- promocja
Bramy Aten - ebook
Bramy Aten - ebook
PRAGNIESZ WOLNOŚCI – PRZYGOTUJ SIĘ DO WOJNY.
Pierwszy tom „Ateńczyka” – nowej trylogii autora bestsellerowych powieści o Juliuszu Cezarze z serii „Imperator” oraz Sokoła spartańskiego!
Na równinie pod Maratonem gromadzą się wojownicy...
Pod wodzą Dariusza Wielkiego potężna armia perska przybyła, aby ujarzmić Greków. Na jej drodze stają nieliczne zastępy Ateńczyków, a wśród nich nieustraszony i doświadczony Ksantippos. Przegrana bitwa będzie oznaczać śmierć lub niewolę i ta świadomość sprawia, że jego ostry miecz nabiera dodatkowej mocy, siejąc spustoszenie wśród wrogów.
Ludzie szybko jednak zapominają, że wolność trzeba okupić własną krwią.
Dziesięć lat później Ksantippos bezradnie obserwuje, jak Ateny rozrywają intrygi, spory polityczne i zwalczające się fakcje. I wtedy znów pojawiają się Persowie…W obliczu zagrożenia Ateńczycy wzywają sprzymierzeńców ze Sparty, aby opóźnili marsz Persów w wąskim przesmyku pod Termopilami.
Bramy Aten brawurowo przedstawiają dwie spośród najsławniejszych bitew starożytnego świata oraz losy ludzi, którzy kierowani umiłowaniem wolności popełniają czyny zarówno nikczemne, jak i bohaterskie.
Książka absolutnie doskonała. Podczas lektury nie sposób się powstrzymać od obgryzania paznokci. - „The Times”
Iggulden stanowi klasę sam dla siebie, jeśli chodzi o epicką powieść historyczną. - „Daily Mirror”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-840-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
--------------- ------------- ------------------------------------------------------------------------
archont ἄρχων jeden z dziewięciu najwyższych urzędników ateńskich wybieranych na rok
_epistatai_ ἐπιστάται w falandze drugi szereg, za _protostatai_
epistates ἐπιστάτης przewodniczący zgromadzenia ludowego (eklezji)
falanga Φάλαγξ szyk piechoty ciężkozbrojnej
keleustes κελευστής podający tempo wioślarzom
_protostatai_ πρωτοστάται w falandze pierwszy szereg, przed _epistatai_
strateg στρατηγός dowódca
trierarcha τριήραρχος nawigator triery
--------------- ------------- ------------------------------------------------------------------------
MIEJSCA
------------ -------------- ------------------------------------------------------------
agora Ἀγορά główny plac, rynek, koncentrowało się tam życie polityczne
Areopag Ἄρειος πάγος Skała Aresa, wzgórze w Atenach, na którym obradowały sądy
Eretria Ἔρέτρια miasto na Eubei
Keramejkos Κεραμεικός dzielnica garncarzy w Atenach
Maraton Μαραθών porośnięta koprem równina na wschodnim wybrzeżu Attyki
Plateje Πλάταια miasto w Beocji
Pnyks Πνύξ „mównica”, miejsce obrad ateńskiego zgromadzenia (eklezji)
Salamina Σαλαμίς wyspa w pobliżu Aten
------------ -------------- ------------------------------------------------------------
POSTACI
------------- ------------- ------------------------------------------------------------------------------
Agarysta Ἀγαρίστη żona Ksantypposa
Aryfron Ἀρίφρων najstarszy syn Ksantypposa i Agarysty
Arystydes Ἀριστείδης strateg, archont eponim, którego imieniem nazwano rok 489 p.n.e.
Eleni Ἑλένη córka Ksantypposa i Agarysty (żadne źródła starożytne o niej nie wspominają)
Epikleos Ἔπικλέος przyjaciel Ksantypposa
Filippides Φειδιππίδης posłaniec, który przybiegł z Maratonu do Aten z wieścią o zwycięstwie
Herakles Ἡρακλῆς mityczny heros, słynny ze swojej siły i 12 prac
Kimon Κίμων syn Miltiadesa
Klejstenes Κλεισθένης Ateńczyk, twórca zasad demokracji
Ksantyppos Ξάνθιππος strateg, mąż Agarysty
Kserkses Ξέρξης król Persji
Miltiades Μιλτιάδης przywódca wojskowy, ojciec Kimona
Perykles Περικλῆς syn Ksantypposa i Agarysty
Temistokles Θεμιστοκλῆς archont, którego imieniem nazwano rok 493 p.n.e.
------------- ------------- ------------------------------------------------------------------------------
DODATKOWE POJĘCIA
------------ ------------ --------------------------------
Atena Ἀθηνά bogini mądrości, patronka Aten
eupatrydzi ηὐπατρίδαι właściciele ziemscy
------------ ------------ --------------------------------
DZIESIĘĆ FYL ATEŃSKICH
--------------- -------------
Ajantis Αἰαντίς
Ajgeis Αἰγηΐς
Akamantis Ἀκαμαντίς
Antiochis Ἀντιοχίς
Erechteis Ἐρεχθηΐς
Hippothoontis Ἱπποθοωντίς
Kekropis Κεκροπίς
Leontis Λεοντίς
Ojneis Οἰνηΐς
Pandionis Πανδιονίς
--------------- -------------Prolog
Odurzająca woń górskich kwiatów unosiła się w powietrzu jak zapach perfum albo wrzącego werniksu. Żywe istoty oddychały ciężko nawet w cieniu. W wielu miejscach kozie rogi unosiły się wysoko nad ziemię, ponieważ wypłowiała trawa i nagie skały były zbyt gorące, aby jakiekolwiek stworzenie mogło na nich spocząć. Świerszcze grały w gałęziach sosen, które kiedyś wyrosły spomiędzy skał i wciąż nie zamierzały umierać.
W spokoju tak odwiecznym jak góry i wzgórza dookoła muzyka uniosła się w powietrze niczym cienka nić, przechodząc w zgiełk brzmiący instrumentami i głosami podejmującymi pieśń. Jaszczurki uciekły w popłochu, gdy królewscy artyści i tancerze dotarli do grani, wypełniając przestrzeń dźwiękami cymbałów, piszczałek i bębnów. Kiedy rozległ się krótki rozkaz, znieruchomieli, dysząc, wilgotni od potu.
Sam król na swoim ogierze wystąpił przed szereg i zeskoczył na ziemię z gracją, jakiej nabył już jako młodzieniec. Dariusz rzucił wodze niewolnikowi i wspiął się na wielki płaski głaz, aby popatrzeć na równinę. Z tej wysokości wyraźnie widział rany, jakie zadano ziemi, pozostałości po wojnie i płomieniach. Zmarszczył czoło, poruszony zarówno oddaleniem, jak i bliskością przeszłości. W tym samym miejscu stał trzydzieści lat wcześniej. W tej chwili wydawało mu się, że może zrobić krok i znów się tam znaleźć, z ojcem u boku i z całym życiem przed sobą.
