- W empik go
Brama - ebook
Brama - ebook
Nie zna życia ten, kto nigdy nie przekroczył bramy wojska
Zasadnicza służba wojskowa w okresie PRL-u, a zwłaszcza na początku lat osiemdziesiątych, była dla wielu młodych mężczyzn groteskowym doświadczeniem. Mieli nauczyć się, jak bronić ojczyzny i stać na straży narodowych wartości, tymczasem trafili do miejsca, w którym najwyżej ceni się cwaniactwo, umiejętność kombinowania i odpowiednie kontakty.
Dla Morusa, kandydata na żołnierza, wojskowa codzienność niczym nie różni się od rzeczywistości, w której przyszło mu dorastać: pełnej fałszu, indoktrynacji i absurdu. Ale dwa lata spędzone w jednostce wojsk Obrony Terytorialnej Kraju paradoksalnie staną się dla niego jedną z najcenniejszych życiowych lekcji. Okazuje się bowiem, że „leserowanie, żłopanie gorzały i ganianie na lewiznę” również może stanowić formę oporu wobec znienawidzonego systemu…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-740-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie powiesz: kochaj mnie, przecież nic się nie stało.
Nie spojrzysz.
Mówię.
Widzę cię, ale nie zobaczę.
Wciąż jeżdżę pod tę bramę, której już nie ma, jak pod Ścianę Płaczu albo ścianę straceń…ROZDZIAŁ I
Było nas dwóch i ona jedna, jedyna, najukochańsza i najbardziej znienawidzona zarazem. Dzisiaj jednak patrzyliśmy na nią ironicznie, z dystansu legalnej przepustki. Pewnie dlatego nie wzbudzała w nas żadnych uczuć, a i ona, zrozumiawszy chyba przyczynę naszej obojętności, nawet nie usiłowała nas kokietować. Stała. Wyższa od nas, dobrze zbudowana i piękna jeszcze, choć spod krzywo nałożonej tapety wyłaziły tu i ówdzie oznaki pierwszej starości. Do złudzenia przypominała świrniętą Krychę, która pod hotelem garnizonowym na Słowackiego co wieczór uskuteczniała defiladę, próbując złapać na swe wdzięki i tryper jakiegoś równie stukniętego lub pijanego trepa. Stała swobodnie, nonszalancko, a my z Agatem o dziesięć metrów od niej prężyliśmy się przed Burkiem, klnąc po cichu swoją ślamazarność i kwietniowych kotów, którzy idąc skrobać ziemniaki na jutrzejszy obiad, zaśmiewali się z naszego poniżenia, w ten sposób kryjąc zazdrość o dwadzieścia cztery godziny wolności. Burek wyżywał się na nas niemiłosiernie. Rzadko kiedy trafiała mu się okazja do zemsty na szefie naszej kompanii, z którym serdecznie się nienawidzili. Poza tym teraz, gdy miał służbę oficera dyżurnego, zabijał wieczorną nudę przepytywaniem nas z regulaminów i badaniem czystości chusteczek do nosa.
– A pokażcie no, kapral Agatowicz, waszą guzikówkę!
Wiedział drań, że już bardziej nie można upokorzyć rezerwisty, jak takim właśnie żądaniem okazania szmatki z naszytymi guzikami.
Chciałem mu ją podać dyskretnie, ale Burek był szybki jak Winnetou.
– Zameldować mi się obaj za dziesięć minut – zaskowytał z triumfem.
Odeszliśmy zrezygnowani. Za dużo jednak zeżarliśmy wojskowej kaszy, by podarować mu tyle zniewag.
– Te, Morus, pokażmy się szefowi, on dzisiaj nocuje w jednostce. Napuścimy go na Burka, niech nas cholernik pomści.
Przez okno zobaczyliśmy naszego sierżanta nerwowo przerzucającego sterty jakichś wykazów. Pewnie znów nie mógł się kalesonów doliczyć.
– No co jest, chłopaki? Ja myślałem, że wy już na działce…
– Obywatelu sierżancie, porucznik Burecki ściga nas od godziny… I ciągle klnie Szwejka, który rządzi na naszej kompanii – poskarżył się Agat.
Przywołanie przezwiska dało efekt natychmiastowy. Szefowi obce były co prawda horyzonty Szwejka, za to tuszą bił go na głowę.
– Tak powiedział? No to nie będzie miał spokojnej służby ten pokurcz. Idźcie, w końcu was puści.
Szef traktował nas prawie po ojcowsku. Nic dziwnego, żyliśmy przecież w genialnej symbiozie. On raz w miesiącu dawał nam przepustkę, którą spędzaliśmy, pracując parę godzin na jego działce, a w zamian za to raz na dwa miesiące otrzymywaliśmy od niego po dwa dni urlopu nagrodowego. Ważniejsze jednak od urlopów było to, że przymykał oczy na nasze lewizny, ostatnio niemal codzienne.
– Ku chwale Ojczyzny! – pożegnaliśmy sierżanta.
– I działki… – westchnął szef.
– I rezerwy! – zaznaczył już w drzwiach Agat.
Komyszko wycelował w nas jak na strzelnicy, ale uchyliliśmy się i trzasnęliśmy drzwiami, pociągając za sobą Świniarka, na którego facjacie wylądowała rzucona przez szefa szmata.
– Po urlop się pucujesz? Przynieś mu zająca, to cię puści – doradził Agat.
– A my co będziemy jedli? – oburzył się tamten. – Urlopu drań mi nie dał! Kazał zrobić dziurę w płocie koło kompanii Burka? Zrobiłem. Kazał zakapować o dziurze wodzowi? Zakapowałem. A on wymyślił jeszcze, żeby parę flach po gorzale pod kompanią Burka nad ranem podrzucić. A skąd ich wziąć, jak wszystkie topimy?
– Zrobi się, nie pękaj – zadecydował Agat. – Tylko sprawdź sidła i wędki!
– Zające mam trzy, zagonię kucharza, to upiecze pasztet. A węgorzy nie złapię, jak nie przyniesiecie tubisów, bo robaków to się tylko sznurówki czepiają.
Burek nie zwrócił już na nas uwagi. Wojsko szamało ucho Czombego. Na Burka czekał gulasz wołowy, ale tylko pół porcji. Drugą wyżarliśmy z Agatem zaraz potem, gdy kucharz doprawił potrawę.
Wychodziliśmy boczną furtką, chowając przepustki do kieszonek na piersiach. Ona teraz wyglądała normalnie, jak każda stara, solidna, najzwyklejsza na świecie brama. Od prawie dwóch lat otwierała się dla nas tylko w jedną stronę: by wpuścić wracające z pracy bądź ćwiczeń plutony. Sam wymarsz bowiem odbywał się tak szybko, że podrywani wrzaskiem komend gęsiego przebiegaliśmy przez furtkę i ustawialiśmy się do przeglądu po drugiej stronie, zanim wartownik zdążył pobrać klucz do kłódki i uchylić wierzeje. Kłódka była solidnej, kapitalistycznej roboty. Kilka miesięcy temu, jeszcze w zimie, wytrzasnął ją skądsiś Burek, chcąc przypodobać się wodzowi, i na jego oczach wyrzucił stary rupieć dotychczas spinający wrota, który można było otworzyć nawet kawałkiem wygiętego drutu. Wódz zjechał Burka za nieposzanowanie wojskowego mienia, ale tylko dla przyzwoitości, bo z widocznym zadowoleniem przyglądał się nowemu nabytkowi. Zaiste, nowa kłódka może nie prezentowała się tak okazale jak jej poprzedniczka, za to błyszczała i nie dała się otworzyć kawałkiem drutu ani ukręcić podczas próby gotowości bojowej, którą zaserwował jej nasz szef podczas pierwszej swej służby po lizusowskim postępku Burka. Kłódka dzielnie zniosła niszczycielskie zapędy Komyszki i służyła z rzadka, co prawda, ale uczciwiej niż my: nie leserowała, nie żłopała gorzały i nie ganiała na lewizny.
W ciasnym wnętrzu barbapapowego gazika z trudnością zdejmowałem państwowy gajerek. Agat, przebrany już w dżinsy i luźną koszulę, zajmował się wpisywaniem po drugiej stronie fali – 150-centymetrowej krawieckiej miarki – tekstu usłyszanego dzisiaj wierszyka.
– Co tam mażesz? – zainteresował się Barbapapa.
– „Lepiej mieć stosunek z owcą niźli w WOP-ie być zwiadowcą”.
– Przecież wy nie z WOP-u?!
– A co, mam się przyznać, że służę w konnej marynarce na rowerach? – odgryzł się Barbapapie i podetknął mu pod nos mizerną resztkę swojej fali. – Piękne, co?
Piękna ona była, ta odznaka weteranów ludowego wojska. Z każdym dniem szczuplejsza o jeden centymetr. Przebiegły Burek pozbawiał swoich rezerwistów fal, imając się najprzeróżniejszych wybiegów. Najczęściej po ćwiczeniach strzeleckich pod pretekstem szukania ukrytej amunicji kazał żołnierzom opróżniać kieszenie. Dlatego rekordziści sporządzali aż pięć fal, a nie znałem nikogo, kto nie miałby przynajmniej dwóch. W kwietniu, gdy do cywila pozostało sto pięćdziesiąt dni, z hukiem pękła blacha. Koty wyławiały z zupy blaszane końcówki krawieckich miarek burkowych weteranów, my swoim zrobiliśmy zawody. Ci, którzy złapali wyrzucone przez nas końcówki fal, dostali przepustki. Tak uroczystej chwili musiał towarzyszyć stosowny dystych albo inna oda. Agat zanotował prawie szekspirowski: „Piorun strzelił, ziemia jękła, to na fali blacha pękła”, ja pacyfistyczny: „Broń Ojczyzny, Panie Boże, bo rezerwa już nie może”. Tylko Świniarek, dowódca kompanii zapasowej wojsk powietrzno-desantowych o kryptonimie „Chlewnia”, który tyle miał z wojskiem wspólnego, co ja z karmionymi przez niego świniami, rozpoczął okrutnie: „Wyjmij falę, trzepnij kota, kiedy przyjdzie ci ochota”. Po takiej uwerturze pojawiały się kolejne mądrości, komentujące upływający czas:
melancholijna
„Dużo trzeba siły włożyć,
Aby takiej cyfry dożyć”,
matrymonialna
„Trzeba zacząć szukać teścia,
Bo zostało sto dwadzieścia”,
odważna
„My się szefa nie boimy
I studniówkę obchodzimy”,
leniwa
„Porzuć pracę, spróbuj drzemki,
Bo zostały dwie siódemki”,
mściwa
„Dla rezerwy piękne żony,
A dla kotów kaszy tony”,
pobłażliwa
„Chociaż szef to człowiek wielki,
Lecz nie zmieni nam cyferki”,
kulinarna
„Beczka śledzi, wagon kaszy,
Rezerwisty nie przestraszy”,
przyszłościowa
„Piękna plaża, piasek czysty,
To poligon rezerwisty”
i dalej wspomnieniowa
„Byłem kotem, vice-, panem,
Teraz jestem weteranem”.
Dzisiaj jest jeszcze piękniejszy dzień, bo obwieszcza go pouczenie dla młodego wojska: „Z drogi, koty i zające, do rezerwy dwa miesiące”.
Minęliśmy „Siarkopol”. Gazik wspiął się przy wtórze przechodzonego silnika i przedwojennych żurawiejek podśpiewywanych przez Barbapapę na wiadukt nad torami kolejowymi. Nie mogliśmy przecież tak pięknego wieczoru spędzić pochyleni nad grzędami szefowej działki. Niepotrzebnie więc Agat improwizował na poczekaniu: „Barbapapa, dawaj wódki, bo centymetr jest już krótki”.
– A ile macie jeszcze tego tupania butami?
– Dwa miechy! – odpowiadamy jak na komendę.
Nim zdążyłem pomyśleć, czy taki szczwany lis jak nasz szef wkalkulował w przepustkę nasze dzisiejsze pijaństwo, Barbapapa przyhamował przed ogródkami działkowymi, gdzie miał swoje ranczo. Nigdy nie podjeżdżał pod samą altanę. Zazwyczaj zatrzymywał się przed bramą ogródków tylko na chwilę niezbędną do wyrzucenia urobku, worków z solą albo – jak teraz – do wysadzenia ludzi. Potem natychmiast odjeżdżał w stronę bloków, gdzie parkował samochód, i na ranczo dojeżdżał już rowerem. Teraz zamierzał uczynić podobnie, ale zawahał się, widząc brata biegnącego w kierunku auta.
– Szybko, szybko, zobaczcie, jakie jajca nam się wykluły! – wrzeszczał Anzelm z dobrych pięćdziesięciu metrów.
– Ciszej, gamoniu. Bierz chłopaków i zmiataj stąd, ale już!
– Coś ty, Barbapapa, mafioso się w tobie obudził o ósmej wieczorem czy jak? – Anzelm próbował się odciąć, ale już z tonu można było się zorientować, kto tu rządzi.
Podczas gdy ja inkasowałem od Barbapapy szmal „na wodę mineralną”, Agat upchnął do torby nasze wojskowe ciuchy, zwalił ją na tylne siedzenie i przykrył kocem.
Ranczo znajdowało się w wybornym miejscu, niby na terenie ogródków, a jednak poza nimi. Leżąca na uboczu altana otoczona była z trzech stron melioracyjnymi rowami, za którymi zaczynały się bagna, gdzie łatwo dało się schować towar lub ukryć się w razie obławy, przebiegając przez przemyślnie zamaskowane kładki. Nie licząc tego awaryjnego przejścia, do altany dostać się można było jedynie ogrodową drogą, która zaraz za ostatnimi domkami degenerowała się w ścieżynę biegnącą wśród przez nikogo nieużytkowanych łąk. Jedynymi lokatorami tego terenu były żaby, którym niekiedy – wówczas, gdy tak jak dziś na ranczu odbywała się „sesja” – towarzyszył patrol Denaturatów z hałastry Inżyniera. Oni to, za drobną opłatą w postaci butelki wódki na dwóch – likworem w porównaniu z pitym przez nich codziennie winem owocowym, markowym, białym, półsłodkim o nazwie „Wino” – stanowili jeden z elementów systemu ostrzegania. Nigdy się, co prawda, nie zdarzyło, żeby jakakolwiek milicyjna menda odkryła to miejsce, tym bardziej że Barbapapa miał takich rancz kilka, a Denaturaty o robocie powiadamiani byli w ostatniej chwili, jednak takie ubezpieczenie dobrze robiło na samopoczucie ludzi biorących udział w „sesji”. Co kryło się pod tą nazwą, wiedział tylko Inżynier. Ten jednak nade wszystko cenił sobie nie tyle może udział w akcji jego ludzi, co zapłatę, a jako herszt otrzymywał zawsze podwójną dawkę. Denaturatów zaś nie interesowało nic poza alkoholem lub jego najmarniejszym ersatzem w postaci „wody brzozowej” czy „przemysławki”.
– Chytrusy – szepnął z uznaniem Agat, wskazując na ranczo. Rzeczywiście, w środku musiało palić się światło, ale okna były tak przesłonięte, że nawet podczas bezksiężycowej nocy ani jeden gram światła nie miał prawa wyjść sobie na spacer.
– Poczekajcie! – Anzelm dokładnie zamknął za sobą drzwi maleńkiej sionki i dopiero wtedy otworzył salonowe podwoje. Na krótki moment oślepiło nas światło silnej, zawieszonej nad wanną żarówki i odurzył odór potu. Trumna na nasz widok triumfalnie uniósł do góry dwa fryce. Bryłki bursztynu wielkości dziecięcych piąstek przypominały dwie ogromne krople świeżo zakrzepłej żywicy.
– Bliźnięta – szepnąłem, porównując ich wielkość i odcień. Obie były prawie czarne.
– To detale, przypatrz się – podpowiedział Trumna.
– Naprawdę ich nie oszlifowaliście? – Nie mogłem uwierzyć w naturalną doskonałość kształtów.
– To też nieważne, oblukaj je pod światło.
Istotnie, w jednej było kilka zakrzepłych muszek, jedna obok drugiej, jakby pozowały do pamiątkowego zdjęcia. W drugiej zaś maleńka, zgięta w pałąk jaszczurka.
– Co z nimi zrobicie?
– Ja mówię, żeby posłać do ha…, do kupca znaczy się. Anzelm, żeby to muzeum jakiemuś spuścić.
– I słusznie prawi – dał o sobie znać Agat.
Na zgodę walnęliśmy po lufie i wszystko było cacy, dopóki nie zjawił się Barbapapa. Zaraz rozpoczął przesłuchanie:
– Gadaj, Trumna, gdzie skitrałeś zalewajkę?
– Przecież wiesz, w bunkrze Denaturatów ja ją zamelinował, a one mnie teraz wciskają, że ją Myszy podsowieciły! – piszczał Trumna.
– Te stare, schorowane babiny, co ledwie tyle sił mają, żeby utrzymać sitko do przesiewania piasku? Morus, biegaj zaraz podpytać Inżyniera.
Nawet nie próbowałem protestować.
– Gdzie wódz? – zapytałem dwóch obdartusów siedzących na dachu altany, pełniącym rolę bocianiego gniazda.
– Noprzecieżewbunksz! – zabulgotał starszy.
Pomarudziłem trochę, zanim tam dotarłem. Kilkadziesiąt metrów przede mną szła spacerowym krokiem jakaś para, bacznie rozglądając się dookoła. Kryłem się. Nie chciałem, by zauważyli, jak wchodzę do bunkra, bardziej przypominali bowiem gliniarzy niż letników. Niespodziewanie skręcili w stronę betonowego molocha, sterczącego na niewielkim wzniesieniu, gdzie Inżynier miał swoje gniazdo. Po krótkim poszukiwaniu wejścia wsunęli się do środka. Wszedłem za nimi, uważając, by nie kopnąć którejś z puszek walających się w korytarzyku. Pierwsze pomieszczenie służyło gwardii Inżyniera za sypialnię, jadalnię i salon, najodleglejsze zaś kąty również za ubikację. Gnieździli się tu, na ściągniętych ze śmietników starych łóżkach i zbutwiałych materacach pokrytych jedliną. Nawet gdyby gliny ich stąd nie wypłaszały, coraz zmuszając do poszukiwania innej kryjówki, nie urządziliby się lepiej. Mieszkali tu od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Przeganiały ich stąd skutecznie dopiero pierwsze przymrozki. Wtedy jedni wracali na zimę do rodzin, które tłukli i okradali, inni instalowali się w kanałach, nieliczni zgłaszali się dobrowolnie na leczenie odwykowe. Na Srebrzysku mieli zagwarantowany bezpłatny dach nad głową, wikt i opierunek. Wszyscy liczyli skrupulatnie dni dzielące ich od kwietnia, kiedy znowu mogli zadekować się na Sączkach.
Gabinet Inżyniera mieścił się w niewielkiej klitce, służącej niegdyś chyba za komorę amunicyjną. Dla dodania sobie splendoru kazał podwładnym zbić drzwi ze starych desek i zamocować je przy wejściu do swej izdebki. Tam sypiał i przyjmował co znaczniejszych gości. Teraz drzwiczki były otwarte. Inżynier wsparty na łokciu leżał na pryczy. Paląca się świeczka oświetlała przystojną, choć zniszczoną twarz niestarego jeszcze mężczyzny. Siedząca na brzegu wyra elegancka kobieta szlochała, gładząc jego bujną czuprynę.
– Wróć, rób to w domu, jeśli musisz. Wróć, pojedziemy do domku nad jezioro, połowisz sobie ryby, zrobię pierogi z jagodami, znowu będzie jak kiedyś…
Głos kobiety załamywał się co chwila, ale zarazem na nią samą działał chyba uspokajająco. Teraz dopiero spostrzegłem człowieka, z którym tu przyszła. Wyglądał na ich syna. Stał oparty o ścianę w miejscu, którego nie sięgało światło ogarka. Nie zmieniał pozycji, nie odzywał się. Przypuszczam, że gdyby mógł, spływałby stąd jak ja.
– Tak długo cię szukałam, stawiałam piwo jakimś ciemnym typom we wszystkich chyba mordowniach Gdańska. Obmacywali mnie, chcieli zaciągnąć do zarzyganych bram, ale to już nieważne. Co ja ci zrobiłam, dlaczego uciekłeś?
Inżynier nie odzywał się przy tym, ani nie poddawał się pieszczotom, ani ich nie unikał.
– Kocham cię… – wyszeptała kobieta.
Stojący opodal chłopak poruszył się z irytacją.
Bardzo chciałem tu zostać, ale rozumiałem, że nie mam do tego prawa. Wracałem powoli, czując, jakbym stał w miejscu i tylko sosny powoli przesuwały się do tyłu. Nie chciałem wracać, zabrakło mi jednak odwagi, by nie dojść. Wieczór zapracował już na noc, gdy w końcu dowlokłem się do rancza.
– Coś ty, ojciec, nóg własnych szukał? – Barbapapie najwyraźniej poprawił się humor.
– Eee tam. Cuciłem Inżyniera, bo odleciał w delirkę.
– Tak pomyślałem, że płaczesz tam nad nim.
Widząc opróżnione po solankowaniu wanny i bursztyn zapakowany w foliowe worki, nie musiałem nawet pytać o wyniki ostatniej akcji, ale Barbapapa sam się pochwalił:
– Znaleźliśmy gniazdo, synuś. Jakby mi jeszcze wczoraj ktoś przymeldował, że trafimy gniazdo na tych wyciśniętych na ścierkę polach, to bym go śmiechem zaciukał. Sieki ze dwadzieścia kilo, bębna dwanaście, koralówy siedem, a fryców i kloców sto pięćdziesiąt siedem sztuk. Sto pięćdziesiąt siedem! Walniemy jeszcze po stakanie i Trumna was odwiezie na działkę, bo on trzeźwy jak niemowlę. Agat po drodze ci powie, co macie zrobić o świcie.
Wieczór zawsze był mój. Jedynie wtedy miałem możliwość porozmawiać sam ze sobą ludzkim językiem. Przecież wciąż byłem w tej cholernej armii, nawet chwilowo – jak teraz – będąc gdzie indziej, gdy odór nieświeżych skarpet zastępuje słodki zapach maciejki, żelazną pryczę – wygodny tapczan, a ogromną planszę z napisem „Ludowe Wojsko zbrojnym ramieniem Partii” za oknem – kołyszące się malwy. Na działce nie ma iluzji i fałszu, które towarzyszą mi od dwóch prawie lat. Nie przekraczałem przecież radośnie bramy koszar, jak to obwieścił spiker podczas pierwszego przymusowego oglądania dziennika telewizyjnego. Brama otworzyła przede mną labirynt, w którym każdy wybór okazywał się drogą bez wyjścia. To jednak zrozumiałem znacznie później. Wówczas, po tym, jak wartownik po obejrzeniu skierowania z komendy uzupełnień wpuścił mnie na teren jednostki mieszczącej się w byłych koszarach pruskiego pułku huzarów, nie przekraczałem stremowany, ale dumny, bramy koszar, jak to piał spiker. To zadrukowany świstek papieru ciągnął mnie za sobą, szantażując sankcjami prawnymi, z więzieniem włącznie, za niezastosowanie się do zawartych w nim poleceń. Nie przekraczałem bramy, to ona ordynarnie mnie gwałciła, a potem, po dwóch latach, wypluła wespół z całą sforą tych, „którym wojsko uratowało życie”: cwaniaków, nygusów i obrzępałów, zaadoptowanych całkowicie do dorosłego życia. Ta „żelazna lady” w małej mieścinie, ukrytej wśród mazurskich jezior, którą przekroczyłem, wyrzuciła mnie strzałką wskazującą drogę w stronę pomieszczenia, gdzie jak na fabrycznej taśmie szybko uległem transformacji na coś, co wkrótce miało się stać „zbrojnym ramieniem PZPR”. Najpierw zabrano mi książeczkę wojskową, potem zgolono włosy, wepchnięto pod prysznic, kazano zapakować ubranie do papierowego worka, wydano ruskie slipy, czyli bojowe gacie szeregowca, za duży drelich, wykoślawione buty… Gdzieś jeszcze mignął lekarz, ktoś wcisnął mydło, ręcznik, przybory do golenia. Stałem się kotem całą gębą. Od tej chwili brama pełniła naznaczoną sobie rolę – oddzielała dwa światy.
Obudził mnie dźwięk klaksonu. Agat zdążył już zapalić papierosa i pośpiesznie wbijał się w wyjściowy mundur. W samochodzie założyliśmy krawaty i zasznurowaliśmy buty. Trumna ponaglał nas w taki sam sposób, w jaki my ścigaliśmy nasze koty. Była druga, nie za wiele sobie pospaliśmy. Agat głośno zżymał się, że Barbapapa nie pozwolił nam zostać na ranczu.
– Co chcesz, Denaturaty mogą tylko po dwóch robić i nie dłużej niż trzy godziny. Nie ma ich tylu, żeby na działkach przez dobę siedzieli.
– Dobra – przerwał Anzelmowi Agat. – Myśmy spali tylko dwie godziny.
– Ale oni od rana nas pilnowali. Dumał ty, co by z wami się stało, gdyby na ranczo mendy wpadły? A prócz tego Emerson węszy za nami tak, jak my za nim.
– I za to właśnie nam dzisiaj zapłaci – zachichotał Agat.
Emerson jeszcze w zeszłym roku terminował u Artysty, ale pokłócili się przy podziale kasy i poszedł na swoje. Zebrał kilku chłopaków w swoim wieku. Początkowo brali bursztyn koło betonowego ogrodzenia „Siarkopolu”, podłączając kradzione z nowych osiedli mieszkaniowych węże przeciwpożarowe do znajdujących się na terenie zakładu hydrantów. Potem zdobyli gdzieś zalewajkę i pracowali na miejscach należących do Barbapapy.
Trumna zatrzymał auto koło Anzelma stojącego obok trzech rowerów.
– Wiem, gdzie stoją ich czujki. Będziemy mogli podjechać sto metrów od pompy. Szybko, szybko…. – ponaglał.
Obaj z Trumną przypięli milicyjne patki do niebieskich marynarek i włożyli kolejarskie czapki, obciągnięte niebieskim płótnem. W szykującym się przedstawieniu mieli być statystami, ponieważ Emerson ich znał.
– Aha, byłbym zapomniał, weźcie to. – Anzelm wyciągnął z krzaków drewniane atrapy pistoletów maszynowych oraz imitację krótkofalówki, którą Agat zaraz przełożył przez ramię. – Zakryjcie jeszcze dystynkcje na pagonach i czapkach. – Podał nam taśmę klejącą.
Emerson pracował na skraju lasu, jakieś dwieście metrów od bunkra Denaturatów, ale tej pochmurnej i bezwietrznej nocy stukot zalewajki słychać było pewnie aż na Przeróbce.
Pierwszą czujką była dziewucha Emersona. Widząc jakikolwiek samochód, skręcający w kierunku Westerplatte, miała wystrzelić z rakietnicy. Anzelm nie chciał powiedzieć, skąd ma tak dokładne informacje, dodał tylko, że dwie następne czujki patrolują leśny dukt w pobliżu pracującej pompy. Takie ich rozlokowanie świadczyło o tym, że Emerson nie bał się najścia od strony Stogów, gdzie mieścił się dzielnicowy komisariat. Wiedział przecież, komu należy przemówić do łapy, by zagwarantować sobie spokojną noc. Zostawiliśmy rowery kilkaset metrów od duktu i dalej ruszyliśmy pieszo. Anzelm pozostał przy drodze, aby mieć oko na czujki i w odpowiednim momencie zmusić je do zwiewania w pożądanym kierunku. Trumna pilnował skraju lasu, by zapobiec ucieczce ludzi pracujących przy pompie w stronę pozostawionych przez nas rowerów. Po wypatrzeniu miejsca, gdzie odnoszą worki z urobkiem, poczołgaliśmy się na łąkę. Zerwaliśmy się na nogi nie za daleko i nie za blisko od dziury, akurat tam, gdzie trzeba było to zrobić. Karabiny mieliśmy przewieszone przez plecy, żeby któryś z emersonowców nie przestraszył się zbyt mocno i nie został przy dziurze. Chodziło przecież o to, by natychmiast wrzucili czwarty bieg i wiali bez opamiętania.
– Stać, służba graniczna! – wrzasnąłem głośno, by usłyszał mnie Anzelm.
– Obywatelu kapitanie, mamy ich! – Agat równie głośno krzyczał do niby-nadajnika, aby tamtym przypadkiem nie zechciało się pertraktować.
Z naszym pohukiwaniem zlały się słyszalne aż tu, mimo wciąż przecież pracującej pompy, ryki Anzelma i Trumny. Podziałało nadspodziewanie. Jeden z emersonowców rzucił kaszor, drugi worek, który zamierzał właśnie odnieść między drzewa do przemyślnie zamaskowanej skrytki, a sam wódz upuścił sztycę, krzycząc jednocześnie: „W nogi!”. Pobiegliśmy za nimi, by odciąć ich od worków z urobkiem i zapobiec rozdzieleniu się. Mogli przecież ukryć się w pobliżu, spostrzec Anzelma i Trumnę, a wtedy cała mistyfikacja wzięłaby w łeb. Szczęściem dla nas tamci, nim zdążyli się rozbiec, co mogli uczynić, wbiegłszy głębiej w las, natknęli się na swoich kumpli z czujki i pobiegli ich śladem w stronę pirsu rudowego. Utrzymywaliśmy bezpieczną odległość trzydziestu metrów. Zorientowali się zapewne, że goni ich tylko dwóch ludzi, mimo że Agat, wydzierając się do pseudonadajnika, podawał wyimaginowanemu kapitanowi kierunek ich ucieczki. Cienko śpiewalibyśmy, gdyby zdecydowali się nas zaatakować, co dzieląca nas odległość do tej pory skutecznie uniemożliwiała. Bali się broni. Od kwadransa już szarzało, trudno więc było im przycupnąć w jakiejś dziurze. Nagle Emerson obejrzał się. Udałem, że ściągam karabinek. Przyspieszyli. Gdy dzieliło nas od nich dobre sto metrów, zawróciliśmy, wrzeszcząc jeszcze głośniej niż uprzednio. Biegliśmy w stronę rowerów. Na miejscu był już Barbapapa z umocowanym do swego wehikułu dwukołowym wózkiem.
– Siedem, siedem worków, kto by pomyślał! – cieszył się Agat.
– Przestań pieprzyć, bo zapeszysz i znajdziemy w nich sam tartak albo siekę – osadził go Anzelm.
– Akurat! Barbapapa wie, co robi. Jak nie znajdziemy w nich takich kloców jak ostatnio, to możesz mi mówić „kocie”! – odciął się Agat, pokazując znalezioną przy dziurze bryłkę. Ledwie mieściła się w jego dłoni.
Nawet Barbapapa chyba nie liczył na tak obfitą zdobycz, ponieważ na wózku zmieściło się tylko pięć worów, dwa pozostałe Agat z Anzelmem przerzucili przez ramy swoich rowerów. Trumna został, by pozacierać ślady, a nas Barbapapa prowadził twardą ścieżką, na której nie zostawały odciski opon. Siąpił kapuśniaczek. Niebo nam sprzyjało. Kilkaset metrów od tramwajowej pętli zostawiliśmy worki i swoje rekwizyty. Król z Trumną mieli schować cały ten majdan do schronu, który wypatrzyli, będąc jeszcze dziećmi, tuż po wojnie. Nas do swoich tajemnic nie dopuszczali, wiedziałem tylko, że znajduje się on w pobliżu bagna i od wielu już lat służy Barbapapie za magazyn, w którym trzyma sprzęt.
– Późno! Trudno, jedziemy do Izy – zadecydował Anzelm, spojrzawszy na zegarek.
– Kto to? Do wzięcia? – zainteresował się Agat.
– Ty za ciekawy jesteś, chłopak – odburknął Anzelm, zakładając przez plecy rower Trumny.
Poprowadził. Jechaliśmy za nim w znacznej odległości, kryjąc się przed nielicznymi, na szczęście, przechodniami. Wkrótce dotarliśmy na Krakowiec, do stojącego na uboczu małego domku z czerwonej cegły. Zaroślami przekradliśmy się do znajdującej się na ich skraju drewnianej szopy, gdzie wprowadziliśmy rowery. Anzelm zastukał kilka razy w okienko domku od strony podwórka.
– Nie, nie, wejdziemy przez okno – poinstruował kogoś stojącego za firankami.
Dziewczyna, która wpuściła nas do środka, nie miała ochoty na nawiązanie znajomości.
– Ile razy mówił ci Barbapapa, żebyś tu nikogo nie przyprowadzał?
– Pani Izuniu, my tu na chwilę – tłumaczył się grzecznie Anzelm znacznie młodszej od siebie kobiecie. – Ty się nie denerwuj.
– Zróbcie sobie śniadanie i oczyśćcie mundury. – Spojrzała na nas uważnie i tyle ją widzieliśmy.
– Ale ja nie mam – próbował droczyć się odprężony już Anzelm.
Po odpowiedzi dziewczyny poruszaliśmy się na palcach, uczyniliśmy, co nam kazała, i dopiero wtedy odczułem potworne zmęczenie, a zarazem obawę o efekt pracy na szefowej działce.