- nowość
- promocja
Bratobójczy ogień - ebook
Bratobójczy ogień - ebook
Książka znalazła się w finale konkursu the National Jewish Book Awards
"Jak zagorzały syjonista, który wychował się w jednym z pierwszych osiedli w Izraelu i został wyszkolony na elitarnego komandosa, by walczyć na śmierć i życie, może przewodzić kampanii na rzecz pokoju ze swoimi wrogami? Odpowiedź zawarta w fascynującej opowieści Amiego Ayalona otwiera oczy zarówno Palestyńczykom, jak i Izraelczykom."
– Sari Nusseibeh, autor książki Once Upon a Country: A Palestinian Life, były rektor Uniwersytetu Al-Kuds i były przedstawiciel władz Autonomii Palestyńskiej w Jerozolimie.
W tej głęboko osobistej, odkrywczej podróży Ami Ayalon dociera do Palestyńczyków i Izraelczyków, których doświadczenia różnią się od jego własnych, by poznać ich historie i poglądy.
Jako szef agencji bezpieczeństwa Szin Bet zrozumiał, że kiedy Izrael prowadzi operacje antyterrorystyczne w sytuacji braku nadziei na polityczne rozwiązania, palestyńskie społeczeństwo popiera przemoc, ponieważ nie ma nic do stracenia.
W trakcie zbierania materiałów i pisania Bratobójczego ognia uświadomił sobie, że życie w służbie kraju uczyniło go ślepym na autodestrukcyjny charakter polityki, która podkopała izraelskie społeczeństwo obywatelskie, jednocześnie przynosząc upokorzenia palestyńskim sąsiadom. „Jeśli Izrael stanie się orwellowską dystopią – pisze Ayalon – to nie za sprawą garstki uzbrojonych teologów wciągających nas w mroczną przeszłość. Zaprowadzi nas tam świecka większość, milcząca i motywowana strachem”.
Ayalon jest realistą, a nie idealistą, i wielu spośród tych, którzy uważają się za syjonistów, uzna za radykalne jego wnioski na temat tego, co Izrael musi zrobić dla osiągnięcia pokoju i względnego bezpieczeństwa oraz przetrwania jako ojczyzna Żydów i liberalna demokracja.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-877-4 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ami Ayalon jest izraelskim patriotą, a słowo „patriota” jest dziś nie tylko wyświechtane, ale także niebezpieczne: bohater w jednej chwili może stać się zdrajcą, wystarczy, że powie albo napisze coś nie tak. Zwłaszcza w Izraelu, kraju, który od uzyskania niepodległości w 1948 roku znajduje się w stanie wojny i musi nieustannie uzasadniać światu swoje prawo do istnienia, a kwestionowanie grubo ciosanych prawd historycznych i politycznych grozi poważnymi konsekwencjami. Autor tej książki poznał znaczenie słów „patriota” i „zdrajca” na własnej skórze. I między innymi dlatego jego wspomnienia są tak przejmującą lekturą. Służył najpierw jako żołnierz i dowódca najbardziej elitarnego oddziału komandosów morskich 13. Flotylli, następnie jako dowódca izraelskiej marynarki wojennej, a potem kierował Szin Betem, służbą bezpieczeństwa wewnętrznego odpowiedzialną przede wszystkim za zwalczanie terroryzmu w Izraelu. To ten trzeci etap kariery ukształtował jego myślenie o tym, co w języku mediów i polityki nazywa się „konfliktem Izraela z Palestyńczykami”, a co w istocie dotyczy odpowiedzi na jedno pytanie: co zrobić, żeby izraelska rodzina mogła siadać do obiadu w restauracji bez obawy o to, że zabije ich terrorysta, a równocześnie, by Palestyńczyk, który chce pojechać do sąsiedniej wsi, aby zebrać oliwki na swoim polu albo pomodlić się w meczecie Al-Aksa w Jerozolimie, nie musiał stawać twarzą w twarz z umundurowanym, uzbrojonym nastolatkiem, który go bezkarnie poniża. Wspomnienia Ayalona są zapisem podróży i spotkań z ludźmi, które pokazują dlaczego próby odpowiedzi na to pytanie kończą się fiaskiem, zwłaszcza po 1967 roku, kiedy Izrael zaczął okupować Zachodni Brzeg. Autor rozmawia z politykami, pisarzami, zwolennikami porozumienia i jego wrogami, szefami palestyńskich służb bezpieczeństwa i rabinem, który usprawiedliwia mordowanie arabskich dzieci, bo mogą wyrosnąć na terrorystów.
To nie jest książka napisana przez pacyfistę. Ayalon nie tłumaczy się z zabijania palestyńskich terrorystów w przeszłości ani z wydawania rozkazów, które powodowały śmierć. Nie jest lewicowcem – mimo że przez kilka lat był członkiem Partii Pracy, a nawet konkurował z Ehudem Barakiem o jej przywództwo. Nie jest też prawicowcem. Przedstawia się jako „pragmatyczny humanista”, w którego idealnym świecie Izrael istnieje jako państwo żydowskie, oparte na równości praw i realizacji zasad Deklaracji niepodległości. W tej wizji nie było miejsca dla Arabów – nie dlatego, że Żydzi nienawidzili Arabów, tylko dlatego, że ich nie zauważali. Jak sam przyznaje, on zaczął ich zauważać dopiero po zabójstwie Icchaka Rabina, gdy został szefem Szin Betu. „Gdy walczyłem jako komandos, patrzyłem na wroga jak na cel wojskowy, osobę, którą muszę zabić – mówił mi Ami Ayalon, kiedy w styczniu 2024 roku spotkaliśmy się w jego domu w moszawie Kerem Maharal. – Stając na czele Szin Betu, znalazłem się w obliczu zupełnie innej wojny. To już nie była wojna między armiami, tylko między ludźmi. Po to, by w niej zwyciężyć musisz wiedzieć wszystko o każdym terroryście. A kiedy wiesz o nim tak wiele, nie jest on już celem wojskowym tylko człowiekiem takim samym jak my. Nawet jeśli nie przyjmuję jego poglądów, nawet jeśli wiem, że zaraz po tym jak go zwolnimy z więzienia, będzie dalej zabijał Izraelczyków, moich rodaków – to zaczynam rozumieć jego motywacje. I dzięki temu mogę mu zaproponować jakieś inne rozwiązanie. Ale to można zrozumieć tylko wtedy kiedy jesteś w środku Szin Betu”.
Polskie tłumaczenie książki ukazuje się rok po ataku Hamasu na Izrael z 7 października 2023 roku, który był największą zbrodnią na Żydach od czasu Holokaustu. Przez ten rok Izraelczycy opłakiwali śmierć zamordowanych przez Hamas, protestowali przeciwko premierowi, którego większość uważa za cynicznego gracza politycznego i dokonywali wiwisekcji własnego organizmu społecznego. Nie było w niej miejsca na współczucie dla palestyńskich ofiar w Gazie i na Zachodnim Brzegu, bo przykrywał je płacz po ofiarach izraelskich. W takich okolicznościach trudno powiedzieć: nienawidzę ich, nie zgadzam się z tym, co robią, ale rozumiem, dlaczego to robią.
A jednak Ami Ayalon próbuje zrozumieć wroga, zobaczyć w nim człowieka, a nie zwierzę na polowaniu. „To są ludzie, którzy pragną takich samych praw narodowych jak my i zasługują na nie” – pisze. Jest to nie tylko obrona prawa sąsiadów do życia w pokoju, ale przede wszystkim żarliwy głos sprzeciwu wobec Izraela jako kraju, który, pogrążając się w wojnie nie do wygrania, sam zmienia się w „orwellowską dystopię, w której nie da się odróżnić prawdy od kłamstwa”.
Dariusz Rosiak –
polski dziennikarz radiowy i prasowy,
reportażysta, twórca i główny prowadzący
Raportu o stanie świata. Autor kilku książek,
Dziennikarz Roku 2020
w konkursie Grand Press, nominowany
do Nagrody Literackiej „Nike” 2016PRZEDMOWA
Ami Ayalon to niezwykły człowiek. Poznałem go w latach dziewięćdziesiątych, gdy kierował Szin Betem. Byłem wtedy głównym amerykańskim negocjatorem w konflikcie arabsko-izraelskim. Spędziłem dużo czasu, kursując między Izraelczykami a Palestyńczykami oraz między Stanami Zjednoczonymi a Bliskim Wschodem. Podczas każdej wizyty – a także będąc w Izraelu przejazdem – starałem się spotkać z Amim w głównej siedzibie agencji. Chciałem skonfrontować z nim moje spostrzeżenia z rozmów z Jaserem Arafatem oraz wszystkimi jego negocjatorami i zrozumieć spojrzenie Szin Betu na palestyńską rzeczywistość.
Mówię o Szin Becie, ponieważ Ami przyprowadzał swoich zastępców i kluczowych obserwatorów, zarówno agentów, którzy na co dzień mieli do czynienia z Palestyńczykami w terenie, jak i analityków palestyńskiego społeczeństwa. Choć oczywiście rozmawiałem nie tylko z tymi Palestyńczykami, z którymi negocjowałem, zacząłem cenić sobie to, co słyszałem w siedzibie Szin Betu. Szybko odkryłem, że w tej organizacji, będącej skrzyżowaniem naszego FBI i CIA, w dużej mierze odpowiedzialnej za bezpieczeństwo wewnętrzne Izraela i zapobieganie terroryzmowi, nie istnieje coś takiego jak „pogląd Szin Betu” na Palestyńczyków – były różne perspektywy i punkty widzenia.
Ami zadbał o to, żebym poznał je wszystkie. Kiedy toczyły się negocjacje i miały miejsce akty palestyńskiego terroru, on odpowiadał na moje pytania i komentował spostrzeżenia, a potem widziałem, jak wielu pracujących dla niego ludzi przedstawia różne opinie i odmiennie interpretuje postępowanie Palestyńczyków.
Niektórzy byli bardzo sceptyczni wobec Arafata, jego podwładnych i celów OWP. Inni o wiele lepiej rozumieli presję, pod jaką znaleźli się Palestyńczycy, i ich cierpienia wywołane izraelskimi działaniami – budową osiedli, punktami kontrolnymi, blokadami i aresztowaniami.
Widziałem, że Ami jest uczciwy nie tylko wobec siebie, ale także wobec faktów. Chciał poznać punkt widzenia wszystkich, także tych, którzy kwestionowali jego opinię, i nie miał nic przeciwko temu, że robili to w mojej obecności.
Nie zaskoczyło mnie więc to, że jego wspomnienia przenika głęboka i szczera autorefleksja. Podobnie jak ja, czytelnicy książki Amiego dowiedzą się wiele o jego korzeniach i osobistej przemianie. Wychował się w kibucu w atmosferze wspólnoty, egalitaryzmu, codziennej harówki, prostych przyjemności i ideologicznych debat. Życie było trudne i pełne niebezpieczeństw. Syryjczycy nieustannie ostrzeliwali osiedle u stóp Wzgórz Golan i otwierali ogień do ludzi pracujących na polach. Kierowano się zasadą „osadnictwa i bezpieczeństwa”, szczególnie w obliczu niezgody sąsiadów Izraela na jego istnienie i stosowania przez nich terroru wobec rodzącego się nowego państwa. Granice Izraela wyznaczała obecność ludzi i gotowość do walki o nie, a nie ich akceptacja przez arabskich sąsiadów ani nawet to, co społeczność międzynarodowa była gotowa zrobić dla Izraela – czyli w tamtym czasie bardzo niewiele.
Dorastając w takim środowisku, przekonany o prawie Żydów do odzyskania ziemi będącej ich biblijnym dziedzictwem oraz o nieustannym zagrożeniu dla istnienia młodego państwa, Ami wybrał najbardziej niebezpieczną i wymagającą ze wszystkich wojskowych ścieżek. Wstąpił do 13. Flotylli, izraelskiej odpowiedniczki amerykańskich sił specjalnych Navy SEALs. Przeszedł brutalne szkolenie, uczestniczył w niezwykle niebezpiecznych morskich misjach desantowych na terytorium wroga. W jednej z nich odniósł ciężkie rany i mimo to wrócił do czynnego uczestnictwa w operacjach i kierowania nimi. W 13. Flotylli służył blisko dwadzieścia lat, został jej dowódcą, a później szefem izraelskiej marynarki wojennej.
W jego świecie rządziła zasada „zabij albo zostaniesz zabity”. Śmierć dosięgła podwładnych i przyjaciół Amiego, między innymi Chaima Sturmana, który, podobnie jak jego ojciec i dziadek, poległ w wojnie z Arabami. Chociaż Ami prowadził operacje lub brał udział w misjach, w wyniku których ginęli wysocy rangą palestyńscy terroryści – a także ich dowódcy, na przykład współzałożyciel Fatahu, Abu Dżihad – przestrzegał zasady, by zlikwidować cel, unikając zabijania postronnych ludzi. Ten kodeks doprowadził go do przeciwstawienia się rozkazom takich osób jak generał Raful Eitan, ówczesny szef Sił Obronnych Izraela, najwyraźniej przekonany, że „przypadkowe ofiary” pokażą, że żaden palestyński terrorysta nie może się czuć bezpiecznie, a palestyńska ludność cywilna zapłaci wysoką cenę za akty terroru wobec Izraelczyków.
Kodeks etyczny Amiego nie skłonił go jednak do zakwestionowania świata, w którym najwyraźniej toczyła się gra o sumie zerowej, a nieustanne zabijanie terrorystów wydawało się jedyną odpowiedzią na przemoc. Chwila przebudzenia nadeszła, kiedy w latach osiemdziesiątych był zastępcą dowódcy marynarki wojennej i często rozmawiał z palestyńskimi rybakami. Pewnego dnia pojechał do obozu dla uchodźców w Gazie i na jego jeepa spadł grad kamieni. Zobaczył wówczas nastolatka, który wbił w niego wzrok pełen nienawiści. W jakiś sposób skojarzył to spojrzenie z tym, co sam odczuwał jako chłopak, kiedy w kibucu stawiał czoła codziennym zagrożeniom, tęsknił za wolnością i chciał wyrwać się z opresyjnego środowiska. Czyż nie to samo – zadał sobie pytanie – czuł ten palestyński chłopiec, i czy on w wojskowym jeepie nie był symbolem ucisku?
Prawdziwa zmiana w podglądach Amiego nastąpiła jednak dopiero, gdy został szefem Szin Betu. Powołano go na to stanowisko jako człowieka zupełnie z zewnątrz, po zabójstwie Icchaka Rabina, i już na początku musiał stawić czoła fali samobójczych zamachów bombowych w Izraelu. Uświadomił sobie, że likwidowanie terrorystów lub aresztowanie ich, zanim zdążą zaatakować, jest absolutnie konieczne, ale nie wystarczy do powstrzymania terroryzmu. Starał się zrozumieć, co kieruje zamachowcami samobójcami i odkrył, że do ich decyzji często przyczyniały się zabójstwa ich krewnych lub poniżanie członków rodzin przez izraelskich żołnierzy i osadników. Dostrzegł także, że brak nadziei, rozpacz i wiktymizacja tworzą klimat sprzyjający werbowaniu nowych terrorystów i zamachowców samobójców przez Hamas oraz Islamski Dżihad – dwie radykalne grupy islamistyczne, które sprzeciwiają się istnieniu Izraela.
Chociaż Ami prowadził bezlitosną walkę przeciwko nim i ich agentom, dostrzegł także, że terroryzm można pokonać tylko wtedy, gdy Arafat i Autonomia Palestyńska będą zwalczać i dyskredytować te organizacje. Jego zdaniem Rabin, Netanjahu i Barak popełnili błędy w relacjach z Arafatem: Rabin, ponieważ powinien zagrozić wstrzymaniem procesu pokojowego, jeżeli Arafat nie zrobi więcej, by pokonać terroryzm, a Netanjahu i Barak, ponieważ nie zrozumieli, że jeśli Arafat nie będzie w stanie pokazać swojemu narodowi, że okupacja się zakończy, osłabi to jego zdolność do walki z Hamasem. On i jego ludzie nie mogli i nie chcieli sprawiać wrażenia, jakby współpracowali z Izraelem w celu utrzymania okupacji – a w oczach Amiego pomysł, by zawsze wymagać od Palestyńczyków, ale rzadko dotrzymywać zobowiązań wobec nich, w rzeczywistości szkodził bezpieczeństwu Izraela.
Spotykałem się w tym czasie z Amim i byłem świadkiem tego, że postępował zgodnie ze swoimi przekonaniami i mówił władzy prawdę. Widziałem to w jego relacjach z Netanjahu i Barakiem, a także z Arafatem. Po zamachu bombowym w Jerozolimie zapytałem ówczesnego premiera Netanjahu, czy mógłbym zorganizować spotkanie z Arafatem oraz szefami jego sił bezpieczeństwa w Gazie i zaprosić zarówno Amnona Szahaka (szefa Sił Obronnych Izraela), jak i Amiego – żeby omówili w mojej obecności konieczne działania. Bibi i Arafat zgodzili się, a podczas tego spotkania widziałem, jak Ami brutalnie szczerze rozmawiał z Arafatem o rzeczach, których Autonomia Palestyńska nie robi, i o tym, jakie konkretne kroki powinna podjąć. Arafat pozwolił swoim dowódcom odpowiedzieć Amiemu. Większość stwierdziła, że Izraelczycy proszą Palestyńczyków o przedsięwzięcie trudnych działań, podczas gdy nie ma postępu w relacjach politycznych ani nawet nadziei nań, na co Ami odparł, że on zajmuje się bezpieczeństwem, a nie polityką, ale bez zapewnienia bezpieczeństwa nie będzie poprawy sytuacji politycznej.
Był szczery do bólu. Nigdy nie zwodził Arafata ani ludzi z jego otoczenia i wyciągał wnioski z interakcji z nimi. A kiedy zakończył swoją kadencję w Szin Becie, starał się uświadamiać izraelskiemu społeczeństwu, że w jego obowiązku leży podejmowanie działań, które położą kres terrorowi i zwiększą szanse na pokój. To skłoniło go do współpracy z Sarim Nusseibehem nad zasadami osiągnięcia porozumienia, które mogłyby zyskać oddolne poparcie Izraelczyków i Palestyńczyków.
Postulaty te, sformułowane na jednej stronie, są w dużej mierze spójne ze znacznie bardziej szczegółowymi warunkami Clintona – przedstawionymi przez nas wcześniej, w grudniu 2000 roku, jako pomostowa propozycja zakończenia konfliktu. Od kilku palestyńskich negocjatorów, którzy otrzymali nasz plan w Białym Domu 22 grudnia 2000 roku, wiem, że chcieli je zaakceptować, ale zostały odrzucone przez Arafata. Rok temu jeden z byłych palestyńskich negocjatorów zapytał mnie ze smutkiem: „Czy możesz sobie wyobrazić, gdzie bylibyśmy dzisiaj, gdyby Arafat przyjął warunki Clintona?”.
Opierały się one na założeniu, że obie strony mają potrzeby i pokój nie jest możliwy bez ich zaspokojenia. Wymaga on od Izraelczyków i Palestyńczyków dostosowania się do rzeczywistości i porzucenia swoich mitologii. Żadna ze stron nie musi jednak rezygnować z własnych opowieści, ale powinna zaakceptować to, że druga strona również ma narrację definiującą jej historię i tożsamość.
Ami to zrozumiał. Rozwinął w sobie empatię dla Palestyńczyków, ale nigdy nie utracił jej dla Izraelczyków, także dla tych, którzy uważali, że w swojej naiwności nie dostrzega palestyńskiej perfidii i byli bardzo krytyczni wobec wysiłków na rzecz promowania pokoju podejmowanych przez niego po odejściu z Szin Betu.
Czytelnik zobaczy, jak podczas pracy nad tą książką Ami wychodzi do swoich krytyków, aby ich wysłuchać i sprawdzić, czy możliwe jest zbudowanie wzajemnego zrozumienia. Rozmawia z Pinchasem Wallersteinem, przywódcą ruchu osadniczego, i wyjaśnia, że jego zdaniem izraelscy osadnicy mają wiele wspólnego z jego rodzicami i kibucnikami, którzy również postrzegali siebie jako wyzwolicieli Ziemi Izraela. Głęboko współczuje osadnikom zmuszonym do opuszczenia Gazy w wyniku decyzji Ariela Szarona o wycofaniu się i uważa, że Izraelczycy muszą ich przyjąć, zważywszy na traumę, jakiej ci ludzie doświadczają w związku z przymusową ewakuacją ze swoich domów, synagog i cmentarzy.
Intencją Amiego nie jest jednak tylko promowanie pokoju jako dobra samego w sobie. Nie chodzi mu też o wyświadczenie przysługi Palestyńczykom. Kieruje nim zaangażowanie na rzecz Izraela oraz to, co postrzega jako potrzebę utrzymania syjonistycznych ideałów budowy i zachowania go jako żydowskiego i demokratycznego państwa. Widzi tendencję prowadzącą Izrael do stania się jednym państwem dla dwóch narodów – co albo pozwoli mu przetrwać jako demokracji, ale nie państwu żydowskiemu, albo jako państwu żydowskiemu, które nie będzie demokracją. Tak czy inaczej, straci ono swój charakter i tożsamość.
Ami ma rację co do ścieżki obranej przez Izrael i jej konsekwencji. Być może bardziej niż on byłbym skłonny obarczyć odpowiedzialnością palestyńskich przywódców – najpierw Arafata, a potem Mahmuda Abbasa – za niepowodzenia w budowaniu instytucji państwowości i odrzucenie propozycji pokojowych z 2000 roku (warunków Clintona), 2008 roku (oferty Ehuda Olmerta) i 2014 roku (zasad Obamy), ale z pewnością Ami ma rację, że izraelscy przywódcy po Rabinie zrobili wiele dla osłabienia palestyńskich partnerów i rzadko brali pod uwagę ich potrzeby.
Niestety plan pokojowy Trumpa, w dużej mierze opracowany przez premiera Netanjahu, zaspokaja (praktycznie i psychologicznie) potrzeby Izraela, podczas gdy w większości ignoruje (politycznie i symbolicznie) potrzeby Palestyny. Państwo oferowane Palestyńczykom w planie Trumpa nie wygląda na państwo – w rezultacie już rezygnują oni z koncepcji dwóch państw i coraz bardziej opowiadają się za jednym państwem, powtarzając to jak mantrę, która odbije się echem na arenie międzynarodowej: jedno państwo, jedna osoba, jeden głos.
Ami napisał tę książkę, te wspomnienia, by – jak mówi – „wyobrazić sobie na nowo” Izrael i jego przeszłość w nadziei, że może to ukształtować inną przyszłość. Chce, by Izraelczycy wyciągnęli wnioski z jego lekcji i zobaczyli, że Palestyńczycy to także naród z własną tożsamością i własnymi potrzebami. Chce skłonić rodaków do zaakceptowania tego, że chociaż naród żydowski ma prawo do samostanowienia w swojej historycznej ojczyźnie, nie jest to prawo wyłączne ani absolutne. Dlatego wierzy w dwa państwa dla dwóch narodów – Izrael jako państwo narodowe Żydów i Palestynę jako państwo narodowe Palestyńczyków.
Część Izraelczyków i Palestyńczyków odrzuca tę wizję. Nie wiem, jak szybko może ona stać się rzeczywistością – ani nawet czy w ogóle to nastąpi. Ale to wizja Amiego i książka napisana przez izraelskiego patriotę, który jako żołnierz z niezwykłą odwagą stawiał czoła wrogom, a teraz kontynuuje walkę o swój ukochany kraj.
Dennis Ross
Bethesda w stanie Maryland
maj 2020 rokuCHRONOLOGIA
1938 – Rodzice Amiego emigrują z Transylwanii do Palestyny
1947 – ONZ przyjmuje plan podziału Palestyny
maj 1948 – Deklaracja niepodległości Izraela
maj 1948 – marzec 1949 – izraelska wojna o niepodległość
1948 – Nakba, exodus Palestyńczyków z Izraela
1963 – Ami wstępuje do 13. Flotylli
czerwiec 1967 – wojna sześciodniowa
czerwiec 1968 – sierpień 1970 – wojna na wyczerpanie
lipiec 1969 – szturm na Zieloną Wyspę
październik 1973 – wojna Jom Kippur
grudzień 1987 – wrzesień 1993 – pierwsza intifada
listopad 1988 – Deklaracja niepodległości Palestyny
1992–1996 – Ami pełni funkcję dowódcy izraelskiej marynarki wojennej
wrzesień 1993 – podpisanie porozumień pokojowych w Oslo
listopad 1995 – zabójstwo Icchaka Rabina
1995–1996 – rządy premiera Szymona Peresa
1996–2000 – Ami pełni funkcję dyrektora Szin Betu
1996–1999 – Beniamin Netanjahu po raz pierwszy sprawuje urząd premiera
1999–2001 – rządem Izraela kieruje Ehud Barak
2000 – Ami odchodzi z Szin Betu
wrzesień 2000 – luty 2005 – druga intifada
marzec 2002 – Arabska Inicjatywa Pokojowa
2002–2007 – Kampania The People’s Voice
2006–2008 – Kariera polityczna Amiego, zostaje członkiem Knesetu i ministrem
2012 – Film dokumentalny Szin Bet. Strażnicy Izraela (The Gatekeepers)PROLOG
NADZIEJA TO INWESTYCJA W PRZYSZŁOŚĆ
Mój telefon komórkowy bez przerwy wibrował, dopóki około północy go nie wyłączyłem. Dzwonili znajomi i zupełnie nieznajomi ludzie, żeby mi wygarnąć. Tego wieczoru w programie informacyjnym Channel Two, w godzinach największej oglądalności, udzieliłem wywiadu, który zbulwersował wielu z miliona widzów. „Co ty, kurwa, sobie myślisz?” – zapytał jeden szczególnie oburzony.
Któż mógłby ich winić? Był koniec października 2000 roku, a Izraelem ponownie wstrząsała fala zamachów terrorystycznych. Dzień wcześniej tłum w Ramalli zamordował dwóch izraelskich rezerwistów metalowymi prętami i nożami. Gdybym był pacyfistą i odmawiał nam prawa do obrony, w razie potrzeby z użyciem śmiercionośnej siły, ludzie nie mieliby nic przeciwko temu, co powiedziałem, ponieważ by mnie nie słuchali. Ale okazanie najmniejszej empatii naszym wrogom przez byłego dyrektora Szin Betu, czyli „Szabaku” – izraelskiego połączenia FBI i Secret Service – było jak splunięcie na kraj, któremu służę od osiemnastego roku życia, kiedy zostałem komandosem marynarki wojennej.
Zamiast wzywać do bezlitosnej zemsty na Palestyńczykach, przedstawiłem nagą prawdę: przywódca OWP Jaser Arafat, człowiek, którego Izraelczycy uwielbiali obwiniać za cały ten chaos, nie mógł powstrzymać rozlewu krwi, nawet gdyby chciał. Jego ludzie zlinczowaliby go przy najmniejszej próbie. Moje doświadczenia w pokoju przesłuchań Szabaku i poza nim – a także zabici wrogowie i pogrzeby przyjaciół – pozbawiły mnie żywionych przez całe życie uprzedzeń wobec Palestyńczyków. Jeśli chcieliśmy położyć kres terroryzmowi, nie mogliśmy nadal uważać ich za wiecznych wrogów i musieliśmy przestać ich odczłowieczać, przestać widzieć w nich dzikie zwierzęta na łowach. Oni są ludźmi, narodem, który pragnie takich samych praw, jakie my mamy – i zasługuje na nie. Sprawcy linczu na naszych dwóch żołnierzach stracili nadzieję, że rząd izraelski kiedykolwiek zakończy okupację i pozwoli Palestyńczykom na wolność. „I nie daliśmy zbyt wielu powodów, żeby nam zaufali” – powiedziałem na zakończenie.
Zawsze byłem ekscentrykiem, outsiderem w społeczeństwie, któremu służyłem, i oskarżenia telewidzów tamtej nocy nie spędzały mi snu z powiek. Następnego ranka około szóstej wraz żoną Bibą i dwoma psami wyszliśmy z naszego domu w Kerem Maharal, moszawie, czyli spółdzielni rolniczej na południowych stokach góry Karmel. Po przejściu przez bramę w wysokim, białym ogrodzeniu ochronnym – wzniesionym przez rząd wokół domu, kiedy pracowałem w Szabaku, by uniemożliwić potencjalnemu zabójcy oddanie do mnie czystego strzału – ruszyliśmy polną ścieżką do naszego gaju oliwnego, gdzie chcieliśmy popracować. Jeśli rozejrzeć się po moszawie – a przez lata byłem zbyt zaślepiony, żeby to zrobić – na każdym kroku można znaleźć ślady przeszłości. Nowsza część domu została zbudowana na początku lat pięćdziesiątych XX wieku, aby zapewnić schronienie ludziom z Czechosłowacji ocalałym z Holokaustu; znacznie starsza część, wykonana z ciosanego kamienia, należała niegdyś do arabskiej rodziny, która ją zbudowała, gdy Kerem Maharal był jeszcze zamożną arabską wioską Idżzim, drugą co do wielkości w dystrykcie Hajfy, zamieszkiwaną przez lekarzy i nauczycieli oraz rolników uprawiających pola obecnie należące do nas. Właściciele naszego domu uciekli, gdy siły izraelskie zajęły wieś podczas wojny w 1948 roku.
Po prawej stronie polnej drogi stoi kolejny zbudowany przez Arabów dom, z drzewami wyrastającymi ze szczelin w ścianach, a na jej końcu, tuż za stajniami, znajduje się stary budynek gospodarczy z zamkiem wciąż zwisającym z połamanych frontowych drzwi. Mogę sobie wyobrazić kogoś, kto pokazuje zardzewiały klucz swoim wnukom na Zachodnim Brzegu, w Jordanii czy Libanie, opowiadając historię utraty Palestyny – tego, co nazywają Nakbą. Katastrofą.
