Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bractwo Nieśmiertelnych - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Kwiecień 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Bractwo Nieśmiertelnych - ebook

Królewskie skarby, tajemnice i trupy. Dużo trupów.

Co łączy zabójczy obłęd kolumbijskich partyzantów, średniowieczny spiski zamek i trzy pokolenia polskich uczonych?

Malownicze krajobrazy Małopolski spłyną krwią nowego ukrzyżowania i rajdu morderców – nieobliczalnych i nieśmiertelnych.

W zacieśniającej się pętli zbrodniczej ambicji, naukowej pasji i narkotykowego szaleństwa kwestią życia i śmierci stanie się odpowiedź na pytania, co zawierała kopia kopii kilku sznurków i czy istniał oryginał zaginionego odpisu.

Losy Rzeczypospolitej będą zależeć od przygotowania BOR-u na atak zombie, a przyszłość co najmniej jednego kontynentu od klątwy Inków.

Agent specjalny Matt Pulaski powraca. Przed wami najgorętsze lato w historii Polski.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64523-32-8
Rozmiar pliku: 876 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Bractwo nieśmiertelnych

– Słu­chaj, mło­dy, niech ci się nie wy­da­je, że zja­dłeś wszyst­kie ro­zu­my. Za­po­mnij, co ci po­wie­dzie­li na szko­le­niu. Oni gów­no wie­dzą. Mają in­struk­cje i te, no... pro­ce­du­ry, ale wszyst­ko o kant dupy roz­bić. Po­znasz praw­dzi­we ży­cie i paru bu­ców, ja­kich nie chciał­byś spo­tkać w ciem­nej ulicz­ce.

– Nie strasz mło­de­go.

W szat­ni po­ste­run­ku przy Sze­ro­kiej kil­ku funk­cjo­na­riu­szy przy­go­to­wu­ją­cych się do pa­tro­li ma nie­zły ubaw. Wszy­scy prócz jed­ne­go, do­pie­ro co po wstęp­nym prze­szko­le­niu, to sta­rzy wy­ja­da­cze. Ob­cho­dząc re­wi­ry, zdar­li ze­lów­ki nie­jed­nych bu­tów, nie­jed­no wi­dzie­li i nie­jed­no prze­ży­li, to­też spo­glą­da­ją z góry na ko­goś, kto pierw­szy raz ma przejść się po dziel­ni­cy w roli stró­ża po­rząd­ku.

– Ja się tam nie boję.

„Mło­dy”, czy­li Jo­achim Ja­ki­mow­ski, jest pe­wien, że wie, co mówi. Ma pra­wie dwa me­try wzro­stu i sto kilo ży­wej wagi, w do­dat­ku wciąż jest czem­pio­nem jed­ne­go z kra­kow­skich klu­bów bok­ser­skich. Wal­czył w mi­strzo­stwach kra­ju i nie zdo­był ty­tu­łu tyl­ko dla­te­go, że prze­ciw­ni­ko­wi do­po­mógł sę­dzia. Mógł więc uwa­żać się za naj­lep­sze­go. Z obec­nych w po­miesz­cze­niu może je­den ustał­by z nim na rin­gu peł­ne trzy mi­nu­ty. O resz­cie szko­da mó­wić – moc­ni w gę­bach, ich prze­chwa­łek nie było co brać so­bie do ser­ca.

– A po­wi­nie­neś. – Po­ste­run­ko­wy Adam Ka­liń­ski, któ­re­mu w udzia­le przy­pa­dło wpro­wa­dze­nie Ja­ki­mow­skie­go w ar­ka­na służ­by, po raz ostat­ni spraw­dził po­li­cyj­ne­go Wal­the­ra P99 i wsu­nął broń do ka­bu­ry. Ton­fa i gaz pie­przo­wy na swo­im miej­scu. Kaj­dan­ki z tyłu na pa­sie. Ra­dio spraw­ne. – Ej, Ju­ras, kie­dy to było, jak pasy lały się z tymi z War­sza­wy?

– Ze trzy ty­go­dnie temu – od­po­wie­dział za­gad­nię­ty, za­kła­da­jąc na gło­wę czar­ną bejs­bo­lów­kę z go­dłem pań­stwo­wym nad dasz­kiem.

– Wła­śnie. W ży­ciu nie wi­dzia­łem cze­goś po­dob­ne­go. Jak psy, tfu... – Szyb­ko zo­rien­to­wał się, że użył nie naj­lep­sze­go po­rów­na­nia. – Pa­mię­ta­cie, co­śmy za­re­kwi­ro­wa­li?

Nie­któ­rzy po­ki­wa­li gło­wa­mi.

Ja­ki­mow­ski skoń­czył się prze­bie­rać i cze­kał na dal­sze po­le­ce­nia.

– Go­to­wy? – za­py­tał Ka­liń­ski.

– Tak.

– To idzie­my.

Po­li­cyj­ny fiat du­ca­to roz­wiózł po­szcze­gól­ne pa­tro­le w wy­zna­czo­ne miej­sca. Im w udzia­le przy­pa­dła cał­kiem przy­zwo­ita oko­li­ca mię­dzy ale­ją Zyg­mun­ta Kra­siń­skie­go a ryn­kiem Sta­re­go Mia­sta.

Wy­sie­dli, gdy tyl­ko wóz się za­trzy­mał. Było już po dwu­dzie­stej dru­giej, lecz upał wciąż do­ku­czał. Mo­men­tal­nie za­czę­li po­cić się pod czar­ny­mi mun­du­ra­mi od­dzia­łów pre­wen­cji. Naj­bliż­sze parę go­dzin spę­dzą na no­gach, szli­fu­jąc bru­ki i mo­zol­nie na­bi­ja­jąc ko­lej­ne ki­lo­me­try. Nie spo­dzie­wa­li się wie­lu in­ter­wen­cji, choć ni­g­dy nie wia­do­mo, kie­dy jed­ne­mu z dru­gim coś strze­li do łba.

Zro­bi­li rund­kę po Plan­tach i we­szli we Fran­cisz­kań­ską. Na uli­cach wciąż jesz­cze pa­no­wał spo­ry tłok, jak­by ze swo­ich nor wy­leź­li wszy­scy, któ­rym za dnia do­skwie­ra­ła dusz­na aura i któ­rzy ocze­ki­wa­li ochło­dy. Co się dzi­wić, to już pią­ty ty­dzień bez kro­pli desz­czu. Tem­pe­ra­tu­ra w dzień prze­kra­cza­ła trzy­dzie­ści stop­ni Cel­sju­sza – w cie­niu, bo w słoń­cu było nie do wy­trzy­ma­nia. Fale go­rą­ce­go sub­sa­ha­ryj­skie­go po­wie­trza wciąż za­le­wa­ły po­łu­dnio­wą Pol­skę i nie za­no­si­ło się na zmia­nę tego sta­nu rze­czy. W ra­diu i te­le­wi­zji wia­do­mo­ści po­li­tycz­ne i go­spo­dar­cze scho­dzi­ły na plan dal­szy – naj­go­ręt­szym no­men omen te­ma­tem sta­wa­ła się pro­gno­za po­go­dy. Za­po­wie­dzi nad­cho­dzą­cych burz ja­koś nie chcia­ły się spraw­dzić. Dzień po dniu, dru­gi mie­siąc z rzę­du słoń­ce na peł­ny re­gu­la­tor i bez­chmur­ne nie­bo, wiatr sła­by i umiar­ko­wa­ny. Cho­le­ry moż­na do­stać. Wszy­scy byli wy­koń­cze­ni. Po­dob­no na prze­ło­mie lip­ca i sierp­nia wszyst­ko się zmie­ni.

Ka­liń­ski przy­sta­nął, zdjął czap­kę i przed­ra­mie­niem wy­tarł spo­co­ne czo­ło. Po­dob­no jak pa­nu­je taki go­rąc, lu­dziom naj­bar­dziej od­bi­ja. Stwier­dzo­no to na­uko­wo: mózg się la­su­je i nie wy­trzy­mu­je pre­sji. Słab­si osob­ni­cy są wów­czas po­bu­dze­ni i nie­prze­wi­dy­wal­ni. Do­brze, że wo­kół sami tu­ry­ści, mię­dzy­na­ro­do­wa me­na­że­ria cu­da­ków, któ­rzy na wi­dok po­li­cyj­ne­go mun­du­ru prze­sta­ją się wy­dur­niać, zła­żą z po­mni­ków i ogól­nie za­cho­wu­ją się le­piej niż ki­bi­ce Wi­sły czy Cra­co­vii.