Tam, gdzie kiedyś stało miasto Sardes, teraz znajdowały się ruiny. Ogień wypalił się dawno temu, lecz Dariusz miał wrażenie, że w silniejszych podmuchach wiatru wciąż unosi się swąd zwęglonego drewna i cegieł albo też perfum, albo zgnilizny. Z daleka widział wśród ruin ludzi. Powietrze było tak czyste, że dostrzegał nawet cienkie smugi dymu i jasne iskry nad paleniskami. Bez wątpienia część to mieszkańcy, którzy stamtąd uciekli, po czym wrócili, kiedy ustała pożoga, a część zjawiła się wyłącznie po to, żeby splądrować szczątki, znaleźć wśród nich bryłki złota ze stopionych monet.
Stos pogrzebowy uczyniony z całego miasta nie mógł być mały. Tego dnia, spoglądając w dal z wysokich gór, trudno było sobie wyobrazić, jak ogień trawi ulice, parki i zabudowania. Dariusz zauważył, że wieże strażnicze, które strzegły kiedyś murów miasta, zawaliły się i przeobraziły w żałosne sterty kamieni. Ale szerokie ulice wiodące od murów wciąż były wyraźnie zaznaczone. Stopy żyjących tu ludzi naniosły na nie popiół i sadzę, pozostawiając wyraźne ciemne ślady, podobne do grubych żył na wysuszonym ramieniu starego człowieka. Król wiedział, że powoli, lecz nieuchronnie wkroczy tam zaraza. Ci, którzy przetrwali, pozbawienia przywództwa w ogóle nie interesowali się ciałami zmarłych. Muchy chodziły po ludzkich zwłokach, które żywi mijali przyśpieszonym krokiem, nie chcąc na nie patrzeć choćby przez chwilę.
Wielki król na tę myśl ani się nie skrzywił, ani nie pokręcił głową. Często widywał śmierć. Wiedział, że jego robotnicy będą musieli najpierw zakopać zmarłych w płytkich grobach poza murami miasta i dopiero wtedy będzie można przystąpić do jego odbudowy.
Dariusz w końcu się odwrócił, chcąc uwzględnić w przemyśleniach swojego syna. Kserkses, w pewnym oddaleniu od czoła pochodu, siedział ze skrzyżowanymi nogami na grzbiecie młodego słonia. Był czymś zajęty, zapewne zabawą z jednym ze swoich zwierząt. Kserkses zawsze potrafił znaleźć jakieś stworzenie, które szkolił i z którym się bawił. Ostatnio był to świerszcz, a wcześniej mała niebieska jaszczurka, która najpierw chwytała jedzenie w pazurki i dopiero potem je pochłaniała. Wielki król nigdy nie odczuwał potrzeby, aby się oddawać takim rozrywkom. Martwił się, że chłopiec niedostatecznie się interesuje życiem imperium, które ma odziedziczyć. Ciężko westchnął. Bezustanne troski to codzienność każdego ojca.
Królewski orszak zatrzymał się na jego znak. Na twarzach ludzi, którzy od wczesnego poranka wspinali się na wysoką górę, pojawiła się ulga. Za królem stało ramię w ramię sześćdziesiąt tysięcy mężczyzn, zajmując szlak tak długi, że ostatniego z nich Dariusz nie mógł dostrzec. Przybył tutaj gotowy na wojnę, ale napotkał jedynie zgliszcza.
Przed nim odpoczywały drżące ze zmęczenia tancerki. W czasie porannej wędrówki jedna upadła na ziemię. Najpierw trzęsła się jak w delirium, a potem piszczała i wrzeszczała wniebogłosy, kiedy przetaczały się nad nią wozy i deptali ją ludzie. Jedynie słonie omijały nieszczęsną; były wybredne i zawsze starannie wybierały, co zmiażdżyć ciężkimi łapami.
Dariusz wiedział, że nie będzie musiał kierować do swojego wezyra nawet jednego słowa. Ponure, lekko zaczerwienione oblicze Aszara wystarczająco dobitnie świadczyło o jego wstydzie. Tego wieczoru opiekunka tancerek na pewno zostanie wychłostana, a później prawdopodobnie przywiązana do drzewa i po prostu pozostawiona lwom albo wilkom na pożarcie. Wszystkie tancerki, które będą świadkami jej losu, aż za dobrze pojmą, że w podzięce za wyróżnienie, jakie spotkało je ze strony króla, nie mogą przecież przynosić mu ujmy.
Dariusz nie był już energicznym młodym wojownikiem. Zastanawiając się, jak zejść ze skały, z trudem powściągnął grymas wywołany kłuciem w biodrach i w krzyżu. Dawno temu po prostu zeskoczyłby na ziemię, zadowolony ze swojej sprawności i siły. Teraz po prostu czekał. Na swoje szczęście słudzy znali słabości władcy. Pod głaz podstawiono schodki. Dariusz zszedł po nich sztywny jak kij, z wyrazem błogiego spokoju na twarzy.
Kserkses patrzył czujnie, jak ojciec się do niego zbliża, i zastanawiał się, czy nie zostanie ukarany za coś, co jedynie król mógł zauważyć i źle odebrać. Siedzący na grubym jedwabnym kobiercu chłopiec miał na nogach sandały i przyodziany był tylko w skórzaną spódniczkę nabijaną złotymi ćwiekami. Z nagą klatką piersiową stanowił żywe przypomnienie tego, jak wygląda królewska młodość, a takie przypomnienie mogło pogorszyć ponury nastrój jego ojca.
Słudzy rozsypali suszoną lawendę i mirt na piaszczystą ścieżkę, po której kroczył wielki król. Konieczność uniesienia wzroku była zniewagą dla władcy, Kserkses jednak sprawiał wrażenie, jakby zastygł wysoko na grzbiecie słonia. Ogromny słoń skręcił głową, aby spojrzeć na mężczyznę, który podchodził do niego z boku. Zarówno chłopiec, jak i zwierzę byli w wieku, w którym śmiałość przeważa nad posłuszeństwem. Dariusz krótkim gestem odprawił służących, którzy zasypywali ścieżkę wonnymi ziołami. Podreptali na skraj jego pola widzenia, gotowi w każdej chwili ponownie rzucać wonności pod nogi człowieka, który włada światem.
– Zejdź stamtąd, Kserksesie – powiedział spokojnie.
Jego syn skinął głową i uniósł rękę tak, żeby słoń mógł ją zobaczyć. Trąba wykonała wdzięczny ruch w jego kierunku i Kserkses rozsiadł się na niej, a po chwili zwierzę bardzo łagodnie postawiło go na ziemi. Chłopiec wydawał się dumny z tego pokazu. Dariusz nie zareagował jednak na sztuczkę, która na pewno wzbudziłaby entuzjazm na zatłoczonym miejskim rynku albo w innym zgromadzeniu prostych ludzi. Objął syna ramieniem i poprowadził go na miejsce, w którym powinien on stać i czekać na ojca. Położył rękę na głazie i poczuł jego ciepło.
– Widzisz to miasto? – zapytał. – Ciemne, zasypane popiołem?
Kserkses, chcąc dać ojcu do zrozumienia, że intensywnie wpatruje się w dal, dopiero po chwili pokiwał głową, wciąż obojętny wobec królewskiego majestatu. Dariusz był dumny z tego młodego człowieka, który wkrótce pójdzie w jego ślady, jeśli tylko Ahura Mazda, Pan Mądrości, na to pozwoli. Nie należało być zbyt pewnym przyszłości, wyrażać tej pewności głośno ani nawet w najbardziej skrytych myślach. Bóg Światła i tak wszystko słyszał.
– Oto Sardes, stolica tego regionu – powiedział. – Właściwie dawna stolica. Miasto zostało najechane przez wroga i spalone wraz z wielką świątynią, która stała tu przez dwa tysiące lat. To dlatego przyprowadziłem tutaj tak wielu żołnierzy, Kserksesie. Poczynając od jutra, każdy dom i każdą świątynię rozbierzemy do fundamentów. A potem odbudujemy całe miasto.
– Któż się ośmielił zaatakować jedno z naszych miast? – zapytał Kserkses.
– Ateńczycy, obywatele Eretrii – odpowiedział mu ojciec. – Grecy. Myślałem… Dziesięć lat temu przysłali tutaj delegatów, prosząc o przyjaźń. Sądziłem, że zgodzili się zostać jednym z moich ukochanych poddanych ludów. Mojemu zarządcy podarowali ziemię i wodę i wrócili do domu przez morze. Przyznam, że później prawie o nich nie myślałem. – Król się uśmiechnął i spróbował zmierzwić włosy synowi. Powściągnął urazę, kiedy ten się od niego odsunął. – To jest skraj świata, Kserksesie. Morze znajduje się w odległości niecałych dwóch dni drogi stąd, a za nim leży ziemia, która nigdy nie zaznała błogosławieństwa naszych praw ani obecności naszych żołnierzy. – Wyciągniętą ręką objął równinę. – Władam tutaj wszystkim, od targów, na których handluje się niewolnikami, po kopalnie złota. Należą do mnie każdy dzban i puchar, każda moneta, każde dziecko i każdy promień światła. Jesteśmy jednak daleko od cywilizacji, od centrum naszych ziem. Zapewne byłem wobec tych ludzi zbyt łagodny, zbyt łatwo im wybaczyłem. Bywam łatwowierny. Zawsze to było moją słabością. – Zauważył, że syn niepewnie przestępuje z nogi na nogę, i uśmiechnął się. – Nikt nie może powiedzieć, że nie mam honoru, Kserksesie. Rozumiesz? Jeśli dam komuś słowo, dotrzymuję go, nawet gdy świat wokół mnie wali się w gruzy. Jeżeli wybaczam wrogowi i przyjmuję go jak własne dziecko w swoim domu, może być pewien, że nie zazna już z mojej strony żadnej złości. Wiedzą o tym nawet Grecy. Och, mogą krzyczeć i walczyć, ale dla prawdziwych mężczyzn, którzy pragną odłożyć na bok dumę i w geście dobrej woli zaofiarować mi ziemię oraz wodę, zawsze będę miłościwym bogiem.
– Ale dlaczego? Dlaczego postanowiłeś wybaczyć ludziom, którzy uczynili tę straszną rzecz, spalili Sardes?
Dariusz pochylił się nad synem. Chociaż stu służących i niewolników czekało na jego najdrobniejsze skinienie, chociaż dwie nagie kobiety o oczach czarnych jak węgle obserwowały ich z osłoniętej lektyki, którą niósł na grzbiecie jego słoń, on był w tej chwili sam ze swoim następcą.
– Mówię teraz jako król, Kserksesie. Wysłuchaj mnie. Nigdy nie złamałem danego słowa, ponieważ kiedy ktoś staje w polu przeciwko moim armiom, chcę, żeby ze strachem patrzył na swoich chwilowych sprzymierzeńców, zastanawiając się, czy go nie opuszczą w trakcie zaciętej bitwy. Pragnę, żeby wiedział z taką pewnością, z jaką zna swoje imię, że jeśli mi się podda, jeżeli poczuje w ustach piasek, lecz zaoferuje mi wodę w złożonych dłoniach, do końca świata będę go szanował jako sojusznika, porzuciwszy urazę i chęć zemsty. Ponieważ będzie on żywym przykładem mojej łaski. Rozumiesz?
Kserkses nieznacznie pokręcił głową. Zamknął oczy, gdyż wiatr wiał mu prosto w twarz, chłodząc powietrze, które przez cały dzień było nieznośnie gorące. W tym momencie ciszy i spokoju nagle to pojął. Jego oczy się otworzyły, a król Dariusz obdarzył syna szerokim uśmiechem, ujrzawszy w nich błysk zrozumienia.
– Zaufanie, jakim cię obdarzają, ich osłabia – powiedział Kserkses głosem, w którym pobrzmiewała zaduma. – Oznacza to, że na nasz widok brat może stanąć przeciwko bratu, a przyjaciel przeciwko przyjacielowi. Ale jakie są tego koszty, ojcze? Koszty dla twojego honoru. Rezygnujesz z zemsty, czyż to nie jest zbyt wysoka cena?
– Nie. W moim imperium żyje czterdzieści ludów. Zamieszkują Medię, Asyrię, Lidię, Indie i niczym srebrzyste ryby w oceanie są pod jednym względem tacy sami: wszyscy są poddanymi mojego tronu, mojej korony. Gdybym był oszustem, kłamcą, walczyliby ze mną znacznie hardziej. A tymczasem ich przywódcy otrzymują ode mnie pałace i ziemie. Gdy nastają spokojne czasy, zapewne się zastanawiają, czy w ogóle zostali podbici.
– Pokonałeś ich bez wątpienia – rzekł Kserkses.
Jego ojciec pokiwał głową.
– Tak. I podobnie się stanie z tymi miastami, z tym „związkiem jońskim”. Oni spoglądają raczej ku swoim greckim przodkom niż w naszą stronę. Zapewne wydaje im się, że przebywam zbyt daleko, aby dbać o to, co robią na skraju zachodnich mórz. Zdradzili, zwrócili się po pomoc do Aten, a te pachołki przysłały z Eretrii okręty oraz swoich hoplitów, aby splądrowali wybrzeże, mordowali i terroryzowali ludy, które należą do mnie. Mówią teraz o zrzucaniu jarzma, które na nich nałożyłem, o „zniewadze”, jaką jest dla nich nasze władanie. – Król się roześmiał, lecz w jego śmiechu nie było wesołości, a pochmurne oczy pozostawały ukryte za rzęsami. – Niszcząc nasz garnizon, Grecy podpalili trzcinowe dachy domów w Sardes. Ogień roznosił się szybko jak wiatr, aż pochłonął wszystko, nawet świątynię Kybele, Wielkiej Matki. Trudno to wybaczyć.
Król przez długi czas stał w milczeniu, wpatrując się w przestrzeń. Syn nie ośmielił się przerwać jego rozmyślań ani nie zaprotestował, kiedy ojciec ponownie położył dłoń na jego ramieniu.
– Szybko zaprowadzę porządek. Armie, które idą za mną, wkroczą do wszystkich miast związku jońskiego i wymierzą sprawiedliwość w takiej formie, jaką uznam za stosowną. Moi żołnierze odrąbią ręce mężczyznom, aby już nigdy więcej nie chwycili za włócznie czy miecze. Najpiękniejsze dzieci znajdą drogę na nasze targi niewolników. Starców wrzucimy w ogień. Czasami myślę, że to wręcz łaska dla tych, dla których życie byłoby brzemieniem. Widzisz? Nawet w rozpalonym piecu mojej złości można znaleźć mądrość. Nie jestem tyranem, Kserksesie. Ale kiedy ruszam w drogę, góry drżą w swych posadach, a ziemia trzęsie się bardziej niż pod stopami tysiąca innych królów. Zaznasz tego uczucia, synu, kiedy opuszczę ten świat. Wszyscy ludzie są czyimiś niewolnikami, a wszyscy królowie są naszymi niewolnikami.
Na dźwięk tych słów twarz Kserksesa rozjaśniła się radością. Chłopak lewą ręką dotknął palców spoczywających na jego nagim ramieniu. Mądrość jego ojca pozwoliła zbudować imperium nadzwyczaj bogate i potężne. Król miał rację, że kłania mu się cały świat. Kserkses był przekonany, że nawet deszcz posłuchałby jego rozkazu, gdyby król zażyczył sobie, żeby natychmiast spadł na ziemię.
– I co z tymi Grekami, ojcze?
– Odpłynęli na swoich okrętach jak niewinne dzieciątka, lecz przedtem zmasakrowali moje garnizony. Są przekonani, że zrealizowali swoją misję. Ale się mylą! To dopiero początek! Jeszcze wyjdę im naprzeciw i spotkam się z nimi, kiedy tylko skończę to, co muszę zrobić tutaj.
Król zerknął przez ramię na szeregi żołnierzy swojej osobistej straży ubranych w białe płaszcze. Upał musiał im straszliwie doskwierać, stali jednak w bezruchu i w absolutnej ciszy, jakby wykuto ich w kamieniu. Ich dowódca wystąpił naprzód, padł przed królem na twarz i leżał na ziemi, osłaniając oczy dłońmi, jakby oślepiał go królewski majestat. Kiedy wstał, piasek oblepiał naoliwione elementy jego rynsztunku, przez co żołnierz wyglądał, jakby uczestniczył w bitwie. Dariusz uznał to za wspaniały omen.
– Podaj mi mój łuk, Datysie.
Broń została natychmiast wydobyta ze skrzyni i przygotowana do oddania strzału. Król przez chwilę czekał z wyciągniętymi rękami, następnie zważył ją w dłoniach. Łuk był niemal tak wysoki jak jego właściciel, błyszczał od oliwy, a promienie słońca odbijały się od złotych uchwytów.
– Strzała – rzucił Dariusz. Wziął do ręki jedną ze strzał i umieścił ją na cięciwie z wprawą kogoś, kto strzelanie z łuku ćwiczy codziennie od dzieciństwa. Mięśnie jego ramion, barków i klatki piersiowej się napięły i wypuścił strzałę. Spadła na ziemię po długim czasie, tam, gdzie zbocze góry przechodziło w równinę. – Posyłam tę strzałę jako obietnicę. – Kserkses usłyszał ciche słowa ojca. – Ahuro, pozwól mi ukarać Ateńczyków tak, jak na to zasługują.
Dariusz oddał łuk wodzowi i zgiętym palcem przywołał do siebie niewolnika, którego zadaniem było podawanie królowi kielicha z winem. Chociaż smukły mężczyzna służył mu przez dwadzieścia lat swojego życia i na złotym dworze zyskał pewien autorytet, bez wahania padł plackiem na ziemię, wyczuwając zły nastrój swojego pana.
– Miszarze, od dzisiaj stawiam przed tobą nowe zadanie. Wstań teraz i go wysłuchaj.
Eunuch podniósł się płynnym ruchem i stanął z opuszczonymi oczami przed uważnie wpatrującymi się w niego ojcem i synem. Jego jedwabna szata niezbyt dobrze zniosła spotkanie z piaszczystym gruntem. Kserkses się skrzywił, ujrzawszy na niej plamy potu. Dla niechlujstwa nie było żadnego wytłumaczenia, zwłaszcza że całe zastępy niewolników czekały w pogotowiu, aby mężczyznę kąpać i zmieniać mu szaty tyle razy w ciągu dnia, ile tylko by zechciał. Jeśli Miszar był mężczyzną. Pewnego razu Kserkses kazał gwardzistom go przytrzymać, aby obejrzeć jego starą ranę i pomarszczony worek mosznowy, ciemny, jakby ktoś go obtłukł. Eunuch płakał wtedy jak kobieta. Byłoby jednak dziwne, gdyby niewolnik, który przecież rozumiał, że jego życie nie należy do niego, zachował chociaż odrobinę godności – w końcu godność była tak samo własnością jego panów jak praca jego rąk! Kserkses uważał, że ojciec daje niektórym swoim służącym zbyt wiele wolności, może dlatego, że towarzyszyli mu przez długi czas. On sam nie popełni tego błędu, kiedy nadejdzie jego pora. Uśmiechnął się do tej myśli.
– Miszarze – kontynuował król – będziesz podchodził do mnie każdego wieczoru, kiedy zasiądę do posiłku. Zakłócisz mój spokój bez obawy, że zostaniesz ukarany. I wypowiesz te słowa: „Panie, pamiętaj o Ateńczykach”. Zrozumiałeś?
Niewolnik próbował skinąć głową, chociaż drżał tak mocno, że Kserkses gotów był uznać go za chorego. Miszar również widział czarne ruiny Sardes. Nie wiedział jednak, jak król zareaguje na widok zgliszczy. Na jego jasnym czole pojawiły się krople potu i spłynęły ku kącikom umalowanych ust.
– Ja… tak… rozumiem, Wasza Wysokość. Stanie się, jak rozkazałeś.
– W rzecz samej. Jeśli o tym zapomnisz, wyrwę ci z tej ślicznej buzi język, który jest przecież moją własnością. A teraz odejdź i znajdź dla siebie świeże jedwabie. Te, które masz na sobie, nadają się tylko do spalenia.
Eunuch skinął głową i odszedł, nisko pochylony. Kserkses popatrzył na ojca z wyczekiwaniem, widząc w nim groźnego wilka, pogromcę wszystkich nacji.
– A więc, synu – odezwał się król – nie zapomnę o długu, jaki mam wobec Greków. Nie spocznę, dopóki nie spłacę go tysiąckrotnie. To mali ludzie, rozproszeni w wielu miejscach. Kupię od Fenicjan okręty i wyślę przeciwko Grekom część spośród moich leniwych zachodnich garnizonów. Gnieździ się w nich zbyt wielu pałacowych dowódców, Kserksesie, otyłych i ociężałych, wiodących łatwe życie. Mała kampania wyjdzie im na dobre. Być może zobaczę, jak moi Nieśmiertelni radzą sobie na otwartym morzu. Będę się dobrze bawił, chociażby oglądając Datysa zwracającego śniadanie przez burtę! – Roześmiał się ze swojego dowcipu, a jego ponury nastrój nagle prysnął. Popatrzył na syna, który zdołał wytrzymać jego wzrok. – Każ przygotować swojego konia. Kiedy znajdziemy się na równinie, chcę cię widzieć między zwiadowcami.
– Wolałbym…
– Ten widok sprawi mi radość, Kserksesie – dodał Dariusz łagodnie.
Chłopiec natychmiast skinął głową.
– Doskonale.
Ustaliwszy to, król się uśmiechnął.
– Dobrze. Ludzie powinni widzieć, jak dosiadasz konia. Kiedy zajdzie słońce, chcę zobaczyć, jak ucztujesz razem z dowódcami. Moi wodzowie i ja poczynimy plany ukarania jońskich miast, które już dygoczą ze strachu przed nami.
Chłopak jeszcze raz pokiwał głową. Miał nadzieję, że zachowa trochę czasu dla siebie, że nie będzie musiał wysłuchiwać poleceń ojca, dopóki wreszcie nie położy się spać. Wiedział jednak, że w końcu doczeka się nagrody za swoje posłuszeństwo. Chociaż nie potrafił sobie wyobrazić świata bez ukochanego ojca, zdawał sobie sprawę, że pewnego dnia to on zostanie władcą imperium. Zostanie królem, który zawróci chmury na niebie i przyćmi słońce, a swoimi czynami sprawi, że w imperium wspomnienie o jego ojcu zblaknie. Ta perspektywa poprawiała mu nastrój.1
Ksantyppos stał spokojnie, oddychając przez nos i półgłosem wydając rozkazy niewolnikom, którzy pracowali wokół niego. Trzej mężczyźni odpowiadali tylko lekkimi skinieniami głów, skoncentrowani na swoim zadaniu. Wszyscy od dzieciństwa służyli rodzinie jego żony. Nawiedziła go myśl, że Spartanin posiada aż siedmiu niewolników, których zadaniem jest przygotowanie go na wojnę. Pewnie Ateńczycy są bardziej wydajni i oszczędni. Ksantyppos ani się nie uśmiechnął, ani nie wypowiedział tej myśli na głos. Niecierpliwił się. Miał trzydzieści osiem lat i dobrze wiedział, że dzisiaj może umrzeć.
Nie słyszał już zgiełku panującego w mieście, wątpił jednak, by atmosfera się uspokoiła. Dom jego żony był wielki, to była prawdziwa posiadłość z gajami oliwnymi i figowymi. Dziedziniec, gdzie Ksantyppos kompletował uzbrojenie, znajdował się w samym jej środku, daleko od murów zewnętrznych, których nie powstydziłaby się żadna twierdza. Kolumny z białego kamienia wytyczały granice przestrzeni, nad którą górowało błękitne niebo. Panował tutaj spokój, wszelki tumult i strach przed wojną wydawały się bardzo odległe. Spokojne serce posiadłości otaczały pomieszczenia położone na dwóch piętrach. Brama w zewnętrznym murze otwierała się na drogę do Eleuzis, na północny zachód od Aten.
Ksantypposa zbudziły dzisiaj krzyki, które rozległy się w ciemnościach na długo przed wschodem słońca. Z domu pchnięto posłańców na agorę, gdzie stały brązowe posągi bohaterów reprezentujących dziesięć ateńskich fyl. Członkowie areopagu ułożyli pod postumentami zwoje cienkiego papirusu. Niewolnicy stali z pochodniami, służąc pełgającym światłem każdemu, kto go potrzebował. Wezwano każdą fylę, wiadomości dotarły do każdego demu w mieście i okolicach. Nadciągało to, co w Ateńczykach budziło przerażenie.
Ksantyppos odchrząknął, gdy niewolnicy nakładali mu nagolenice. Dopasowane do kształtu jego nóg, nie wymagały podtrzymujących pasków ani rzemieni; tkwiły na miejscu dzięki naturalnej sprężystości metalu. Lśniły, jakby wykonano je ze złota, nabłyszczone tą samą świętą oliwą, którą wtarto już mu w kończyny.
– Poczekajcie – powiedział.
Niewolnicy się cofnęli, a on wykonał wypad do przodu, imitując ruchy z pola walki. Nagolenice dobrze się trzymały i skinął głową. Gdy znów się wyprostował, jeden z niewolników stanął za nim, żeby odpowiednio ułożyć spódniczkę z białego płótna. Uda musiały pozostać odkryte. Jedną sprawą było bieganie i ćwiczenie nago w gorące letnie dni, a inną udział w walce. Ksantyppos nauczył się od ojca, jak bardzo użyteczny może być kawałek materiału, kiedy oczy zalewa pot lub krew.
Wciąż z nagim torsem zmierzył wzrokiem napierśnik, który mu pokazano. Jego wewnętrzna warstwa wykonana była z rozjaśnionego płótna, grubego i mocnego. Zewnętrzną stronę pokrywały duże, ciężkie łuski z brązu. Wiedział, że kiedy wymaszeruje z Aten, będzie je czuł przy każdym kroku. Lecz pomimo sporego ciężaru i niebotycznej ceny napierśnik był jego drugą, wojenną skórą. Część strategów wolała nosić po prostu twarde płyty z brązu lub ze skóry. On nie lubił jednak związanych z tym ograniczeń. Widział już mężczyzn, którzy nie byli w stanie zasznurować sandałów, nie zdjąwszy wcześniej takiego napierśnika, bezradnych wtedy jak ryby wyrzucone na brzeg. Łuski pozwalały na bardziej elastyczne ruchy. Podobnie jak nagolenice, napierśnik dopasował dla niego najlepszy mistrz kowalski. Poza tym brąz był ciepłym metalem, miłym w dotyku. Lubił go czuć.
Znowu pokiwał głową i mruknął coś pod nosem, kiedy wkładano mu zbroję. Przytrzymywały ją dwa rzemienie przerzucone przez ramiona i popręg wokół pasa. Mniejsze skrzydła zwisały nad kroczem, chroniąc grube żyły udowe. Kiedy Ksantyppos wznosił miecz, wróg mógł dojrzeć tylko nagolenice z brązu, okrągłą tarczę i hełm – człowiek wydawał się w pełni zakuty w metal o złotej barwie. To uspokajało Ksantypposa jako żołnierza. Jego ręce powinny mieć zupełną swobodę ruchów, więc na wszelki wypadek kilkakrotnie zacisnął i rozluźnił pięści, po czym zrobił szeroki wymach ramionami, aby się co do tego upewnić.
Jego nabijane ćwiekami sandały starannie zawiązano, a on sam założył przepaskę na czoło. Miękki materiał miał zbierać spływający pot i łagodził nacisk hełmu na czaszkę. Serce zabiło mu szybciej, kiedy inni niewolnicy przynieśli broń i resztę wyposażenia hoplity. Nie zakupiła ich dla niego bogata rodzina jego żony, Alkmeonidzi, których korzenie sięgały czasu przygód opisywanych przez Homera w _Iliadzie_. Nie, sprzęt nosił ślady wielu lat używania, widoczne były na nim rysy, wgniecenia, a na części nosowej hełmu nawet ślady napraw. Każda część jego zbrojnego wyposażenia kiedyś uratowała mu życie. Ksantyppos popatrzył na tę kolekcję z dumą i czułością jak człowiek, który ma ochotę pogłaskać ulubionego psa.
– Gdzie moja tarcza? – zapytał.
Okrągłego hoplonu jeszcze mu nie przyniesiono. Niewolnicy spojrzeli na najstarszego pośród nich, od niego oczekując odpowiedzi. Manias najpierw skłonił głowę, a potem odezwał się głosem znacznie poważniejszym niż przez cały dzisiejszy dzień:
– Pani zapragnęła ci ją zademonstrować.
– Rozumiem. Agarysta kazała ją odmalować.
Choć słowa Ksantypposa nie zabrzmiały jak pytanie, Manias skłonił głowę jeszcze niżej i zaczerwienił się pod zimnym spojrzeniem pana. Jako niewolnik służył w posiadłości Alkmeonidów na różnych stanowiskach od dnia, w którym pani pojawiła się na świecie. Bezgranicznie oddany Agaryście, był jedynym, który nosił ją na ramionach, kiedy była małą dziewczynką. W tej chwili jednak nie miało znaczenia, jak różnią się pozycje obu mężczyzn w tym domu. Istotna była wiadomość, jaką Manias przekazał swojemu panu, nie używając słów.
Ksantyppos milczał; ogarnęła go tak wielka złość, że świadomi jej niewolnicy stali z niepewnymi minami, kiedy oglądał włócznię, szukając na drzewcu zadrapań. Gdy nie znalazł żadnego, pod wpływem impulsu machnął na nich ręką, żeby się odsunęli, po czym błyskawicznie zakręcił bronią nad głową, aż powietrze ostro zaświszczało. O połowę wyższa od Ksantypposa włócznia była doskonale wyważona, zakończona brązowym grotem, który młodzi efebowie nazywali zabójczą jaszczurką. Długie drzewce z macedońskiego jesionu doskonale leżało w ręku. Broń była pieczołowicie wykonana, owoc wytrwałej pracy najlepszych rzemieślników. Ksantyppos już zabijał tą włócznią. Dobrze się czuł, znowu trzymając ją w rękach.
Przesunął dłonią po pióropuszu z końskiego włosia przy hełmie. Nie było w nim nawet pyłku, gęste włosie było nowe i starannie przycięte. Zadowolony położył hełm u stóp i wyciągnął z pochwy miecz. Sprawdził, czy na ostrzu nie ma jakichś niedoskonałości. W pewnych sprawach nie można ufać niewolnikom, nawet najbardziej doświadczonym. O miecz doskonale dbano, odkąd ostatnio posłużył się nim w imieniu miasta. On także lśnił od oliwy, nie nosił najmniejszego śladu rdzy. Po chwili pochwę z mieczem i pas zapięto i Ksantyppos w pełnej zbroi poczuł się znacznie cięższy.
Z ocienionego perystylu otaczającego dziedziniec omiatany promieniami słońca wyszła Agarysta. Choć szczupła i drobna, dobrze radziła sobie z tarczą – najcięższym i najważniejszym elementem wojennego wyposażenia męża. Brązowy hoplon przykryty był białym materiałem. Ksantyppos domyślał się, co się pod nim kryje.
– Zostawcie nas – szepnęła kobieta do niewolników.
Natychmiast zniknęli w mrocznych zakamarkach. Nigdy się jej nie sprzeciwiali. Ten dom należał do niej, a wcześniej do jej ojca. Jej wuj, Klejstenes, zwykł stawać w tym samym miejscu, w którym teraz znajdował się Ksantyppos. To on przywrócił demokrację w Atenach, wybrał nazwy dla ich dziesięciu fyl. Agarysta pochodziła ze sławnej rodziny, a jej mąż czasami czuł na barkach związany z tym ciężar, wiedział jednak, że pokochała go szczerze już jako młodziutka dziewczyna. Związała się z nim w zielonej wiośnie swojego życia. Wzięli ślub, kiedy ona miała szesnaście lat, a on trzydzieści. Od tego dnia minęło osiem lat i w tym czasie awanse Ksantypposa w dużej mierze wynikały z poparcia jej rodziny. Lecz Agarysta, poślubiając dojrzałego mężczyznę, sama dopiero rozkwitała i wciąż bała się jego niezadowolenia. Wiedział, że jednym gniewnym słowem może ją doprowadzić do łez. Także teraz w jej ruchach dało się wyczuć obawę, wręcz przerażenie, że mężowi może się nie spodobać to, co uczyniła.
– Zatem pokaż mi ją – powiedział.
Trzymał włócznię w prawej ręce, a w stronę żony wyciągnął lewą dłoń z rozpostartymi palcami.
W milczeniu, zagryzając dolną wargę, Agarysta pozwoliła tkaninie opaść na posadzkę.
Gdy tylko Ksantyppos usłyszał, że żona przemalowała jego tarczę, spodziewał się ujrzeć na niej jakiś motyw z lwem. Koszmary, w których występował lew, dręczyły bowiem Agarystę od lat, zakłócając jej noce. Dziesiątki razy opowiadała mu ich szczegóły. W jego odczuciu na pewno nie miały znamion przepowiedni. Za każdym razem słuchał jej cierpliwie, a później ją uspokajał, lecz nie sądził, aby bogowie chcieli przekazać jego młodziutkiej i niedoświadczonej żonie prawdziwą wizję przyszłości. Uważał, że koszmary w jej głowie powstają z troski o niego albo o dzieci. Nie był jednak w stanie opanować dreszczu, który przebiegł mu po grzbiecie, kiedy zobaczył, że na tarczy nie ma już starego wzoru. Do tej pory wymalowane oko wpatrywało się w każdego wroga, z którym walczył, ale teraz go nie było, a tarcza sprawiała wrażenie ślepej.
– Jest przepiękna – powiedział.
– Podoba ci się? Naprawdę? – Agarysta popatrzyła mężowi prosto w oczy. – Nie. Wcale ci się nie podoba.
– Jest bardzo piękna – powtórzył całkiem szczerze.
W rzeczy samej artysta naprawdę się postarał. Lew jakby chciał wyskoczyć z tarczy, jego głowa, obnażone kły i widoczna wściekłość mogły budzić przerażenie. Wizerunek był niemal doskonały, lecz Ksantyppos wolałby widzieć na swojej tarczy dawne szeroko otwarte oko, równie czujne w walce jak on sam.
– We śnie urodziłam lwa – odezwała się Agarysta, chcąc strumieniem słów przerwać ciszę. – Początkowo myślałam, że lwem będzie moje dziecko. Bo skoro byłam brzemienna, jakież inne znaczenie mógł mieć mój sen? Ale kiedy popatrzyłam na twoją tarczę, pomyślałam… że może to ty masz być tym lwem? Chyba mogę się przyczynić do tego, że mój Ksan zostanie lwem Aten?
– Dzisiaj nie mogę ci powiedzieć, która interpretacja jest prawdziwa – odparł.
Rozmowa wymagała od niego więcej skupienia, niżby chciał jej poświęcić. Wobec czekającej go bitwy, trzymając w rękach broń, potrzebował spokoju, koncentracji i ciszy. Tymczasem Agarysta zarzucała go słowami, rozbijając tę zimną nieustępliwość, którą pragnął w sobie utrzymać. Sytuacja go krępowała.
W zasięgu wzroku nie miał niewolników, chociaż wiedział, że się pojawią, kiedy tylko ich zawoła.
– Agarysto… to, co nastąpi dzisiaj…
– Ach! Dzieci! Muszę je przyprowadzić, żeby cię pożegnały.
– Nie…
Ona jednak już zniknęła; zrobiła ledwie kilka kroków i został sam pod błękitnym niebem, w jaskrawych promieniach słońca, które unosiło się ponad horyzont. Nagle nabrał ochoty, aby jak najszybciej stąd odejść. Już miał opuścić dziedziniec, gdy usłyszał głosy dzieci. To one sprawiły, że zatrzymał się w pół kroku, jakby natrafił na zaporę z cierni.
Jego syn, Aryfron, miał siedem lat, a postępująca za nim siostra, Eleni, sześć. Szli w kierunku ojca jak dwie gąski, z podziwem patrząc, jak błyszczy oliwą i złotem niczym bóg. Agarysta trzymała za rękę najmłodszego, pięcioletniego synka, który wydawał się bliski łez.
Ksantyppos odłożył włócznię i przyklęknął.
– Podejdźcie do mnie, moje maleństwa. Ty także, Peryklesie, nie bój się. Chodźcie do mnie.
Cała trójka do niego podbiegła. Uderzali piąstkami w napierśnik ojca, gładzili dłońmi elementy zbroi z brązu. Patrzyli na niego z podziwem szeroko otwartymi oczami.
– Będziesz zabijał Persów? – zapytał Aryfron.
Ksantyppos obdarzył najstarszego syna uważnym spojrzeniem i pokiwał głową.
– Wielu. Setki.
– Przyjdą tutaj, żeby nas zabić?
– Nigdy. Każdy Ateńczyk przygotowuje się teraz, żeby wyjść im naprzeciw. Pożałują, że kiedykolwiek stanęli na naszej ziemi.
Ku jego irytacji Eleni niespodziewanie zaczęła łkać. Najpierw zmarszczyła twarzyczkę, a następnie z jej gardła wydobył się szloch i dziwny, nadzwyczaj głośny skowyt. Ksantyppos się skrzywił i pożałował, że dopuścił do takiej sytuacji.
– Zabierz siostrę i brata do kuchni, Aryfronie – powiedział. – Znajdź im trochę owoców albo daj cokolwiek, czym akurat dysponuje kucharz. Zrobisz to dla mnie?
Najstarszy syn poważnie skinął głową, pojmując, że otrzymał właśnie bardzo ważne zadanie. Ksantyppos nie zdołał powstrzymać dzieci, które znowu się ku niemu rzuciły i jeszcze raz go uściskały, po chwili jednak odeszły, prowadzone przez Aryfrona.
Agarysta pochyliła się, żeby podnieść włócznię. Dziwnie wyglądała w jej dłoniach, więc Ksantyppos szybko odebrał ją żonie. Zbyt wielu złych znaków już dzisiaj doświadczył, w tym płaczu swoich dzieci. Stracił oko z tarczy i nie chciał dopuścić, żeby Agarysta przypadkowo upuściła jego włócznię; bał się, co taki wypadek mógłby dla niego oznaczać. Zamknął dłoń na jej rękach i poczuł jej ciepło oraz zapach perfum, których używała, zmieszanej woni róż, lawendy i piżma. Dotarła silną falą do jego nozdrzy, a Ksantyppos zastanowił się przelotnie, czy nie poczuł właśnie zapachu słodkich olejków własnego stosu pogrzebowego.
– Agarysto, jeżeli przegramy…
– Nie mów tak, Ksanie, bo sprowadzisz katastrofę. Proszę cię.
– Muszę to powiedzieć. I upewnić się, że mnie rozumiesz.
– Proszę…
Przyszło mu do głowy, że Agarysta zaraz się odwróci i ucieknie. Poczuł niespodziewany przypływ złości. W pewnym sensie jego żona wciąż była niewinną dziewczynką. Ścisnął jej nadgarstek na tyle mocno, że krzyknęła z bólu.
– Jeżeli przegramy i oni tutaj przyjdą, będziesz musiała zabić dzieci.
– Nie zdołam tego zrobić – wyszeptała.
Nie patrzyła na niego i niemal odruchowo zaczęła wykręcać rękę, aby wyswobodzić się z jego uścisku. On jednak mocniej zacisnął dłoń, nie zważając na to, że po policzkach żony pociekły łzy.
– Jesteś panią tego domu, Agarysto. I zrobisz to. Jeżeli sama nie zdołasz wznieść ostrza, przekażesz je Maniasowi. Czy muszę ci mówić, co Persowie robią z pojmanymi dziećmi? Mam ci ze szczegółami o tym opowiedzieć? Oni są zarazą tego świata, Agarysto. Widziałem na własne oczy rezultaty ich… postępowania. Widziałem zwłoki. Jeżeli przegramy, uczynią z Aten przykład dla innych. Miasto zginie i nie będzie tu bezpiecznego miejsca. Ta bitwa będzie inna od wojen z przeszłości, kiedy Spartanie stanęli pod Akropolem albo kiedy wystąpili przeciwko nam tesalscy jeźdźcy. Jesteśmy Grekami i znamy wojnę, jej ograniczenia, wiemy też, kiedy one znikają. Persowie… są zbyt okrutni, kochanie. I jest ich bardzo wielu, są niczym ziarnka piasku. Jeżeli zwyciężą, musisz ocalić dzieci i siebie przed nieuchronnym.
– Jeżeli taki jest twój rozkaz, mężu, postąpię zgodnie z twoją wolą.
Agarysta skłoniła głowę, ale kiedy spojrzał jej w oczy, nie miał pewności, czy powiedziała mu prawdę. Jej rodzina od wieków była bogata i potężna. To dawało tej młodej kobiecie wielką pewność siebie, a także wiarę, że można przetrwać bez uszczerbku nawet najtrudniejsze chwile. Dostrzegł to teraz w oczach żony. Mógł się tylko modlić – do Aresa, do Zeusa, do Hery, bogini małżeństwa – aby nadchodzące wydarzenia oszczędziły Agarystę, żeby nigdy nie musiała się przekonać, na jak kruchych podstawach spoczywa znany jej świat.
Po chwili ją pocałował, bez uczucia, po prostu na pożegnanie, lecz pocałunek ten stanowił też obietnicę.
– Jeżeli zdołam, wrócę do domu – powiedział.
Nie dodał, jak nikła jego zdaniem jest na to szansa. Ci Grecy, którzy uważali, że zwyciężą w tej bitwie, nigdy nie widzieli perskich armii. Były niczym czarna szarańcza w Jonii, choć porównanie to odzwierciedlało tylko niewielką część ich grozy. Ksantyppos walczył już przeciwko nim, wspierając rodaków, którzy pragnęli jedynie wolności. Był świadkiem okrucieństwa, jakiego Persowie dopuszczali się na niewinnych ludziach. Rzadko przesypiał noc, nie ujrzawszy we śnie jakiegoś obrazu z tamtych czasów. Lekarz żony powiedział mu, że koszmary po kilku latach znikną, ale teraz się wydawało, że Ksantyppos nie będzie już miał tyle czasu. On, który widział płonące Sardes, musiał pójść na wojnę, która będzie się toczyć na greckiej ziemi.
Wziął hełm i mocno go nasunął. Włosy spiął w kok, który miał osłabić ewentualne uderzenie w głowę. Wyściółka hełmu była tak stara, że natychmiast wyczuł smród własnego potu i zjełczałej oliwy. Widok przesłaniała mu poprzeczna przegroda, szeroka jak rękojeść miecza. To przywoływało wspomnienia złych momentów, w których miał ten hełm na głowie, i zaczął go ogarniać ponury nastrój. Niemal z czcią chwycił włócznię i tarczę, mocno zaciskając dłonie na drzewcu i uchwycie. Ludzie, którzy zgromadzą się dzisiaj na placu przy gaju Akademosa, złożą ofiarę z krwi. Jako jeden z najstarszych członków eklezji, zgromadzenia, zapewne zostanie wybrany, aby to właśnie on zarżnął barana, którego poświęcą bogom, żeby sprzyjali w walce Ateńczykom. A jeśli nawet nie będzie mu dane zabić barana, to z pewnością będzie zabijał ludzi.
– Wrócisz do domu – powiedziała niespodziewanie Agarysta. – W chwale, z tarczą noszącą wizerunek lwa. Widzę to w głowie, Ksan. Widzę to w tej chwili.
W hełmie nie mógł jej znów pocałować, ale żona go objęła, tuląc się do jego zbroi. Za jej plecami zaczęli się gromadzić niewolnicy i służba. Około pięćdziesięciu osób porzuciło obowiązki, aby zobaczyć, jak ich pan wyrusza na wojnę. Kucharze i starsi ogrodnicy przyklękali, kiedy ich mijał. Stajenni jak urzeczeni wpatrywali się w mężczyznę lśniącego złotem i brązem, który wkrótce będzie walczył za nich i za ich miasto.
Za murami posiadłości, w pełnym słońcu, droga wydawała się zaskakująco spokojna. Ksantyppos spodziewał się tłumów usiłujących opuścić miasto. Mieszkańcy chyba jednak zrozumieli to, czego nie pojmowała jego żona. Nie ma dokąd uciekać. Persowie już wylądowali. Jeżeli nie zostaną zepchnięci z powrotem do morza, będzie to oznaczało koniec Aten.
Podziękował mrukliwie stajennemu za przyprowadzenie konia. Skinął głową dwóm młodzikom, którzy mieli biec przy nim aż na miejsce zbiórki. Ksenias i Teos byli wolnymi ludźmi, lecz kupili sobie tę wolność ciężką pracą i licznymi umiejętnościami. Oni także mieli poważne miny, ale nie wiadomo dlaczego, Ksantyppos dostrzegł w nich fałsz i zło. W bramie spokojnie stanęli jego żona i niewolnicy, odprowadzając go wzrokiem. Oczywiście patrzyły za nim także jego dzieci. Ich głowy widoczne ponad murem posesji przywodziły na myśl główki sówek. Ksantyppos skinął Aryfronowi. Można było odnieść wrażenie, że wszystko wciąż toczy się zwykłym rytmem.
Z drugiej strony drogi rozpościerała się ciemna zatoka. Ksantyppos czuł zbliżającą się ciszę, powinna ich otoczyć już za kilka chwil. On i dwaj młodzieńcy byli gotowi, aby zaraz na dobre opuścić posiadłość i udać się tam, gdzie gromadziła się armia, która miała rozbić wroga albo zostać przez niego rozbita.
Musiał już ruszać, zostawić rodzinę. Strach i powaga sytuacji ciążyły mu bardziej niż zbroja. Podał chłopakom tarczę i włócznię, po czym wskoczył na konia i ściągnął wodze. Ksenias i Teos ustawili się obok, lśniący oliwą i świeżym potem. Kiedy odwrócił się plecami do tych, których kochał, zaczęły za nim nawoływać dzieci. Moc ich wysokich głosików słabła z każdym krokiem konia. Ksantyppos nie obejrzał się ani razu.