- W empik go
Branki w Jassyrze. Tom 1 - ebook
Branki w Jassyrze. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 452 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A jednak miały czego płakać.
Ach, gdyby pielgrzym był wiedział że w chwili, kiedy schodził z góry, Ludmiła przystąpiwszy do okna, wskazała go Elżbiecie i rzekła:
– Oto szczęśliwy człowiek! Idzie gdzie chce, robi co chce, a ja?
Wracający w tej chwili do zamku, pan jego Sulisław na Żegnańcu, był to wedle współczesnych, człowiek bez zarzutu. Nie rozbijał na drogach, nic katował swoich dłużników, nie oszukiwał wierzycieli, a co dziwniejsze, niemiał wierzycieli. W czasach kiedy wszyscy ludzie rycerscy (nietylko u nas, ale i w Europie całej,) od giermków aż do Xiążąt, żyli bez rachuby i tonęli w nieprzebrniętyck długach, człowiek co nie miał długów, budził powszechny podziw. Łamali sobie głowę sąsiedzi i przyjaciele, jak on robił aby zawsze związywać dwa końce? Bo że to umieli klerycy i kupcy, nie dziwota; ci zawsze nosili się z xięgami i pisaniami co uczą takich mądrości, kiedy tymczasem Sulisław i czytać nie umiał?
To prawda, ale jako nieodrodny Polak, posiadał w wysokim stopniu zmysł do gospodarki, zmysł prosty, niewyszukany, za pomocą którego rządził się trochę na oślep a wybornie.
Miał też i drugą żyłkę co w sercu polskiem zwykle się razem z tamtą trzyma, żyłkę do wojaczki. Nikt go w bitwie nie widział zmieszanym ani ostatnim; w niebezpieczeństwo szedł także na oślep, gardząc wszelkiemi sztukami i fortelami rycerskiego rzemiosła.
I wiara jego była ślepą. Nielubił słuchać teologicznych dysput, żywo zajmujących świat ówczesny; mawiał że "to podkopuje karność", którą nazywał "wszystkich cnót rodzicielką". Co wieczór modląc się głośno, zanosił do Boga jedną tylko prośbę, ażeby mu pozwolił umrzeć nie na łóżku, nie na gnuśną chorobę, ale w szczerem polu, za kraj albo wiarę.
Miał więc pan na Żegnańcu piękne i rzadkie przymioty; było w nim przecież i niejedno "ale". I tak, owa nieszczęsna miłość karności, czyniła go w stosunkach z ludźmi twardym, a w bliższem pożyciu bardzo trudnym. Rozkazy swoich zwierzchników spełniał święcie, ale i swoje własne chciał widzieć podobnie spełnianemi; a że sam bardzo rzadko miał pole do posłuszeństwa (chyba tylko w obozie), od innych zaś ciągle go wymagał, umiał zatem lepiej rozkazywać niż słuchać, nie znosił ani chwilki opóźnienia, ani słówka uwagi. Drżała przed nim żona, drżeli domownicy, drżeli żołnierze i włościanie. W skrytości serca, Sulisław sam się nieraz dziwował, dlaczego wszyscy go się tak boją, kiedy on przecież tylko ścisłą sprawiedliwość wymierza? Zapominał że szale sprawiedliwości są niezmiernie czuie; w jednem chyba tylko Boskiem ręku mogą zachować zupełną równowagę; w drżącem ręku ludzkiem najczęściej pokazują omylnie; to też choć mniej ścisła, przecież zawsze bezpieczniejsza jest miara miłości.
Ale Sulisław porównywając się z wielu gorszemi od siebie, sądził że i tak jest aż nadto łaskawym dla tego "nędznego świata", co tyle dobrodziejstw doznał od jego rodu, a tak mało umiał je ocenić. Chlubny dziadem co z Henrykiem sandomierskim jeździł na Krucjatę, chlubny ojcem który mężnie walczył z Jaćwieżą i Prusakami, zamknięty w ciasnem kółku wiadomości ograniczających się prawie wyłącznie na wspomnieniach rodzinnych, wyrobił sobie przesadzone pojęcie o znaczeniu i ważności swego domu; chyba jednym Piastom ustępował pierwszeństwa, a i to czynił zdaleka. Nielubił życia dworskiego, gdzie potężniejsze rody zabierały mu pierwsze miejsce. Wolał siedzieć na swoim zamku, gdzie nikt się nie ważył przeczyć jego wielkości ani jej przyćmiewać.