– Pić mi się chce. – Wa­chlo­wa­nie czap­ką nie­wie­le po­ma­ga­ło.

– Mnie też. – Ja­ki­mow­ski zgo­dził się z ko­le­gą, cze­ka­jąc, co ten za­pro­po­nu­je.

Po­ste­run­ko­wy ro­zej­rzał się w pra­wo i w lewo. Gdzie jest bli­żej: na Świę­tej Anny do go­ścin­nej pani Eli czy do Wa­sy­la nie­da­le­ko Urzę­du Mia­sta? Osta­tecz­nie pa­dło na pa­nią Elę. Wa­syl ma czyn­ne o wie­le dłu­żej, jesz­cze zdą­żą do nie­go zaj­rzeć.

Nie­śpiesz­nie prze­bie­ra­jąc no­ga­mi, do­tar­li do lo­ka­lu miesz­czą­ce­go się na par­te­rze dzie­więt­na­sto­wiecz­nej ka­mie­ni­cy. Sze­fo­wa do­strze­gła ich od razu.

– Mu­szę do... no wiesz gdzie – po­wie­dział „Mło­dy”.

– Do­bra, będę gdzieś tu­taj – od­parł Ka­liń­ski. – Ca­łu­ję rącz­ki.

Wła­ści­ciel­ka przy­byt­ku już daw­no mia­ła za sobą pięć­dzie­sią­tą wio­snę ży­cia, ale fi­gu­ry mo­gły jej po­zaz­dro­ścić o wie­le młod­sze ko­bie­ty. Jak sama twier­dzi­ła, cały se­kret to od­po­wied­nia die­ta i ćwi­cze­nia fi­zycz­ne. Jed­no i dru­gie przy­cho­dzi­ło jej bez pro­ble­mu.

– Nie wzy­wa­łam pa­tro­lu – przy­wi­ta­ła go z uśmie­chem.

– My tyl­ko tak, przy­sią­dzie­my na chwi­lę i za­raz idzie­my da­lej. – Po­ste­run­ko­we­mu w jej to­wa­rzy­stwie róż­ne głu­pie my­śli przy­cho­dzi­ły do gło­wy. Oczy­wi­ście ni­g­dy nie po­zwo­lił­by so­bie na ja­kąś nie­sto­sow­ną uwa­gę, ale... Co tu dużo mó­wić – każ­dy ma swo­je sła­bo­ści, a pani Ela po­ru­sza­ła w nim ja­kąś czu­łą stru­nę. Nie po­tra­fił so­bie tego wy­tłu­ma­czyć. Prze­cież była star­sza od nie­go o co naj­mniej dwa­dzie­ścia pięć lat. Z po­wo­dze­niem mo­gła­by być jego mat­ką.

Wszyst­ko przez ten go­rąc.

– Pro­szę się nie tłu­ma­czyć, za­wsze je­stem rada wi­dzieć pa­nów.

Za­ję­li sto­lik w głę­bi, gdzie nie rzu­ca­li się w oczy i gdzie pani Ela za­wia­dy­wa­ła ca­łym lo­ka­lem.

Z ulgą opadł na krze­sło. Po go­dzin­nym spa­ce­rze sto­py w cięż­kich bu­cio­rach pul­so­wa­ły ryt­micz­nie.

– Mam świe­żut­kie ra­vio­li, ku­charz do­pie­ro co przy­rzą­dził.

– Nie chcę ro­bić kło­po­tu, ta­kie me­cy­je... Szklan­ka wody w zu­peł­no­ści wy­star­czy.

– Pa­nie Ada­mie, pro­szę nie od­ma­wiać.

– No cóż... – Jak ona to ro­bi­ła, że mimo tem­pe­ra­tu­ry wy­glą­da­ła kwit­ną­co? On roz­ła­ził się w szwach.

– Ni­cze­go moc­niej­sze­go nie pro­po­nu­ję. – Ko­bie­ta ski­nę­ła na kel­ne­ra. – W koń­cu jest pan na służ­bie, ale jeść trze­ba.

Tym­cza­sem przy sto­li­ku po­ja­wił się „Mło­dy”.

– Pana wcze­śniej nie wi­dzia­łam.

– Jo­achim – przed­sta­wił się chło­pak.

– Wpro­wa­dzam funk­cjo­na­riu­sza Ja­ki­mow­skie­go w ar­ka­na za­wo­du. Za­czął dziś i jak ni­cze­go nie spar­to­li, do­cią­gnie do eme­ry­tu­ry – do­po­wie­dział Ka­liń­ski.

– Miło mi. – Wła­ści­ciel­ka po­da­ła smu­kłą dłoń onie­śmie­lo­ne­mu drą­ga­lo­wi. – Pro­szę się nie gnie­wać, zo­ba­czę, co w kuch­ni.

Gdy od­cho­dzi­ła, star­szy z dwój­ki po­li­cjan­tów od­pro­wa­dził ją za­chwy­co­nym wzro­kiem. Na młod­sze­go po­wab pani Eli nie dzia­łał zu­peł­nie. Kie­dy tyl­ko do­star­czo­no pie­roż­ki, za­jął się je­dze­niem, a po­tem wy­su­szył szklan­kę her­ba­ty i bu­tel­kę wody mi­ne­ral­nej na do­kład­kę.

Z lo­ka­lu wy­szli oko­ło pierw­szej. W koń­cu zro­bi­ło się zno­śnie. Ła­god­ny wia­te­rek owie­wał zmę­czo­ne twa­rze. Czu­li się na­je­dze­ni i usa­tys­fak­cjo­no­wa­ni. Jesz­cze parę go­dzin szwen­da­nia się i ko­niec. Pierw­szy dzień służ­by za­li­czo­ny. Nic istot­ne­go nie za­szło.

Kwa­drans póź­niej od­kle­ili kom­plet­nie pi­ja­ne­go an­giel­skie­go mi­ło­śni­ka za­byt­ków Kra­ko­wa od pło­tu oka­la­ją­ce­go ko­ściół pod we­zwa­niem świę­tych apo­sto­łów Pio­tra i Paw­ła, we­zwa­li ra­dio­wóz i ode­sła­li de­li­kwen­ta na izbę wy­trzeź­wień. Przy­bysz z da­le­kie­go Al­bio­nu na dłu­go za­pa­mię­ta tę noc­kę, a zwłasz­cza po­ra­nek i ra­chu­nek.

Ko­le­dzy tro­chę ma­ru­dzi­li, że Bry­tol za­rzy­ga im sa­mo­chód, ale co zro­bić – taka pra­ca. Jak się ko­muś nie po­do­ba, za­wsze może za­trud­nić się w bi­blio­te­ce.

Ze­szli z Grodz­kiej i za­głę­bi­li się w Ka­no­ni­czą. Tu Ka­liń­ski wy­si­kał się pod pło­tem oka­la­ją­cym jed­ną z ka­mie­nic prze­zna­czo­nych do re­no­wa­cji. Per­spek­ty­wa to­a­le­ty na ko­mi­sa­ria­cie była dość od­le­gła. Wła­śnie koń­czył, gdy upior­ny jęk od­bił się od wie­ko­wych mu­rów.

– O kur... – Su­wa­kiem spodni o mało nie przy­ciął in­te­re­su. – Co to było?

Mło­dy ner­wo­wo roz­glą­dał się po uli­cy.

– Gdzieś tam. – Nie­pew­nie po­ka­zał kie­ru­nek.

Po­ste­run­ko­wy do­pro­wa­dził gar­de­ro­bę do po­rząd­ku i się­gnął po czar­ną ton­fę, ner­wo­wo ob­li­zu­jąc przy tym usta.

– Da­waj.

Ru­szy­li bie­giem środ­kiem jezd­ni, nie­zbyt pew­ni tego, co cze­ka na nich za ro­giem uli­cy. Za­trzy­ma­li się po ja­kichś stu me­trach. W erze You Tube’a ni­cze­go nie moż­na być pew­nym. Je­że­li to żart, to udał się ko­muś nad­zwy­czaj­nie.