W kraju, w którym nie można wykopać dziury, by nie natrafić na pozostałości z ośmiu epok, historia jest wszędzie. Kananejczycy, Izraelici z okresu Pierwszej i Drugiej Świątyni, Persowie, Grecy, Bizantyjczycy, Arabowie i Turcy – wszyscy zbudowali na tym obszarze swoje siedziby, a rzymska droga prowadzi z naszej doliny na szczyt wzgórza, z którego widać odległe o kilka kilometrów Morze Śródziemne.
Ale tego ranka nie mogłem sobie pozwolić na luksus kontemplowania historii starożytnej. Ledwie zaczęliśmy przycinać gałęzie w gaju, rozległ się dźwięk mojego telefonu. Dzwonił Aryeh Rutenberg, mężczyzna o znanym mi nazwisku. Nie potrzebowałem jego akt z tajnej policji, żeby wiedzieć, że był szychą w izraelskim świecie mediów i reklamy, człowiekiem biegłym w promowaniu banków, jogurtów, gwiazd rocka i polityków: należał też do grona ekspertów, którzy kilka lat wcześniej pomogli Ehudowi Barakowi z Partii Pracy pokonać w wyborach premiera Beniamina Netanjahu i jego partię Likud.
Bez żadnych wyjaśnień powiedział, że chciałby się ze mną spotkać, więc zaprosiłem go do mojego ciasnego biura prezesa firmy zajmującej się nawadnianiem kropelkowym w Tel Awiwie, gdzie pracowałem po odejściu z Szabaku.
Dwa dni później przywitałem Rutenberga mocnym uściskiem dłoni.
– Dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas, panie Ayalon.
– Wystarczy Ami.
Zapytałem, co go do mnie sprowadza, choć przypuszczałem, że pofatygował się osobiście, by zrobić to, czym ludzie zajmowali się od dwóch dni, czyli potępić mnie jako zdrajcę.
– Ami, ten przedwczorajszy wywiad… – zaczął tak, jak się spodziewałem. Następnie opowiedział, że wynosił śmieci, kiedy jego żona, nieuleczalnie chora na raka, zawołała: „Aryeh, chodź tu, chodź! Nie uwierzysz w to!”. Sam widok eksdyrektora Szabaku w telewizji był wielkim szokiem. Od powstania Szin Betu w latach czterdziestych XX wieku do 1996 roku, kiedy z wielką niechęcią przejąłem agencję po zamordowaniu Icchaka Rabina, tożsamość szefa tej służby pozostawała ściśle chronioną tajemnicą państwową. Tkwił w cieniu, działając za zasłoną anonimowości i konspiracji, a dewiza agencji brzmiała „Obrońca pozostaje niewidzialny”. Mój poprzednik był znany po prostu jako „K”, jak bohater Zamku Kafki, lub „M” z filmów o Jamesie Bondzie. Teraz świeżo emerytowany „Obrońca” nie tylko występował w telewizji, ale także wygłaszał herezje.
Aryeh, racjonalnie myślący konserwatysta w świecie izraelskiej polityki, przyznał, że szczęka mu opadła, gdy usłyszał, co mam do powiedzenia. Następnie pouczył mnie o tym, co wiedziałem ja i każdy Izraelczyk: jak oświadczył premier Barak, Arafat i Palestyńczycy oficjalnie opowiadali się za pokojem, ale tak naprawdę chcieli zepchnąć Żydów do morza. Nie byli żadnymi partnerami. Za maską Arafata krył się niepoprawny wróg. To, co powiedziałem, Aryeh nazwał „brednią”.
Powtórzyłem mu moją opinię wyrażoną w telewizji, że ta cała sprawa z „brakiem partnera” to bzdura. To samo powiedziałem premierowi Barakowi, kiedy po nieudanym szczycie zorganizowanym przez prezydenta Clintona w Camp David poprosił mnie, jako byłego dyrektora Szin Betu, o pomoc w przekonaniu międzynarodowej prasy do swojej mantry „nie mamy partnera”.
– Czy Arafat w głębi duszy naprawdę pragnie pokoju z nami? – zapytałem Aryeha retorycznie. – Idź i zapytaj psychiatrę, co kryje się w jego wnętrzu. Ale powiem ci jedno: Barak nigdy nawet nie próbował znaleźć w nim partnera.
Podczas tej krótkiej rozmowy nie miałem czasu opowiadać Aryehowi o swojej historii i wszystkich przemianach, które przeszedłem na przestrzeni lat. Kiedy dorastałem w kibucu, uczono mnie, że my, Żydzi, nie tylko jesteśmy narodem walczącym o przetrwanie, domagającym się praw jak każdy inny i zdecydowanym się o nie bić, ale jesteśmy także rewolucjonistami, i syjonizm uzasadnia budowanie naszych osiedli na wszystkich obszarach Ziemi Izraela. W wieku osiemnastu lat rozpocząłem służbę wojskową, gotowy do obrony trzytysiącletniej więzi, której nic – ani Rzymianie, ani podbój arabski, ani wyprawy krzyżowe, ani Holokaust – nie zerwało.
W 13. Flotylli, izraelskiej wersji Navy SEALs, gdzie służyłem przez prawie dwadzieścia lat, palestyńscy bojownicy byli jedynie celami, eliminowanymi przeze mnie bez mrugnięcia okiem. Mój etos żołnierza opierał się na niezachwianej wierności faktom, takim jak je widziałem: moi ludzie i ja musieliśmy zabić wroga, ponieważ Arabowie nigdy dobrowolnie nie zaakceptują naszych roszczeń. Zabijanie w imię przetrwania i obrony praw nas, Żydów do Ziemi Izraela, zapewne pozostanie naszym losem aż po kres czasów.
Kiedy przez cztery lata byłem dowódcą izraelskiej marynarki wojennej, moje poglądy się nie zmieniły.
Jednak podczas służby w Szabaku ten sposób widzenia świata ustąpił miejsca nowym faktom. W oddziałach komandosów morskich, a później w marynarce wojennej, nauczyłem się, że nasze pięć zmysłów często nie jest w stanie wykryć tego, co znajduje się pod powierzchnią. Potrzebujemy do tego innych urządzeń: na przykład sonaru w przypadku okrętu podwodnego. Jednak walka z terroryzmem na stanowisku szefa Szin Betu wymagała czujników, które wykraczały poza moje zwyczajowe myślenie „my kontra oni”. Czy nazwiemy to empatią, zrozumieniem, wyciąganiem głowy z piasku, aby dotrzeć do pierwotnych przyczyn terroryzmu – musiałem najpierw spróbować naprawdę zrozumieć terrorystów, a także ich rodziny, sąsiadów i przyjaciół. Musiałem brać pod uwagę historie Palestyńczyków – ich psychologię, poczucie upokorzenia, ich wściekłość.
Dostrzeżenie w Palestyńczykach istot ludzkich zmieniło mnie. Nie traktowałem ich już jako abstrakcyjnych celów, ale jako osoby, których marzenia zostały w większości zniweczone z powodu determinacji, z jaką Izraelczycy realizowali własne. To, że nauczyłem się postrzegać Palestyńczyków jako istoty ludzkie mające prawa, uświadomiło mi podstawową wadę naszego podejścia do kwestii bezpieczeństwa: brak empatii osłabił naszą zdolność oceny zagrożeń i możliwości. Strach sprawił, że zareagowaliśmy przesadnie.
Moje działania w ramach walki z terroryzmem islamistycznym pozostawały ściśle tajne, więc nie mogłem ujawnić Aryehowi szczegółów współpracy z Arafatem i najważniejszymi ludźmi z jego służby bezpieczeństwa – ludźmi, których kiedyś zastrzeliłbym bez mrugnięcia okiem. Zamiast tego powiedziałem prostą prawdę: Palestyńczycy byli moimi partnerami i w przyszłości mogą stać się partnerami Izraela. Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Politykom, dziennikarzom i osobom siedzącym po obiedzie przed telewizorem można by chyba wybaczyć to, że jasno dzielili świat na przyjaciół i wrogów; tym z nas, którzy byli na pierwszej linii frontu – nie można. Powiedziałem Aryehowi, że jestem w stanie dowieść z niemal matematyczną precyzją, że kiedy Izrael prowadzi operacje antyterrorystyczne w sytuacji braku nadziei na polityczne rozwiązania, palestyńskie społeczeństwo popiera przemoc, ponieważ nie ma nic do stracenia.
Aryeha to nie przekonywało.
– Uwierzę, kiedy usłyszę, jak przywódcy palestyńscy publicznie potwierdzają prawo Izraela do istnienia jako państwo – powiedział. – Jeśli tak się stanie, chętnie pomogę ci przekonać izraelskie społeczeństwo, że mamy partnerów na rzecz pokoju.
– Doprowadzę do tego – odpaliłem. Powiedziałem mu, że moim zadaniem będzie znalezienie przywódców palestyńskich, którzy właśnie to zechcą zrobić.
Przyrzeczenie złożone Aryehowi i szybkie pogrążanie się Ziemi Świętej w terrorystycznej krwawej łaźni sprawiły, że w następnym, 2001 roku postanowiłem udać się do Londynu na dyskusję panelową z udziałem prominentnych Izraelczyków i Palestyńczyków na temat nieustannej wzajemnej rzezi, której przez lata na próżno starałem się zapobiegać.
Dzięki błogosławieństwu premiera Tony’ego Blaira oficjalnym gospodarzem spotkania zorganizowanego przez profesor Mary Kaldor z London School of Economics zostało brytyjskie Biuro Spraw Zagranicznych i Wspólnoty Narodów. W deszczowy dzień zgromadziliśmy się w jego siedzibie w Whitehall. Wchodząc po kamiennych stopniach z King Charles Street, podziwiałem alegoryczne posągi bóstw sztuki, prawa i handlu. Zabawne – pomyślałem, składając parasolkę – rzeźbiarz pominął Aresa, boga wojny. Wewnątrz imponującej kamiennej budowli, wzniesionej w celu zarządzania największym imperium świata, wspiąłem się po wielkich marmurowych schodach, a następnie ruszyłem korytarzem do pokoju wyłożonego polerowanymi dębowymi panelami. Podczas II wojny światowej w tej komnacie pracowali łamacze szyfrów, równie dobrze mogliśmy więc podjąć tutaj próbę rozszyfrowania tego, dokąd prowadzi nas eksplozja przemocy w Izraelu i na palestyńskich terytoriach.
Wśród Palestyńczyków zaproszonych na rozmowy rozpoznałem trzech. Jednym z nich był badacz opinii publicznej Chalil Szikaki. Dobrze znałem jego rodzinę. Jego brat, założyciel terrorystycznego ugrupowania Islamski Dżihad, został zabity przez nasze służby. W Szabaku uważnie studiowałem oparte na naukowej metodologii sondaże Chalila, ponieważ wyjaśniały one sposób myślenia zwykłych Palestyńczyków w sposób, w jaki nie byłby w stanie tego zrobić żaden wtrącony do lochu więzień z zawiązanymi oczami.
Innym nieobcym mi uczestnikiem panelu był filozof Sari Nusseibeh, rektor Uniwersytetu Al-Kuds we Wschodniej Jerozolimie i najważniejszy człowiek Arafata w tym mieście.
Znałem również doktora Ejada el-Sarradża, palestyńskiego psychiatrę, kolejnego człowieka, którego prace studiowałem jako dyrektor Szin Betu. Zacząłem go uważać za przydatny czujnik do wykrywania i interpretowania podświadomych tendencji w umyśle terrorysty. Urodzony w Beer Szewie w 1944 roku, rok przed moim przyjściem na świat, w 1948 roku Sarradż uciekł z rodziną do Gazy. W 2001 roku był szefem Palestyńskiej Niezależnej Komisji Praw Obywatelskich, organizacji monitorującej izraelskie działania w Gazie. Jako psychiatra pracował z dziećmi cierpiącymi na stres pourazowy związany z aresztowaniem, okaleczeniem lub zabiciem przez nas ich rodziców i najbliższych krewnych. Czytałem w jego obszernych publikacjach na ten temat, że dzieci bite przez naszych żołnierzy zbyt często wyrastają na terrorystów. Jak zauważył W.H. Auden w znanym wierszu o wybuchu II wojny światowej:
Lecz na razie sam wiem –
Co zresztą wszyscy wiedzą,
W tym nawet małe dzieci –
Że komu wyrządza się zło,
Ten się odpłaca złem.
Sarradż ma w swoim życiorysie także pobyt w więzieniu w Strefie Gazy za otwartą krytykę dyktatorskiego reżimu Arafata w prasie.
Pierwsza sesja rozmów była zaskakująco wolna od animozji. Majestat wyłożonej miękkim dywanem sali w budynku Wspólnoty Narodów działał uspokajająco. W przerwie podszedłem do suto zastawionego przekąskami stołu. Kiedy nalewałem sobie śmietanki do kiepskiej angielskiej kawy, kątem oka zauważyłem – wyszkolono mnie do wychwytywania takich rzeczy – że doktor Sarradż przygląda mi się przez okulary w metalowej oprawie. Odwróciłem się, żeby spojrzeć mu w oczy, a on powiedział: „Cześć, Ami, jak się masz?”.
Zwrócenie się do mnie po imieniu sprawiło mi przyjemność.
Staliśmy przez chwilę, nawzajem taksując się wzrokiem. W stylowym niebieskim garniturze wyglądał niemal arystokratycznie. Choć nie było jeszcze południa, na jego twarzy pojawił się już świeży zarost, a spod rozpiętego górnego guzika koszuli w odcieniu błękitu dopasowanej do garnituru wystawał jaskrawobiały T-shirt. Ja miałem na sobie koszulę i marynarkę, które spakowała dla mnie Biba, odszedłem więc od antyburżuazyjnej estetyki, w jakiej zostałem wychowany w socjalistycznym kibucu.
Kiedy mocno uścisnąłem dłoń Sarradża, zaskoczyła mnie łagodność w jego lśniących, brązowych oczach. Mogę sobie tylko wyobrażać, o czym w tamtej chwili myślał. Zgodnie z powszechnym palestyńskim wyobrażeniem, szef Szabaku jest złośliwym sadystą i bezwzględnym katem.
– Cieszę się, że cię w końcu poznałem – powiedziałem.
– Ja też, chociaż nie będę ukrywał, że mnie zawiodłeś – odparł z półuśmiechem, jak człowiek zastawiający sidła.
– A dlaczegóż to? – Upiłem kolejny łyk kiepskiej kawy.
– Dlaczego? Bo nam nie pogratulowałeś. To niezbyt szlachetne z twojej strony.
Jego angielski brzmiał, jakby nauczył się go z BBC World Service lub Masterpiece Theatre. Doktor Sarradż nalał sobie filiżankę kawy, dmuchnął na nią lekko i siorbnął, nie dodawszy śmietanki. Drugą ręką strzepnął starannie złożoną chusteczkę, żeby wytrzeć pot, który zebrał mu się na czole od chwili, gdy podszedłem.
– Chętnie wam pogratuluję, przyjacielu, powiedz mi tylko czego.
– No cóż, pokonania was!
– Pokonania nas? – wydukałem z niedowierzaniem. Na tym etapie powstania nazywanego drugą intifadą na jednego zabitego Izraelczyka przypadało mniej więcej stu Palestyńczyków. Kosiliśmy ich dziesiątkami.
– Tak, wreszcie odnieśliśmy zwycięstwo – kontynuował z tym samym wyrazem zadowolenia na twarzy, a pot wciąż błyszczał mu na czole. – Jak wy, wojskowi, to nazywacie? O tak, osiągnęliśmy równowagę sił. W końcu samobójcze zamachy bombowe Hamasu zniweczyły przewagę waszych F-16. Dzięki takiemu osiągnięciu możemy delektować się zwycięstwem.
Nic nie wkurza mnie bardziej niż pochwalanie terroryzmu. Dźgnąłem go palcem w pierś.
– Doktorze Sarradż, pozwolę sobie przypomnieć, że tylko w ciągu kilku ostatnich tygodni zabiliśmy setki waszych ludzi. – Sądziłem, że proste fakty mogą sprawić, że mina mu nieco zrzednie. – Co gorsza, wkrótce stracicie resztki wolności, które wam zostały. Walczyliście o nią przez dziesięciolecia, i po co? Dla męczenników i cmentarzy? Nazywasz to zwycięstwem?
Cofając się o dwa lub trzy kroki, niemal jakby w obawie, że chlusnę mu kawą w twarz, chwycił kawałek ciasta z owocami i szybko go ugryzł.
– Tak, właśnie tak to nazywam.
Jego następna uwaga uraziła moją zawodową dumę:
– Po tylu latach nadal nas nie rozumiecie, czyż nie? – Jego wielkie, brązowe oczy rozszerzyły się. – Żyjemy w strachu od 1967 roku. To, że teraz przerażenie stało się udziałem także twojego narodu, jest dla nas zwycięstwem.
Wróciłem myślami do niedawnego ataku Hamasu. Dwudziestodwuletni Said Hotari, pobożny muzułmanin i miłośnik karate, wyjechał z miasta Kalkilia na Zachodnim Brzegu przebrany za ortodoksyjnego Żyda w kaftanie. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, kiedy wsiadał do autobusu jadącego do Tel Awiwu. Zmierzał do Dolphinarium, dyskoteki przy plaży popularnej wśród żydowskich nastolatków pochodzenia rosyjskiego. Dziewczyny w kolejce przed klubem zlekceważyły Saida, uznając go za religijnego oszołoma, ponieważ bił się w pierś niczym wściekły Mojżesz i bełkotał kiepską hebrajszczyzną, że „coś się stanie”. Nikt nie podejrzewał, że za jego kostiumem kryje się kamizelka samobójcza szczelnie wypełniona setkami kulek z łożysk, równie śmiercionośnymi jak karabinowe kule.
W wyniku eksplozji zginęło czternaścioro izraelskich nastolatków. Po masakrze sąsiedzi Saida w Kalkilii ułożyli na jego cześć kwiaty w kształcie serca i kamizelki samobójczej. Dzieci ślubowały, że pójdą za nim do raju męczenników.
– W naszym wspólnym doświadczeniu zbiorowej traumy – powiedział, poprawiając okulary – w końcu jesteśmy równi.
Ten szalony uśmiech stopniowo wracał na jego twarz, jakby ktoś powoli naciskał spust. Chlubię się ciętymi ripostami, ale teraz zabrakło mi właściwych słów. Wyrzuciłem z siebie tylko:
– Idź do diabła, doktorze!
Nadstawiałem karku w izraelskiej telewizji, upierając się, że naród palestyński nie jest naszym wrogiem, a tu pojawia się od dawna darzony przeze mnie szacunkiem człowiek i najwyraźniej usprawiedliwia masowe morderstwa, z którymi walczyłem przez całe życie. Tak naprawdę chciałem mu powiedzieć: Wypierdalaj!
– Jak sobie życzysz, Ami.
Elegancko skinął głową, przełknął resztę ciasta i poszedł w kierunku swojego stolika.
Ja ruszyłem do mojego, aby przygotować się przed kolejną dyskusją panelową, i tętno powoli wróciło mi do normy. Kiedy usiadłem na krześle, zauważyłem, że doktor mnie obserwuje. Wyraz jego twarzy się nie zmienił, a usta miał zaciśnięte, jakby wsypał mi coś do kawy i oczekiwał, że za chwilę runę na dywan.
Ze skurczonym żołądkiem podrapałem bliznę na szyi, pamiątkę po mojej osobistej historii walki zbrojnej. Co do diabła miał na myśli, mówiąc o zwycięstwie? W kategoriach czysto militarnych izraelska dominacja była przytłaczająca. Jeden rozkaz ministra obrony wystarczy, by nasze myśliwce obróciły Gazę w pył.
Im więcej o tym myślałem, tym bardziej musiałem jednak przyznać, że my, Izraelczycy, nigdy nie czuliśmy się bardziej pokonani. Jak moglibyśmy nazwać się zwycięzcami, jeśli baliśmy się wsiąść do autobusu lub pójść do baru? Nie potrafię powiedzieć, jak długo byłem pogrążony w myślach, ale w tym czasie wszystkie moje przekonania na temat wojny legły w gruzach. W klasycznej teorii wojny potężna siła militarna ma zmusić przywódców wroga do poddania się woli zwycięzcy. Tutaj miało miejsce coś przeciwnego. Im bardziej wykorzystywaliśmy naszą ogromną przewagę militarną do pognębienia ludności palestyńskiej, tym bardziej Hamas rósł w siłę. Była to nowa odsłona starego problemu wygrania każdej bitwy, ale przegrania wojny. My, Izraelczycy, staliśmy się jak starożytni Egipcjanie z Księgi Wyjścia w konfrontacji z naszym narodem: „Ale im bardziej go udręczali, tym bardziej się rozmnażał, i tym bardziej się rozrastał…”. Nie umknęła mi ironia tej sytuacji. Prawdę mówiąc, przygniotła mnie.
Nagle zrozumiałem sens słów przykutego do wózka inwalidzkiego założyciela Hamasu, szejka Ahmeda Jassina, wypowiedzianych wysokim szeptem do zwolenników, zanim go zabiliśmy: „Żydzi są głupi. Myślą, że mogą pokonać islam bombami atomowymi; nie, wiara i cierpliwość doprowadzą do zwycięstwa”. Wszyscy w naszym ogromnym i wyrafinowanym aparacie bezpieczeństwa – Siłach Obronnych Izraela, Mossadzie i Szin Becie – myśleliśmy, że zawsze jesteśmy o krok przed naszymi islamistycznymi wrogami. Ale oni obserwowali nas jeszcze uważniej, a my nawet tego nie zauważyliśmy. Mistrzowie terroru z Hamasu nie liczyli na to, że pokonają nas militarnie. Chcieli, żebyśmy ze strachu posunęli się za daleko, użyli czołgów i myśliwców wartych setki milionów dolarów. Chcieli zrujnować nasz skarb państwa i nasze demokratyczne ideały. Przede wszystkim chcieli nam dać do zrozumienia, że nigdy się nie poddadzą, i skłonić nas do pokazania Palestyńczykom i ludziom na całym świecie, że Izraelczycy w ogóle nie mogą być dla nich partnerami – i daliśmy się wciągnąć w tę grę.
Teraz zrozumiałem, co miał ma myśli miłujący pokój i niechętny przemocy doktor. Islamiści zwyciężali, ponieważ większość Izraelczyków pragnęła palestyńskiej krwi. Wygrywali, ponieważ za każdym razem, gdy pogrążona w żałobie palestyńska matka płakała w CNN, podważała to, czego najbardziej potrzebowaliśmy: pewność, że możemy wygrać wojnę z terroryzmem, nie zdradzając naszych wartości. Wygrywali, ponieważ wszyscy, od premiera po taksówkarza i dyrektora do spraw reklamy, powtarzali jak mantrę: „nie mamy partnera”. Nagle zdałem sobie sprawę, że to ideologiczne podejście „my kontra oni” było najbardziej śmiercionośnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa Izraela i dla naszego przetrwania jako demokratycznego państwa żydowskiego, ponieważ nie pozostawiało Palestyńczykom nic do stracenia.
Dlatego nasze najpilniejsze pytanie związane z bezpieczeństwem nie dotyczyło już kwestii militarnych. Należało znaleźć odpowiedź, jak skutecznie obudzić w Palestyńczykach nadzieję. Spokojne życie Izraelczyków zależało od tego, czy miliony ludzi w zrujnowanych miastach i nędznych obozach ufały, że wkrótce mogą się uwolnić spod naszej dominacji. Nadzieja, palestyńska nadzieja, była kluczowa dla bezpieczeństwa Izraela. Dopiero gdy Palestyńczycy uwierzą, że proces polityczny doprowadzi do położenia kresu okupacji i dyskryminacji oraz do ustanowienia ich własnego państwa obok Izraela, przestaną wspierać terror. Wracając myślami do przyrzeczenia, które złożyłem Aryehowi, powiedziałem sobie: muszę znaleźć partnera. Właśnie tu i teraz.
Wróciłem do stołu panelowego i zaproponowałem profesor Kaldor, abyśmy zrezygnowali z planowanej dyskusji i zastanowili się nad znaczeniem zwycięstwa na współczesnym Bliskim Wschodzie. Przestaliśmy robić dobrą minę do złej gry i zaczęliśmy przekrzykiwać się nawzajem, jakbyśmy się targowali na bazarze. W połowie hałaśliwej debaty po cichu naszkicowałem na serwetce kilka punktów, które moim zdaniem zapewniłyby Izraelczykom trwałe bezpieczeństwo, a Palestyńczykom dały nadzieję, gdyby zostały przyjęte przez wszystkie strony.
Kiedy pojawiła się taka możliwość, podniosłem serwetkę i przeczytałem listę punktów. Następnie zapytałem, kto spośród moich rodaków Izraelczyków i Palestyńczyków byłby skłonny publicznie poprzeć dokument oparty na wytycznych, które właśnie nakreśliłem. Zapadła krępująca cisza i większość uczestników panelu odwróciła wzrok. Z jednym wyjątkiem. Filozof Sari Nusseibeh podniósł rękę.
Sari i ja ostatecznie zapoczątkowaliśmy oddolny ruch pokojowy na podstawie moich notatek na serwetce. Do 2004 roku ponad 450 tysięcy Izraelczyków i Palestyńczyków podpisało się pod naszym planem zakończenia okupacji i ustanowienia państwa palestyńskiego na starożytnych biblijnych ziemiach, które my, Żydzi, nazywamy Judeą i Samarią.
Pomysł na niniejszą książkę pojawił się pięć lat później, gdy izraelski wydawca poprosił mnie o napisanie wspomnień. Chciałem ukazać prawdę, szczerze opowiedzieć o moim osobistym zaangażowaniu w walkę z terroryzmem – stoczonych bitwach, zabitych ludziach, pogrzebanych przyjaciołach i udaremnionych atakach – oraz zaktualizować teorię wojny poprzez badanie znaczenia nadziei i jej afirmację.
Ale mijały lata, a ja nie napisałem ani słowa. Z perspektywy czasu okazało się, że wyszło mi to na dobre. Do 2013 roku, kiedy dr Sarradż zmarł na raka, nie rozumiałem dwóch podstawowych rzeczy: siebie i swojego kraju.
W 2013 roku moją dotychczasową wizję siebie i Izraela zburzyła lektura A Political Theory for the Jewish People, filozoficznej pracy profesora prawa z Uniwersytetu w Tel Awiwie Chaima Gansa. Zrozumiałem, że nadał on historii mojego życia istotne ramy teoretyczne. Jako jednostki, my, Izraelczycy, obywatele „narodu start-upów”, jesteśmy optymistami z podejściem „damy radę”. Ale jako społeczeństwo kierujemy się strachem, o czym świadczą nasze nawyki wyborcze, taktyka wojskowa i poczucie miejsca w świecie. Już na pierwszych stronach swojej książki Gans zmusił mnie niejako do zastosowania technik przesłuchań do autoanalizy. W końcu zacząłem rozumieć siebie i kraj, któremu służyłem przez całe życie. Źródłem izraelskiego pesymizmu nie jest palestyńska wrogość, ale my sami – a dokładniej, obarczone fatalnymi błędami syjonistyczne historie o naszej przeszłości.
Lektura Gansa zabrała mnie w bolesną wewnętrzną podróż. Dokonałem chłodnej analizy poprzednich dekad mojego życia i trzeźwo spojrzałem na własne podstawowe przekonania i tożsamość Izraela. Jednocześnie książka ta uświadomiła mi potrzebę zmiany syjonistycznej narracji, na której się wychowałem, i znalezienia alternatywnej opowieści, spojrzenia na przeszłość zdolnego przywrócić naszą wiarę w przyszłość i być może uratować Izrael jako państwo żydowskie i demokratyczne.
Nie rościłem sobie pretensji do wyższej inteligencji ani moralności. Nie jestem historykiem ani uczonym i nie dręczy mnie poczucie winy z powodu ludzi, których zabiłem. Nie wierzę w utopie. Bez względu na to, co zrobimy, terroryzm, podobnie jak brutalna przestępczość, będzie nadal nękał nasze społeczeństwo i inne demokracje w zachodnim stylu. Jak napisał w swojej książce z 2007 roku Przydatność siły militarnej brytyjski generał Rupert Smith, „Nie ma już wojny. Konfrontacja, konflikt, walka – to zjawiska zachodzące na całym świecie ”. Dzisiejsza wojna to „wojna wśród społeczeństw”. Nasze rakiety wyrządzają więcej szkody niż pożytku, jeśli chodzi o wygranie tego rodzaju konfliktu, ponieważ powodują tak wiele przypadkowych ofiar, że całe społeczności rzucają się w ramiona naszych wrogów. Zabijanie przywódców organizacji terrorystycznych bez zajęcia się rozpaczą ich zwolenników to syzyfowa praca i powoduje więcej frustracji, więcej rozpaczy i więcej terroryzmu. Im bardziej „wygrywamy” tę poronioną wojnę – im bardziej osłabiamy społeczeństwo obywatelskie i demokratyczne normy – tym bardziej zamieniamy nasz kraj w orwellowską dystopię, w której nie da się odróżnić prawdy od kłamstwa. Nie próbuję też zrzucać winy na innych rodaków, na przykład na osadników z Zachodniego Brzegu głoszących nadane Żydom przez Boga prawo do Wielkiego Izraela. Jeśli Izrael stanie się orwellowską dystopią, to nie za sprawą garstki uzbrojonych teologów wciągających nas w mroczną przeszłość. Zaprowadzi nas tam świecka większość, milcząca i motywowana strachem.
Dzięki tej książce mam nadzieję pokazać, że demokracje mogą zwyciężyć w nieustannej walce z terroryzmem jedynie wtedy, gdy uznają wartości humanistyczne, na których opierają się nasze społeczeństwa, zarówno za miecz, jak i tarczę. Prymitywny nacjonalizm, uciekanie się do kłamstw i propagandy, sianie strachu i to, co nazwałem „narastającą tyranią”, która w coraz większym stopniu nęka współczesne demokracje, nie pokonają terroru. Tylko liberalne wartości, takie jak pluralizm i równość, mogą tego dokonać – i miejmy nadzieję, że tak się stanie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej