną wciągnięci w międzynarodową intrygę złodziei starodruków.
Co łączy oba włamania? To tylko jedna z wielu zagadek, które będzie musiało rozwiązać Bractwo. A wraz z rosnącą liczbą tajemnic, zwiększy się także zagrożenie…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-284-8 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poznań, 2018
Drzwi trzasnęły. Ktoś wpadł do mieszkania i nie zatrzymując się w korytarzu, podążał dalej. Piętnastolatek o jasnych włosach i niebieskich oczach leżał na łóżku pogrążony w półśnie. Hałas z zewnątrz dotarł do niego jak przez mgłę, przerywając miłe leniuchowanie i rozmyślania. Oczywiście oficjalnie powtarzał lekcje. Do pewnego stopnia była to prawda. Zaczął solidnie utrwalać fizykę, ale nikt o zdrowych zmysłach nie jest w stanie wytrwać nad czymś pozbawionym sensu dłużej niż kwadrans. Adaś nigdy nie przeczył, że przedmioty ścisłe dla niektórych mogą być fascynujące, ale na pewno nie dla niego. Jego zbyt bujna wyobraźnia nie mogła dać się zamknąć w sztywnych formułach, głoszących działania jakichś sił o uproszczonych bezosobowych i nic nieznaczących nazwach F1 i F2.
Zdecydowanie bardziej porywające były dzieje historyczne. Bitwy o skomplikowanych i zaskakujących zwrotach akcji, których dowódcy czasami dawali popis umiejętności strategicznych mogących stanowić niezły materiał do badań logicznych. Z ich perspektywy nic nie było proste i jednoznaczne. Każda decyzja wywoływała określone następstwa, które mogły być całkowicie inne, gdyby zmienił się choć jeden czynnik. Ludzki los, los narodu, bywał uzależniony od jednej decyzji, jednego czynu, jednego fortunnego bądź wręcz przeciwnie zdarzenia.
– Adamie!
Drzwi otwarły się na oścież. W obramowaniu framugi stanęła barczysta postać z kapeluszem w dłoni. Adaś zamrugał powiekami, wyrwany z błogich rozważań o zaletach historii. Wbił wzrok w nieznajomego, zastanawiając się, kim może być właściciel tubalnego tonu, wzywający go po imieniu.
– Adamie! – zagrzmiał nowo przybyły. – Powstań i za mną do salonu! – Mężczyzna obrócił się na pięcie i pognał we wskazanym kierunku.
Adaś wyskoczył z łóżka, tknięty nagłym przeczuciem, i podążył za wezwaniem.
– Niewiasto, porzuć swe przyziemne zajęcia i chodź posłuchaj nowin!
Adaś uśmiechał się od ucha do ucha. Dziadek musiał dowiedzieć się czegoś niezwykłego z zakresu historii, której był wieloletnim pasjonatem, szczególnie gdy dotyczyła Poznania i Wielkopolski. To, co w cieniu drzwi chłopak wziął za „barczystość”, było raczej przejawem tuszy. Pan Atanazy miał bowiem w życiu trzy dziedziny, w których nigdy nie zachowywał umiaru. Były to: miłość do historii, do słodkiego i do żony Jadwigi.
Dziadek wpadł do salonu, rzucił kapelusz i marynarkę na fotel, a sam usiadł na kanapie przy drewnianym, prostokątnym stole.
– Żono! Przyjdziesz wreszcie? Adaś, siadaj – zasapał pan Atanazy, niecierpliwie spoglądając w stronę drzwi prowadzących z salonu na korytarz, a potem do kuchni, niepodzielnego królestwa pani Jadwigi.
Żona stanęła w drzwiach. Spojrzała z niezadowoleniem na rzucone rzeczy, potem surowo na dziadka. Pan Atanazy lekko się zmieszał, ale starał się zachować bojową postawę.
– Siadajże, Jadwiżko, i słuchaj, czego się dowiedziałem. No siadaj, a przedtem przynieś coś słodkiego i kawy, co? Lepiej będzie się wam słuchało.
– Atanazy – zabrzmiało groźnie. – Przypominam ci o twoim nadciśnieniu. Nie wolno ci się denerwować. Co ty wyprawiasz, mój drogi? Kto to widział biegać po domu jak szalony, a jak cię znam, próbowałeś wbiec po schodach! – Uważne spojrzenie przewiercało na wylot dziadkowe oblicze.
– Moja kochana, niczego nie próbowałem, wszedłem po schodach, nie mam zdrowia, żeby czekać tyle czasu na windę, zresztą chodzenie po schodach oddala zawał. Proszę, podaj nam jakąś dobrą przekąskę. Bo jeśli chodzi o podnoszenie ciśnienia, to wieści, którymi nie mogę się podzielić, podnoszą mi je szybciej niż spacer po schodach.
– Marynarka.
– Oczywiście – potulnie zgodził się dziadek.
– Zielona herbata i sucharek.
– No żartujesz chyba. – Pan Atanazy z oburzenia przystanął w pół kroku ku marynarce. – Nie jestem chory, mam rewelacje do obwieszczenia! Nie psuj chwili sucharami!
Babcia westchnęła głośno, ostentacyjnie, z dezaprobatą, i poszła do kuchni. Dziadek posłusznie schował rzeczy i wrócił na kanapę, spoglądając znacząco na wnuka i mrucząc: „Ach, te kobiety”. Po chwili jedna z nich powróciła z tacą, na której stały trzy filiżanki pachnącej malinami herbaty oraz trzy talerzyki z ciastem. Nie było to najbardziej ulubione ciasto Adasia, ale kruszonem też nigdy nie gardził. Tym bardziej że w wykonaniu babci miał chrupką powłoczkę z ubitego białka, gęstą słodką kruszonkę, przepysznie kakaową warstwę ciasta i lekko kwaskową, bogatą w wiśnie warstwę owocu.
Jadwiga rozłożyła poczęstunek pod czujnym okiem dziadka, który z niezadowoleniem stwierdził, że wszystkie kawałki są tej samej wielkości i nie ma co liczyć na większy dla siebie.
– Oj, już takie filigranowe te kawałeczki pokroiłaś – mruknął cicho.
– Ponoć masz rewelacyjne wieści, kochany, nie chciałam, byś tracił zbyt dużo cennego czasu na jedzenie – odparła z czułym uśmiechem starsza pani.
Pan Atanazy potulnie skinął głową. Zaatakował swój kawałek, z lubością wsłuchując się w ciche pękanie skorupki z białka. Po przełknięciu pierwszego kęsa pokiwał głową z uznaniem i zamruczał jak wygrzany w słońcu kocur:
– Dobre te twoje wypieki, moja kochana.
– Dziękuję ci, Atanaziu, a teraz dziel się tymi niezwykłymi wieściami.
– No właśnie, otóż słuchajcie. Byłem u naszego znajomego z Archiwum Państwowego, pana Pawła. Wiecie, że od czasu do czasu spotykamy się na… – tu się zawahał, szukając właściwego słowa – …wymianę informacji, hm… otóż to. No i właśnie byliśmy umówieni, czekam, pan Paweł się spóźnia, a to do niego niepodobne, w końcu przybiega zdenerwowany i mówi: „Panie Atanazy, spotkanie odwołane!”. To ja go wtedy zacząłem podpytywać dlaczego. Początkowo unikał odpowiedzi. Twierdził, że nie może nic powiedzieć, że to dla dobra śledztwa. Uparłem się, przysiągłem, że we mnie jak w studnię, a komuś wygadać się musi, bo przecież widzę, że nerwy go zjadają. Dał się przekonać. A słuchaj, Jadwiżko, może by tak jeszcze po jednym kawałeczku tego ciasta, co?
– Dziadku! – oburzył się zaintrygowany Adaś. – Opowiadaj.
– Otóż to, słuchaj wnuka – poparła piętnastoletniego młodzieńca babcia.
– Spisek chudzielców – mruknął z niezadowoleniem pan Atanazy, co było trafnym zarzutem wobec Adasia, ale całkowicie nietrafionym wobec pani Jadwigi. – Dobrze, kontynuuję. Otóż wyobraźcie sobie, że wczorajszej nocy ktoś włamał się do archiwum miejskiego i przeszukał zbiory dokumentów z połowy XIX wieku!
Adaś poczuł się rozczarowany. Komu chciało się okradać archiwum z dokumentów, które nikogo nie interesowały? Pani Jadwiga też nie wydawała się specjalnie przejęta informacją. Dziadek obserwował słuchaczy z uwagą i oburzeniem.
– Nie rozumiecie, prawda?
– A co tu niby rozumieć. Jakiś maniak staroci wdarł się do archiwum. I cóż z tego?
– Bo to dopiero połowa sensacji.
– No to mów, kochany, mów.
– Wczorajszej nocy ktoś włamał się do archiwum…
– Ale to już mówiłeś, dziadku! – jęknął Adaś.
– Nie przerywaj mi, niedojrzały wyrostku, nie mam sklerozy, wiedz o tym i pamiętaj. I słuchaj raz jeszcze: otóż podobno też wczorajszej nocy ktoś włamał się do Berlińskiego Archiwum Głównego! I też do sekcji dokumentów z połowy XIX wieku.
– Dziwne – zgodziła się pani Jadwiga. – Tak równocześnie? To jest ze sobą powiązane? Tak myślisz?
– Nie myślę! To znaczy myślę – zaplątał się trochę dziadek. – Pan Paweł wyznał, że istnieją pewne związki między tymi włamaniami. Po pierwsze, ten sam czas, po drugie, ta sama metoda…
– Jaka? – zainteresował się Adaś.
– Nie wiem, pan Paweł nie chciał zdradzić, a ja nie pytałem, lepiej za dużo nie wiedzieć. Zresztą to nieważne, ważny jest punkt trzeci! Otóż i tam, i u nas przeszukiwali dokumenty związane z naszym Karolem Marcinkowskim.
– Dziwne – powtórzyła babcia. – Kogo może interesować nieżyjący od ponad stu lat lekarz z Poznania?
– Najwidoczniej może, tym bardziej że w tym berlińskim archiwum są zbiory dawnego Tajnego Archiwum Państwowego w Berlinie-Dahlem.
– Czyli? – zapytał Adaś.
– Dokumenty tajne, jak sama nazwa wskazuje, gromadzone przez tajne służby, szpicli, policję ścigającą także działaczy politycznych, patriotów działających na szkodę państwa pruskiego.
– A co ma z tym wspólnego Karol Marcinkowski? – zdziwiła się pani Jadwiga. – Z tego, co wiem, to on nie konspirował, tylko leczył, był zwolennikiem pracy organicznej.
– Pracy organicznej – powtórzył z zadumą Adaś.
– Mam nadzieję, że tego was w szkole uczą – westchnął dziadek.
– Tak, coś było, tylko nie do końca mogę sobie przypomnieć…
– Jadwigo, moje ciśnienie – teatralnie stęknął pan Atanazy.
– Pamiętam! – krzyknął ze śmiechem Adaś. – Pamiętam.
– Ty berbeciu paskudny, nie denerwuj mnie. – Dziadek porzucił teatralne cierpienie. – Gadaj, co wiesz. A zaraz, zaraz – starszy pan zerknął prosząco w stronę żony – kochana moja, a gdyby tak jeszcze trochę herbatki?
Pani Jadwiga skinęła głową, zebrała ze stołu białe filiżanki z ozdobnym niebieskim kwiatowym wzorkiem wokół górnej części i poszła do kuchni. Dziadek z wnukiem rozsiedli się wygodniej i czekali w milczeniu.
Pan Atanazy był sześćdziesięciosiedmioletnim emerytem z upodobaniem realizującym swoją życiową pasję, czyli historię. Od wielu lat zbierał ciekawostki dotyczące regionu. Na zawołanie, jak z rękawa, mógł sypać legendami związanymi z Poznaniem i okolicami. Znał wszystkie wybitne postaci, które pojawiły się w stolicy Wielkopolski przejazdem, na kilka miesięcy lub lat, nie mówiąc już o tych, które związane były z grodem Poznania na stałe. Swoim wnukom zamiast bajek na dobranoc opowiadał właśnie te dykteryjki, zaszczepiając umiłowanie do lokalnej historii, rodzimych korzeni budujących tożsamość młodego pokolenia. Zapytany o rolę i sens historii, natychmiast się zapalał i mógł godzinami perorować o jej zbawiennym wpływie na wychowanie młodych ludzi. Postawa jego starszego wnuka Adasia zdawała się potwierdzać słuszność jego argumentacji. Zajmując się historią, pan Atanazy w oczach młodniał, oczy lśniły mu zapałem, grzywa gęstych siwych włosów wręcz falowała do wtóru temu, co mówił.
Pani Jadwiga kochała swojego męża za ów wewnętrzny ogień, który wszystkich zarażał wolą życia, ale często też się niepokoiła, gdyż wysokie ciśnienie musiało czasami sięgać zenitu podczas mężowych ekscytacji. Chętnie zatem serwowała mu zdrowotne herbatki – ziołowe, na obniżenie ciśnienia i uodparniające. Tym razem również przyniosła ziółka dla swojego Atanazia oraz herbatę truskawkową dla wnuka. Gdy tylko usiadła, dziadek spojrzał ponaglająco na Adasia.
– Mów, młodzieńcze, co z tą pracą organiczną.
– Idea zakładająca pracę służącą powszechnemu dobru, wspierająca rozwój społeczeństwa poprzez rozwój gospodarczy. W Poznaniu takimi działaczami byli na przykład: Hipolit Cegielski, Maciej Mielżyński, Augustyn Cieszkowski i Karol Marcinkowski. Z inicjatywy tego ostatniego powstał Bazar…
– Hotel? – zapytał niewinnie dziadek.
– Nie całkiem – zaprzeczył z powagą Adaś. – Hotel to przy okazji. Mieli się tam spotykać ludzie zainteresowani polskim przemysłem, rolnictwem, handlem… To była spółka akcyjna, która miała wspierać polskie inicjatywy. Zysk przekazywali na cele społeczne. Bardzo szlachetne idee – skomentował z przekonaniem chłopak.
– Brawo, młody człowieku – z dumą zaaprobował wypowiedź wnuka dziadek.
– No właśnie – wtrąciła się babcia.
– Co „no właśnie”? – zdziwił się pan Atanazy.
– Co może być pociągającego w dokumentach dotyczących działalności organicznikowskiej?
Zapadło milczenie. Dziadek zapatrzył się na babcię, a ta wraz z wnukiem na dziadka.
– Ktoś chce udowodnić, że już wtedy kradziono i robiono machlojki z wykorzystaniem publicznych funduszy – zasugerowała pani Jadwiga.
– No co ty, kochana, to byli uczciwi i prawi ludzie. Karol Marcinkowski niejednokrotnie prawie głodował, lecząc za darmo i wspierając ludzi w potrzebie.
– Wiem, kochany, tylko milczysz i nie wiem, może czekasz na nasze pomysły?
– Nie, nie, zamyśliłem się, bo słusznie pytasz o powód tego dziwnego włamania. Ja myślę, i chyba pan Paweł też, nie powiedział tego wprost, bo oni tam jeszcze nic nie wiedzą, ale sugerował, że to może dotyczyć młodości Marcinkowskiego, a wtedy on wcale taki spokojny i skłonny do działań tylko utylitarnych nie był. Miał w swojej biografii wątki konspiracyjne, powstańcze, siedział w więzieniu.
– Marcinkowski? – z niedowierzaniem jęknął Adaś, zaczesując opadające kosmyki grzywki w górę.
– No, a co myślisz?! – oburzył się dziadek.
– Ale za co siedział?
Dziadek spojrzał na wnuka z odrobiną irytacji i potępienia.
– Nie oceniaj go według współczesnych kryteriów. Pamiętaj, że to był patriota, więc jeżeli go uwięziono, to za…
– Poglądy – wszedł mu w słowo Adaś.
– Otóż to. Zdarza ci się logicznie myśleć, młodzieńcze. – Dziadek spojrzał na wnuka z dumą.
– Ale jak to się stało?
Adaś wyglądał na zdumionego uświadomioną sobie rewelacją.
– Co cię dziwi? – Pan Atanazy przyglądał mu się z uśmiechem aprobaty.
– Po pierwsze, mówił dziadek o włamaniu w Berlinie, po drugie, Marcinkowski studiował medycynę… Jak wpadł? Czy to nie przejaw głupoty, żeby konspirować w Berlinie? Nie rozumiem…
– Pod latarnią najciemniej. Zresztą nie tyle wpadł, co doniósł na niego kolega z burschenschaftu.
– Czego? – jęknął Adaś.ROZDZIAŁ 3
Berlin, 1822
Cela jak cela. Była brzydka, ciasna i zimna. Nikogo to nie mogło dziwić. W końcu ktoś, kto świadomie łamał zasady społecznego funkcjonowania, naruszał ład, nie mógł oczekiwać, że społeczeństwo będzie traktowało go przychylnie. Młodzieniec siedział na brzegu metalowej pryczy posłanej kocem w kolorze idealnie dopasowanym do ścian. Na ten odcień pracowało wiele pokoleń więźniów. Wnikał w niego ich pot, brud, krew, pewnie i łzy, tworząc na nim i na materacu niezwykłą mieszaninę spranych plam. Materiał dodatkowo był poprzecierany, brzegi postrzępione, w miejscach najczęstszego korzystania świeciły dziury.
Obecny penitencjariusz berlińskiego więzienia był człowiekiem uporządkowanym, dobrze zorganizowanym i ceniącym czystość. Idealnie pasowała do niego fraza _Ordnung muss sein_. Prycza była więc idealnie wygładzona, wydawać się mogło, że koc wyprasowano i usunięto z niego wszelkie zagniecenia. Dodatkowo mężczyzna od czasu do czasu wygładzał powierzchnię materiału po swojej prawej stronie ruchem powolnym i niekontrolowanym.
Gdyby mógł teraz spojrzeć na siebie, zatroskany wyraz jego twarzy na pewno uległby zmianie. Nie zdawał sobie sprawy, jak wykonywany ruch, układ dłoni i delikatność połączona ze stanowczością przypominają ruch matki, Agnieszki Marcinkowskiej. Po niej zapewne odziedziczył zdecydowanie i determinację. Ojciec zmarł, gdy miał dwanaście lat. Autorytetem i wzorem stała się więc matka, która przejęła po mężu karczmę i prowadziła ją wiele lat z powodzeniem, dbając o dom i dzieci. Karol pamiętał jej szybki, szczery uśmiech, wykwitający na ustach na widok córek i synów. Znikał jeszcze szybciej, a na jego miejscu pojawiała się stanowczość i troska.
Kobieta dbała o swoją piątkę pociech, nauczyła ich samodzielności i porządku. Sprawdzała, czy łóżka są porządnie posłane. Wygładzała pościel zdecydowanym ruchem, biegnąc już do innych zajęć. Nauczyła Karola ładu i dobrej organizacji ułatwiającej wykonywanie wielu czynności.
Zadumany młodzieniec patrzył na czubki swoich butów z taką uwagą, jakby widniało tam zaklęcie uwalniające z niewoli. Po kilkudziesięciu minutach takiego bezruchu, poza bezwiednym ruchem prawego ramienia, westchnął i przeniósł wzrok na przeciwległą ścianę.
Westchnienie wywołało kaszel, który zmusił go do chwycenia się za klatkę piersiową takim gestem, jakby chciał zabezpieczyć ją przed pęknięciem. Krztusił się kilka minut. Na jego blade policzki wystąpił silny rumieniec. Wychudzone ciało sprawiało wrażenie kruchego. Był wysoki, lekko przygarbiony, a napad kaszlu podkreślił wszystkie te cechy, uwydatniając jego wycieńczenie.
„Głupiec” – szepnął pod nosem Marcinkowski. „On głupiec, i ja głupiec” – dodał. Potem spojrzał na drzwi, sprawdzając, czy nie widać w okienku twarzy ciekawskiego strażnika. Jego szept był jednak tak cichy, że nikt nie zdołałby go usłyszeć.
Pokręcił głową niezadowolony. Nie należał do ludzi specjalnie towarzyskich. Bardziej interesowało go zgłębianie wiedzy niż nawiązywanie kontaktów ze studencką bracią. Był więc przyzwyczajony do samotnego spędzania czasu. Co innego jednak samotność z dobrą książką, a co innego osamotnienie w więziennej celi.
Człowiek musi rozmawiać. Przynajmniej człowiek inteligentny, pragnący się rozwijać poprzez wymianę myśli, informacji, porównywanie spostrzeżeń, wniosków, wspólne analizowanie zjawisk, stawianie tez badawczych. Marcinkowski odczuwał potrzebę rozmowy. Albo choćby głośnego mówienia do kogoś, komu mógłby zaufać. Komu mógłby w tej sytuacji zaufać?
Cela miała, co prawda, drugą pryczę, co sugerowało możliwość pojawienia się współwięźnia, ale rozsądek nakazywał podejrzliwość wobec wszystkich pojawiających się w obrębie aresztu. W zasadzie rozsądek nakazywał brak zaufania wobec wszystkich. Okazuje się, że każdy może zdradzić. Przyjaciel. Współodpowiedzialny za działalność patriotyczną. I naukową. Jednak założenie, że wszyscy są podejrzani o możliwość zdrady i wydania przyjaciela, oznacza skazanie się na osamotnienie. Człowiek nie może odciąć się od wszystkich. Komuś musi ufać. Można zaufać Bogu, w Nim znaleźć ostoję, ale dla Marcinkowskiego takie rozwiązanie było niewystarczające.
Poderwał się nagle, jakby miało zaraz wydarzyć się coś strasznego. Podszedł do drzwi, gwałtownie zawrócił i energicznym krokiem ruszył do przeciwległej ściany. W ten sposób przemierzył nerwowo celę kilka razy. Zatrzymał się przed ścianą. Otarł spocone czoło. Popatrzył na mur, jakby chciał na zawsze zapamiętać jego fakturę. Szarość wieloletniego brudu układająca się w spływające zacieki poprzecinane fantazyjną siecią spękań. Na wysokości klatki piersiowej dwie plamy, znacznie bogatsze w żyłkę popękań w kształcie przypominającym nieregularne okręgi. Mężczyzna uniósł dłonie i oparł je na tych miejscach. Zdawał się wypoczywać w tej dziwnej pozycji sprawiającej wrażenie, że jakiś nowy atlas próbuje tym razem podtrzymać walące się mury.
Przymknął oczy. Zatęsknił za dzieciństwem. Wszystko wydawało się wtedy takie proste. Siostry i bracia, którym mógł zawsze zaufać. Niewinny czas, gdy nie trzeba było się zastanawiać, co i komu wolno powiedzieć. „Dzieci mają łatwiej” – pomyślał. Nie wiedzą, że czasami trzeba okłamywać w słusznej sprawie. Nie zastanawiają się nad tym, że dobro nie zawsze znaczy dobro, a zło nie zawsze jest złem. Ciekawe, co teraz powiedziałby jego ojciec. I matka. Zdolny syn, chluba rodziny – zamknięty w więzieniu.
Czy żałował tego, co się stało? Zamyślił się. Nie. Nie mógł żałować tego, co nie mogło potoczyć się inaczej. Był patriotą. Kochał swój kraj. Przynależność do Polonii była po prostu konsekwencją tych faktów. Szkoda tylko byłoby utracić wszystko, co dotąd osiągnął. Nawet nie przypuszczał, że studia medyczne i możliwość pomagania chorym staną się dla niego tak ważne. Początkowo myślał, że to nauczanie jest jego misją. Nauczyciel w kraju pod zaborami ma do spełnienia niezwykłe zadanie. Musi nie tylko uczniów wykształcić, ale przede wszystkim uczynić z nich godnych obywateli, świadomych swych powinności patriotów, mądrych i odpowiedzialnych za przyszłość swoją i ojczyzny ludzi. Teraz jednak odkrył w sobie potrzebę wspierania cierpiących. Wspierania wszystkich, którzy potrzebują pomocy tak fizycznej, jak i duchowej. Dobry lekarz to taki, który leczy ciało i duszę. Ból ich obu idzie w parze.
A teraz? Co teraz wyjdzie z jego planów? Czy jest szansa, aby kontynuować naukę? Pracę? Jeżeli wszystko zostanie zaprzepaszczone przez ludzką słabość…
Zacisnął dłonie w pięści i z całej siły uderzył nimi w ścianę. Stary nadkruszony tynk osypał się delikatną smużką na podłogę. Siateczka spękań wzrosła o kilka nowych fal. Karol zamarł wsparty o kłykcie. Oddychał szybciej. Walczył z chęcią ponownego wymierzenia ciosu niczemu niewinnej ścianie. Rozsądek zwyciężył. Opuścił ramiona wzdłuż tułowia. Na kłykciach widniały kropelki krwi z zadrapań i lekkie otarcia skóry. Nie pierwsze zresztą. Rozejrzał się po celi z niezadowoleniem.
Tyle pracy. Tyle wysiłku. Zmarnotrawione przez tchórza i zdrajcę.
Nie. Dość. Nie może tak myśleć. Musi znaleźć w sobie siłę, aby pokierować swoim życiem tak, aby służyło dobru innych. Nie liczy się jego pragnienie, tylko to, co dobrego uczyni dla innych. Każdy człowiek jest tylko pielgrzymem, pozostawia po sobie krótkotrwały ślad, który i tak w końcu zniknie. Zostanie tylko to, co zostało uczynione dla innych.
Usiadł. Próbował rozluźnić mięśnie całego napiętego ciała. Był poirytowany. Bardziej na siebie niż na Koehlera. Za to, że ulegał emocjom; że znowu reagował zbyt gwałtownie. Chłód oraz wilgoć celi i jego nadpobudliwość tworzyły niesprzyjającą mieszankę dla jego zdrowia.
Zacisnął kurczowo dłonie, czując nadchodzący atak kaszlu. Wstrząsnął całym jego ciałem. Karol otarł pot z czoła, dłoń wytarł w poplamiony koc. Kolejny ślad obecności więźnia.
Znajdzie rozwiązanie. Najprostsze jest zawsze najlepsze.