– Nogi z dupy po­wy­ry­wam. – Twarz po­ste­run­ko­we­go ocie­ka­ła po­tem. – Ża­ło­sny chu...

Nie do­koń­czył. Sko­wyt roz­legł się po­now­nie. Ofia­ra dar­ła się opę­tań­czo, jak­by jej znę­ka­ną du­szę dia­bli wle­kli do pie­kła. Ktoś jesz­cze prócz nich mu­siał usły­szeć ten wrzask, lecz jak na złość w po­bli­żu nie było ni­ko­go. Przy­naj­mniej uda­ło się zlo­ka­li­zo­wać miej­sce: pię­tro bu­dyn­ku dzie­sięć me­trów przed nimi. Świa­tło w miesz­ka­niu i okna otwar­te na oścież. Po­pę­dzi­li kłu­sem. Przez otwar­tą bra­mę wpa­dli na drew­nie scho­dy. Ka­liń­ski z przo­du ska­kał po dwa stop­nie na­raz, Ja­ki­mow­ski dy­szał tuż za nim.

Na pię­trze tro­je drzwi. Po­ste­run­ko­wy szarp­nął za klam­kę tych na wprost. Za­mknię­te.

– Nie te...

– Wi­dzę. – Zwrot i cięż­ka mo­sięż­na rącz­ka po­wę­dro­wa­ła w dół.

Wie­rze­je otwo­rzy­ły się bez pro­ble­mu. Przed nimi dłu­gi ko­ry­tarz i sa­lon na koń­cu.

– Halo, po­li­cja! – Ka­liń­ski wy­cią­gnął przed sie­bie ton­fę. – Jest tu kto?

Na pew­no był. Sły­sze­li kro­ki, lecz ni­ko­go nie do­strze­gli.

– Pro­szę się ode­zwać. – Ka­liń­ski, nie­pew­ny, co ro­bić, ostroż­nie prze­stą­pił próg. Cho­ciaż z ta­kim osił­kiem u boku jak „Mło­dy” nie oba­wiał się ni­ko­go. Prze­szli przez ko­ry­tarz i zaj­rzał do sa­lo­nu. Spo­dzie­wał się li­ba­cji, a uj­rzał trój­kę po­nu­rych fa­ce­tów, któ­rzy in­ten­syw­nie wpa­try­wa­li się we wcho­dzą­cych po­li­cjan­tów, i czwar­te­go – roz­cią­gnię­te­go na pod­ło­dze.

Ka­liń­ski przyj­rzał się mu uważ­nie. Le­żą­cy wca­le nie był pi­ja­ny, tyl­ko ukrzy­żo­wa­ny. Ręce i nogi, każ­dą z osob­na, przy­bi­to do par­kie­tu dłu­gi­mi bret­na­la­mi, a ich o wie­le za dłu­gie koń­ców­ki ster­cza­ły do góry.

Ofie­rze pod­cię­to gar­dło. Mu­sia­ło to na­stą­pić przed chwi­lą, bo ser­ce wciąż pom­po­wa­ło krew. Na wą­tłej pier­si le­żą­ce­go ko­lej­ne na­cię­cie. Co się tu, do cho­le­ry, wy­ra­bia? Spoj­rzał na ka­tów. Co za mor­dy, zwy­rod­nial­cy, co do jed­ne­go.

– Zo­stań­cie tam, gdzie je­ste­ście.

Na­wet nie doj­rzał noża, któ­ry ci­snął je­den z nich. Po­czuł ude­rze­nie i ból. Zer­k­nąw­szy w dół, zo­ba­czył tyl­ko ozdob­ną rę­ko­jeść o eg­zo­tycz­nym kształ­cie. W koń­cu nogi pod nim się ugię­ły i ru­nął na pod­ło­gę.

Sto­ją­cy krok za nim Ja­ki­mow­ski ogar­nął całą sy­tu­ację jed­nym spoj­rze­niem. W tych oko­licz­no­ściach ton­fa się nie przy­da. Się­gnął po pi­sto­let, sta­ra­jąc się wy­szarp­nąć broń z ka­bu­ry. Od­chy­lił się w ostat­nim mo­men­cie, bo krysz­ta­ło­wa ka­raf­ka już zmie­rza­ła w kie­run­ku jego gło­wy.

Mózg pię­ścia­rza od razu do­ko­nał se­lek­cji ce­lów. Na po­czą­tek ten naj­bliż­szy, po­dob­ny do Dan­ny’ego Tre­jo z fil­mu Ma­cze­ta. Ta­kie same dłu­gie pro­ste wło­sy, czar­ne wąsy i sma­gła skó­ra. Spod bia­łej spry­ska­nej krwią ko­szu­li wy­zie­rał zło­ty łań­cuch. W tej chwi­li był bez­bron­ny, no­żem już ci­snął, a żad­nej in­nej bro­ni Ja­ki­mow­ski u nie­go nie ostrzegł.

Ten obok przy­kuc­nął, go­tu­jąc się do sko­ku. Nie­wie­le róż­nił się od to­wa­rzy­sza, tyle że wci­snął na sie­bie ob­ci­sły czar­ny pod­ko­szu­lek bez rę­kaw­ków pod­kre­śla­ją­cy im­po­nu­ją­cą mu­sku­la­tu­rę. Szer­szy niż wyż­szy, o iście mał­pim za­się­gu ra­mion. Spo­koj­nie, nie ta­kich roz­kła­dał. Bez tech­ni­ki sama siła była na nic.

– Stój, bo strze­lam! – Już pra­wie wy­ce­lo­wał, gdy roz­legł się głu­chy huk.

Zro­bił błąd, nie in­te­re­su­jąc się sto­ją­cym na sa­mym koń­cu po­miesz­cze­nia męż­czy­zną w śred­nim wie­ku, w prze­ci­wień­stwie do po­zo­sta­łych ubra­nym w ja­sny lnia­ny gar­ni­tur.

Świa­do­mość Ja­ki­mow­skie­go za­czę­ła wy­czy­niać har­ce, a sa­lon wy­dłu­żył się na kształt ko­ry­ta­rza. Umarł, nim upadł obok ko­le­gi. Je­dy­na myśl, jaka go tra­pi­ła w tej ostat­niej se­kun­dzie, do­ty­czy­ła nie­uda­ne­go pierw­sze­go dnia w pra­cy. Był do­bry, a tak się skom­pro­mi­to­wał... Co za ob­ciach... ■Rozdział 1

Nad­ko­mi­sarz Nor­bert Saja bar­dzo uwa­żał, by nie wdep­nąć w któ­rąś z licz­nych ka­łu­ży po­kry­wa­ją­cych par­kiet. Co praw­da wszyst­ko już zdą­ży­ło za­schnąć i sczer­nieć, ale bądź co bądź to wciąż była krew. Jak się przy­klei do po­de­szwy, trud­no usu­nąć. Myć pod kra­nem czy po­cze­kać, aż samo od­pad­nie? No i gdzie sza­cu­nek do bliź­nie­go?

Do­oko­ła wciąż krę­ci­li się tech­ni­cy za­bez­pie­cza­ją­cy śla­dy, lecz z grub­sza wszyst­ko było ja­sne – je­den za­strze­lo­ny, je­den za­dźga­ny i je­den roz­kro­jo­ny. Co też się z tym spo­łe­czeń­stwem wy­pra­wia. Kie­dyś po­ra­chun­ki za­ła­twia­no ga­zrur­ka­mi, ewen­tu­al­nie ży­let­ką czy in­nym ostrzem, a te­raz baj­zel na ca­łe­go.

Saja – męż­czy­zna po czter­dzie­st­ce, dość wy­so­ki i szczu­pły, z ciem­ny­mi wło­sa­mi moc­no prze­ty­ka­ny­mi srebr­ny­mi nit­ka­mi – przez dzie­sięć lat pra­cy w wy­dzia­le kry­mi­nal­nym kra­kow­skiej ko­men­dy na­oglą­dał się spo­ro po­dob­nych ob­raz­ków. Uwa­żał, że ludz­ka po­my­sło­wość pod tym wzglę­dem nie ma gra­nic, a ko­lej­ne miej­sca zbrod­ni tyl­ko utwier­dza­ły go w tym prze­ko­na­niu. Mimo to był po­ru­szo­ny wi­do­kiem ukrzy­żo­wa­ne­go w jego wła­snym miesz­ka­niu.

Gdy usły­szał za sobą kro­ki, nie mu­siał się od­wra­cać, by wie­dzieć, kto tym ra­zem bę­dzie go drę­czyć.

– Dzień do­bry, pani pro­ku­ra­tor.

Je­dy­ne, co do­bre­go da­wa­ło się po­wie­dzieć o Mi­le­nie Zim­nic­kiej, to że sta­ro­pa­nień­stwo nie ode­bra­ło jej zdol­no­ści lo­gicz­ne­go my­śle­nia. Umysł mia­ła ostry jak brzy­twa, nie­ste­ty kop­ci­ła jak smok, piła jak Ru­ski i klę­ła jak szewc. Uro­dą też nie grze­szy­ła, przy­po­mi­na­jąc z wy­glą­du nie­miec­ką kanc­lerz, stąd zresz­tą wzię­ła się po­wszech­nie uży­wa­na ksyw­ka „An­ge­la”, któ­ra pa­so­wa­ła do niej zna­ko­mi­cie. Mó­wio­no, że idzie po tru­pach do celu. Sko­ro tak, to dla­cze­go na­dal pra­co­wa­ła w pro­ku­ra­tu­rze re­jo­no­wej, a nie pró­bo­wa­ła za­cze­pić się gdzieś wy­żej? Może za­bra­kło jej szczę­ścia lub ko­nek­sji. A w ogó­le, do cho­le­ry, co to za po­mysł, by pro­ku­ra­tor nad­zo­ro­wał śledz­two, a nie zaj­mo­wał się czyn­no­ścia­mi pro­ce­so­wy­mi!

– Jaki tam, kur­wa, do­bry. – Zgrzyt ryl­ca po szkle był­by przy­jem­niej­szy od gło­su przed­sta­wi­ciel­ki re­sor­tu spra­wie­dli­wo­ści.

Saja do­strzegł, jak tech­ni­cy uśmie­cha­ją się ukrad­kiem. Oni też uwiel­bia­li „An­ge­lę”.

– Pro­szę uwa­żać.

Gdy­by nie w porę wy­cią­gnię­ta ręka, Zim­nic­ka nie­chyb­nie we­szła­by w za­schnię­tą po­so­kę.

Do­pie­ro te­raz przyj­rzał się jej obrzę­kłej twa­rzy. Ani chy­bi ba­lo­wa­ła całą noc, tyl­ko cie­ka­we z kim, bo chy­ba nie z pre­zy­den­tem tego pięk­ne­go gro­du.

– Ależ z cie­bie upier­dli­wiec, ko­mi­sa­rzu.

– Do­wo­dy.

– Chuj z nimi.

Mimo wszyst­ko dała krok nad czar­ną pla­mą i nie py­ta­jąc ni­ko­go o zgo­dę, od­su­nę­ła cięż­kie drew­nia­ne krze­sło, na któ­re za­raz opa­dła. Me­bel stęk­nął pod jej cię­ża­rem.

– Saja, bądź tak do­bry i po­ślij ko­goś do skle­pu. Pić mi się chce jak ja­sna cho­le­ra.

Czym za­wi­nił, że aku­rat jemu przy­pa­dło to­wa­rzy­stwo tego po­two­ra? Oprócz Zim­nic­kiej w pro­ku­ra­tu­rze na Mo­sięż­ni­czej pra­co­wa­li prze­cież i inni. Taki Kol­ski czy No­coń – też świet­ni praw­ni­cy i nie tak mę­czą­cy.

– Tyle je­że­li cho­dzi o wstęp, przejdź­my do szcze­gó­łów. – Zim­nic­ka za­ło­ży­ła nogę na nogę. Przy jej gru­bych koń­czy­nach ro­bi­ło to fa­tal­ne wra­że­nie. Saja w du­chu jęk­nął. Za­chcia­ło się ba­bie no­sić spód­ni­cę i te­raz wszem i wo­bec pre­zen­to­wa­ła łyd­ki po­kry­te ży­la­ka­mi i ni­tecz­ka­mi pęk­nięć.

– Ofia­ra... – nad­ko­mi­sarz wska­zał dłu­go­pi­sem po­stać przy­kry­tą prze­ście­ra­dłem le­żą­cą naj­da­lej od nich – Waw­rzy­niec Abra­mo­wicz, lat osiem­dzie­siąt osiem, eme­ryt. Ci tu to po­ste­run­ko­wi Adam Ka­liń­ski i Jo­achim Ja­ki­mow­ski, sek­cja pa­tro­lo­wo-in­ter­wen­cyj­na. Je­den zgi­nął od pchnię­cia no­żem, dru­gie­go za­strze­lo­no. Znaj­do­wa­li się w re­wi­rze.

– Aha.

– Pierw­sze zgło­sze­nie do­sta­li­śmy o pierw­szej czter­dzie­ści czte­ry. Cho­dzi­ło o za­kłó­ca­nie ci­szy noc­nej. Po­now­nie we­zwa­no pa­trol pół go­dzi­ny póź­niej. Ra­dio­wóz przy­je­chał o dru­giej sie­dem­na­ście i za­stał wła­śnie to.

– Dla­cze­go z przy­jaz­dem zwle­ka­no tak dłu­go?

– Na ryn­ku do­szło do szar­pa­ni­ny. Wszyst­kie siły skie­ro­wa­no wła­śnie tam.

Jak się do­wie­dział, po­szło o kel­ner­kę pra­cu­ją­cą w jed­nym z ogród­ków piw­nych. Po­dob­no na­sko­czy­ła na na­chal­ne­go klien­ta, a gdy ten się wku­rzył, ochro­na w mało ele­ganc­ki spo­sób po­ra­dzi­ła so­bie z na­trę­tem. Wy­rzu­co­ny wró­cił w to­wa­rzy­stwie ko­le­gów. Tro­chę cza­su upły­nę­ło, za­nim sie­dem osób wy­lą­do­wa­ło w aresz­cie. Do zda­rze­nia do­szło w tym sa­mym cza­sie, gdy tu za­mor­do­wa­no tę trój­kę. Kto to mógł wie­dzieć?

– Ko­mi­sa­rzu, do rze­czy, nie będę tu sie­dzieć do usra­nej śmier­ci.

– Jak uda­ło się nam usta­lić – wy­po­wia­dał sło­wa sta­ran­nie i bez­oso­bo­wo – mor­der­stwo nie mia­ło cha­rak­te­ru ra­bun­ko­we­go.

– Nie? To zna­czy jaki?

Zro­bił krok i od­sło­nił cia­ło Abra­mo­wi­cza.

– Może ry­tu­al­ny.

Oczy Zim­nic­kiej zro­bi­ły się okrą­głe ze zdzi­wie­nia. Je­że­li jesz­cze przed chwi­lą mę­czył ją kac, to już o nim za­po­mnia­ła.

– O kur­wa.

– Zga­dzam się z pa­nią pro­ku­ra­tor w ca­łej roz­cią­gło­ści.

Aku­rat w polu wi­dze­nia po­ja­wi­li się lu­dzie z za­kła­du me­dy­cy­ny są­do­wej z no­sza­mi. Naj­pierw for­mal­no­ści. For­mu­la­rze i pod­pi­sy, po­tem wor­ki. Tro­chę ze­szło, za­nim cia­ła zo­sta­ły wy­nie­sio­ne.

W tym cza­sie Zim­nic­ka wy­pi­ła po­ło­wę z pół­to­ra­li­tro­wej bu­tel­ki wody źró­dla­nej, jaką jej do­star­czo­no. Fak­tycz­nie, moc­no ją su­szy­ło.

– Pra­sa bę­dzie wę­szyć – po­wie­dzia­ła zu­peł­nie trzeź­wo.

– O, bez wąt­pie­nia. – Saja przy­glą­dał się gwoź­dziom wy­ję­tym z rąk i nóg wła­ści­cie­la miesz­ka­nia. Nie­li­cho się na­mę­czy­li, nim wy­cią­gnę­li je z cia­ła i de­sek. Ten, kto je wbił, miał nie­li­chą krze­pę, choć po praw­dzie przy­bi­ja­nie za­wsze idzie ła­twiej niż wy­cią­ga­nie.

– Śmierć na­stą­pi­ła przed czy po, jak... eee... – Zim­nic­ka wy­glą­da­ła tak, jak­by chcia­ła zwy­mio­to­wać.

– Był tor­tu­ro­wa­ny.

– Wła­śnie.

– Moim zda­niem po – od­po­wie­dział Saja, od­kła­da­jąc za­bez­pie­czo­ne przed­mio­ty do pla­sti­ko­wych wo­recz­ków. – Je­że­li cho­dzi o funk­cjo­na­riu­szy z pa­ro­lu, to spra­wa jest ja­sna: usły­sze­li we­zwa­nie o po­moc, pod­ję­li pró­bę za­po­bie­że­nia zda­rze­niu i zgi­nę­li.

– Mó­wi­my o spraw­cy czy spraw­cach? – przy­tom­nie do­py­ty­wa­ła się pro­ku­ra­tor. – Ktoś za­ła­twił trzy oso­by i dał dyla? Ta­kie przy­pad­ki nie zda­rza­ją się czę­sto.

– Co naj­mniej dwóch, może trzech – zgo­dził się z nią nad­ko­mi­sarz. – Oczy­wi­ście uru­cho­mi­my in­for­ma­to­rów we wszyst­kich sek­tach i sub­kul­tu­rach, ale nie są­dzę, by przy­nio­sło to sku­tek.

– O ile pa­mię­tam, a kur­wa, pa­mię­tam do­brze, sam pan mó­wił o zbrod­ni ry­tu­al­nej. Do­bie­rze­cie się do dupy wszyst­kim po­pa­prań­com, a wy­ni­ki po­ja­wią się same.

– Pani się wy­da­je, że za wszyst­kim sto­ją ja­cyś sa­ta­ni­ści czy coś ta­kie­go? – Zer­k­nął na nią z uko­sa.

– Ja­sne jak słoń­ce.

– Czy­li że kil­ku sza­leń­ców za­ła­twi­ło trój­kę lu­dzi, w tym dwóch po­li­cjan­tów? – Po­krę­cił gło­wą. – Mało praw­do­po­dob­ne. Poza tym nie wi­dzę ni­g­dzie czar­nych świec, wy­ma­lo­wa­nych sym­bo­li i cze­go ci idio­ci tam jesz­cze po­trze­bu­ją. Zresz­tą, cze­go sek­ta mo­gła chcieć od Abra­mo­wi­cza, a prze­cież od razu wi­dać, że ofia­ra nie zo­sta­ła wy­bra­na przy­pad­ko­wo.

Zim­nic­ka mil­cza­ła przez chwi­lę, marsz­cząc przy tym czo­ło.

– Ze wszyst­kich spraw, ja­kie pro­wa­dzę, ta wy­glą­da na naj­bar­dziej po­pie­przo­ną.

Saja za­miast od­po­wie­dzieć, ro­zej­rzał się po sa­lo­nie. Ład­nie i gu­stow­nie. Tego wszyst­kie­go nie da­ło­by się zgro­ma­dzić z prze­cięt­nej pen­sji cięż­ko pra­cu­ją­ce­go na utrzy­ma­nie Po­la­ka.

So­lid­ne, prze­waż­nie dzie­więt­na­sto­wiecz­ne me­ble, a nie ze­sta­wy do sa­mo­dziel­ne­go mon­ta­żu ro­dem z Ikei. Spo­ro ksią­żek. Musi im się bli­żej przyj­rzeć. No i ja­kieś bi­be­lo­ty, fi­gur­ki, też chy­ba sta­re. Do­bra, na wszyst­ko przyj­dzie pora. Na po­czą­tek naj­le­piej bę­dzie po­zbyć się Zim­nic­kiej. Roz­mo­wa z nią to bi­cie pia­ny.

– Hm...

W tym „hm” za­warł całą pew­ność sie­bie, na jaką obec­nie było go stać. Wła­ści­wie było to coś po­śred­nie­go po­mię­dzy „hm” a kaszl­nię­ciem. Zim­nic­ka w mig od­czy­ty­wa­ła ta­kie niu­an­se. Tyle że chy­ba mia­ła je kom­plet­nie gdzieś.

– Parę lat temu mie­li­śmy po­dob­ną spra­wę. – Nie wy­pusz­cza­ła z ręki bu­tel­ki z wodą. – Pa­mię­ta pan, po­trój­ne za­bój­stwo z za­zdro­ści.

– Mło­da ko­bie­ta i jej ro­dzi­ce – przy­tak­nął Saja. Nie pro­wa­dził do­cho­dze­nia, ale spra­wa była gło­śna. – Zwło­ki dziew­czy­ny były po­twor­nie zma­sa­kro­wa­ne. Ro­dzi­ce to tyl­ko nie­win­ni świad­ko­wie.

– Ile on wte­dy do­stał?

– Dwa­dzie­ścia pięć, choć moim zda­niem...

– Za­raz ura­czy mnie pan ja­kąś ra­dy­kal­ną opi­nią w ro­dza­ju „na pal ze su­kin­sy­nem”. Pro­szę się nie krę­po­wać, ni­ko­mu nie po­wtó­rzę.

Nad­ko­mi­sa­rzo­wi z iry­ta­cji pod­nio­sły się wło­ski na kar­ku.

– Jed­nak nie? Szko­da.

Te dwie spra­wy nie­wie­le łą­czy­ło. Zim­nic­kiej mu­sia­ło cho­dzić o coś in­ne­go.

– Za­ata­ku­ją po­now­nie?

– Wszyst­ko za­le­ży od tego, co wy­cią­gnę­li od Abra­mo­wi­cza, pani pro­ku­ra­tor.

– Pro­szę mnie nie stra­szyć. – Zim­nic­ka wsta­ła. Przez jej ra­mio­na prze­biegł dreszcz.

– Mnie też za­le­ży na jak naj­szyb­szym do­rwa­niu tych dra­ni.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu, żeby była ja­sność: bar­dzo bym nie chcia­ła, aby w toku pro­wa­dzo­nych czyn­no­ści prze­kro­czo­ne zo­sta­ły gra­ni­ce pra­wo­rząd­no­ści. Ja wie­le ro­zu­miem, nikt nie bę­dzie bez­kar­nie mor­do­wał gli­nia­rzy, ale na Boga – niech to nie bę­dzie ze­msta. Tyl­ko sa­mo­są­dów nam jesz­cze bra­ku­je.

– Do­pil­nu­ję wszyst­kie­go – od­rzekł z prze­ko­na­niem.

– Le­piej, żeby tak było. – Uśmiech Zim­nic­kiej był iście wam­pi­rzy.

***

Ro­ze­słał lu­dzi po pię­trach. Do­cho­dzi­ła szó­sta rano, więc i tak czas na po­bud­kę. Niech prze­py­ta­ją są­sia­dów, może coś z tego wy­nik­nie. Na pew­no aż ro­iło się od śla­dów. Na­le­ża­ło wy­ty­po­wać te na­le­żą­ce do ofiar i te, któ­re zo­sta­wi­li spraw­cy. DNA, od­ci­ski pal­ców – przy ta­kim ba­ła­ga­nie musi się udać.

Wy­szedł z miesz­ka­nia, żeby nie prze­szka­dzać. Swo­je zro­bił. Przez te kil­ka go­dzin do­kład­nie ro­zej­rzał się po miesz­ka­niu. Miał zwy­czaj wy­peł­niać pa­pie­ry od razu na miej­scu zda­rze­nia, je­śli tyl­ko była ku temu spo­sob­ność, żeby nie prze­oczyć ni­cze­go, co znaj­do­wa­li tech­ni­cy. Tym ra­zem pró­bo­wał też po­wią­zać kil­ka my­śli, któ­re przy­cho­dzi­ły mu do gło­wy, ale bez skut­ku. Był zbyt zmę­czo­ny. To trze­cia noc­na szych­ta w ty­go­dniu. Miał do­syć. Po­wi­nien te­raz wró­cić do sie­bie, na Sie­mi­radz­kie­go, lecz nie był w sta­nie. Wsiadł do sa­mo­cho­du i po­je­chał do naj­bliż­sze­go ke­ba­bu. Za­mó­wił pierw­szy ze­staw z li­sty, wsiadł z po­wro­tem do auta i za­snął, za­nim zdą­żył ugryźć choć je­den kęs.

Kie­dy się obu­dził, do­cho­dzi­ła ósma rano. Już ro­bi­ło się nie­zno­śnie go­rą­co. Kro­pel­ki potu na szyi i czo­le draż­ni­ły nie do wy­trzy­ma­nia. Starł je nie­cier­pli­wym ru­chem. Wy­koń­czyć się moż­na. W du­chu po­dzię­ko­wał Naj­wyż­sze­mu, że Kra­ków mimo wszyst­ko le­żał na pół­no­cy kon­ty­nen­tu. W wie­czor­nych wia­do­mo­ściach wi­dział, że gdzie in­dziej jest o wie­le go­rzej. W ta­kim Pa­ry­żu już od­no­to­wa­no zgo­ny co naj­mniej dwu­dzie­stu ty­się­cy osób, głów­nie star­szych, któ­re nie były w sta­nie we­zwać po­mo­cy lub gdy ta nad­cho­dzi­ła zbyt póź­no. Po­dob­nie w Rzy­mie i Ma­dry­cie. Su­che jak pieprz i go­rą­ce jak żar z pie­kar­ni­ka po­wie­trze dzie­siąt­ko­wa­ło oby­wa­te­li Unii Eu­ro­pej­skiej. Już mó­wi­ło się o wy­jąt­ko­wym roku. Co dziw­ne, nic tego nie za­po­wia­da­ło. Zima, z tem­pe­ra­tu­rą w gra­ni­cach dzie­się­ciu stop­ni po­ni­żej zera i z nie­wiel­ki­mi opa­da­mi śnie­gu na prze­mian z desz­czem, prze­szła pra­wie nie­zau­wa­żo­na. Teo­ria o bez­na­dziej­nej zi­mie i ta­kim sa­mym le­cie zu­peł­nie się nie spraw­dzi­ła. Obe­rwa­ło się na­wet Skan­dy­na­wom, dla któ­rych, co tu dużo mó­wić, tem­pe­ra­tu­ra po­wy­żej trzy­dzie­stu stop­ni sta­no­wi­ła spo­re za­sko­cze­nie.

W Pol­sce spło­nę­ły ty­sią­ce hek­ta­rów la­sów, łąk i upraw. Ogło­szo­no su­szę ty­siąc­le­cia i tyl­ko nie­śmia­łe uwa­gi syn­op­ty­ków o nad­cho­dzą­cych desz­czach trzy­ma­ły wszyst­kich przy ży­ciu.

Ko­mi­sarz się­gnął po zim­ne­go ke­ba­ba, ale za­nim za­czął jeść, w jego kie­sze­ni za­wi­bro­wał te­le­fon. Spoj­rzał na wy­świe­tlacz. Wy­dział kadr ko­men­dy miej­skiej. Nic dziw­ne­go, w koń­cu na służ­bie po­le­gli po­li­cjan­ci. Co z tego, że je­den był pierw­szy raz na pa­tro­lu. Z uło­że­nia cia­ła wy­ni­ka­ło, że pod­jął dzia­ła­nie. Ten dru­gi dał się za­szlach­to­wać jak ba­ran, nie­mniej obu na­le­żał się pań­stwo­wy po­chó­wek, asy­sta kom­pa­nii ho­no­ro­wej, po­śmiert­ne krzy­że za­słu­gi i prze­mó­wie­nia. Byli mło­dzi, ro­dzin nie za­ło­ży­li. Oso­bi­ście nie zno­sił ta­kich uro­czy­sto­ści. Po­grzeb naj­szyb­ciej w przy­szłym ty­go­dniu, co do resz­ty niech sami de­cy­du­ją. Jak nie mogą so­bie po­ra­dzić, niech po­pro­szą pierw­sze­go za­stęp­cę ko­men­dan­ta, któ­ry był w tych spra­wach ob­la­ta­ny jak mało kto.

Za­koń­czył roz­mo­wę i ode­tchnął. Przez mo­ment po­my­ślał o tym, co cze­ka jego – spo­koj­na eme­ry­tu­ra i zej­ście z tego pa­do­łu łez w za­awan­so­wa­nym wie­ku czy też wy­pa­dek przy pra­cy. Ta­kie rze­czy się zda­rza­ły. Ostat­nio czę­ściej niż zwy­kle. Świat scho­dził na psy. Do­słow­nie.

Wy­szedł z wozu, wrzu­cił nie­za­czę­ty po­si­łek do ko­sza, po czym wsiadł z po­wro­tem i po­je­chał do ko­men­dy. Do­bra, pa­nie Abra­mo­wicz, pora przyj­rzeć się panu bli­żej.

***

Gło­wa cią­ży­ła mu jak ołów. Był sen­ny i znie­chę­co­ny. Ko­lej­ne kawy po­bu­dza­ły tyl­ko na chwi­lę, a po­tem za­mu­la­ły żo­łą­dek. Mimo otwar­tych okien naj­mniej­szy prze­ciąg nie po­ru­szał fi­ran­ka­mi. Po­wie­trze do­słow­nie sta­ło w miej­scu. Cięż­ko się od­dy­cha­ło i rów­nie cięż­ko my­śla­ło. Na po­czą­tek Abra­mo­wicz: miły star­szy pan, eme­ry­to­wa­ny wy­kła­dow­ca wciąż udzie­la­ją­cy się za­wo­do­wo.

Czym tam się zaj­mo­wał – o, już zna­lazł: kul­tu­ra spo­łe­czeństw pre­ko­lum­bij­skich. Ory­gi­nał, nie ma co, lecz po­dob­no spec, ja­kich mało.

Sam o tym te­ma­cie miał je­dy­nie mgli­ste wy­obra­że­nie. Raz oglą­dał Apo­ca­lyp­to Mela Gib­so­na i wy­star­czy. Trud­no o bar­dziej od­le­gły od Kra­ko­wa re­jon świa­ta. In­dia­nie, Abo­ry­ge­ni czy Ma­ory­si… Zda­niem nad­ko­mi­sa­rza łą­czy­ło ich jed­no: we­ge­to­wa­li gdzieś na obrze­żach cy­wi­li­za­cji, nie in­te­re­su­jąc się świa­tem, a świat nie in­te­re­so­wał się nimi.

Sta­ru­szek nie wcho­dził ni­ko­mu w dro­gę, przy­naj­mniej nic o tym nie wia­do­mo. Wdo­wiec od dzie­się­ciu lat. Je­dy­na cór­ka po­dob­nie jak oj­ciec pra­co­wa­ła na Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­loń­skim.

Mo­tyw, któ­ry na­su­wał się sam, to ra­bu­nek. Ko­muś wy­da­wa­ło się, że w miesz­ka­niu są nie­zmie­rzo­ne skar­by, wy­ro­by ze zło­ta, szla­chet­ne ka­mie­nie lub też eks­po­na­ty o spo­rej war­to­ści ko­lek­cjo­ner­skiej. Wie­le kra­kow­skich miesz­kań w isto­cie było ma­ły­mi mu­ze­ami, gdzie zda­rza­ły się cen­ne ob­ra­zy czy sta­ro­dru­ki.

Ja­kieś pa­miąt­ki Abra­mo­wicz na pew­no prze­cho­wy­wał, ale czy war­to było dla nich za­bić? Musi to spraw­dzić. Może ju­tro? Ta cór­ka, jak jej tam – Do­mi­ni­ka – naj­le­piej bę­dzie wie­dzieć, co zgi­nę­ło.

Na kart­ce zna­lazł jej ad­res i nu­mer te­le­fo­nu. Za­wa­hał się przed wy­bra­niem nu­me­ru. Le­piej po­cze­kać, dziś to chy­ba tro­chę za szyb­ko. Wia­do­mość o mor­der­stwie za­pew­ne spa­dła na nią jak grom z ja­sne­go nie­ba. Może nie być go­to­wa do udzie­le­nia wy­czer­pu­ją­cych od­po­wie­dzi.

Odło­żył kart­kę i się­gnął po na­stęp­ną. In­for­ma­cje są­sia­dów o tym gdzie, kto, jak i dla­cze­go po­ma­ga­ły roz­wi­kłać naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne ła­mi­głów­ki, a po­nad­to były bar­dziej pre­cy­zyj­ne od da­nych urzę­du skar­bo­we­go.

Abra­mo­wicz miesz­kał pod szóst­ką. Miesz­ka­nie obok było pu­ste. Wła­ści­ciel wy­je­chał i od cza­su do cza­su wy­naj­mo­wał je za so­lid­ną opła­tą. Na­prze­ciw­ko, pod czwór­ką, za­miesz­ki­wa­ła osiem­dzie­się­cio­let­nia Ire­na Kwie­cień. Na wpół głu­cha, wzrok jed­nak po­sia­da­ła zna­ko­mi­ty. Jak twier­dzi­ła, od paru dni Abra­mo­wi­cza na­cho­dzi­li Cy­ga­nie.

Saja przy­mknął oczy, otwo­rzył je i prze­czy­tał tekst po­now­nie, kon­cen­tru­jąc się szcze­gól­nie na ostat­nim zda­niu. Nie my­lił się: sta­ło wy­raź­nie „Cy­ga­nie”. Nie Ro­mo­wie, tyl­ko Cy­ga­nie. Wi­dać po­praw­ność po­li­tycz­na nie była naj­moc­niej­szą stro­ną pani Ire­ny.

O na­cho­dze­niu pro­fe­so­ra przez ob­cych wspo­mi­na­ła jesz­cze jed­na oso­ba, tym ra­zem z dołu. Pięć­dzie­się­cio­let­nia Ste­fa­nia Ro­wiń­ska, opie­ku­ją­ca się wnu­kiem w miesz­ka­niu nu­mer dwa, rów­nież wska­za­ła na oso­by o ciem­nej kar­na­cji i czar­nych wło­sach. Męż­czyź­ni – raz było ich dwóch, in­nym ra­zem trzech. W koń­cu ja­kiś kon­kret.

I tu na­su­wa­ło się py­ta­nie – cze­go oso­by po­cho­dze­nia rom­skie­go mo­gły chcieć od uni­wer­sy­tec­kie­go wy­kła­dow­cy?

Je­że­li uznać ze­zna­nia są­sia­dek za w peł­ni wia­ry­god­ne, Cy­ga­nie od­wie­dzi­li Abra­mo­wi­cza trzy razy. Gdy zja­wi­li się po raz czwar­ty, prze­szli do kon­kre­tów. Jak nie do­sta­li po do­bro­ci, to wzię­li siłą.

Zda­je się, że klu­czem były te wcze­śniej­sze wi­zy­ty.

Pod­parł gło­wę, wpa­tru­jąc się w no­tat­ki. W koń­cu się­gnął po kla­wia­tu­rę i wy­go­oglo­wał ofia­rę. Mniej wię­cej tego się spo­dzie­wał. Abra­mo­wicz nie po­sia­dał kon­ta na Fa­ce­bo­oku czy Twe­ete­rze, lecz do koń­ca ano­ni­mo­wy nie był.

Saja za­czął prze­glą­da­nie od po­cząt­ku li­sty od­po­wie­dzi. Na stro­nie jed­ne­go z wy­daw­nictw na­uko­wych re­kla­mo­wa­no kil­ka ksią­żek pana Waw­rzyń­ca. Po­li­czył je do­kład­nie. Osiem ty­tu­łów, od so­lid­nych aka­de­mic­kich mo­no­gra­fii po wy­daw­nic­twa bar­dziej po­pu­lar­ne. Na pierw­szym miej­scu: Dzie­je pań­stwa In­ków.

Wąt­pił, czy dał­by radę prze­brnąć przez te osiem­set stron, czy choć­by wy­dać 89 zło­tych, by po­sta­wić dzie­ło na pół­ce. Za taką Ar­che­olo­gię kul­tu­ry Cu­pi­sni­que chcia­no już tyl­ko 30 zło­tych, a za Kul­tu­rę In­dian środ­ko­wo­an­dyj­skich wcze­sne­go okre­su je­dy­ne 19 zło­tych. Nie wi­dział w tym żad­nej lo­gi­ki, ale to nie on pro­wa­dził wy­daw­nic­two z tak ni­szo­wy­mi książ­ka­mi. Osta­tecz­nie biz­nes mógł się opła­cać. Każ­dy na­uko­wiec musi pu­bli­ko­wać, a stu­dent za­li­czać. Ile jest wy­dzia­łów na uni­wer­sy­te­cie? Spo­ro. W efek­cie uzy­sku­je­my per­pe­tu­um mo­bi­le. Zło­ty in­te­res. Żyć nie umie­rać.

Za­mknął stro­nę wy­daw­nic­twa i wró­cił do wy­ni­ków wy­szu­ki­wa­nia w Go­ogle. Ja­kieś sym­po­zjum na­uko­we i pa­ne­le dys­ku­syj­ne, Abra­mo­wicz jako gość ho­no­ro­wy, te­mat „Piś­mien­nic­two w okre­sie póź­ne­go pań­stwa”.

Po­now­nie książ­ki, tym ra­zem na Al­le­gro, i to w za­sa­dzie tyle. Ro­ma­mi w swo­ich ba­da­niach się nie zaj­mo­wał. Saja wró­cił do punk­tu wyj­ścia. Jed­no z dru­gim nie ma nic wspól­ne­go. Dzi­siaj już mu się nie chcia­ło, ale ju­tro ko­niecz­nie za­dzwo­ni do cór­ki zmar­łe­go.

***

Okna po­ko­ju wy­cho­dzi­ły na sza­rą i po­kry­tą od­pa­da­ją­cym tyn­kiem ścia­nę są­sied­niej ka­mie­ni­cy. Kom­plet­na ma­sa­kra. Na­wet oka nie było na czym za­wie­sić. Je­dy­ny ka­wa­łek nie­ba, jaki dało się do­strzec mię­dzy kra­wę­dzią da­chu a ryn­ną, wy­glą­dał jak z oło­wiu. Słoń­ce wy­pa­li­ło wszel­kie ko­lo­ry.

Oli­wia Szcze­pań­ska, pra­cow­ni­ca kra­kow­skiej de­le­ga­tu­ry ABW, za­mknię­ta od paru go­dzin w bez­na­dziej­nym biu­ro­wym po­ko­ju za­czy­na­ła wa­rio­wać. Zbli­ża­ło się po­łu­dnie, a jej mrocz­ki la­ta­ły przed ocza­mi. Wy­star­czy­ło zer­k­nąć w lu­ster­ko, by wie­dzieć, że coś jest z nią nie tak. Twarz mia­ła czer­wo­ną i spo­co­ną, roz­chy­lo­ne usta spa­zma­tycz­nie ła­pa­ły po­wie­trze, a do­peł­nie­niem wszyst­kie­go były oczy za­czer­wie­nio­ne i spuch­nię­te jak po ca­ło­noc­nej ba­lan­dze.

Czu­jąc ła­sko­ta­nie w no­sie, od­wró­ci­ła gło­wę i wy­cią­gnę­ła w ostat­niej chwi­li chu­s­tecz­kę z pacz­ki le­żą­cej na biur­ku. Kich­nę­ła kil­ka razy z rzę­du. Prze­zię­bie­nie przy ta­kich upa­łach wy­da­wa­ło się mało praw­do­po­dob­ne, nie­mniej do­pa­dło ją i nie chcia­ło od­pu­ścić.

Zmię­ta w kul­kę chu­s­tecz­ka wy­lą­do­wa­ła w ko­szu. Musi wyjść i prze­spa­ce­ro­wać się, ina­czej osza­le­je.

Się­gnę­ła po klu­cze do po­ko­ju i wsta­ła. Wa­ka­cyj­na pora mia­ła i do­bre stro­ny. Współ­pra­cow­nik, z któ­rym dzie­li­ła po­miesz­cze­nie, wy­je­chał na peł­ne trzy ty­go­dnie i nikt jej nie za­wra­cał gło­wy dur­ny­mi ko­men­ta­rza­mi i opo­wie­ścia­mi, jak trud­no utrzy­mać żonę i dziec­ko z jed­nej pen­sji, któ­re do­pro­wa­dza­ły ją do wście­kło­ści.

Czy ten du­pek nie do­my­ślał się, że ją rani? Niech po­śle swo­ją ślub­ną do ro­bo­ty, od razu zro­bi się lżej w bu­dże­cie. Poza tym, co ją mo­gły ob­cho­dzić ich pro­ble­my? Wła­snych mia­ła dość.

Mi­nął rok, od kie­dy jej były szef oka­zał się dra­niem ja­kich mało. Co tam drań, po pro­stu gni­da i ka­rie­ro­wicz, a w kon­se­kwen­cji zdraj­ca.

Ze śledz­twem upo­ra­no się wy­jąt­ko­wo szyb­ko jak na tego typu spra­wę. Cały ze­spół się roz­sy­pał, a ją ze­sła­no do Kra­ko­wa i jak­by za­po­mnia­no o niej, zo­sta­wia­jąc na tym bocz­nym to­rze. Z agent­ki te­re­no­wej sta­ła się pra­cow­ni­cą biu­ro­wą. Nie ba­wi­ły jej do­cin­ki, jaka to jest su­mien­na... Jesz­cze raz ktoś tak za­żar­tu­je, a oczy wy­dłu­bie i zje na su­ro­wo. Mo­gła odejść, nikt jej nie trzy­mał na siłę, lecz wciąż nie po­tra­fi­ła zdo­być się na ten krok. Zresz­tą, co by ją cze­ka­ło? Pra­ca na ka­sie w Te­sco czy Bie­dron­ce, czy też może pry­wat­na agen­cja de­tek­ty­wi­stycz­na? Nie­wier­ny mąż, nie­wier­na żona, wspól­nik kan­tu­ją­cy na boku. I tak do eme­ry­tu­ry. Szyb­ciej osza­le­je. Tu przy­naj­mniej mia­ła wra­że­nie, że wy­ko­nu­je kon­kret­ną ro­bo­tę.

Na ko­ry­ta­rzu pust­ki. Gmach ro­bił przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie. We­szła do to­a­le­ty i za­mknę­ła za sobą drzwi. Twarz spry­ska­ła zim­ną wodą. Od razu zro­bi­ło się przy­jem­niej.

Ode­tchnę­ła.

Przyj­rza­ła się so­bie. W du­żym lu­strze nad umy­wal­ką jej wa­lo­ry pre­zen­to­wa­ły się znacz­nie le­piej niż w ma­łym lu­ste­recz­ku na biur­ku. Spod krót­kich szor­tów wy­ła­nia­ły się opa­lo­ne na brąz nogi. Blu­zecz­ka na ra­miącz­kach wię­cej od­sła­nia­ła, niż za­sła­nia­ła. Twarz też ni­cze­go so­bie, więc co z nią jest nie tak? Fa­ce­ci w jej to­wa­rzy­stwie albo ro­bi­li z sie­bie dur­niów, albo trzy­ma­li się na dy­stans. Z mało któ­rym uda­wa­ło się po­ga­dać od ser­ca, a już dłuż­sza zna­jo­mość ura­sta­ła do ran­gi pro­ble­mu.

Jest na­pro­mie­nio­wa­na czy co? A może to ta spra­wa z Bart­cza­kiem cią­gnie się za nią aż tu­taj?

Jak tak da­lej pój­dzie, bę­dzie mu­sia­ła po­go­dzić się z lo­sem. Mło­da, ład­na i zdol­na, a i tak bez wi­do­ków na przy­szłość. Trud­no, co zro­bić, ta­kie prze­zna­cze­nie. Nikt nie obie­cy­wał, że bę­dzie miło, ła­two i przy­jem­nie.

Wró­ci­ła do sie­bie wol­nym kro­kiem. Jak dłu­żej po­obi­ja się po tym dusz­nym bu­dyn­ku, nie­chyb­nie ko­goś wy­koń­czy lub wy­sko­czy przez okno.

Po po­now­nym za­lo­go­wa­niu się do sys­te­mu zna­la­zła kil­ka no­wych wia­do­mo­ści. Pierw­szą z nich było ostrze­że­nie bry­tyj­skich służb przed prze­nik­nię­ciem na te­ren Unii Eu­ro­pej­skiej wy­szko­lo­nych is­lam­skich bo­jow­ni­ków. We­dług in­for­ma­to­rów ulo­ko­wa­nych w struk­tu­rach fun­da­men­ta­li­stów na cel mo­gły zo­stać wzię­te duże aglo­me­ra­cje i lot­ni­ska. Dal­sze in­for­ma­cje w tej spra­wie będą prze­ka­zy­wa­ne na bie­żą­co.

W su­mie nic no­we­go, co parę mie­się­cy alar­mo­wa­no o po­dob­nych wy­da­rze­niach. Naj­czę­ściej spra­wa do­ty­czy­ła kra­jów o spo­rej mniej­szo­ści mu­zuł­mań­skiej. Czy to dziw­ne, że ci we­te­ra­ni dżi­ha­du chcą wró­cić do domu z nie­ko­niecz­nie po­ko­jo­wy­mi za­mia­ra­mi?

Oprócz tego w skrzyn­ce zna­la­zła okól­ni­ki i proś­bę o wy­peł­nie­nie an­kie­ty, czy­li same biu­ro­we bzde­ty, ja­ki­mi nie­któ­rzy urzęd­ni­cy udo­wad­nia­li wła­sną przy­dat­ność. W koń­cu za coś bra­li pie­nią­dze, a trud­no przez te osiem go­dzin dzien­nie bez koń­ca ukła­dać pa­sjan­sa czy prze­glą­dać ga­ze­tę. Szko­da, że wy­bra­ła cały urlop na po­cząt­ku czerw­ca. Mo­gła zo­sta­wić parę dni na póź­niej, ale nie – jak już, to już. Co praw­da ta­trzań­skich szla­ków nie opa­no­wa­ły jesz­cze wte­dy żąd­ne wra­żeń hor­dy wcza­so­wi­czów, a wszę­dzie da­wa­ło wejść i zejść bez cią­głe­go „cześć”, „dzień do­bry” czy „sie­ma”, choć aku­rat ten zwy­czaj po­wi­ta­nia po­wo­li od­cho­dził w za­po­mnie­nie, ale też nie była zu­peł­nie sama. Do­pie­ro po sło­wac­kiej stro­nie po­czu­ła się bar­dziej ano­ni­mo­wo. W koń­cu na parę dni za­szy­ła się w Le­wo­czy, uro­kli­wym mia­stecz­ku nie­da­le­ko Po­pra­du. Przy­naj­mniej tam nie oba­wia­ła się na­po­tka­nia zna­jo­mych z ich wiecz­ną tro­ską o stan jej du­cha.

Spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła czter­na­sta. Za mniej wię­cej go­dzi­nę skoń­czy służ­bę. Nie mia­ła szcze­gól­nych pla­nów co do dzi­siej­sze­go dnia. Co naj­wy­żej za­ku­py i małe pra­nie. Może wie­czo­rem wy­bie­rze się na dłuż­szy spa­cer. Bie­gi czy inne for­my ak­tyw­no­ści w obec­nych wa­run­kach ja­koś jej nie po­cią­ga­ły. Do spor­tu wró­ci, jak zro­bi się chłod­niej.

Bar­dziej z nu­dów niż z ko­niecz­no­ści spraw­dzi­ła, co dzie­je się w mie­ście. Już pierw­szy rzut oka na por­tal in­ter­ne­to­wy pod­no­sił ci­śnie­nie. Uważ­nie za­po­zna­ła się z ma­te­ria­łem. Jej to nie do­ty­czy­ło – spra­wa ty­po­wo kry­mi­nal­na. War­to jed­nak trzy­mać rękę na pul­sie. Prze­cież nikt nie lubi, jak bez­kar­nie za­bi­ja­ni są przed­sta­wi­cie­le pra­wa. ■
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: