Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bratanki. Tom 1-2: powieść z podania początku XVIII wieku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bratanki. Tom 1-2: powieść z podania początku XVIII wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 488 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. CO LU­DZIE PLO­TĄ.

Go­spo­da w dzień po­wsze­dni, a go­spo­da w nie­dzie­lę – są to dwie tak róż­ne rze­czy, że trud­no uwie­rzyć, jak się z po­wsze­dnich dni pust­ka mo­gła w tak we­so­łą a ocho­czą, sie­dzi­bę prze­mie­nić. W cią­gu ty­go­dnia zda­je się spać bie­dacz­ka, go­dzi­na­mi ca­łe­mi i drzwi nie za­skrzy­pią; w pro­gu sta­do wró­bli od­pra­wia ha­ła­śli­wy sej­mik, kury go­spo­da­ru­ją jak w naj­lep­sze, ko­gut bez ce­re­mo­nii wła­zi na okno i pie­je no­sem do bło­nia zwró­co­ny… Go­spo­darz i go­spo­dy­ni w al­kie­rzu się tulą… ci­sza jak mak siał. Ale ku wie­czo­ro­wi w pięk­ny dzień nie­dziel­ny, ani byś po­znał wczo­raj­sze­go pust­ko­wia. Od rana po­wy­mia­ta­no skrzęt­nie, be­czuł­ki peł­ne, po­my­te szklan­ki, wró­ble się cho­wa­ją pod strze­chę, a kury pod pie­cem szwar­go­czą za­mknię­te dra­bin­ką; go­spo­darz, go­spo­dy­ni, dzie­ci, słu­dzy na no­gach i drzwi, moż­na po­wie­dzieć, że się nie za­my­ka­ją. Co­raz to nowy gość za­wi­ta. Brzę­czą kie­lisz­ki, szklan­ki, kwa­ter­ki, lu­dek Boży ob­sia­da stół, a gwar, a ha­łas, a roz­ho­wor gło­śny, a uśmie­chy pu­ka­ją, a piosn­ki po­la­tu­ją, a nogi nie­cier­pli­wie tu­pią. Jesz­cze bar­dzo szczę­śli­wie, je­śli z ocho­ty do kłót­ni nie przej­dą bie­siad­ni­cy, a ze spo­ru do bi­twy. Aren­da­rzo­wi wszak­że nie ma, z cze­go­by nie mógł przy ro­zu­mie ko­rzy­stać, je­śli człek z gło­wą na kar­ku, a z kred­ką w ręku. Mi­łość i nie­na­wiść ha­racz mu opła­cać mu­szą. Po­ca­ło­wa­nie za­rów­no i guz cią­gną za sobą w nie­uchron­nem na­stęp­stwie kie­li­szek..

Kwa­śni lu­dzie po wsze cza­sy na te zbyt­ki krzy­cze­li, ba i z am­bon na karcz­mi­ska i na skrzyp­ki nie­raz było wo­ła­nie wiel­kie, że to tam wszel­kie­go złe­go sie­dzi­ba i po­czą­tek, ale złe lę­gnie się, kędy może, nie­ko­niecz­nie w go­spo­dach; a nie­chby ci, co prze­ciw nie­dziel­nej ocho­cie ka­za­nia pra­wią, po­pa­trzy­li na ty­go­dnio­wy trud i pra­cę ludu, a… wej­rze­li w ży­cie jego i utra­pie­nia – nie dzi­wi­li by się, że szu­ka chwi­li wy­tchnie­nia i we­se­la pod wie­chą. Boć jej gdzie­in­dziej nie ma. A tu się lu­dzie znij­dą, i po­gwa­rzą, i po­ra­dzą, i je­den dru­gie­mu po­ra­dzi, i na ser­cu po­we­se­le­ją, że im da­lej ży­cie nieść ja­koś lżej a raź­niej. Wyj­dzie z tego cza­sem i li­cho ja­kie, a no – gdzie go nie ma na świe­cie?

Była tedy wła­śnie nie­dzie­la i mia­ło się ku wie­czo­ro­wi, słoń­ce za­pa­da­ło za sine lasy, a już w oknach ob­szer­nej go­spo­dy, na koń­cu wsi pod­la­skiej Bożą Wolą zwa­nej, świe­cić się za­czy­na­ło.

Wio­ska, jak­by wo­łyń­ska, cią­gnę­ła się sznu­rem dłu­gim w do­li­nie i wy­glą­da­ła za­moż­nie. Mia­ła na­wet ku wy­go­dzie miesz­kań­ców i prze­jezd­nych nie jed­ną karcz­mę, ale dwie po dwóch ro­gach. Tyl­ko jed­na z nich Ze­lma­no­wą zwa­na, wła­śnie ta, o któ­rej mowa, ob­szer­na była bar­dzo, z za­jaz­dem wiel­kim i wy­glą­da­ła już na au­ste­ryę, dru­ga zaś ma­leń­ka, była so­bie skrom­nym szyncz­kiem, po­lu­ją­cym na prze­chod­niów. Ze­lman, aren­darz, któ­re­go fa­mi­lia od stu kil­ku­dzie­się­ciu lat zaj­mo­wa­ła in­trat­ną tę sa­dy­bę, trud­nił się oprócz tego han­dle­ra, od­by­wał da­le­kie po­dró­że, miał sto­sun­ki w kra­ju znacz­ne i po­wszech­nie mia­ny był za ma­jęt­ne­go i uczci­we­go czło­wie­ka. On też sam już nie zaj­mo­wał się szyn­kiem, wy­rę­czał go syn młod­szy i licz­na ro­dzi­na. Mimo bo­gactw, o któ­rych mó­wio­no, ży­dzi bar­dzo pil­nie oko­ło drob­nych swych in­te­re­sów cho­dzi­li, tar­go­wa­li się upar­cie o dyd­ka, i żyli jak­by byli ubo­gie­mi.

Co nie­dzie­la, szcze­gól­niej pod te cza­sy, gdy lud do za­ba­wy jest skłon­niej­szy, spro­wa­dza­no skrzyp­ki lub cym­ba­ły i na tań­ce nie­tyl­ko lu­dek z Bo­żej Woli się scho­dził, ale i z są­sied­nich wio­se­czek. Nig­dzie tak ocho­czo nie ha­sa­no jak tu­taj.

I tej nie­dzie­li za­no­si­ło się na wiel­kie zbie­go­wi­sko. Był to czer­wiec, i choć przed­nó­wek, a u nie­któ­rych chle­ba do­syć, ale już zbo­że pło­wia­ło, żni­wa były za pa­sem, a ro­bo­ty oko­ło sia­na do­syć; więc po zno­ju, i po gło­dzie może, ocho­ta bra­ła wy­pić i po­tań­co­wać. Snać na to ra­cho­wa­no, bo choć kil­ku le­d­wie star­szych go­spo­da­rzy sie­dzia­ło, gwa­rząc przy kwar­cie za sto­łem, a wiel­ka izba była nie­mal pu­sta, już w koń­cu skrzyp­ki się stro­iły i ogrom­na ba­se­tla czer­wo­na, z brzu­chem do góry wy­pię­tym le­ża­ła, cze­ka­jąc na ła­wie, aż jej bur­czeć każą.

Za ba­la­sa­mi przy sza­fie Sure i mały Icek ocze­ki­wa­li na go­ści, cały ogrom­ny pa­tyk nad ich gło­wa­mi ob­wie­szo­ny był ob­wa­rzan­ka­mi po­zło­ci­ste­mi. Pod­ło­gę czy­sto umie­cio­ną wy­sy­pa­no na­wet żół­tym pia­skiem. Co­raz też ktoś nowy próg prze­stą­pił i gro­no po­waż­niej­sze się zwięk­sza­ło. Szło to ja­koś po­wo­li a przy­czy­ną tego za­pew­ne był wie­czór po­god­ny, cie­pły, spo­koj­ny i po­wie­trze wio­sen­ne jesz­cze, won­ne, któ­rem na po­dwór­ku ode­tchnąć było miło. Kup­ka­mi lu­dzie sta­li w uli­cy, lu­bu­jąc się mi­łej po­rze i nie śpie­sząc do karcz­my. Z pa­gór­ka, na któ­rym sta­ła Ze­lma­no­wa Wie­cha, wi­dać było do­brze i wieś i oko­li­cę da­le­ko. Je­den to z tych pod­la­skich ką­tów szczę­śli­wych, do któ­rych mało kie­dy nie­przy­ja­ciel zaj­rzał, i gdzie nie­jed­no ży­cie ludz­kie, w zie­lo­ny cień drzew się przy­tu­liw­szy, prze­szło bło­go, jak sen­ne ma­rze­nie. Do­ko­ła sto­ją­ce lasy zda­ły się pil­no­wać, aby tu nie we­szło ze­psu­te świa­ta po­wie­trze i za­tru­te jego od­de­chy. Pod ich osło­ną na po­lach bu­ja­ły pło­wie­ją­ce zbo­ża, i kry­ła się wieś sza­ra ze swe­mi gru­sza­mi i li­pa­mi, ze swym ko­ściół­kiem po­czer­nia­łym wśród jo­deł i klo­nów, i ze dwo­rem na pa­gór­ku, któ­ry zda­la, jak­by ładu do­zo­ro­wał, wy­niósł się tro­chę wzwyż i roz­siadł bar­dzo wspa­nia­le. Kupa drzew koło nie­go ozna­cza­ła, że on tu już nie­ma­ło rósł cza­su, boć mu­siał być ich ró­wie­śni­ka­mi.

I roz­rósł się też, roz­ra­mie­nił w pra­wo i lewo przy­bu­dow­ka­mi róż­ne­mi, szo­pa­mi, dwor­ka­mi, da­jąc znać, że tu ja­kieś nie­ma­łe pań­stwo w nim za­miesz­ki­wa­ło. Ale smut­no prze­to wy­glą­dał. Na dro­dze ku nie­mu, ogrom­ny, wy­nio­sły krzyż, czar­ny cały, jak­by pa­miąt­kę ja­kie­goś nie­szczę­ścia po­świad­czał. I dro­ga była ze wsi do dwo­ru wy­sa­dza­na na prze­mia­ny li­pa­mi a świer­ka­mi sta­re­mi, jak­by go­ści­niec cmen­tar­ny. W dru­giej stro­nie po pod lasy, było we mgle wie­czor­nej wi­dać parę wio­se­czek ma­łych i parę wiej­skich cer­kie­wek. Boża Wola jak­by kró­lo­wa­ła oko­li­cy ze swo­je­go pa­gór­ka. W isto­cie była to naj­star­sza i naj­ma­jęt­niej­sza osa­da, któ­rej wło­ścia­nie sły­nę­li z za­moż­no­ści i do­bre­go bytu, rów­nie jak ze stat­ku. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów nie było tu wy­pad­ku zbrod­ni żad­nej, ani na­wet naj­mniej­szej kra­dzie­ży, czem się cała włość chlu­bi­ła. I lud na Woli osia­dły miał jak­by in­ne­go ple­mie­nia ce­chy, któ­re mu sta­ra dała za­moż­ność; ro­sły był, ja­sne­go ob­li­cza, bia­łych twa­rzy, a pa­rob­ki i dzie­wu­chy gdy­by mło­de dęb­cza­ki wy­glą­da­ły. Kie­dy się… dzie­ci ba­wi­ły w uli­cy, miło było spoj­rzeć na nie, tak na pulch­ne wy­glą­da­ły pącz­ki.

Po­wo­li, po­wo­li mło­dzież się ścią­gać za­czę­ła, sta­rzy za nią; boć na dwo­rze ciem­nia­ło, tłok się nie mały zro­bił w karcz­mie, a no i skrzyp­ki ku ocho­cie po­czę­ły, choć mło­dzież i no­ga­mi po­tu­pu­jąc im wtó­ro­wa­ła.

Nie było po­wo­dy­ra, któ­ry­by tany roz­po­czął. Na ła­wie, przy sto­le, w si­wych czap­kach ba­ra­nich, roz­sia­dła się star­szy­zna, ten nad wód­ką, ów nad pi­wem; a gwa­rzy­li, bo do gwa­ru lu­dziom, co przez całe dnie cza­sem mil­czą, ocho­ta po­tem jest wiel­ka. Wła­śnie i ze dwo­ru przy­szło kil­ku, nie gar­dząc wło­ściań­ską za­ba­wą, a z nie­mi sta­jen­ny świe­żo przy­ję­ty, Ma­ciej Ku­ba­la. Na tego ja­koś koso pa­trza­no, że był obcy, a gdzie to kto sły­szał taką nie­sła­wę czy­nić wio­sce, żeby się też już w niej człek nie zna­lazł, coby raź­nie choć­by po­szóst­no po­wieźć po­tra­fił, – i żeby trze­ba było nie­wie­dzieć zkąd cu­dzych lu­dzi do sta­jen spro­wa­dzać, a do tego jesz­cze ta­kich, co Niem­ca­mi śmier­dzą!! W isto­cie, ów Ma­ciej Ku­ba­la choć mó­wił z ma­zur­ska, z nie­miec­ka za­krę­cał, jak­by czy wśród Niem­ców się uro­dził, czy po­śród nich żył. Więc się nań wszy­scy bo­czy­li zra­zu, ale on to zniósł ci­cho, spo­koj­nie, a że był ja­kiś człek do­bry, znać i bar­dzo sta­tecz­ny, a koło spra­wy cho­dzić umiał, po­wo­li się z nim oswo­jo­no i już mu zro­bio­no miej­sce, za­po­mniaw­szy, że ko­muś tu swe­mu chleb od­ja­dał.

Ku­ba­la był wzro­stu ogrom­ne­go, a zbu­do­wa­ny na haj­du­ka, ple­ców sze­ro­kich, sil­ny taki, że szóst­kę mło­dych roz­hu­ka­nych koni jed­ną ręką w miej­scu osa­dzał. Nie zbyt już mło­dy, przy­stoj­ny jesz­cze, ma­ło­mów­ny, sło­wa­mi nie szer­mo­wał, słu­chał chęt­nie, ga­dać nie lu­bił, a ludź­mi nie gar­dził. Co nie­dzie­la przy­cho­dził do go­spo­dy, a jak mu się z jed­nym, dru­gim po­ku­mać uda­ło, wszy­scy się doń zbli­ży­li. I tym ra­zem przy­wi­ta­li go za sto­łem sie­dzą­cy ocho­czo. – Sia­daj­cie, pa­nie Ma­cie­ju! Sia­daj­cie, pa­nie woź­ni­co! a no, je­śli nie tań­cu­je­cie, bo to wam już pono czas plą­sów prze­szedł, to choć się na dziew­ki po­pa­trz­cie. To i sta­re­mu krew roz­grze­wa. Jest bo u nas na co po­pa­trzeć!!

W isto­cie, po­środ­ku go­spo­dy sta­ło ich wian­kiem kil­ka­na­ście, jak ma­ko­wych kwiat­ków po­lnych ru­mia­nych i ślicz­nych, na pół za­sro­ma­nych, pół za­lot­nych, a dru­giem ko­łem za nie­mi pa­rob­cy, z nogi na nogę prze­stę­pu­jąc, śmie­li się i szcze­rzy­li do nich, aż się po go­spo­dzie roz­le­ga­ło. Ku­ba­la ino spoj­rzał, gło­wą po­ki­wał a ręką znać dał, że już mu tam po­tem nic. I ka­zał po­sta­wić kwar­tę piwa.

– Zna­cie­ście to w tym kra­ju żyli, kędy piw­sko piją, rzekł je­den z dwor­skich, ale na­sze wam gębę wy­pa­czy, bo nic po­tem.

– Ha, no, aby w czem było wąsy umo­czyć i nie próż­no za sto­łem sie­dzieć, mruk­nął Ma­ciej.

– Za sta­re­go pana, Pa­nie mu świeć, rzekł inny, i piwo u nas było sław­ne, sław­ne! Mar­co­we do dwo­rów bra­li, co go na­star­czyć nie było moż­na, a no te­raz, jak wszyst­ko, tak i piwo po­kwa­śnia­ło.

Inny, sły­sząc to, ra­mio­na­mi ru­szył i mi­gnął na mó­wią­ce­go, aby dał po­kój. Ale w go­spo­dzie przy kie­li­chu, gdy się komu gęba otwo­rzy, naj­nie­bez­piecz­niej­sza ją ha­mo­wać, bo się wię­cej jesz­cze roz­pu­ści. Tak się też i sta­ło.

– Co wy mi tam mru­ga­cie? hę? pod­chwy­cił pierw­szy, cze­mu nie mam mó­wić, że za sta­re­go pana le­piej było, kie­dy my to wszy­scy prze­cie my­śli­my.

Tam­ten już nie od­po­wie­dział nic, ino ra­mio­na­mi ru­szył i wód­ką po­pił, ale Ku­ba­la się od­wró­cił i za­py­tał:

– E! że­by­ście też mi raz onę hi­sto­ryę o sta­rym panu po­wie­dzieć chcie­li? Com was o nią py­tał, com pro­sił, a jak­by­ście mi nie­do­ufa­li… nic z was wy­cią­gnąć nie mogę. Prze­cie­żem ja nie jaki człek, coby lu­dzi wi­no­wał, że tak my­ślą tako chcą i czu­ją. U mnie taki ów pan do­bry jak i dru­gi.

– Cze­muż­bym nie miał ga­dać? rzekł dru­gi pod­ocho­co­ny. Prze­cież co ja wiem i co po­wiem, to wie­dzą wszy­scy i gro­ma­da po­świad­czyć może. Wró­bleć o tem na da­chu śpie­wa­ją.

– O, no to tak, prze­rwał je­den ze star­szych, ale uczże się mło­dy wró­blu ze sta­rych wró­bli. Cyr­ka­ją one gło­śno na da­chu, a czor­ta zjesz, że­byś ich zro­zu­miał. Wró­bel nie wy­śpie­wa przed wro­ną…

– Oj­cze, prze­rwał Ku­ba­la, nie czyń­cież mnie wro­ną, bo się ura­żę, jam taki wró­bel sza­ry jak i wy, wierz­cie mi.

– A co­bym nie miał mó­wić? bro­nił się młod­szy, co­bym nie miał po­wie­dzieć?…

Sta­rzy dźwi­gnę­li ra­mio­na­mi, ten po­czął. Ści­snę­li się tyl­ko do kup­ki, aby kto nie­po­trzeb­ny nie pod­słu­chi­wał.

– Za sta­re­go pana, mó­wił, le­piej tu było wszyst­ko – choć­by i dziś nie naj­go­rzej, ale co praw­da to praw­da, za sta­re­go le­piej było.

– Za cóż go też sta­rym zo­wiesz? ode­zwał się dru­gi, prze­cież mło­dym był.

– Mło­dym był, toć praw­da; ale kie­dy dziś inny na jego miej­scu pa­nu­je, to go przez po­sza­no­wa­nie tak zwę. A nie­bosz­czy­ko­wi nic już po­tem, wiek miał lat, kie­dy gdzieś na po­gań­skiej zie­mi ko­ści jego leżą. Bo to ma­cie wie­dzieć, pa­nie Ku­ba­la, pan był sta­ro­daw­ne­go rodu, Za­gło­ba się zwał, z ry­cer­skiej krwi i z du­cha a z ser­ca żoł­nierz, a ry­cerz. Za pie­cem mu wy­sie­dzieć cięż­ko było, jak dru­gie­mu dziś z za pie­ca wy­leźć, nie przy­ma­wia­jąc. Wi­dzieć go trze­ba było – bo ja go po­mnę jako dziś… słusz­ny, pro­sty, szy­kow­ny, gło­wa w górę, oczy ogrom­ne a iskrzą­ce. Im­pe­tyk – ale ser­ca do­bre­go. Praw­da i to, że mu się sprze­ci­wić, albo go po­draż­nić nie­bez­piecz­na była rzecz, bo w pierw­szej chwi­li go­tów był ubić, lub po­ka­le­czyć, a no kie­dy ko­chał, to na rę­kach no­sił. Zło­tem nie skne­rzył, – sy­pał po pań­sku. Na ko­nia tak nikt nie siadł jak on; sza­blą, kon­ce­rzem, rusz­ni­cą, łu­kiem, ko­pią ro­bił tak, że mu nikt nie spro­stał. Siłę miał ol­brzy­mią, a do­bry był też jak ba­ra­nek. We­so­łe­go był umy­słu – zło­ty pan! Z nim po­lo­wać, jeź­dzić, choć­by bie­dę zno­sić człek był rad, bo o so­bie prę­dzej, niż o kim, za­po­mniał.

– I dla tego też go tak ry­chło nie sta­ło! prze­rwał ci­cho star­szy.

– Zmarł, rzekł Ku­ba­la.

– Że­byż tak zmarł jak inni lu­dzie, albo z cho­ro­by, lub na woj­nie, nie by­ło­by żalu… a no mar­nie zgi­nął…

– Ja­kim spo­so­bem? spy­tał woź­ni­ca.

– Albo też to wia­do­mo? mó­wił młod­szy. Ono by to naj­le­piej pono mógł o tem po­wie­dzieć dzi­siej­szy nasz pan a jego stry­jecz­ny, bo oni z sobą byli jak ro­dze­ni, i ten tam pono był, tyl­ko mu się szczę­śli­wie ujść uda­ło.

– Jak­że to było?

– Lu­dzie róż­nie opo­wia­da­ją, po­dob­no je­den Pan Bóg wie, jak się to tam sta­ło. Na­tu­rę miał taką, że choć mu w domu pta­sie­go mle­ka chy­ba bra­kło, choć się był nie­daw­no oże­nił – w miej­scu osie­dzieć się nie mógł, tak go kor­ci­ło ry­ce­rzo­wać, po­lo­wać, ko­niem to­czyć a do­ka­zy­wać. Tyl­ko oka­zyi szu­kał. Na­ga­da­li mu dzi­wy o dzi­kich po­lach gdzieś na brze­gach Ta­tarsz­czy­zny, że tam cud­ne łowy by­wa­ją w ste­pie, a i z Ta­ta­ra­mi No­gaj­ca­mi tra­fi się harc wy­pra­wie. Mó­wią, że mu się tak gło­wa za­pa­li­ła, iż w dzie­się­ciu lu­dzi, i z te­raź­niej­szym na­szym pa­nem ru­szy­li się na po­lo­wa­nie w ste­py kę­dyś ku Czar­ne­mu Mo­rzu. Gdzieś ich tam czy nad Dnie­strem, czy Bóg wie gdzie na­pa­dła szaj­ka Ta­ta­rów, nie­bosz­czy­ka pana na­pa­dli, dru­dzy po­ucie­ka­li, ten się bro­nił… i – czy go za­sie­kli, czy w nie­wo­lę za­bra­li… czy… kto już wie – do­syć, że jak w wodę wpadł. Co sta­rań po­tem czy­nio­no i przez księ­ży Try­ni­ta­rzy, i przez róż­ne po­sły i do

Kry­mu śląc z wy­ku­pem, żeby choć cia­ło do­stać; nie było spo­so­bu… Ino jak w wodę wpadł.

– Prze­cież mnie się o uszy obi­ło, ode­zwał się Ku­ba­la, że go taki za­bi­li i w ste­pie rzu­ci­li. Po­tem gdy za cia­ło okup chcia­no dać, sami Ta­ta­rzy go szu­ka­li i już zna­leźć nie mo­gli.

– Toć wam już ta na­sza hi­sto­rya nie no­wi­ną! prze­rwał opo­wia­da­ją­cy, kie­dy­ście i o tem za­sły­sze­li. Ale mało co lu­dzie ga­da­ją, a każ­dy pra­wi in­a­czej, i praw­dy się nie do­wie­dzieć pono od ni­ko­go.

– Wie­le to temu lat? za­py­tał Ku­ba­la.

– Bę­dzie osiem na Ziel­ną, rzekł je­den sta­ry. Ka­wał cza­su. Od pię­ciu, jak pani na­sza za te­raź­niej­sze­go za mąż wy­szła, już o tem mało kto i gada. Co ga­da­nie po­mo­że.

– Strasz­na hi­sto­rya, do­dał Ku­ba­la.

– A jesz­cze strasz­niej­sza, mó­wił zni­ża­jąc głos pierw­szy, kto wie, co się z na­szą pa­nią dzia­ło, że mało po nim ży­cia nie uro­ni­ła, tak go ko­cha­ła. A no za bra­tan­ka za mąż po­szła! szep­nął ci­szej jesz­cze.

Sta­rzy od­chrząk­nę­li gło­śno.

– Dziś by co we­sel­sze­go mó­wić przy­sta­ło, ozwał się inny. Pa­trz­cie, jak się to też mło­dzież w tań­cu zwi­ja. Ob­ró­ci­li oczy wszy­scy na izbę, a mi­mo­wol­nie ku drzwiom, gdy ten wła­śnie, któ­ry opo­wia­dał przed chwi­lą, wy­dał krzyk i padł na ławę prze­ra­żo­ny, aż wszy­scy ku nie­mu po­sko­czy­li.

– An­tek, co ci? co ci jest?

Ten się że­gnał, a że­gnał, zbla­dły do ścia­ny tu­lił, a oczy wle­pio­ne trzy­mał we drzwi, aż wszy­scy też do­py­tać od nie­go nie mo­gąc, co mu się sta­ło, pa­trzeć po­czę­li w otwar­te po­dwo­je go­spo­dy.

I nie zo­ba­czy­li tam nic. Jak zwy­czaj­nie, gdy się ciż­ba na­tło­czy, a młódź tań­cu­je i wy­wi­ja, w pro­gu był ścisk za­glą­da­ją­cych głów, jak szy­szek na świer­ku na­tka­ło się mnó­stwo. Z po­mię­dzy nich wy­glą­da­ła wpraw­dzie jed­na nie­zna­jo­ma, człek nie mło­dy, czar­no za­ro­sły, z wło­sem krót­ko po­strzy­żo­nym, czo­ło wy­so­kie, oczy ciem­ne, ale cze­go­by się jej An­tek miał tak ulęk­nąć, tego nikt zro­zu­mieć nie mógł, I on prze­cie ochło­nął, ale wciąż ku drzwiom tchórz­li­wie jesz­cze spo­glą­dał.

Po­czę­li go na­glić wszy­scy, bo ciar­ki i po in­nych po­szły, aby po­wie­dział, cze­go się tak str­wo­żył, zwłasz­cza, że wca­le bo­jaź­li­wym nie był.

– Już mi te­raz i wstyd po­wie­dzieć, szep­nął An­tek, a no mi się z tego ga­da­nia wy­da­ło, gdym we drzwi spoj­rzał, żem nie­bosz­czy­ka pana rot­mi­strza zo­ba­czył. Do­pie­ro też wi­dzę, że to kto inny; a li­cho go wie, kto taki.

Co­raz wię­cej oczów skie­ro­wa­ło się ku tej gło­wie we drzwiach, któ­ra po chwi­li zni­kła.

– Po­dróż­ny ja­kiś, obcy, czy coś, rzekł je­den star­szy. Pój­dę się no do­wiem. I prze­biw­szy się przez tłum ku drzwiom, wy­szedł. Nie było go dłu­go Na­resz­cie po pół go­dzi­nie może wsu­nął się znów i swo­je miej­sce za­jął.

– A co? a co? za­czę­to go trą­cać łok­cia­mi

– Albo ja wiem co? Pono brat sta­re­go pa­siecz­ni­ka Pa­na­sa, któ­ry do nie­go przy­był zda­la w go­ści­nę. Mó­wią, że tu już z ty­dzień u nie­go sie­dzi na Za­ho­rowsz­czy­znie. Przy­szedł się snać lu­do­wi na­sze­mu przy­pa­trzeć, bo gdzieś da­le­ko ztąd miesz­ka… w Rusi. Tak mi lu­dzie mó­wi­li. Po ciem­ku wi­dzieć go było trud­no, cho­ciaż stoi z Pa­na­sem pode drzwia­mi do tej pory. Z Ant­ka to się tyl­ko śmiać, a dzi­wić, że w Pa­na­so­wym bra­cie nie­bosz­czy­ka upa­trzył.

– Albo ja wiem, co się mi sta­ło, po­czął za­wsty­dzo­ny An­tek. Tych bo hi­sto­ryj o nie­bosz­czy­kach nig­dy prze­ciw­ko nocy opo­wia­dać nie trze­ba. To czło­wie­ko­wi sen odej­mie.

– Krzy­żem świę­tym się prze­że­gnać i plu­nąć na marę, ode­zwał się star­szy.

An­tek za­pił spra­wę. Kor­ci­ło go coś jed­nak, bo po dłu­giem wa­ha­niu, gdy się jesz­cze z nie­go lu­dzie śmiać po­czę­li, wziął na kieł i wy­do­byw­szy się z ławy, po­szedł wprost stra­cho­wi zaj­rzeć w oczy.

Przed go­spo­dą był tłum ludu wiel­ki, le­d­wie się prze­zeń mógł prze­ci­snąć. Po oświe­co­nej karcz­mie, w po­dwó­rzu noc wy­da­wa­ła się czar­ną; zra­zu nic zo­ba­czyć, ale po gło­sie sta­re­go Pa­na­sa po­znał. Drgnął tyl­ko, zo­ba­czyw­szy przy nim słusz­ne­go wzro­stu czło­wie­ka w wie­śnia­czym ubio­rze, z pał­ką w ręku, któ­ry mu owo wi­dze­nie ba­ła­mut­ne przy­po­mniał. A że się z Pa­na­sem do­brze zna­li, bo sta­re­go pa­siecz­ni­ka we wsi małe dzie­ci na­wet po imie­niu wo­ła­ły – pod­szedł już na upar­te­go ku nie­mu z po­zdro­wie­niem. Nie pa­trząc na to­wa­rzy­sza, tak jesz­cze stra­chu miał oczy peł­ne, od­wiódł Pa­na­sa na stro­nę.

– A kto to z wami, oj­cze? spy­tał.

– Albo to nie wie­cie: brat mój młod­szy, com go już lat kil­ka­na­ście nie oglą­dał, zwlókł się do mnie, Bóg mu za­płać, aby przed śmier­cią zo­ba­czyć się ze mną.

– A daw­no już tu?

– Dni kil­ka, rzekł Pa­nas.

– I dłu­go po­go­ści?

Pa­siecz­nik się zżym­nął.

– Co ty mnie na spyt­ki bie­rzesz? roz­śmiał się, a co ci po­tem, czy on dłu­go, czy krót­ko u mnie za­ba­wi?

– O! toż się nie gnie­waj­cie, ca­łu­jąc go w ra­mię do­dał An­tek, nie ze złe­go ser­ca py­tam. Nie znam ci wa­sze­go bra­ta, ale że mi przy­pad­kiem wsty­du i stra­chu na­pę­dził – to praw­da.

– A to jak? spy­tał pa­siecz­nik.

– Ja sam nie wiem, mó­wił chło­pak. Sie­dzie­li­śmy z Ku­ba­lą, no­wym woź­ni­cą, któ­ry nas o sta­re­go pana roz­py­ty­wał. Jam mu wszyst­ką tę hi­sto­ryę roz­po­wia­dał, jak się pa­trzy, ino kie­dy zer­k­nę we drzwi, aż tam niby wid­mo, niby mara… sta­ry pan stoi. Ma­łom nie zmarł ze stra­chu. A to się oka­zu­je był wasz brat.

Pa­nas się za­gnie­wał ja­koś strasz­nie.

– Eh! co bo to z cie­bie za dzie­ciuch ja­wic­ki, krzyk­nął, umar­łych bę­dziesz wy­wo­ły­wał z gro­bu i cu­dzym lu­dziom hi­sto­rye pra­wił… i…

An­tek go w ra­mię ca­ło­wał, ale dar­mo, sta­ry się gnie­wał bar­dzo.

– Czyż to­bie sta­re­go pana pa­mię­tać? wo­łał, co się to­bie śni? al­boż tyś go mógł po­znać? Ba­ła­muc­two i tyle.

Szedł pa­siecz­nik precz i wró­cił jesz­cze do nie­go.

– I tego też ni­ko­mu nie po­wta­rzaj, ode­zwał się gło­sem wzru­szo­nym, lu­dziom się przy­śni, że się duch sta­re­go pana uka­zu­je; a wi­ście, co to ma zna­czyć? Czyż­by taka du­sza aniel­ska do­tąd po­ku­to­wać mia­ła? nie go­dzi się ta­kich rze­czy ga­dać! Bój się Boga!!

An­tek się moc­no za­sro­mał, że nie wie­dział już na­wet co i po­wie­dzieć; a Pa­nas pręd­ko od­szedł, po­szep­ta­li coś z bra­tem i wol­nym kro­kiem precz od karcz­my dro­ży­ną przez pola po­wle­kli się do pa­sie­ki.II. BRA­TAN­KI.

Dwór w Bo­żej Woli, jak wszyst­kie, stał wśród dzie­dziń­ca i ogro­du, a że mu Bóg dał pięk­ny wiek, bo tam ja­koś ani Ta­tar, ani Szwed na­wet nie zaj­rzał nig­dy, mia­ły się czas drze­wa roz­ro­snąć, krze­wy wy­bu­jać, uli­ce po­okry­wać i na ni­zi­nach pię­ło się to jak zwy­kle do góry, a roz­ło­ży­sto. W ogro­dzie było jak w le­sie, ciem­no, ci­cho, szu­mią­co i nie­je­den raz wi­dzia­no tam z lasu za­błą­ka­ne za­ją­ce, zla­tu­ją­ce cza­ple i całe ku­ro­patw sta­da. Okna dwo­ru sta­re­go wy­cho­dzi­ły ku tym uli­com i szpa­le­rom strzy­żo­nym, po za któ­re­mi jesz­cze, od­dzie­lo­ne ka­na­ła­mi, były sady i bu­do­wy go­spo­dar­skie.

Sta­ra ta ma­jęt­ność Za­gło­bów, nie­gdy dzie­dzic­two pana Pio­tra, któ­ry wdo­wę z małą jesz­cze dzie­ci­ną osie­ro­cił, była te­raz w po­sia­da­niu bra­tan­ka jego, Wita Za­gło­by, oże­nio­ne­go z po­zo­sta­łą po nim wdo­wą.

Jak z roz­mów lu­dzi w go­spo­dzie do­my­śleć się już mógł czy­tel­nik, hi­sto­rya tej ro­dzi­ny była smut­ną ja­kąś ob­le­czo­na ta­jem­ni­cą. Mó­wiąc o nich, są­sie­dzi po­trzą­sa­li gło­wa­mi i nie chcąc się roz­wo­dzić sze­ro­ko, mil­czą­co spusz­cza­li oczy.

O ile wszy­scy tu roz­mi­ło­wa­ni byli w nie­bosz­czy­ku Pio­trze, o tyle, mimo wiel­kich przy­mio­tów, za­pew­ne po­rów­ny­wa­jąc go do stry­jecz­ne­go bra­ta, po któ­rym tak pięk­na pa­mięć zo­sta­ła – wstręt ja­kiś dziw­ny oka­zy­wa­no Wi­to­wi.

Jesz­cze za ży­cia stol­ni­ka Za­gło­by, ojca Pio­tro­we­go, sie­rot­ka, ró­wie­śnik jego syna, mały Wit, któ­re­go od­umar­li ro­dzi­ce, stra­ciw­szy całe mie­nie, zo­stał na ła­sce i opie­ce stry­ja. Stol­nik był człek sta­ro­daw­ne­go oby­cza­ju, sza­nu­ją­cy obo­wiąz­ki, ja­kie wkła­da­ją wę­zły krwi; przy­wie­zio­no mu więc dzie­cię, po­zo­sta­łe bez opie­ki, bez gro­sza, bez przy­szło­ści, aby się po­czci­we imię nie zwa­la­ło, wziął chęt­nie, przy­tu­lił, a cho­wał je po rów­ni z sy­nem wła­snym i dał mu wy­cho­wa­nie ta­kie, ja­kie jego ro­do­wi przy­sta­ło. Piotr i Wit ro­śli ra­zem jak­by ro­dze­ni, a co dziw­niej­sza, że u nich jed­na krew ta­kiem ry­sów po­do­bień­stwem się zna­mio­no­wa­ła, iż zda­la jed­ne­go za dru­gie­go nie­mal wziąć było moż­na. Ale ob­cu­jąc z nie­mi dłu­żej, omy­lić się było trud­no. Ze­wnętrz­na ry­sów po­do­bi­zna nig­dy róż­niej­szych nie ukry­wa­ła cha­rak­te­rów. Piotr miał w cha­rak­te­rze coś ry­cer­skie­go, szla­chet­ne­go, a dziw­nie ku wszel­kie­mu do­bru skłon­ne­go, Wit, rów­nie jak on żywy i po­ryw­czy, zło­śli­wy był, za­zdro­sny, mil­czą­cy czę­sto, nie­uf­ny, po­dejrz­li­wy i nie­prze­zwy­cię­żo­ny żad­nem wznio­ślej­szem uczu­ciem sa­mo­lub. Być może, iż z ma­leń­stwa zna­jąc swe ubó­stwo i po – ło­że­nie i że żył na ła­sce, zgorzk­niał tak, dumy na­braw­szy, a nie ma­jąc jej czem za­spo­ko­ić i uspra­wie­dli­wić. Dla nie­bosz­czy­ka stol­ni­ka zra­zu był cha­rak­ter wy­cho­wan­ka po­wo­dem nie­ma­łych zgry­zot i fra­sun­ku o przy­szłość. Z cza­sem wszak­że, zda­wał się Wit ła­god­nieć, a przy­najm­niej co zeń bu­cha­ło po­skra­miać w so­bie. Piotr go ko­chał bar­dzo, ob­ra­niał, za­sła­niał, po­świę­cał się nie­raz dla nie­go, ojca prze­bła­gać się sta­rał, a winy bra­tan­ka za­kry­wać. Żyli z sobą w naj­ści­ślej­szej przy­jaź­ni związ­ku, a Piotr ra­chu­jąc go za bra­ta wszyst­kiem się z Wi­tem dzie­lił i nic mieć sam nie chciał, cze­go­by tam­te­mu też dać nie mógł. Im bar­dziej do­ra­sta­li, tem róż­ni­ca ich cha­rak­te­rów, na­wet już w wy­ra­zie twa­rzy wi­docz­niej­szą się sta­wa­ła. Były to rysy jed­ne, ale naj­mniej już do sie­bie po­dob­ne. Na czo­le Pio­tra wie­ku­ista pa­no­wa­ła po­go­da, na ob­li­czu Wita po­nu­ra ja­kaś tro­ska. Śmia­ły się usta pierw­sze­go, dru­gie­go krzy­wi­ły szy­der­sko. Piotr był jak anioł do­bry, uczyn­ny i ser­decz­ny, Wit nie miał więk­szej przy­jem­no­ści nad znę­ca­nie się, szy­der­stwo i do­pie­ka­nie dru­gim. Am­bi­cya przy­tem du­szę mu prze­ja­da­ła; o ni­czem nie mó­wił, nie my­ślał, tyl­ko o tem, że musi po­siąść bo­gac­twa, ho­no­ry i wznieść się o wła­snej sile, a zła­mać losy, któ­re go do­tknę­ły.

Tym­cza­sem nie uczy­nił nic, aby do tego celu naj­prost­szą dojść dro­gą pra­cy, gdy przy­cho­dzi­ło coś przed­się­brać, co wy­ma­ga­ło cza­su i ofiar, zwłó­czył, roz­bie­rał, roz­trzą­sał i od­rzu­cał jed­no, by wy­cze­ki­wać na dru­gie nie­pew­ne – a choć­by tam­to przy­szło, wo­lał cze­kać na inne szczę­ście, na­de­wszyst­ko ła­twe i pręd­kie. Duch był roz­le­ni­wia­ły i za­zdro­sny, pa­trząc na to, że Piotr wszyst­ko miał z pra­cy ojca, pra­wie nie­win­ne­mu ro­dzi­co­wi swe­mu zło­rze­czył, iż go tak na­gie­go od­umarł.

Na­próż­no go bra­ta­nek cie­szyć się sta­rał, a uła­twiać mu roz­po­czę­cie czyn­ne­go ży­cia, nic to nie po­ma­ga­ło. Wit na na­rze­ka­niach i próż­niac­twie kosz­tem jego dal­sze ży­cie pę­dził.

Gdy­by był su­row­szy stol­nik żył jesz­cze, zmu­sił­by za­pew­ne Wita do wzię­cia się do pra­cy ja­kiejś i za­wo­du – po śmier­ci jego, zo­staw­szy z Pio­trem, któ­ry go ko­chał a sła­bym dlań był, sie­dział w Bo­żej Woli… na ła­sce, opły­wa­jąc we wszyst­ko, czę­sto nie rad jesz­cze z tego, co miał i wię­cej tu rzą­dził a fu­kał od sa­me­go pana. Piotr mu to wy­ba­czał, po ci­chu go tłó­ma­cząc tem – że bied­ny był, sie­ro­ta, i że z bólu sta­wał się nie­zno­śnym. Su­ro­wiej go są­dzi­li są­sie­dzi i mało kto na­wet we dwo­rze lu­bił.

Spę­dzi­li tak mło­dość ra­zem sie­dząc, po­lu­jąc, jeż­dżąc po sej­mi­kach, po szlach­cie, a na­wet i ry­cer­skie­go za­kosz­to­wa­li rze­mio­sła, bo gdy Piotr, któ­re­mu dom nud­niał, za­chciał słu­żyć i za­cią­gnął się do pan­cer­nej cho­rą­gwi, po­szedł z nim Wit, z ta­kim sa­mym so­wi­tym pocz­tem na jego kosz­cie i w cza­sie woj­ny mię­dzy Sa­sem a Lesz­czyń­skim, oba w wie­lu byli bi­twach i wy­pra­wach.

Ali­ści wśród tych za­mie­szek do­mo­wych, gdzie w męt­nej wo­dzie ryby ło­wić nie było trud­no, Piotr się oglą­dał za su­mie­niem, i że ro­dzi­na jego z Lesz­czyń­skie­mi za­wsze trzy­ma­ła, a zda­ło mu się to lep­szem, i on też wier­nym zo­stał Sta­ni­sła­wo­wi do koń­ca. Wit prze­ciw­nie, pa­trzał tyl­ko, gdzie­by prę­dzej do cze­goś się moż­na do­chwy­cić, sprze­nie­wie­rzył się więc spra­wie Lesz­czyń­skie­go i prze­szedł na stro­nę sa­ską. Tu się tedy roz­sta­li, ale Piotr ze sie­bie są­dząc, nie miał tego bra­tan­ko­wi za złe, prze­ko­na­ny, iż mu jego su­mie­nie tak po­stą­pić ka­za­ło. Wit w isto­cie dla pry­wa­ty czy­nił wszyst­ko i umiał z oko­licz­no­ści ko­rzy­stać. Za­wią­zał on sto­sun­ki na dwo­rze sa­skim, a że był mło­dy, wy­cho­wa­ny pięk­nie, ży­we­go umy­słu, przy­stoj­ny i zdol­ny, wpręd­ce się dał po­znać, pod­rósł w woj­sku, a na­wet u kró­la so­bie ła­ski zjed­nał i miał obiet­ni­ce wiel­kiej kre­scy­ty­wy.

Po Kli­szow­skiej po­trze­bie, choć się zda­wa­ła sza­la na stro­nę Lesz­czyń­skie­go prze­chy­lać, Wit wię­cej dla sie­bie upa­try­wał ko­rzy­ści z przy­wią­za­nia się do dwo­ru sa­skie­go. Więc choć na po­zór prze­jed­na­ny, bie­gał do Dre­zna i prze­sia­dy­wał tam, i choć po­tem do Bo­żej Woli wró­cił niby spo­czy­wać, za­wsze kon­szach­ty ja­kieś miał i związ­ki z za­gra­ni­cą, li­sty słał, po­słań­ców wy­pra­wiał, a szlach­cie o Au­gu­ście roz­po­wia­dał cuda, jaki to był pan wspa­nia­ły, szla­chet­ny, do­bro­czyn­ny, bo­ga­ty, wiel­kie­go umy­słu, szczo­dry, a skłon­ny się wy­pła­cać tym, co mu wier­ny­mi po­zo­sta­li. Przed Pio­trem się z tem nie bar­dzo wy­da­wał.

Żyli zno­wu ra­zem, tyl­ko mu dla więk­szej swo­bo­dy pan Piotr fol­wark wy­pu­ścił oko­ło Bo­żej Woli, aby so­bie na nim go­spo­da­rzył. Tu Wit z łu­pa­mi wo­jen­ne­mi się umie­ścił, gdyż, choć inni wśród tych za­mie­szek po­tra­ci­li, on dziw­nym spo­so­bem obron­ną, ręką, wy­szedł tak, iż nie­tyl­ko nie po­stra­dał, co mu pan Piotr po­da­ro­wał, ale i w ko­nie, i w rynsz­tu­nek, i w klej­no­ty, i na­wet w grosz się stał za­sob­nym. O te wła­śnie cza­sy Piotr za­ko­chaw­szy się w kasz­te­lan­ce Wi­skiej, pan­nie Ma­ryi, sie­ro­cie też, któ­ra u ciot­ki prze­miesz­ki­wa­ła w są­siedz­twie, mimo wiel­kich prze­szkód, ja­kie tam spo­ty­kał, moc­no i upo­rczy­wie o nią kon­ku­ro­wać po­czął.

Kasz­te­lan­ka przez ojca nie­bosz­czy­ka nie­ja­ko te­sta­men­tem prze­ka­za­ną była z ma­jęt­no­ścią i ręką da­le­kie­mu krew­ne­mu te­goż sa­me­go imie­nia, dla tego tyl­ko, aby ród się utrzy­mał. Speł­nie­nie tej woli swój kasz­te­lan zle­cił był sio­strze, opie­ku­nów i cór­kę za­klął, aby mu była po­słusz­ną. Owe­go krew­nia­ka, któ­re­go to szczę­ście spo­tkać mia­ło, umie­ra­jąc kasz­te­lan wca­le nie znał, na wzglę­dzie tyl­ko ma­jąc, aby imię nie zga­sło, a ma­jęt­ność w niem zo­sta­ła. Wy­szu­ka­ny ów ubo­żuch­ny przy­szły mał­żo­nek kasz­te­lan­ki Ma­ryi, gdy się ciot­ce przed­sta­wił, prze­ra­ził wszyst­kich, po­cząw­szy od tej nie­win­nej isto­ty, któ­ra mu była prze­zna­czo­ną, aż do opie­kun­ki, sza­nu­ją­cej wolę zmar­łe­go bra­ta.

Chło­pak był z za­go­no­wej szlach­ty, ubo­giej bar­dzo, któ­ry le­d­wie u wiej­skie­go ba­ka­ła­rza czy­tać się nie­co i pi­sać pod­uczył, po­wierz­chow­no­ści nie­po­zor­nej, nie­okrze­sa­ny, pra­wie chłop pro­sty, a ru­ba­cha i nie­zda­ra oso­bliw­szy, że go lu­dziom po­ka­zać było trud­no. Wszyst­ko się tam po­pła­ka­ło, gdy go pierw­szy raz zo­ba­czy­li, zwłasz­cza jak so­bie u wie­cze­rzy pod­piw­szy, po­czął się do skrom­nej pa­nien­ki przy­sia­dać, bo mu się strasz­nie po­do­ba­ła od pierw­sze­go wej­rze­nia. Mu­sia­no go precz pę­dzić od niej, bo dziec­ko prze­ra­żo­ne pła­ka­ło, a na­za­jutrz go na rok do sto­li­cy wy­pra­wi­li opie­ku­no­wie, by się tro­chę okrze­sał. Że mu dali pie­nię­dzy, któ­rych pono nig­dy tyle do­ma­nie wi­dział… po­je­chaw­szy pu­ścił się w la­da­ja­kie to­wa­rzy­stwo, o któ­re nig­dy po mia­stach nie trud­no, i gdy wró­cił zmie­nio­ny był praw­da, ale może na gor­sze; bo co ze wsi jesz­cze do­bre­go wy­wiózł, to po bru­ku i szyn­kow­niach po­siał, i choć się otarł po­wierz­chow­nie, po­psuł we środ­ku.

W tym cza­sie wła­śnie do domu ciot­ki po­czął uczęsz­czać pan Piotr Za­gło­ba, a wi­du­jąc Ma­ryę, nie mógł jej nie po­ko­chać, bo byli jak­by stwo­rze­ni dla sie­bie. Ma­rya i pięk­ną była bar­dzo i ci­chą a skrom­ną, i ser­ce mia­ła aniel­skie. Cha­rak­te­ry ich się go­dzi­ły, upodo­ba­nia – wszyst­ko. Przy­tem też uro­dy ta­kiej a ślicz­no­ści nie ła­two było dru­giej zna­leźć na świe­cie, a ta­kie­go świę­te­go po­ko­ju i do­bro­ci wy­ra­zu na twa­rzy mło­dej nie wi­dział pono nikt, chy­ba na ob­ra­zach świę­tych. Wy­cho­wa­na w klasz­to­rze, po­boż­na, ci­cha Ma­rya też w tym pra­wym ry­ce­rzu, ja­kim Za­gło­ba był, roz­mi­ło­wać się mu­sia­ła. A no obo­le bez na­dziei, bo cór­ka po­słusz­na, choć jej na wspo­mnie­nie na­rze­czo­ne­go śmierć po­wab­niej­szą się zda­wa­ła, ani po­my­śla­ła, by woli nie­bosz­czy­ka ro­dzi­ca za­dość nie uczy­nić.

I Piotr też ra­czej by całe ży­cie go­tów był cier­pieć, niż ją do wia­ro­łom­stwa ta­kie­go na­kła­niać. Więc jeź­dził a pa­trzał nic nie mó­wiąc, i wzdy­chał, i roz­pa­czał, i rzekł so­bie, że je­śli z nią; nie może, już się z żad­ną inną że­nić nie bę­dzie.

Po­nie­waż z Wi­tem byli jako bra­cia, nie czy­nił przed nim wca­le ta­jem­ni­cy Piotr, że się ko­chał, a gdy ten z nie­go się na­śmie­wał, po­wiózł go też z sobą, aby ją wi­dział i zro­zu­miał, dla cze­go ku niej tak wiel­ką, czu­je mi­łość. I sta­ło się, że Wit, zo­ba­czyw­szy Ma­ryę, taką samą… dla niej sza­lo­ną, uczuł pas­syę, jak Piotr, z tą róż­ni­cą, że ją w so­bie do cza­su zdła­wił, nie po­ka­zał, co miał w ser­cu, ale pod róż­ne­mi po­zo­ra­mi na dwór ciot­ki sam już uczęsz­czać za­czął, róż­ne ja­kieś kie­ru­jąc i osnu­wa­jąc za­mia­ry. Trze­ba też do­dać, że Wit w cza­sie swo­je­go po­by­tu przy dwo­rze Au­gu­sta II na­pa­trzył się i na­słu­chał wie­le owych lek­ko­myśl­no­ści ko­bie­cych, o któ­re na­ów­czas nie było trud­no i wca­le inne o sto­sun­kach mi­ło­snych miał po­ję­cia, ni­że­li Piotr, któ­ry w sta­ro­daw­nych cho­wał się oby­cza­jach i wy­obra­że­niach. Wit się z tego wy­śmie­wał, co Piotr sza­no­wał i czcił. Temu dla za­dość uczy­nie­nia pas­syi swój, ża­den śro­dek nie był złym, ani wstrę­tli­wym, gdy Piotr nie­szla­chet­ne­go czy­nu dla naj­wyż­sze­go szczę­ścia na zie­mi nie był­by po­peł­nił.

Ani przez myśl nie prze­szło Pio­tro­wi, iż w Wi­cie miał ry­wa­la, bo się ten przed nim taił, ukry­wał i nic po so­bie po­znać nie da­wał. A no był star­szą pa­nią we dwo­rze so­bie prze­ku­pił i przez nią pró­bo­wał słod­kie bi­le­ci­ki słać, ale pan­na ich do rąk brać nie chcia­ła. Gnie­wał się tedy, ale na­próż­no. Gdy już ów niby nie­co otar­ty krew­niak po­wró­cił, aby z mocy te­sta­men­tu do­po­mnieć się o rękę kasz­te­lan­ki, Wit przy­biegł do bra­ta na po­ra­dę, co czy­nić? Brał wrze­ko­mo jego stro­nę i jego niby spra­wę po­pie­rać chciał, a w rze­czy o so­bie my­ślał i wręcz oświad­czył, że rady in­nej nie ma, tyl­ko nie­zda­rę owe­go na rękę wy­zwać – i za­bić. Piotr za­krzyk­nął nań, iż się to nie go­dzi, i że ceną krwi nie­win­nej oku­pio­ne­go szczę­ścia nie pra­gnie, na co Wit śmiać się po­czął, i nic nie mó­wiąc od­je­chał. Sta­ło się prze­cież, iż na hu­la­kę cza­to­wał ze swe­mi w mia­stecz­ku Wit, że się z nim po­zna­jo­mił, po­ku­mał i cho­dzi­li z sobą parą, a jeź­dzi­li, mi­łu­jąc się wiel­ce. Ten wszak­że tyl­ko pory wy­pa­try­wał. Aż gdy raz pod­chmie­lo­ne­go do­brze zna­lazł na­rze­czo­ne­go kasz­te­lan­ki, ma­jąc z sobą przy­ja­ciół pod ręką, skłó­cił się z nim o gu­zik u fe­re­zyi, i od sło­wa do sło­wa przy­szło do spo­tka­nia. In­a­czej się bić nie chciał Wit, tyl­ko kon­no na pi­sto­le­ty, bę­dąc swo­je­go pe­wien, bo był trzeź­wy i do­sko­na­le strze­lał. W pierw­szem tedy spo­tka­niu ugo­dzo­ne­go w samo czo­ło, tru­pem po­ło­żył. Mu­siał na czas ucie­kać, za­bie­gł­szy tyl­ko do Pio­tra, któ­re­mu się za­klął, że wszyst­ko to było przy­pad­kiem i losu zrzą­dze­niem, a nie żad­ną zmo­wą i spi­skiem.

Ra­cho­wał na to Wit, iż te­raz pan­nę, po­cze­kaw­szy, so­bie zjed­nać po­tra­fi i z nią się oże­ni. Tym­cza­sem ro­dzi­na za­bi­te­go, choć ubo­ga, sta­ła mu na gar­dło, pro­ces wy­to­czo­no, tak że wię­cej roku Wit na Wę­grzech ba­wić mu­siał, do­pó­ki pie­niędz­mi Pio­tra nie za­go­dził spra­wy. Tym­cza­sem Ma­rya, któ­ra ko­cha­ła Pio­tra, i ciot­ka za nim bę­dąc, gdy już prze­szko­dy żad­nej te­sta­ment nie sta­wił, – oświad­cze­nie jego przy­ję­ły, aż i ślub się od­był.

Wit się o nim na Wę­grzech do­wie­dział, po­wró­cił zroz­pa­czo­ny i wście­kły, ale się ha­mo­wać mu­siał i siadł zno­wu w pusz­czo­nej mu wio­sce, na po­zór uspo­ko­jo­ny, więk­szą, jesz­cze oka­zu­jąc przy­jaźń i ser­decz­ność dla bra­tan­ka, ni­że­li kie­dy­kol­wiek w ży­ciu. Jak tam szczę­śli­we i raj­skie było po­ży­cie w Bo­żej Woli po po­bra­niu się tych dwoj­ga lu­dzi dla sie­bie stwo­rzo­nych – tego opi­sać trud­no. A no gdzie­kol­wiek raj, tam i sza­tan być musi. Bo­daj nim nie był pan Wit, któ­ry na tę szczę­śli­wość pa­trząc, zja­dał się z za­zdro­ści. Ani by był śmiał oby­cza­jem, ja­kich się na dwo­rze sa­skim na­pa­trzył, po­kąt­nie ku bra­to­wej wzdy­chać, bo wie­dział do­brze, iż zo­sta­nie ze wsty­dem ode­pchnię­ty.

Jak się póź­niej sta­ło, że pan Piotr z bra­tan­kiem w dzi­kie pola po­je­cha­li, oba niby dla ło­wów i wy­ciecz­ki ja­kiejś, i jak w tej wy­pra­wie nie­szczę­snej Piotr bez wie­ści zgi­nął – nikt do­brze nie wie­dział. Dziw­nym skła­dem oko­licz­no­ści wy­bra­li się w tę po­dróż, tak, iż pra­wie sa­mych ob­cych lu­dzi z sobą wzię­li, któ­rych Wit strę­czył. Z tych po­tem pono ża­den nie wró­cił, a co opo­wia­dał oca­lo­ny cu­dow­nie bra­ta­nek, tem się trze­ba było za­spo­ko­ić. Nie­szczę­śli­wa wdo­wa po­zo­staw­szy z małą dzie­ci­ną, w pierw­szych chwi­lach, gdy ją do­tknę­ła ta nie­do­la, o mało ży­cia nie utra­ci­ła, w tak wiel­ką wpa­dła roz­pacz. Po­zo­sta­łe tyl­ko dzie­cię zmu­si­ło ją do ży­cia, któ­re dźwi­ga­ła w gru­bej cho­dząc ża­ło­bie, a wy­pła­ku­jąc oczy. Pan Wit na­tu­ral­nym stał się opie­ku­nem, choć wdo­wa wstręt do nie­go czu­ła wi­docz­ny, na­rzu­cał się jej gwał­tem, in­try­go­wał, na­jeż­dżał i nie­mal prze­mo­cą we dwo­rze umie­ścił, aby nad nią i sie­ro­tą praw­nie uzy­ska­ną roz­cią­gnąć opie­kę.

Pew­ną było rze­czą" iż Ma­rya mia­ła nie­chęć i od­ra­zę ku czło­wie­ko­wi, do któ­re­go żal czu­ła, uwa­ża­jąc go w du­szy za spraw­cę nie­szczę­ścia swo­je­go; za­my­ka­ła się przed nim i uni­ka­ła go, nie do­pusz­cza­ła go przed sie­bie; zda­wa­ła się lę­kać na­wet. Mimo to, nie­wia­do­mo ja­kie­mi środ­ka­mi, bo lu­dzie o tem róż­nie mó­wi­li, a ba­śnie po­wta­rzać trud­no, choć nie­chęć i wstręt by­najm­niej nie ustał, a może się po­więk­szył jesz­cze – Ma­rya w trze­cim roku ża­ło­by swej, zmu­szo­ną zo­sta­ła od­dać rękę bra­tan­ko­wi. Od­tąd ży­cie jej upły­wa­ło niby w klasz­tor­nem za­mknię­ciu na łzach, na mo­dli­twie i przy ko­leb­ce dziec­ka je­dy­ne­go, bo dru­gie, na­ro­dzo­ne po­tem z mał­żeń­stwa tego umar­ło. We dwo­rze dziw­ny pa­no­wał po­rzą­dek i ty­ra­nia mę­żow­ska, któ­ra dla ob­cych oczów nie była wi­do­mą, ale do­mo­wi bo­le­li nad uci­śnio­ną pa­nią. Zno­si­ła ona swe nie­szczę­ście z pew­ną dumą mil­czą­cą, a he­ro­izmem ta­kim, że się lu­dzie jej na­dzi­wić i wy­li­to­wać do­syć nie mo­gli. Słu­ży­li jej też, a w ser­cach swych ku panu ży­wi­li trwoż­li­wą nie­wa­wiść.

Wpraw­dzie daw­niej­szy dwór i frau­cy­mer po­zmie­niał wszy­stek pan Wit, a ob­sa­dził ją swo­je­mi kre­atu­ra­mi – ale i w tych biły ser­ca. Naj­przy­krzej­szem dla nie­szczę­śli­wej było, iż na nie­sta­tek mę­żow­ski jesz­cze pa­trzeć była zmu­szo­ną, a na nie­na­wiść jego wi­docz­ną ku sie­rot­ce dziew­czę­ciu swe­mu, co dro­gę mu do spad­ku ta­mo­wa­ła.

Dzia­ły się więc w tym dwo­rze rze­czy, o któ­rych wie­le pra­wić każ­dy się lę­kał, bo Wit miał swych szpie­gów, i za­usz­ni­ków, i do­no­si­cie­li, a sro­gim był i nie­li­to­ści­wym tak, że go ni­czem ubła­gać nie było po­dob­na.

W jed­nej po­ło­wie sta­re­go domu za­miesz­ki­wa­ła pani z có­recz­ką, któ­rej z prze­stra­chem ja­kimś za­bo­bon­nym na chwi­lę nig­dy od­stę­po­wać nie chcia­ła, oto­czo­na frau­cy­me­rem na­rzu­co­nym i pło­chym… w dru­giej, ob­szer­niej­szej roz­le­gał się Wit, czas swój spę­dza­ją­cy te­raz na we­so­łem ży­ciu z przy­ja­ciół­mi sto­łecz­ne­mi, któ­rzy do nie­go zjeż­dża­li, albo też on do nich wy­bie­gał.

Je­śli mu z Bo­żej Woli wy­ru­szyć przy­szło, co się czę­sto tra­fia­ło, bo koło kró­la i dwo­ru na­wykł był bie­gać, na­ten­czas oba­wia­jąc się snać, czy, żeby nie – szczę­śli­wa żona nie uszła do ro­dzi­ny, czy, aby tam kogo ze swo­ich nie po­wo­ła­ła, ota­czał ją jak­by stra­żą w wię­zie­niu. Uży­wał ku temu owych ko­biet nie­po­czci­wych, któ­re nie­wia­do­mo zkąd mu przy­wo­żo­no i kil­ku so­bie od­da­nych lu­dzi, po więk­szej czę­ści Niem­ców na jego żoł­dzie bę­dą­cych i nie mo­gą­cych tu żad­nych za­wią­zać sto­sun­ków. Nie wol­no było pani Wi­to­wej ani li­stu prze­słać, ani za­pro­sić do sie­bie, ani z domu wy­ru­szyć, ani na­wet na dłuż­szą prze­chadz­kę wy­nijść, żeby za sobą wi­dzial­nych lub skry­tych stró­żów nie mia­ła. Z po­ko­rą, w mil­cze­niu zno­si­ła wszyst­ko, byle tyl­ko z dzie­cię­ciem się nie roz­dzie­lać, któ­re już te­raz ośmiu lat do­cho­dzi­ło, a dzie­wecz­ką było dziw­nie pięk­ną, roz­trop­ną nad wiek i do ma­tuch­ny przy­wią­za­ną. Nie­bosz­czyk pan Piotr, któ­ry się w po­ezyi mi­ło­wał, chciał jej na pa­miąt­kę owej dzie­ci­ny Ko­cha­now­skie­go dać imię Ur­szul­ki, a choć mat­ka dla niej oba­wia­ła się, by imię z sobą lo­sów nie przy­nio­sło, przez mi­łość dla męża i w tem mu była po­wol­ną. Mia­no­wa­no ją więc Ur­szul­ką, a mat­ka po ci­chu Pio­tru­sia ją chrzci­ła, przez czu­łą pa­mięć dla męża.

One­go wie­czo­ra wio­sen­ne­go… wła­śnie był dzień gdy Wita, dnia 15 czerw­ca, ob­cho­dzo­no, więc imie­ni­ny pań­skie, ale że mu tu w ża­łob­nym dwo­rze hu­lan­ka szła nie spo­ro, dał się go­spo­darz za­pro­sić w są­siedz­two do sę­dzie­go Dzier­żyń­skie­go. Miał ów Dzier­żyń­ski, nie­ma­jęt­ny szlach­cic, pie­niacz i hu­la­ka za­pal­czy­wy, có­rek trzy, ro­słych a ho­żych, któ­re bar – dzo do sma­ku przy­pa­da­ły i Wi­to­wi i jego dru­hom. A że we dwo­rze tym pa­no­wa­ła swo­bo­da wiel­ka i roz­pa­sa­nie, ja­kie w owych cza­sach wkra­dło się nie pod jed­ną strze­chę, ca­łe­mi ty­go­dnia­mi we­se­lo­no się, becz­ka­mi wę­grzy­na to­cząc, a skrzyp­kom spać nie da­jąc. Tam od po­łu­dnia już go­ścił pan Wit i nie spo­dzie­wa­no się go na noc, bo u Dzier­żyń­skich nig­dy się dniem jed­nym nie koń­czy­ła za­ba­wa. Była więc po­ło­wa jed­na dwo­ru pu­sta i ciem­na.

W dru­giej na wie­czor­nych pa­cier­zach, przy żół­tej świe­cy wo­sko­wej, nie­opo­dal od łó­żecz­ka cór­ki sie­dzia­ła pani Wi­to­wa. A była pra­wie samą, bo na owe tany w Krzy­wo­sach u Dzier­żyń­skich, że dla licz­ne­go zjaz­du męż­czyzn tan­ce­rek za­bra­kło, frau­cy­mer na fury z Bo­żej Woli za­bra­no, aby we­se­lej było. Nie pła­ka­ła po nim go­spo­dy­ni, a zo­sta­wa­ło się go za­wsze do­syć, by było komu szpie­go­wać i na­glą­dać.

Ko­bie­ta była jesz­cze pięk­ną, jak są wszyst­kie nie­wia­sty po­boż­ne­go i ci­che­go ży­cia, choć­by je dłoń losu naj­sro­żej do­tknę­ła, gdy po chrze­ściań­sku krzyż Pań­ski no­sić umie­ją. Rysy jej twa­rzy po­zo­sta­ły dzie­wi­czej czy­sto­ści i wdzię­ku, tyl­ko łzy a ból ścią­gnę­ły je, wy­su­szy­ły, ob­lo­kły jak­by ja­kąś asce­tycz­nej świą­to­bli­wo­ści au­re­olą. Po­dob­ną była do hisz­pań­skich wi­ze­run­ków Świę­tej Te­res­sy, mi­ło­ścią Bożą i umar­twie­niem cia­ła bo­le­ją­cej a nie­zła­ma­nej. Ciem­ne jej oczy głę­bo­ko wpa­dłe, jak­by bru­nat­ne, ob­wie­dzio­ne były ob­słon­ką, z ust bla­dych krew daw­no uszła do ser­ca. Lecz ile­kroć oczy pa­dły na łóż­ko dzie­ci­ny, usta się mi­ło­ścią do niej uśmie­cha­ły i wra­ca­ły na po­boż­ną księ­gę, któ­rą trzy­ma­jąc na ko­la­nach, czy­ta­ła. Cza­sem prze­rwa­ła mo­dli­twę za­du­ma­na głę­bo­ko i niby łza za­to­czy­ła się w oku, aż ją znów osu­szy­ła mo­dli­twa.

Dzie­cię spa­ło z rącz­ką bia­łą pod gło­wą, twa­rzą zwró­co­ne ku mat­ce, ró­żo­we całe, jak­by bie­ga­niem znu­żo­ne, z usty pół otwar­te­mi, przez któ­re per­ło­we świe­ci­ły ząb­ki. Do koła gło­wy roz­sy­pa­ne wło­sy ja­sne uście­la­ły po­dusz­kę. Dru­ga dłoń ma­luch­na ci­snę­ła jesz­cze drob­ny ró­żań­czyk z won­nych pa­cio­rek wschod­nich, na któ­rym snać skoń­czy­ła wie­czor­ną mo­dli­twę. Spa­ła dzie­ci­na szczę­śli­wa, nie czu­jąc, że po nad nią ma­cie­rzyń­ska mi­łość we łzę się skrysz­ta­lić mu­sia­ła bó­lem wiel­kim, a ser­ce mat­ki wo­ła­ło do Boga: Weź, Pa­nie, moje szczę­ście, i dolę, i ży­cie, a po­bło­go­sław dzie­ci­nie! Weź, Pa­nie, bo­gac­twa jej i moje, a daj jej cno­tę. Weź, Pa­nie, na ofia­rę wresz­cie wolę moją i bła­ga­nie moje, a niech się sta­nie Two­ja świę­ta… na wie­ki!

Do­ma­wia­ła tych słów, gdy wpo­śród ci­szy noc­nej, głu­chej, mil­czą­cej, na­gle pode dwo­rem dało się sły­szeć wo­ła­nie i stą­pa­nie, i szyb­ki chód, bieg, kro­ki, po­tem krzy­ki. Prze­lę­kła po­bie­gła do okna. W ciem­no­ściach noc­nych nic wi­dać nie było, mi­ga­ły w po­śród drzew ja­kieś cie­nie, ha­łas się wzma­gał. Przez szy­by sły­chać było:

– Zło­dziej! ła­paj! zło­dziej…

In­stynk­tem po­bie­gła mat­ka i przy­klę­kła przy łó­żecz­ku dziec­ka, jak­by je pier­sia­mi osło­nić chcia­ła, cała drżą­ca i wy­stra­szo­na.

Wtem z dru­giej stro­ny od dzie­dziń­ca blask w okna są­sied­niej izby ude­rzył i wrza­wa inna. Z po­chod­nia­mi i ka­gań­ca­mi, z mu­zy­ką, z becz­ką na wo­zie, wśród wy­strza­łów, je­cha­ło całe to­wa­rzy­stwo z Krzy­wo­sów do so­le­ni­zan­ta, któ­ry je za­pro­sił.

Sły­chać już było bi­cie we drzwi głów­ne za­mknię­te i frau­cy­me­ro­we ba­chant­ki po­wy­ska­ki­waw­szy z wo­zów, przez gar­de­ro­bę ze śpie­wem wtar­gnąć usi­ło­wa­ły do domu, aby co prę­dzej go­ściom po­otwie­rać.

Wi­to­wa po­bla­dła te­raz jesz­cze do­le­gliw­szym stra­chem, ser­ce jej się ści­snę­ło, twa­rzą przy­tu­li­ła się do po­dusz­ki i twa­rzy swe­go dzie­cię­cia, po­ca­ło­wa­ła je i wstaw­szy, szyb­ko po­bie­gła na klucz spu­ście obo­je drzwi swej sy­pial­ni.

Wrza­wa, i śpiew, i mu­zy­ka wzma­ga­ły się co­raz… zda­wa­ły zbli­żać… aż na­resz­cie zna­ny głos ode­zwał się pod drzwia­mi:

– Otwie­rać!

I sil­na dłoń wstrzą­snę­ła nie­mi.

Ko­bie­ta prze­że­gna­ła się, lice jej po­bie­la­ło jak mar­mur, ręce opa­dły, zda­wa­ła się u Boga pro­sić, aby jej przy­szedł na ra­tu­nek, aby ją od­wa­gą, na­tchnął. Spoj­rza­ła na dzie­ci­nę, by w mi­ło­ści ku niej za­czerp­nąć męz­twa i śmiel­szym kro­kiem, po­wo­li po­de­szła ku drzwiom, któ­re­mi z dru­giej stro­ny par­to i trzę­sio­no, po­wta­rza­jąc:

– Otwie­rać!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: