- W empik go
Bratanki. Tom 1-2: powieść z podania początku XVIII wieku - ebook
Bratanki. Tom 1-2: powieść z podania początku XVIII wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 488 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gospoda w dzień powszedni, a gospoda w niedzielę – są to dwie tak różne rzeczy, że trudno uwierzyć, jak się z powszednich dni pustka mogła w tak wesołą a ochoczą, siedzibę przemienić. W ciągu tygodnia zdaje się spać biedaczka, godzinami całemi i drzwi nie zaskrzypią; w progu stado wróbli odprawia hałaśliwy sejmik, kury gospodarują jak w najlepsze, kogut bez ceremonii włazi na okno i pieje nosem do błonia zwrócony… Gospodarz i gospodyni w alkierzu się tulą… cisza jak mak siał. Ale ku wieczorowi w piękny dzień niedzielny, ani byś poznał wczorajszego pustkowia. Od rana powymiatano skrzętnie, beczułki pełne, pomyte szklanki, wróble się chowają pod strzechę, a kury pod piecem szwargoczą zamknięte drabinką; gospodarz, gospodyni, dzieci, słudzy na nogach i drzwi, można powiedzieć, że się nie zamykają. Coraz to nowy gość zawita. Brzęczą kieliszki, szklanki, kwaterki, ludek Boży obsiada stół, a gwar, a hałas, a rozhowor głośny, a uśmiechy pukają, a piosnki polatują, a nogi niecierpliwie tupią. Jeszcze bardzo szczęśliwie, jeśli z ochoty do kłótni nie przejdą biesiadnicy, a ze sporu do bitwy. Arendarzowi wszakże nie ma, z czegoby nie mógł przy rozumie korzystać, jeśli człek z głową na karku, a z kredką w ręku. Miłość i nienawiść haracz mu opłacać muszą. Pocałowanie zarówno i guz ciągną za sobą w nieuchronnem następstwie kieliszek..
Kwaśni ludzie po wsze czasy na te zbytki krzyczeli, ba i z ambon na karczmiska i na skrzypki nieraz było wołanie wielkie, że to tam wszelkiego złego siedziba i początek, ale złe lęgnie się, kędy może, niekoniecznie w gospodach; a niechby ci, co przeciw niedzielnej ochocie kazania prawią, popatrzyli na tygodniowy trud i pracę ludu, a… wejrzeli w życie jego i utrapienia – nie dziwili by się, że szuka chwili wytchnienia i wesela pod wiechą. Boć jej gdzieindziej nie ma. A tu się ludzie znijdą, i pogwarzą, i poradzą, i jeden drugiemu poradzi, i na sercu poweseleją, że im dalej życie nieść jakoś lżej a raźniej. Wyjdzie z tego czasem i licho jakie, a no – gdzie go nie ma na świecie?
Była tedy właśnie niedziela i miało się ku wieczorowi, słońce zapadało za sine lasy, a już w oknach obszernej gospody, na końcu wsi podlaskiej Bożą Wolą zwanej, świecić się zaczynało.
Wioska, jakby wołyńska, ciągnęła się sznurem długim w dolinie i wyglądała zamożnie. Miała nawet ku wygodzie mieszkańców i przejezdnych nie jedną karczmę, ale dwie po dwóch rogach. Tylko jedna z nich Zelmanową zwana, właśnie ta, o której mowa, obszerna była bardzo, z zajazdem wielkim i wyglądała już na austeryę, druga zaś maleńka, była sobie skromnym szynczkiem, polującym na przechodniów. Zelman, arendarz, którego familia od stu kilkudziesięciu lat zajmowała intratną tę sadybę, trudnił się oprócz tego handlera, odbywał dalekie podróże, miał stosunki w kraju znaczne i powszechnie miany był za majętnego i uczciwego człowieka. On też sam już nie zajmował się szynkiem, wyręczał go syn młodszy i liczna rodzina. Mimo bogactw, o których mówiono, żydzi bardzo pilnie około drobnych swych interesów chodzili, targowali się uparcie o dydka, i żyli jakby byli ubogiemi.
Co niedziela, szczególniej pod te czasy, gdy lud do zabawy jest skłonniejszy, sprowadzano skrzypki lub cymbały i na tańce nietylko ludek z Bożej Woli się schodził, ale i z sąsiednich wioseczek. Nigdzie tak ochoczo nie hasano jak tutaj.
I tej niedzieli zanosiło się na wielkie zbiegowisko. Był to czerwiec, i choć przednówek, a u niektórych chleba dosyć, ale już zboże płowiało, żniwa były za pasem, a roboty około siana dosyć; więc po znoju, i po głodzie może, ochota brała wypić i potańcować. Snać na to rachowano, bo choć kilku ledwie starszych gospodarzy siedziało, gwarząc przy kwarcie za stołem, a wielka izba była niemal pusta, już w końcu skrzypki się stroiły i ogromna basetla czerwona, z brzuchem do góry wypiętym leżała, czekając na ławie, aż jej burczeć każą.
Za balasami przy szafie Sure i mały Icek oczekiwali na gości, cały ogromny patyk nad ich głowami obwieszony był obwarzankami pozłocistemi. Podłogę czysto umiecioną wysypano nawet żółtym piaskiem. Coraz też ktoś nowy próg przestąpił i grono poważniejsze się zwiększało. Szło to jakoś powoli a przyczyną tego zapewne był wieczór pogodny, ciepły, spokojny i powietrze wiosenne jeszcze, wonne, którem na podwórku odetchnąć było miło. Kupkami ludzie stali w ulicy, lubując się miłej porze i nie śpiesząc do karczmy. Z pagórka, na którym stała Zelmanowa Wiecha, widać było dobrze i wieś i okolicę daleko. Jeden to z tych podlaskich kątów szczęśliwych, do których mało kiedy nieprzyjaciel zajrzał, i gdzie niejedno życie ludzkie, w zielony cień drzew się przytuliwszy, przeszło błogo, jak senne marzenie. Dokoła stojące lasy zdały się pilnować, aby tu nie weszło zepsute świata powietrze i zatrute jego oddechy. Pod ich osłoną na polach bujały płowiejące zboża, i kryła się wieś szara ze swemi gruszami i lipami, ze swym kościółkiem poczerniałym wśród jodeł i klonów, i ze dworem na pagórku, który zdala, jakby ładu dozorował, wyniósł się trochę wzwyż i rozsiadł bardzo wspaniale. Kupa drzew koło niego oznaczała, że on tu już niemało rósł czasu, boć musiał być ich rówieśnikami.
I rozrósł się też, rozramienił w prawo i lewo przybudowkami różnemi, szopami, dworkami, dając znać, że tu jakieś niemałe państwo w nim zamieszkiwało. Ale smutno przeto wyglądał. Na drodze ku niemu, ogromny, wyniosły krzyż, czarny cały, jakby pamiątkę jakiegoś nieszczęścia poświadczał. I droga była ze wsi do dworu wysadzana na przemiany lipami a świerkami staremi, jakby gościniec cmentarny. W drugiej stronie po pod lasy, było we mgle wieczornej widać parę wioseczek małych i parę wiejskich cerkiewek. Boża Wola jakby królowała okolicy ze swojego pagórka. W istocie była to najstarsza i najmajętniejsza osada, której włościanie słynęli z zamożności i dobrego bytu, równie jak ze statku. Od niepamiętnych czasów nie było tu wypadku zbrodni żadnej, ani nawet najmniejszej kradzieży, czem się cała włość chlubiła. I lud na Woli osiadły miał jakby innego plemienia cechy, które mu stara dała zamożność; rosły był, jasnego oblicza, białych twarzy, a parobki i dziewuchy gdyby młode dębczaki wyglądały. Kiedy się… dzieci bawiły w ulicy, miło było spojrzeć na nie, tak na pulchne wyglądały pączki.
Powoli, powoli młodzież się ściągać zaczęła, starzy za nią; boć na dworze ciemniało, tłok się nie mały zrobił w karczmie, a no i skrzypki ku ochocie poczęły, choć młodzież i nogami potupując im wtórowała.
Nie było powodyra, któryby tany rozpoczął. Na ławie, przy stole, w siwych czapkach baranich, rozsiadła się starszyzna, ten nad wódką, ów nad piwem; a gwarzyli, bo do gwaru ludziom, co przez całe dnie czasem milczą, ochota potem jest wielka. Właśnie i ze dworu przyszło kilku, nie gardząc włościańską zabawą, a z niemi stajenny świeżo przyjęty, Maciej Kubala. Na tego jakoś koso patrzano, że był obcy, a gdzie to kto słyszał taką niesławę czynić wiosce, żeby się też już w niej człek nie znalazł, coby raźnie choćby poszóstno powieźć potrafił, – i żeby trzeba było niewiedzieć zkąd cudzych ludzi do stajen sprowadzać, a do tego jeszcze takich, co Niemcami śmierdzą!! W istocie, ów Maciej Kubala choć mówił z mazurska, z niemiecka zakręcał, jakby czy wśród Niemców się urodził, czy pośród nich żył. Więc się nań wszyscy boczyli zrazu, ale on to zniósł cicho, spokojnie, a że był jakiś człek dobry, znać i bardzo stateczny, a koło sprawy chodzić umiał, powoli się z nim oswojono i już mu zrobiono miejsce, zapomniawszy, że komuś tu swemu chleb odjadał.
Kubala był wzrostu ogromnego, a zbudowany na hajduka, pleców szerokich, silny taki, że szóstkę młodych rozhukanych koni jedną ręką w miejscu osadzał. Nie zbyt już młody, przystojny jeszcze, małomówny, słowami nie szermował, słuchał chętnie, gadać nie lubił, a ludźmi nie gardził. Co niedziela przychodził do gospody, a jak mu się z jednym, drugim pokumać udało, wszyscy się doń zbliżyli. I tym razem przywitali go za stołem siedzący ochoczo. – Siadajcie, panie Macieju! Siadajcie, panie woźnico! a no, jeśli nie tańcujecie, bo to wam już pono czas pląsów przeszedł, to choć się na dziewki popatrzcie. To i staremu krew rozgrzewa. Jest bo u nas na co popatrzeć!!
W istocie, pośrodku gospody stało ich wiankiem kilkanaście, jak makowych kwiatków polnych rumianych i ślicznych, na pół zasromanych, pół zalotnych, a drugiem kołem za niemi parobcy, z nogi na nogę przestępując, śmieli się i szczerzyli do nich, aż się po gospodzie rozlegało. Kubala ino spojrzał, głową pokiwał a ręką znać dał, że już mu tam potem nic. I kazał postawić kwartę piwa.
– Znacieście to w tym kraju żyli, kędy piwsko piją, rzekł jeden z dworskich, ale nasze wam gębę wypaczy, bo nic potem.
– Ha, no, aby w czem było wąsy umoczyć i nie próżno za stołem siedzieć, mruknął Maciej.
– Za starego pana, Panie mu świeć, rzekł inny, i piwo u nas było sławne, sławne! Marcowe do dworów brali, co go nastarczyć nie było można, a no teraz, jak wszystko, tak i piwo pokwaśniało.
Inny, słysząc to, ramionami ruszył i mignął na mówiącego, aby dał pokój. Ale w gospodzie przy kielichu, gdy się komu gęba otworzy, najniebezpieczniejsza ją hamować, bo się więcej jeszcze rozpuści. Tak się też i stało.
– Co wy mi tam mrugacie? hę? podchwycił pierwszy, czemu nie mam mówić, że za starego pana lepiej było, kiedy my to wszyscy przecie myślimy.
Tamten już nie odpowiedział nic, ino ramionami ruszył i wódką popił, ale Kubala się odwrócił i zapytał:
– E! żebyście też mi raz onę historyę o starym panu powiedzieć chcieli? Com was o nią pytał, com prosił, a jakbyście mi niedoufali… nic z was wyciągnąć nie mogę. Przecieżem ja nie jaki człek, coby ludzi winował, że tak myślą tako chcą i czują. U mnie taki ów pan dobry jak i drugi.
– Czemużbym nie miał gadać? rzekł drugi podochocony. Przecież co ja wiem i co powiem, to wiedzą wszyscy i gromada poświadczyć może. Wróbleć o tem na dachu śpiewają.
– O, no to tak, przerwał jeden ze starszych, ale uczże się młody wróblu ze starych wróbli. Cyrkają one głośno na dachu, a czorta zjesz, żebyś ich zrozumiał. Wróbel nie wyśpiewa przed wroną…
– Ojcze, przerwał Kubala, nie czyńcież mnie wroną, bo się urażę, jam taki wróbel szary jak i wy, wierzcie mi.
– A cobym nie miał mówić? bronił się młodszy, cobym nie miał powiedzieć?…
Starzy dźwignęli ramionami, ten począł. Ścisnęli się tylko do kupki, aby kto niepotrzebny nie podsłuchiwał.
– Za starego pana, mówił, lepiej tu było wszystko – choćby i dziś nie najgorzej, ale co prawda to prawda, za starego lepiej było.
– Za cóż go też starym zowiesz? odezwał się drugi, przecież młodym był.
– Młodym był, toć prawda; ale kiedy dziś inny na jego miejscu panuje, to go przez poszanowanie tak zwę. A nieboszczykowi nic już potem, wiek miał lat, kiedy gdzieś na pogańskiej ziemi kości jego leżą. Bo to macie wiedzieć, panie Kubala, pan był starodawnego rodu, Zagłoba się zwał, z rycerskiej krwi i z ducha a z serca żołnierz, a rycerz. Za piecem mu wysiedzieć ciężko było, jak drugiemu dziś z za pieca wyleźć, nie przymawiając. Widzieć go trzeba było – bo ja go pomnę jako dziś… słuszny, prosty, szykowny, głowa w górę, oczy ogromne a iskrzące. Impetyk – ale serca dobrego. Prawda i to, że mu się sprzeciwić, albo go podrażnić niebezpieczna była rzecz, bo w pierwszej chwili gotów był ubić, lub pokaleczyć, a no kiedy kochał, to na rękach nosił. Złotem nie sknerzył, – sypał po pańsku. Na konia tak nikt nie siadł jak on; szablą, koncerzem, rusznicą, łukiem, kopią robił tak, że mu nikt nie sprostał. Siłę miał olbrzymią, a dobry był też jak baranek. Wesołego był umysłu – złoty pan! Z nim polować, jeździć, choćby biedę znosić człek był rad, bo o sobie prędzej, niż o kim, zapomniał.
– I dla tego też go tak rychło nie stało! przerwał cicho starszy.
– Zmarł, rzekł Kubala.
– Żebyż tak zmarł jak inni ludzie, albo z choroby, lub na wojnie, nie byłoby żalu… a no marnie zginął…
– Jakim sposobem? spytał woźnica.
– Albo też to wiadomo? mówił młodszy. Ono by to najlepiej pono mógł o tem powiedzieć dzisiejszy nasz pan a jego stryjeczny, bo oni z sobą byli jak rodzeni, i ten tam pono był, tylko mu się szczęśliwie ujść udało.
– Jakże to było?
– Ludzie różnie opowiadają, podobno jeden Pan Bóg wie, jak się to tam stało. Naturę miał taką, że choć mu w domu ptasiego mleka chyba brakło, choć się był niedawno ożenił – w miejscu osiedzieć się nie mógł, tak go korciło rycerzować, polować, koniem toczyć a dokazywać. Tylko okazyi szukał. Nagadali mu dziwy o dzikich polach gdzieś na brzegach Tatarszczyzny, że tam cudne łowy bywają w stepie, a i z Tatarami Nogajcami trafi się harc wyprawie. Mówią, że mu się tak głowa zapaliła, iż w dziesięciu ludzi, i z teraźniejszym naszym panem ruszyli się na polowanie w stepy kędyś ku Czarnemu Morzu. Gdzieś ich tam czy nad Dniestrem, czy Bóg wie gdzie napadła szajka Tatarów, nieboszczyka pana napadli, drudzy pouciekali, ten się bronił… i – czy go zasiekli, czy w niewolę zabrali… czy… kto już wie – dosyć, że jak w wodę wpadł. Co starań potem czyniono i przez księży Trynitarzy, i przez różne posły i do
Krymu śląc z wykupem, żeby choć ciało dostać; nie było sposobu… Ino jak w wodę wpadł.
– Przecież mnie się o uszy obiło, odezwał się Kubala, że go taki zabili i w stepie rzucili. Potem gdy za ciało okup chciano dać, sami Tatarzy go szukali i już znaleźć nie mogli.
– Toć wam już ta nasza historya nie nowiną! przerwał opowiadający, kiedyście i o tem zasłyszeli. Ale mało co ludzie gadają, a każdy prawi inaczej, i prawdy się nie dowiedzieć pono od nikogo.
– Wiele to temu lat? zapytał Kubala.
– Będzie osiem na Zielną, rzekł jeden stary. Kawał czasu. Od pięciu, jak pani nasza za teraźniejszego za mąż wyszła, już o tem mało kto i gada. Co gadanie pomoże.
– Straszna historya, dodał Kubala.
– A jeszcze straszniejsza, mówił zniżając głos pierwszy, kto wie, co się z naszą panią działo, że mało po nim życia nie uroniła, tak go kochała. A no za bratanka za mąż poszła! szepnął ciszej jeszcze.
Starzy odchrząknęli głośno.
– Dziś by co weselszego mówić przystało, ozwał się inny. Patrzcie, jak się to też młodzież w tańcu zwija. Obrócili oczy wszyscy na izbę, a mimowolnie ku drzwiom, gdy ten właśnie, który opowiadał przed chwilą, wydał krzyk i padł na ławę przerażony, aż wszyscy ku niemu poskoczyli.
– Antek, co ci? co ci jest?
Ten się żegnał, a żegnał, zbladły do ściany tulił, a oczy wlepione trzymał we drzwi, aż wszyscy też dopytać od niego nie mogąc, co mu się stało, patrzeć poczęli w otwarte podwoje gospody.
I nie zobaczyli tam nic. Jak zwyczajnie, gdy się ciżba natłoczy, a młódź tańcuje i wywija, w progu był ścisk zaglądających głów, jak szyszek na świerku natkało się mnóstwo. Z pomiędzy nich wyglądała wprawdzie jedna nieznajoma, człek nie młody, czarno zarosły, z włosem krótko postrzyżonym, czoło wysokie, oczy ciemne, ale czegoby się jej Antek miał tak ulęknąć, tego nikt zrozumieć nie mógł, I on przecie ochłonął, ale wciąż ku drzwiom tchórzliwie jeszcze spoglądał.
Poczęli go naglić wszyscy, bo ciarki i po innych poszły, aby powiedział, czego się tak strwożył, zwłaszcza, że wcale bojaźliwym nie był.
– Już mi teraz i wstyd powiedzieć, szepnął Antek, a no mi się z tego gadania wydało, gdym we drzwi spojrzał, żem nieboszczyka pana rotmistrza zobaczył. Dopiero też widzę, że to kto inny; a licho go wie, kto taki.
Coraz więcej oczów skierowało się ku tej głowie we drzwiach, która po chwili znikła.
– Podróżny jakiś, obcy, czy coś, rzekł jeden starszy. Pójdę się no dowiem. I przebiwszy się przez tłum ku drzwiom, wyszedł. Nie było go długo Nareszcie po pół godzinie może wsunął się znów i swoje miejsce zajął.
– A co? a co? zaczęto go trącać łokciami
– Albo ja wiem co? Pono brat starego pasiecznika Panasa, który do niego przybył zdala w gościnę. Mówią, że tu już z tydzień u niego siedzi na Zahorowszczyznie. Przyszedł się snać ludowi naszemu przypatrzeć, bo gdzieś daleko ztąd mieszka… w Rusi. Tak mi ludzie mówili. Po ciemku widzieć go było trudno, chociaż stoi z Panasem pode drzwiami do tej pory. Z Antka to się tylko śmiać, a dziwić, że w Panasowym bracie nieboszczyka upatrzył.
– Albo ja wiem, co się mi stało, począł zawstydzony Antek. Tych bo historyj o nieboszczykach nigdy przeciwko nocy opowiadać nie trzeba. To człowiekowi sen odejmie.
– Krzyżem świętym się przeżegnać i plunąć na marę, odezwał się starszy.
Antek zapił sprawę. Korciło go coś jednak, bo po długiem wahaniu, gdy się jeszcze z niego ludzie śmiać poczęli, wziął na kieł i wydobywszy się z ławy, poszedł wprost strachowi zajrzeć w oczy.
Przed gospodą był tłum ludu wielki, ledwie się przezeń mógł przecisnąć. Po oświeconej karczmie, w podwórzu noc wydawała się czarną; zrazu nic zobaczyć, ale po głosie starego Panasa poznał. Drgnął tylko, zobaczywszy przy nim słusznego wzrostu człowieka w wieśniaczym ubiorze, z pałką w ręku, który mu owo widzenie bałamutne przypomniał. A że się z Panasem dobrze znali, bo starego pasiecznika we wsi małe dzieci nawet po imieniu wołały – podszedł już na upartego ku niemu z pozdrowieniem. Nie patrząc na towarzysza, tak jeszcze strachu miał oczy pełne, odwiódł Panasa na stronę.
– A kto to z wami, ojcze? spytał.
– Albo to nie wiecie: brat mój młodszy, com go już lat kilkanaście nie oglądał, zwlókł się do mnie, Bóg mu zapłać, aby przed śmiercią zobaczyć się ze mną.
– A dawno już tu?
– Dni kilka, rzekł Panas.
– I długo pogości?
Pasiecznik się zżymnął.
– Co ty mnie na spytki bierzesz? rozśmiał się, a co ci potem, czy on długo, czy krótko u mnie zabawi?
– O! toż się nie gniewajcie, całując go w ramię dodał Antek, nie ze złego serca pytam. Nie znam ci waszego brata, ale że mi przypadkiem wstydu i strachu napędził – to prawda.
– A to jak? spytał pasiecznik.
– Ja sam nie wiem, mówił chłopak. Siedzieliśmy z Kubalą, nowym woźnicą, który nas o starego pana rozpytywał. Jam mu wszystką tę historyę rozpowiadał, jak się patrzy, ino kiedy zerknę we drzwi, aż tam niby widmo, niby mara… stary pan stoi. Małom nie zmarł ze strachu. A to się okazuje był wasz brat.
Panas się zagniewał jakoś strasznie.
– Eh! co bo to z ciebie za dzieciuch jawicki, krzyknął, umarłych będziesz wywoływał z grobu i cudzym ludziom historye prawił… i…
Antek go w ramię całował, ale darmo, stary się gniewał bardzo.
– Czyż tobie starego pana pamiętać? wołał, co się tobie śni? alboż tyś go mógł poznać? Bałamuctwo i tyle.
Szedł pasiecznik precz i wrócił jeszcze do niego.
– I tego też nikomu nie powtarzaj, odezwał się głosem wzruszonym, ludziom się przyśni, że się duch starego pana ukazuje; a wiście, co to ma znaczyć? Czyżby taka dusza anielska dotąd pokutować miała? nie godzi się takich rzeczy gadać! Bój się Boga!!
Antek się mocno zasromał, że nie wiedział już nawet co i powiedzieć; a Panas prędko odszedł, poszeptali coś z bratem i wolnym krokiem precz od karczmy drożyną przez pola powlekli się do pasieki.II. BRATANKI.
Dwór w Bożej Woli, jak wszystkie, stał wśród dziedzińca i ogrodu, a że mu Bóg dał piękny wiek, bo tam jakoś ani Tatar, ani Szwed nawet nie zajrzał nigdy, miały się czas drzewa rozrosnąć, krzewy wybujać, ulice pookrywać i na nizinach pięło się to jak zwykle do góry, a rozłożysto. W ogrodzie było jak w lesie, ciemno, cicho, szumiąco i niejeden raz widziano tam z lasu zabłąkane zające, zlatujące czaple i całe kuropatw stada. Okna dworu starego wychodziły ku tym ulicom i szpalerom strzyżonym, po za któremi jeszcze, oddzielone kanałami, były sady i budowy gospodarskie.
Stara ta majętność Zagłobów, niegdy dziedzictwo pana Piotra, który wdowę z małą jeszcze dzieciną osierocił, była teraz w posiadaniu bratanka jego, Wita Zagłoby, ożenionego z pozostałą po nim wdową.
Jak z rozmów ludzi w gospodzie domyśleć się już mógł czytelnik, historya tej rodziny była smutną jakąś obleczona tajemnicą. Mówiąc o nich, sąsiedzi potrząsali głowami i nie chcąc się rozwodzić szeroko, milcząco spuszczali oczy.
O ile wszyscy tu rozmiłowani byli w nieboszczyku Piotrze, o tyle, mimo wielkich przymiotów, zapewne porównywając go do stryjecznego brata, po którym tak piękna pamięć została – wstręt jakiś dziwny okazywano Witowi.
Jeszcze za życia stolnika Zagłoby, ojca Piotrowego, sierotka, rówieśnik jego syna, mały Wit, którego odumarli rodzice, straciwszy całe mienie, został na łasce i opiece stryja. Stolnik był człek starodawnego obyczaju, szanujący obowiązki, jakie wkładają węzły krwi; przywieziono mu więc dziecię, pozostałe bez opieki, bez grosza, bez przyszłości, aby się poczciwe imię nie zwalało, wziął chętnie, przytulił, a chował je po równi z synem własnym i dał mu wychowanie takie, jakie jego rodowi przystało. Piotr i Wit rośli razem jakby rodzeni, a co dziwniejsza, że u nich jedna krew takiem rysów podobieństwem się znamionowała, iż zdala jednego za drugiego niemal wziąć było można. Ale obcując z niemi dłużej, omylić się było trudno. Zewnętrzna rysów podobizna nigdy różniejszych nie ukrywała charakterów. Piotr miał w charakterze coś rycerskiego, szlachetnego, a dziwnie ku wszelkiemu dobru skłonnego, Wit, równie jak on żywy i porywczy, złośliwy był, zazdrosny, milczący często, nieufny, podejrzliwy i nieprzezwyciężony żadnem wznioślejszem uczuciem samolub. Być może, iż z maleństwa znając swe ubóstwo i po – łożenie i że żył na łasce, zgorzkniał tak, dumy nabrawszy, a nie mając jej czem zaspokoić i usprawiedliwić. Dla nieboszczyka stolnika zrazu był charakter wychowanka powodem niemałych zgryzot i frasunku o przyszłość. Z czasem wszakże, zdawał się Wit łagodnieć, a przynajmniej co zeń buchało poskramiać w sobie. Piotr go kochał bardzo, obraniał, zasłaniał, poświęcał się nieraz dla niego, ojca przebłagać się starał, a winy bratanka zakrywać. Żyli z sobą w najściślejszej przyjaźni związku, a Piotr rachując go za brata wszystkiem się z Witem dzielił i nic mieć sam nie chciał, czegoby tamtemu też dać nie mógł. Im bardziej dorastali, tem różnica ich charakterów, nawet już w wyrazie twarzy widoczniejszą się stawała. Były to rysy jedne, ale najmniej już do siebie podobne. Na czole Piotra wiekuista panowała pogoda, na obliczu Wita ponura jakaś troska. Śmiały się usta pierwszego, drugiego krzywiły szydersko. Piotr był jak anioł dobry, uczynny i serdeczny, Wit nie miał większej przyjemności nad znęcanie się, szyderstwo i dopiekanie drugim. Ambicya przytem duszę mu przejadała; o niczem nie mówił, nie myślał, tylko o tem, że musi posiąść bogactwa, honory i wznieść się o własnej sile, a złamać losy, które go dotknęły.
Tymczasem nie uczynił nic, aby do tego celu najprostszą dojść drogą pracy, gdy przychodziło coś przedsiębrać, co wymagało czasu i ofiar, zwłóczył, rozbierał, roztrząsał i odrzucał jedno, by wyczekiwać na drugie niepewne – a choćby tamto przyszło, wolał czekać na inne szczęście, nadewszystko łatwe i prędkie. Duch był rozleniwiały i zazdrosny, patrząc na to, że Piotr wszystko miał z pracy ojca, prawie niewinnemu rodzicowi swemu złorzeczył, iż go tak nagiego odumarł.
Napróżno go bratanek cieszyć się starał, a ułatwiać mu rozpoczęcie czynnego życia, nic to nie pomagało. Wit na narzekaniach i próżniactwie kosztem jego dalsze życie pędził.
Gdyby był surowszy stolnik żył jeszcze, zmusiłby zapewne Wita do wzięcia się do pracy jakiejś i zawodu – po śmierci jego, zostawszy z Piotrem, który go kochał a słabym dlań był, siedział w Bożej Woli… na łasce, opływając we wszystko, często nie rad jeszcze z tego, co miał i więcej tu rządził a fukał od samego pana. Piotr mu to wybaczał, po cichu go tłómacząc tem – że biedny był, sierota, i że z bólu stawał się nieznośnym. Surowiej go sądzili sąsiedzi i mało kto nawet we dworze lubił.
Spędzili tak młodość razem siedząc, polując, jeżdżąc po sejmikach, po szlachcie, a nawet i rycerskiego zakosztowali rzemiosła, bo gdy Piotr, któremu dom nudniał, zachciał służyć i zaciągnął się do pancernej chorągwi, poszedł z nim Wit, z takim samym sowitym pocztem na jego koszcie i w czasie wojny między Sasem a Leszczyńskim, oba w wielu byli bitwach i wyprawach.
Aliści wśród tych zamieszek domowych, gdzie w mętnej wodzie ryby łowić nie było trudno, Piotr się oglądał za sumieniem, i że rodzina jego z Leszczyńskiemi zawsze trzymała, a zdało mu się to lepszem, i on też wiernym został Stanisławowi do końca. Wit przeciwnie, patrzał tylko, gdzieby prędzej do czegoś się można dochwycić, sprzeniewierzył się więc sprawie Leszczyńskiego i przeszedł na stronę saską. Tu się tedy rozstali, ale Piotr ze siebie sądząc, nie miał tego bratankowi za złe, przekonany, iż mu jego sumienie tak postąpić kazało. Wit w istocie dla prywaty czynił wszystko i umiał z okoliczności korzystać. Zawiązał on stosunki na dworze saskim, a że był młody, wychowany pięknie, żywego umysłu, przystojny i zdolny, wprędce się dał poznać, podrósł w wojsku, a nawet u króla sobie łaski zjednał i miał obietnice wielkiej krescytywy.
Po Kliszowskiej potrzebie, choć się zdawała szala na stronę Leszczyńskiego przechylać, Wit więcej dla siebie upatrywał korzyści z przywiązania się do dworu saskiego. Więc choć na pozór przejednany, biegał do Drezna i przesiadywał tam, i choć potem do Bożej Woli wrócił niby spoczywać, zawsze konszachty jakieś miał i związki z zagranicą, listy słał, posłańców wyprawiał, a szlachcie o Auguście rozpowiadał cuda, jaki to był pan wspaniały, szlachetny, dobroczynny, bogaty, wielkiego umysłu, szczodry, a skłonny się wypłacać tym, co mu wiernymi pozostali. Przed Piotrem się z tem nie bardzo wydawał.
Żyli znowu razem, tylko mu dla większej swobody pan Piotr folwark wypuścił około Bożej Woli, aby sobie na nim gospodarzył. Tu Wit z łupami wojennemi się umieścił, gdyż, choć inni wśród tych zamieszek potracili, on dziwnym sposobem obronną, ręką, wyszedł tak, iż nietylko nie postradał, co mu pan Piotr podarował, ale i w konie, i w rynsztunek, i w klejnoty, i nawet w grosz się stał zasobnym. O te właśnie czasy Piotr zakochawszy się w kasztelance Wiskiej, pannie Maryi, sierocie też, która u ciotki przemieszkiwała w sąsiedztwie, mimo wielkich przeszkód, jakie tam spotykał, mocno i uporczywie o nią konkurować począł.
Kasztelanka przez ojca nieboszczyka niejako testamentem przekazaną była z majętnością i ręką dalekiemu krewnemu tegoż samego imienia, dla tego tylko, aby ród się utrzymał. Spełnienie tej woli swój kasztelan zlecił był siostrze, opiekunów i córkę zaklął, aby mu była posłuszną. Owego krewniaka, którego to szczęście spotkać miało, umierając kasztelan wcale nie znał, na względzie tylko mając, aby imię nie zgasło, a majętność w niem została. Wyszukany ów ubożuchny przyszły małżonek kasztelanki Maryi, gdy się ciotce przedstawił, przeraził wszystkich, począwszy od tej niewinnej istoty, która mu była przeznaczoną, aż do opiekunki, szanującej wolę zmarłego brata.
Chłopak był z zagonowej szlachty, ubogiej bardzo, który ledwie u wiejskiego bakałarza czytać się nieco i pisać poduczył, powierzchowności niepozornej, nieokrzesany, prawie chłop prosty, a rubacha i niezdara osobliwszy, że go ludziom pokazać było trudno. Wszystko się tam popłakało, gdy go pierwszy raz zobaczyli, zwłaszcza jak sobie u wieczerzy podpiwszy, począł się do skromnej panienki przysiadać, bo mu się strasznie podobała od pierwszego wejrzenia. Musiano go precz pędzić od niej, bo dziecko przerażone płakało, a nazajutrz go na rok do stolicy wyprawili opiekunowie, by się trochę okrzesał. Że mu dali pieniędzy, których pono nigdy tyle domanie widział… pojechawszy puścił się w ladajakie towarzystwo, o które nigdy po miastach nie trudno, i gdy wrócił zmieniony był prawda, ale może na gorsze; bo co ze wsi jeszcze dobrego wywiózł, to po bruku i szynkowniach posiał, i choć się otarł powierzchownie, popsuł we środku.
W tym czasie właśnie do domu ciotki począł uczęszczać pan Piotr Zagłoba, a widując Maryę, nie mógł jej nie pokochać, bo byli jakby stworzeni dla siebie. Marya i piękną była bardzo i cichą a skromną, i serce miała anielskie. Charaktery ich się godziły, upodobania – wszystko. Przytem też urody takiej a śliczności nie łatwo było drugiej znaleźć na świecie, a takiego świętego pokoju i dobroci wyrazu na twarzy młodej nie widział pono nikt, chyba na obrazach świętych. Wychowana w klasztorze, pobożna, cicha Marya też w tym prawym rycerzu, jakim Zagłoba był, rozmiłować się musiała. A no obole bez nadziei, bo córka posłuszna, choć jej na wspomnienie narzeczonego śmierć powabniejszą się zdawała, ani pomyślała, by woli nieboszczyka rodzica zadość nie uczynić.
I Piotr też raczej by całe życie gotów był cierpieć, niż ją do wiarołomstwa takiego nakłaniać. Więc jeździł a patrzał nic nie mówiąc, i wzdychał, i rozpaczał, i rzekł sobie, że jeśli z nią; nie może, już się z żadną inną żenić nie będzie.
Ponieważ z Witem byli jako bracia, nie czynił przed nim wcale tajemnicy Piotr, że się kochał, a gdy ten z niego się naśmiewał, powiózł go też z sobą, aby ją widział i zrozumiał, dla czego ku niej tak wielką, czuje miłość. I stało się, że Wit, zobaczywszy Maryę, taką samą… dla niej szaloną, uczuł passyę, jak Piotr, z tą różnicą, że ją w sobie do czasu zdławił, nie pokazał, co miał w sercu, ale pod różnemi pozorami na dwór ciotki sam już uczęszczać zaczął, różne jakieś kierując i osnuwając zamiary. Trzeba też dodać, że Wit w czasie swojego pobytu przy dworze Augusta II napatrzył się i nasłuchał wiele owych lekkomyślności kobiecych, o które naówczas nie było trudno i wcale inne o stosunkach miłosnych miał pojęcia, niżeli Piotr, który w starodawnych chował się obyczajach i wyobrażeniach. Wit się z tego wyśmiewał, co Piotr szanował i czcił. Temu dla zadość uczynienia passyi swój, żaden środek nie był złym, ani wstrętliwym, gdy Piotr nieszlachetnego czynu dla najwyższego szczęścia na ziemi nie byłby popełnił.
Ani przez myśl nie przeszło Piotrowi, iż w Wicie miał rywala, bo się ten przed nim taił, ukrywał i nic po sobie poznać nie dawał. A no był starszą panią we dworze sobie przekupił i przez nią próbował słodkie bileciki słać, ale panna ich do rąk brać nie chciała. Gniewał się tedy, ale napróżno. Gdy już ów niby nieco otarty krewniak powrócił, aby z mocy testamentu dopomnieć się o rękę kasztelanki, Wit przybiegł do brata na poradę, co czynić? Brał wrzekomo jego stronę i jego niby sprawę popierać chciał, a w rzeczy o sobie myślał i wręcz oświadczył, że rady innej nie ma, tylko niezdarę owego na rękę wyzwać – i zabić. Piotr zakrzyknął nań, iż się to nie godzi, i że ceną krwi niewinnej okupionego szczęścia nie pragnie, na co Wit śmiać się począł, i nic nie mówiąc odjechał. Stało się przecież, iż na hulakę czatował ze swemi w miasteczku Wit, że się z nim poznajomił, pokumał i chodzili z sobą parą, a jeździli, miłując się wielce. Ten wszakże tylko pory wypatrywał. Aż gdy raz podchmielonego dobrze znalazł narzeczonego kasztelanki, mając z sobą przyjaciół pod ręką, skłócił się z nim o guzik u ferezyi, i od słowa do słowa przyszło do spotkania. Inaczej się bić nie chciał Wit, tylko konno na pistolety, będąc swojego pewien, bo był trzeźwy i doskonale strzelał. W pierwszem tedy spotkaniu ugodzonego w samo czoło, trupem położył. Musiał na czas uciekać, zabiegłszy tylko do Piotra, któremu się zaklął, że wszystko to było przypadkiem i losu zrządzeniem, a nie żadną zmową i spiskiem.
Rachował na to Wit, iż teraz pannę, poczekawszy, sobie zjednać potrafi i z nią się ożeni. Tymczasem rodzina zabitego, choć uboga, stała mu na gardło, proces wytoczono, tak że więcej roku Wit na Węgrzech bawić musiał, dopóki pieniędzmi Piotra nie zagodził sprawy. Tymczasem Marya, która kochała Piotra, i ciotka za nim będąc, gdy już przeszkody żadnej testament nie stawił, – oświadczenie jego przyjęły, aż i ślub się odbył.
Wit się o nim na Węgrzech dowiedział, powrócił zrozpaczony i wściekły, ale się hamować musiał i siadł znowu w puszczonej mu wiosce, na pozór uspokojony, większą, jeszcze okazując przyjaźń i serdeczność dla bratanka, niżeli kiedykolwiek w życiu. Jak tam szczęśliwe i rajskie było pożycie w Bożej Woli po pobraniu się tych dwojga ludzi dla siebie stworzonych – tego opisać trudno. A no gdziekolwiek raj, tam i szatan być musi. Bodaj nim nie był pan Wit, który na tę szczęśliwość patrząc, zjadał się z zazdrości. Ani by był śmiał obyczajem, jakich się na dworze saskim napatrzył, pokątnie ku bratowej wzdychać, bo wiedział dobrze, iż zostanie ze wstydem odepchnięty.
Jak się później stało, że pan Piotr z bratankiem w dzikie pola pojechali, oba niby dla łowów i wycieczki jakiejś, i jak w tej wyprawie nieszczęsnej Piotr bez wieści zginął – nikt dobrze nie wiedział. Dziwnym składem okoliczności wybrali się w tę podróż, tak, iż prawie samych obcych ludzi z sobą wzięli, których Wit stręczył. Z tych potem pono żaden nie wrócił, a co opowiadał ocalony cudownie bratanek, tem się trzeba było zaspokoić. Nieszczęśliwa wdowa pozostawszy z małą dzieciną, w pierwszych chwilach, gdy ją dotknęła ta niedola, o mało życia nie utraciła, w tak wielką wpadła rozpacz. Pozostałe tylko dziecię zmusiło ją do życia, które dźwigała w grubej chodząc żałobie, a wypłakując oczy. Pan Wit naturalnym stał się opiekunem, choć wdowa wstręt do niego czuła widoczny, narzucał się jej gwałtem, intrygował, najeżdżał i niemal przemocą we dworze umieścił, aby nad nią i sierotą prawnie uzyskaną rozciągnąć opiekę.
Pewną było rzeczą" iż Marya miała niechęć i odrazę ku człowiekowi, do którego żal czuła, uważając go w duszy za sprawcę nieszczęścia swojego; zamykała się przed nim i unikała go, nie dopuszczała go przed siebie; zdawała się lękać nawet. Mimo to, niewiadomo jakiemi środkami, bo ludzie o tem różnie mówili, a baśnie powtarzać trudno, choć niechęć i wstręt bynajmniej nie ustał, a może się powiększył jeszcze – Marya w trzecim roku żałoby swej, zmuszoną została oddać rękę bratankowi. Odtąd życie jej upływało niby w klasztornem zamknięciu na łzach, na modlitwie i przy kolebce dziecka jedynego, bo drugie, narodzone potem z małżeństwa tego umarło. We dworze dziwny panował porządek i tyrania mężowska, która dla obcych oczów nie była widomą, ale domowi boleli nad uciśnioną panią. Znosiła ona swe nieszczęście z pewną dumą milczącą, a heroizmem takim, że się ludzie jej nadziwić i wylitować dosyć nie mogli. Służyli jej też, a w sercach swych ku panu żywili trwożliwą niewawiść.
Wprawdzie dawniejszy dwór i fraucymer pozmieniał wszystek pan Wit, a obsadził ją swojemi kreaturami – ale i w tych biły serca. Najprzykrzejszem dla nieszczęśliwej było, iż na niestatek mężowski jeszcze patrzeć była zmuszoną, a na nienawiść jego widoczną ku sierotce dziewczęciu swemu, co drogę mu do spadku tamowała.
Działy się więc w tym dworze rzeczy, o których wiele prawić każdy się lękał, bo Wit miał swych szpiegów, i zauszników, i donosicieli, a srogim był i nielitościwym tak, że go niczem ubłagać nie było podobna.
W jednej połowie starego domu zamieszkiwała pani z córeczką, której z przestrachem jakimś zabobonnym na chwilę nigdy odstępować nie chciała, otoczona fraucymerem narzuconym i płochym… w drugiej, obszerniejszej rozlegał się Wit, czas swój spędzający teraz na wesołem życiu z przyjaciółmi stołecznemi, którzy do niego zjeżdżali, albo też on do nich wybiegał.
Jeśli mu z Bożej Woli wyruszyć przyszło, co się często trafiało, bo koło króla i dworu nawykł był biegać, natenczas obawiając się snać, czy, żeby nie – szczęśliwa żona nie uszła do rodziny, czy, aby tam kogo ze swoich nie powołała, otaczał ją jakby strażą w więzieniu. Używał ku temu owych kobiet niepoczciwych, które niewiadomo zkąd mu przywożono i kilku sobie oddanych ludzi, po większej części Niemców na jego żołdzie będących i nie mogących tu żadnych zawiązać stosunków. Nie wolno było pani Witowej ani listu przesłać, ani zaprosić do siebie, ani z domu wyruszyć, ani nawet na dłuższą przechadzkę wynijść, żeby za sobą widzialnych lub skrytych stróżów nie miała. Z pokorą, w milczeniu znosiła wszystko, byle tylko z dziecięciem się nie rozdzielać, które już teraz ośmiu lat dochodziło, a dzieweczką było dziwnie piękną, roztropną nad wiek i do matuchny przywiązaną. Nieboszczyk pan Piotr, który się w poezyi miłował, chciał jej na pamiątkę owej dzieciny Kochanowskiego dać imię Urszulki, a choć matka dla niej obawiała się, by imię z sobą losów nie przyniosło, przez miłość dla męża i w tem mu była powolną. Mianowano ją więc Urszulką, a matka po cichu Piotrusia ją chrzciła, przez czułą pamięć dla męża.
Onego wieczora wiosennego… właśnie był dzień gdy Wita, dnia 15 czerwca, obchodzono, więc imieniny pańskie, ale że mu tu w żałobnym dworze hulanka szła nie sporo, dał się gospodarz zaprosić w sąsiedztwo do sędziego Dzierżyńskiego. Miał ów Dzierżyński, niemajętny szlachcic, pieniacz i hulaka zapalczywy, córek trzy, rosłych a hożych, które bar – dzo do smaku przypadały i Witowi i jego druhom. A że we dworze tym panowała swoboda wielka i rozpasanie, jakie w owych czasach wkradło się nie pod jedną strzechę, całemi tygodniami weselono się, beczkami węgrzyna tocząc, a skrzypkom spać nie dając. Tam od południa już gościł pan Wit i nie spodziewano się go na noc, bo u Dzierżyńskich nigdy się dniem jednym nie kończyła zabawa. Była więc połowa jedna dworu pusta i ciemna.
W drugiej na wieczornych pacierzach, przy żółtej świecy woskowej, nieopodal od łóżeczka córki siedziała pani Witowa. A była prawie samą, bo na owe tany w Krzywosach u Dzierżyńskich, że dla licznego zjazdu mężczyzn tancerek zabrakło, fraucymer na fury z Bożej Woli zabrano, aby weselej było. Nie płakała po nim gospodyni, a zostawało się go zawsze dosyć, by było komu szpiegować i naglądać.
Kobieta była jeszcze piękną, jak są wszystkie niewiasty pobożnego i cichego życia, choćby je dłoń losu najsrożej dotknęła, gdy po chrześciańsku krzyż Pański nosić umieją. Rysy jej twarzy pozostały dziewiczej czystości i wdzięku, tylko łzy a ból ściągnęły je, wysuszyły, oblokły jakby jakąś ascetycznej świątobliwości aureolą. Podobną była do hiszpańskich wizerunków Świętej Teressy, miłością Bożą i umartwieniem ciała bolejącej a niezłamanej. Ciemne jej oczy głęboko wpadłe, jakby brunatne, obwiedzione były obsłonką, z ust bladych krew dawno uszła do serca. Lecz ilekroć oczy padły na łóżko dzieciny, usta się miłością do niej uśmiechały i wracały na pobożną księgę, którą trzymając na kolanach, czytała. Czasem przerwała modlitwę zadumana głęboko i niby łza zatoczyła się w oku, aż ją znów osuszyła modlitwa.
Dziecię spało z rączką białą pod głową, twarzą zwrócone ku matce, różowe całe, jakby bieganiem znużone, z usty pół otwartemi, przez które perłowe świeciły ząbki. Do koła głowy rozsypane włosy jasne uścielały poduszkę. Druga dłoń maluchna cisnęła jeszcze drobny różańczyk z wonnych paciorek wschodnich, na którym snać skończyła wieczorną modlitwę. Spała dziecina szczęśliwa, nie czując, że po nad nią macierzyńska miłość we łzę się skrysztalić musiała bólem wielkim, a serce matki wołało do Boga: Weź, Panie, moje szczęście, i dolę, i życie, a pobłogosław dziecinie! Weź, Panie, bogactwa jej i moje, a daj jej cnotę. Weź, Panie, na ofiarę wreszcie wolę moją i błaganie moje, a niech się stanie Twoja święta… na wieki!
Domawiała tych słów, gdy wpośród ciszy nocnej, głuchej, milczącej, nagle pode dworem dało się słyszeć wołanie i stąpanie, i szybki chód, bieg, kroki, potem krzyki. Przelękła pobiegła do okna. W ciemnościach nocnych nic widać nie było, migały w pośród drzew jakieś cienie, hałas się wzmagał. Przez szyby słychać było:
– Złodziej! łapaj! złodziej…
Instynktem pobiegła matka i przyklękła przy łóżeczku dziecka, jakby je piersiami osłonić chciała, cała drżąca i wystraszona.
Wtem z drugiej strony od dziedzińca blask w okna sąsiedniej izby uderzył i wrzawa inna. Z pochodniami i kagańcami, z muzyką, z beczką na wozie, wśród wystrzałów, jechało całe towarzystwo z Krzywosów do solenizanta, który je zaprosił.
Słychać już było bicie we drzwi główne zamknięte i fraucymerowe bachantki powyskakiwawszy z wozów, przez garderobę ze śpiewem wtargnąć usiłowały do domu, aby co prędzej gościom pootwierać.
Witowa pobladła teraz jeszcze dolegliwszym strachem, serce jej się ścisnęło, twarzą przytuliła się do poduszki i twarzy swego dziecięcia, pocałowała je i wstawszy, szybko pobiegła na klucz spuście oboje drzwi swej sypialni.
Wrzawa, i śpiew, i muzyka wzmagały się coraz… zdawały zbliżać… aż nareszcie znany głos odezwał się pod drzwiami:
– Otwierać!
I silna dłoń wstrząsnęła niemi.
Kobieta przeżegnała się, lice jej pobielało jak marmur, ręce opadły, zdawała się u Boga prosić, aby jej przyszedł na ratunek, aby ją odwagą, natchnął. Spojrzała na dziecinę, by w miłości ku niej zaczerpnąć męztwa i śmielszym krokiem, powoli podeszła ku drzwiom, któremi z drugiej strony parto i trzęsiono, powtarzając:
– Otwierać!