Kiedy się ożenił z Elżbietą, zaczął nieznacznie opuszczać cugle owej grozy rozweselał się i łagodniał. Sam niedostrzegał tey zmiany, i nikt nieśmiał głośno się z niej cieszyć, w obawie aby wszystkiego nie popsuć, bo czyżby nie było ujmą i obrazą, samo przypuszczenie że on, mąż rycerski, głowa rodu, ulega wpływom czyimkolwiek, a jeszcze też niewieścim?
Jednakże ulegał. Jak się to działo? Trudno było zrozumieć, bo Elżbieta wydawała się istotą lękliwą, zahukaną, zajętą jedynie pełnieniem woli mężowskiej. Usta jej nigdy nie wymówiły słowa: "chcę". Była w niej słodycz nie z tej ziemi, słodycz ducha czystego co czuje się wyższy nad ludzkie gniewy i groźby. To też wkrótce otoczyła się jakąś atmosferą anielską, w której Bezwiednie wszystkie serca miękły. A przytem, powoli, mąż odkrywał w niej coraz szacowniejsze zalety: rządność niewiasty Biblijnej, co domowi niemało przyczyniała dostatku i ozdoby; wykształcenie godne królewny, bo nietylko słynęła z biegłości w najcudniejszych kobiecych robotach, ale umiała czytać z xiążki; kto wie nawet czyby się i wypisać nie umiała? Nakoniec odkrył w niej dziwną trafność sądu, nawet w sprawach obcych niewieście. Nikt się nie domyślał że ta niema istota może mieć własne zdanie, ale zapytana, zawsze odpowiedziała jakby król Salomon, tak że mąż już nieraz potajemnie zasięgał jej rady, i zawsze na niej dobrze wyszedł.
Nie dziwno zatem że coraz więcej żonie okazywał szacunku, a kiedy jeszcze Bóg zesłał im syna" dumny ojciec mało nie oszalał z radości. W tem dziecku widział przyszłe słońce swego rodu, roił dla niego jakąś bajeczną chwałę, dopatrywał w niem wszelkie doskonałości, i pod wpływem tego rozserdecznienia zupełnie się jak to mówią, obłaskawił.
o przywiązaniu Elżbiety do dziecięcia trudno ludzkiemi słowy pisać. Taka dusza, kiedy na nią padnie promień miłości macierzyńskiej, rozwija się w kwiat dla którego jeszcze niema nazwy. Ta Elżbieta, zwykle taka spokojna, tak ściśle mierząca wyrazy i wrażenia, wobec dziecięcia traciła miarę, traciła spokojność. I ona poddawała się marzeniom: Jaś miał być wielkim człowiekiem, Jaś miał być najpiękniejszym, najlepszym i najszczęśliwszym z ludzi. Aż oto nagle, wspomniawszy na jakim świecie się urodził, truchlała i czuła nieznane dawniej smutki, z których tylko modlitwą mogła się otrząsnąć.
I tak, w zamku Żegnanieckim dni płynęły dosyć pogodnie aż do przyjazdu Ludmiły. Od chwili tego przyjazdu widnokrąg się zachmurzył.
Czytelnik może sądzi że piękność Ludmiły rzuciła w dom zarzewie wzbronionych uczuć i zazdrości? Bynajmniej. Sulisław do innych cnót surowych łączył i wierność małżeńską nieposzlakowaną; niemial oczu dla żądnej białogłowy prócz dla żony, i pod tym względem Elżbieta mogła się mianować wyjątkowo szczęśliwą. Jednak było w losach napisano, że sierota rzuci tutaj zarzewie niezgody.
Niepróżno stryjcowie przysłali Ludmiłę do Żegnańca. Miała dwóch stryjów, podstarzałych, bezżennych bywalców, którzy na Mazowszu słynęli z odwagi i hulaszczego życia. Liczeni do najpoufalszych przyjaciół xięcia Konrada, od młodości wszystko z nim dzielili, złe i dobre; to ścinając łby pogańskim Prusakom, to szamocąc się z innemi Piastowicami co nie chcieli kochanego ich Konrada uznać najwyższym panem, to uganiając się za żubrami i niedźwiedziami w nieprzebytej puszczy Wiskickiej, to na zamku Płockim dworując żonie Konrada, sławnej xiężnie Agazji, co była przepyszna, przynętna i okrutna jak niegdyś imperatorowe rzymskie.
W nieustannem oszałomieniu bitew, obław i biesiad, życie schodziło im rzęsiście, wesoło, bez pamięci; i byliby zupełnie z tego świata zadowoleni, gdyby nie jedna troska co ich się z dziwnym uporem trzymała: wiecznie im brakowało pieniędzy.
Każdy wiek skarży się na zbytek i materyalizm jakie w nim panują. Każdemu pokoleniu wydaje się że ono pierwsze dopiero doświadcza prawdziwych finansowych kłopotów, że dawniej obywano się niczem a przynajmniej małem. Tymczasem ci co dobrze wejrzeli w xięgę historji, widzą że tło wszystkich jej obrazków jest malowane złotem, cieniej albo grubiej, ale zawsze złotem. Ślicznie zdaleka wygląda cala ta rycerska poezja, zamki, szarfy, turnieje, – ale co w tych murach było zabiegów o byt codzienny, co w tych głowach pod hełmem snuło się rachunków, tego nie mówią poematy ani romanse. A jednak niemogło być inaczej, przecież ludzie i wtedy nie żyli powietrzem ani rosą, a pyszne zamki i klejnotami wysadzane tarcze nie wyrastały nigdzie darmo? Wprawdzie wszystkie ceny nierównie były niższe od dzisiejszych, ale też i nierównie mniejsza ilość monety krążyła po świecie. Stosunkowo zatem, ludzie ówcześni mieli tyleż co i my wydatków, a kto wie czy nie więcej? Im wiek wspanialszy, im teatralniejszy, tem drożej kosztuje. W takich właśnie wiekach jak dwunasty i trzynasty, kiedy oświata nagłym rozkwitem wystrzeliła, kiedy Europa zaczęła się okrywać lasem katedr, uniwersytetów i ratuszów, kiedy mieszczaństwo rosło w pierze i szpony, ludzie poczuli mnóstwo potrzeb nowych, mnóstwo nieznanych dawniej żądz dobrobytu i ozdoby życia. Dla dogodzenia tym potrzebom, dla dorównania możniejszym, wielu zaczęło żyć nad stan, wielu nie przebierało w środkach zbogacenia się, byle jak najszybszego. Po cóż drapieżni baronowie spadali z gór swoich i rabowali kupców? Dlaczego właśnie kupców? Chciało im się axamitów na ustrojenie żony albo córek, zamorskich korzeni do poczęstowania gości; więcej tam było chęci zysku niżeli okrucieństwa. A po co trzymali nieprzyjaciół w kamiennych skrzyniach i żelaznych klatkach? Rzadko który pastwił się z samej zemsty; najczęściej chodziło im o wymożenie okupu, a bogactwo tak sobie ceniono, że więzień wolał nieraz całe lata przesiedzieć w lochu, niżeli wyrzec się majątku. Nawet i większe wypadki ówczesne możnaby najczęściej cyframi wytłumaczyć; ileż razy Krucjata zahaczyła się o trudności pieniężne! Ileż razy Genua lub Wenecja, mężniejszych współzawodników zmogły kupionem zwycięztwem! A wie Opatrzność co robi. Ta ogólna chciwość, mimo szkód chwilowych, przyniosła dla następnych pokoleń wielkie, nieobrachowane korzyści. Wszystko stawało się towarem, prawodawstwo milkło. Kiedy pierwej żądano "ząb za ząb i oko za oko", teraz krzywdzący mógł pokrzywdzonemu lub jego rodzinie okupić się pieniędzmi i pokutą kościelną. Swobody, przywileje, wszystko można było wytargować, byłe za gotówkę. Z takich targów cichutko wznosiły się komuny. Włości i miasta kupowały sobie wolność od wiecznie głodnych monarchów i feudalnych panów; kupowały ją wprawdzie za grube pieniądze, ale pieniądze raz dawano, a wolność zostawała na czas nieograniczony. Wszak i sławna "Szarta" angielska, podstawa tylowiekowej pomyślności, została wymuszona takim targiem na przewrotnym Edwardzie, co wcale nie myślał o jakiejś chwale prawodawcy ani o szczęściu ludów, ale z bólem serca sprzedawał narodowi jego prawa, byle ratować pustki skarbca?
"Łaskawa autorko, mieliśmy obiecaną powieść, a dostajemy rozprawę ekononomiczno-polityczną. Wolelibyśmy wrócić do Ludmiły…"
Takie wyrazy słyszę wychodzące jeśli nie z ust, no, to przynajmniej z myśli czytelników. Nieprawdaż?
Macie słuszność. Wracam do Ludmiły i jej stryjców, którzy zupełnie jak dzisiejsi utracjusze, całe życie gonili resztkami. Wszystko jeszcze szło nieźle dopóki żył ich brat najstarszy, ojciec Ludmiły, człowiek nadzwyczaj bogaty, a przytem taki rozumny i rządny, że mu tych bogactw ciągle przybywało. W każdej zlej przygodzie on był dla naszych szaleńców ostateczną ucieczką; wprawdzie zawsze nagadał i nałajał, ale cierpliwie słuchali, bo wiedzieli że po nauczce da i odczepnego. Mogli nawet przypuścić że się w ich losach zanosi na jeszcze łatwiejszą przyszłość: ojciec Ludmiły miał kilku synów, a wszyscy kolejno w dzieciństwie pomarli, tak że nieszczęsnemu ojcu jedna już tylko ta córka została. Stryjcowie nie byli dosyć złemi aby wyraźnie życzyć konni śmierci, albo się cieszyć z czyjej straty, dobrze to jednak wiedzieli i szeroko między sobą ogadali, że gdyby, – po najdłuższem życiu, – "kochany bratunio" na tamten świat ich wyprzedził, mogliby zgodnie z prawem, jego jedynaczkę wyposażyć ruchomościami i gotówką, a sami wziąć wszystkie wsie, zamki i puścizny. Ale rachuby gorzko ich zawiodły.
Prawa spadkowe tamtych wieków jeszcze nie były z ostateczną jasnością określone; zawierały kilka stopni rozwoju dziejowego, istniejących współcześnie i wikłających się coraz to nowemi potrzebami czasu. W jednych rodach trzymano się starych pojęć, i tylko po mieczu oddawano ziemię, nie bez pewnej politycznej słuszności, bo posiadanie ziemi zobowiązywało do służenia krajowi "mieczem". Inne rodziny postępowsze, bardziej trzymające się sprawiedliwości Bożej niż polityki ludzkiej, przypuszczały już córki do równego działu, przelewając na zięciów obowiązki synowskie.
Tej ostatniej drogi chwycił się ojciec Ludmiły. Tak wielu dostatków, i tak skrzętnie zbieranych, niemiał ochoty oddawać w ręce braci marnotrawców, a przytem po stracie kilkorga dzieci, całą miłość, dumę i marzenia złożył na głowie jedynaczki. Sporządził obszerny testament, gdzie za wiedzą i zgodą xięcia Leszka Białego, wszystkie swoje ogromne włości zapisał; na ukochaną córkę, poczem zaczął dla niej upatrywać jak najchlubniejszego małżonka, co mógł czynić długo i z rozmysłem, bo Ludmiła była jeszcze dzieckiem.
Ale i tu najczulsze przewidywania omyliły. Nim oblubienica dorosła, nim nad wyborem oblubieńca rozmyślił się rodzic, śmierć przyszła po niego, i dzieweczka bez ojca ani matki, została pod opieką stryjców, którzy sierotę umieścili u Panien Norbertanek w Witowie, a sami zajęli się gorliwie zarządem jej majątku.
Woli ojcowskiej, głośniej wszędzie i przez dwór xiążęcy uznanej, niemogli wręcz zaprzeczyć; postanowili przynajmniej obszernie korzystać z lat opieki, i zaraz też wróciły się dla nich błogie dni obfitości. Jednak pomimo nowych dróg do bogactwa, pomimo nieprzebierania w tych drogach, jeszcze nie mogli i nie mogli oczyścić własnych rachunków. Jak wszyscy ludzie żyjący bez ładu, mieli zawsze fundusz na dzisiejsze użycie, a nigdy go nie mieli na zapłacenie dawnych długów. Jeden zwłaszcza dług doskwierał im okropnie… zaciągnęli go niegdyś u człowieka strasznego, u Zyndrama z "Czerwonej
Budy", który był rodzonym bratem Sulisława z Żegnańca, bo Sulisław miał brata, wprawdzie tak niepodobnego do siebie jak niebo do ziemi, ależ brak podobieństwa między braćmi to w dziejach nie nowina, Abel i Kain dali pierwszy przykład.
Zyndram szedł z rodu Kainitów. Nie zadawalniał się jak stryjowie Ludmiły hulankami i popisami czczej odwagi, lubił walkę dla mordu, lubił sprawy pieniężne dla różnych przewrotności i zdradnych podchwytywali, lubił wszelkie pastwienie się, które nazywał słusznem zwycięztwem siły nad słabością, rozumu nad głupotą.
W epoce powszechnej zamieszki, nietrudno było znaleźć pole dla takich upodobań, a że swój swego i w korcu maku wyszuka, przyłączył się do szajki Bolesława Łysego, co był tyle nadokuczał ludziom, że go przezwano "Rogatym Djabłem", czyli w skróceniu "Rogatką. " Trudno doprawdy zrozumieć zkąd się w nim tyle złości wzięło, bo przecież był synem tego Henryka Szlązkiego co zasłużył na czcigodny przydomek "Piusa", a co więcej był wnukiem, rodzonym wnukiem tej xiężny Jadwigi, która wówczas jeszcze świeciła wśród żyjących, a wkrótce miała być policzoną w poczet Świętych Patronów kraju. Potwornie się on od nich odrodził i dokazał prawdziwej sztuki, gdy w epoce która tylu złych Xiążąt zaznała, potrafił zasłynąć jako jeden z najgorszych. Ale w chwili tej opowieści niemiał jeszcze tak osławionego imienia, bo jeszcze był bardzo młody i rozpoczynał dopiero swój zawód od różnych pomniejszych rabusiowych wypraw, gdzie Zyndram z wielu innemi pomagał mu całą duszą.
Zyndram także liczył się do młodych. Już był jednak wdowcem, a o tem wdowieństwie różne wieści krążyły. Mówiono że lochy jego zaniku nie opróżniały się od więźniów, że sam pan nieraz lubił bawić się w kata, że śmierć jego żony nie była przypadkową… Mówiono że ten zamek to jaskinia swawoli, gdzie odbywają się Sabbaty godne Łysej Góry. Niektórzy twierdzili nawet jakoby duszę zaprzedał Belzebubowi, który mu za to znosił kupy złota, bo jakżeż było inaczej wytłumaczyć, zkąd człowiek, co nie gospodarował, co Xięciu jeszcze niepanującemu służył, rok rocznie przecież nowe wsie do dawnych przyłączał i do sklepionego skarbczyka coraz to nowe skrzynie zwoził? Wprawdzie drudzy tłumaczyli to inaczej, bardziej po ludzku: szeptali że pan Zyndram bawi się rozmaitą lichwą, że wsie i skrzynie bierze w zastaw od ludzi co nigdy już potem nie mogą z nim dojść do ładu, – nikt nie był pewien co się w tem życiu kryło, to tylko było niezawodne że w nieszczęśliwej godzinie stryjowie Ludmiły przy jakiejś wspólnej uczcie uprosili milczącego Zyndrama o pożyczenie ośmiuset grzywien, które nie wiedzieć kiedy w ich ręku stopniały. Teraz upominał się bez przestanku. Dziwnie był ten człowiek nieużytym; każdy inny przecie dawał się jakoś zmiękczyć, podarkami i uściskami skłonić do czekania, on jeden nie chciał czekać, nastawał i groził, a groźby Zyndrama to nie były żarty.
Aż pewnego wieczoru, znów przy wspólnej uczcie, słysząc o wielkiej urodzie Ludmiły i jeszcze większych jej majętnościach, Zyndram rozsznurował usta.
– Dajcie mi – rzekł – waszą synowicę za żonę… a ja pokażę się miłosiernym, wasz dług w jej posagu przyjmę, i tak już nic sobie nie będziemy winni.
Mądrze wymyślił chytry Zyndram: najprzód mądrze dla siebie, bo posag Ludmiły wielokrotnie przenosił setną wartość owego długu, a mądrze i dla stryjców, którym też jego pomysł niezmiernie się uśmiechnął. Dobrze oni wiedzieli ze i tak ich opieka niedługo się skończy, że dorastająca synowica trochę prędzej lub później całe swoję mienie w obcy ród przeniesie i to bez żadnej dla stryjów korzyści; ten układ przynajmniej zakończał ich największy kłopot. Przystali ledwie mogąc utaić radość tryskającą im z oczu, wytargowali sobie jeszcze nawet jakąś drobną dopłatę za trudy opieki; Zyndram zapalony opisem wdzięków i bogactw dziedziczki; okazał się niezwykle łatwym, Podano sobie ręce, stwierdzono kilkakrotnie obietnice, i tak w pośród orgji, między dwiema czaszami, został rozstrzygniętym los pięknej sieroty.
W każdym innym razie, stryjowie byłiby jak najdłużej odkładali zamężcie Ludmiły, teraz napierani przez niecierpliwego Zyndrama postanowili co prędzej odebrać ją z klasztoru. Zachodziło tylko pytanie gdzie ją tymczasem umieścić, i z wszelką przyzwoitością przeprowadzić swaty? Młodszy stryj miał ochotę? zawieźć ją na dwór xieżny Agazji; niema wątpliwości że raz tam wpadłszy, sierota byłaby zgubiona. Szczęściem starszy stryjec który jeszcze trochę miał Boga w sercu, zadrżał na myśl aby gołąbkę wepchnąć w gniazdo wężowe, i zapytał czyby nie było najstosowniej a razem i najzręczniej oddać ją pod opiekę brata Zyndramowego Sulisława i jego przezacnej małżonki? Dom był szanowany, Zyndram u brata mógł bez przeszkody widywać swoją przyszłą, i wszystkoby się tam złożyło gładko, niby samo z siebie.
Najniespodzianiej, stryjcowie pojawili się w Witowskim klasztorze, zabrali zdumioną Ludmiłę, i z licznym, prawdziwie pańskim orszakiem zawieźli ją do Żegnanca. Tam po kilku dniach wesołej gościny, pewnego poranku zamknąwszy się na osobności z panem domu, oświadczyli Uroczyście jako Zyndram prosił o rękę ich synowicy, jako oni stryjowie i opiekunowie zgodzili się na ten związek, a teraz już tylko przychodzą prosić o zezwolenie Sulisława, który będąc starszym bratem oblubieńca, ma przeważnie prawo do głosu.
Sulisław mile przyjął tę wiadomość; nie wahając się dał swoje braterskie przyzwolenie. W głębi duszy radował go niesłychanie ten układ, co spokrewnieniem z chlubnemi imionami i wniesieniem ogromnych bogactw pomnażał świetność rodu i zarazem zapewniał szczęście brata, Nie zastanowił się czy brat godzien takiego szczęścia? Ale jak mu się tu dziwić? Zabłyśniecie niespodzianej pomyślności przygłusza zwykle w człowieku, skrupuły coby mogły mu tę pomyślność popsuć. Trzeba też dodać na usprawiedliwienie Sulisława, że niemiał jasnego pojęcia o zasadach ani postępkach brata; Zyndram od pierwszej młodości rozpocząwszy zbrojną włóczęgę, dawno zszedł mu z oczu, teraz osiadł gdzieś aż w Wielkopolsce i przez całe lata nie zgłaszał się do nikogo z blizkich. Sulisław zagospodarowany w swoim żegnańcu, niewiele co wiedział o bożym świecie, a jeśli czasem w obozie lub od kogo z przejezdnych posłyszał o bracie jaką wieść niepochlebną, brał ją za potwarz i kładł na karb zawiści jaką według niego inne możne domy pałały do ich rodu. A przytem, uczciwemu człowiekowi tak trudno we złe uwierzyć, jeśli niema dowodów jasnych jak na dłoni! Sulisław miał sobie za obowiązek rodzinny a więc święty, bronić brata przeciwko wszystkim i pomimo wszystkiego. Z początku czynił to dość ostrożnie, z ubolewaniem i zastrzeżeniami, ale im dalej tem więcej nabierał odwagi; póty drugich przekonywał, aż w końcu przekonał i samego siebie. Dzisiejszy wypadek utwierdził go jeszcze, w szacunku dla brata; ofiarowanie tak świetnego związku wydało mu się jednym więcej dowodem jak ludzie wysoko cenili Zyndrama.
Gładko więc i bezsprzecznie sprawa się załatwiła w areopagu męzkim. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, aby się pytać o zdanie samej Ludmiły. Możnaż było zresztą wątpić o tem zdaniu? Czyżby jedna dziewka śmiała stawić czoło tylu mężom? Prawie wszystkie stadia kojarzyły się wtedy za pomocą takich rodzinnych umów i zaocznych swatań. I nietylko wtedy, ale przez wiele następnych stuleci działo się podobnie.
Jednak są we wszystkiem wyjątki.
Wyjątkowym był charakter Ludmiły, wyjątkowem i jej położenie. Ojciec jej, straciwszy kilku chłopców, marzył ciągle o tem co utracił, i wymarzył sobie aby synowie niejako mu odżyli w córce; ledwo umiała dosiąść konia, już brał ją z sobą na łowy, uczył ją gonić do pierścienia, kazał maleńki łuk naciągać; lubił jej białe czoło przystrajać męzkim kołpaczkiem, lubił ją widzieć harcującą w pośród sokolników, i nieraz patrząc zdaleka, łudził się myślą że odzyskał syna.
Wspaniale też dziewczątko odpowiadało marzeniom ojcowskim. W kolebce jeszcze utraciwszy matkę, pod wyłącznym kierunkiem rycerskiego rodzica, Ludmiła rozwijała się szybko w czerstwe siły i dzielność ducha.
Podobny duch nie był zupełnie obcy kobietom owego czasu. Wojny Krzyżowe i w nich rozbudziły bohaterskie myśli. Klorynda Tassa nie jest czczym utworem wyobraźni. Sławna rycerka Małgorzata, długo kierowała obroną Jerozolimy przeciw Saladynowi, a gdy wróciła do Europy, odwiozła z sobą tylko swój hełm, procę i psałterz. Piękna Floryna, córka Xiążęcia Burgundzkiego, zginęła na polu chwały w Palestynie, walcząc przy swoim narzeczonym Swenonie królewiczu duńskim.
Ludmiła kilkokrotnie zasłyszała o tych rycerkach krzyża i zazdrościła im serdecznie. Przyjaciele ojca podniecali jeszcze jej zapał, wróżąc, że będzie kiedyś podobna do królowey Wandy, albo do Biało-kniehini tej potężnej siostry Chrobrego, co słynęła wojennemi dziwy, i jakiegoś ogromnego rycerza własną białą ręką zabiła.
Nasza bohaterka wprawdzie nie miała ochoty nikogo zabijać. Zabawy z łukiem i sokołami były dla niej tylko zabawką, nie zdołały w niej przygłuszyć prawdziwych popędów niewieściego serca. Dla ojca była uległa jak baranek, dla wszystkich uprzejma i pełna dziecięcych przymileń, a przytem pusta i wesoła jak ptaszek. Zachowała nawet i niektóre inne cechy, aż nadto swojej płci właściwe; kochała się w stroju, przepadała za tańcem.