- promocja
- W empik go
Bratowa prezydenta - ebook
Bratowa prezydenta - ebook
Niebywała, przejmująca, zbeletryzowana relacja z trudnej do wyobrażenia Obrony Warszawy we wrześniu 1939 roku…
Halina Starzyńska – bratowa prezydenta - opowiada o strachu, niedowierzaniu, buncie, wierze, wreszcie rezygnacji i obojętności. Ta kobieca perspektywa jest niczym fotograficzny kolaż codziennego heroizmu. Na tle umierającego z głodu i pragnienia miasta, podczas trzytygodniowej obrony Warszawy wyrasta także ten, którego postać na trwałe wpisała się w historię i pamięć.
Stefan Starzyński w opowieści swojej bratowej staje się postacią wielowymiarową. Nie pozbawioną wad i przywar, a jednocześnie honorową i nieulękłą.
Halina Starzyńska piórem Agnieszki Lis snuje jego nieobiektywną biografię. I zadaje pytanie, które do dziś pozostaje aktualne: Czy warto być bohaterem?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83295-27-5 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Martwię się o Stefana. Po śmierci Pauliny jakby zmalał. Może się garbi? A może to smutek, który go ogarnął. Objął we władanie całe jestestwo. Jakby Stefan składał się teraz z zamyślenia. A może z tęsknoty? Bo gdy ktoś mówi, że chciałby spędzać cały swój czas na Powązkach, to chyba to właśnie musi oznaczać.
Nie mogłam mu na to pozwolić. Musiałam pilnować, by na tym cmentarzu nie sypiał, nie przeprowadził się tam, bo wyraźnie widziałam, że ma ku temu skłonność. Siadywał koło płyty nagrobnej, chciał na niej leżeć, najlepiej skulić się i już nie wstawać.
A dzisiaj... nie sposób sobie tego wyobrazić. Od świtu w mieście kompletna dezorientacja. Wszystkich. Stało się to, czego się obawialiśmy. O czym mówiło radio, szeptała ulica, nadmieniali sąsiedzi i kuzynostwo na urodzinach ciotki.
Wojna.
W gazetach pisali różnie. Hitler się nie odważy. A niech tylko ten Hitlerek podskoczy, to go polskie lotnictwo natychmiast wykurzy. Przetrzepie szkopom tyłki, uciekną szybciej, niż przyszli. A w ogóle to Churchill natychmiast przyśle tutaj swoje wojska i tyle będzie wojennych podrygów kurdupla z wąsikiem.
I wszyscy, wszyscy, biedni i bogaci, przekupki, praczki, piaskarze, gazeciarze, kupcy, fabrykanci, politycy – wszyscy chcieliśmy w to wierzyć.
A jednak się baliśmy. Wbrew uspokajającym komunikatom.
Stefan nie mówił o tym za wiele. Nawet w lipcu pojechał na tak długo odkładany urlop. Ten, który kiedyś obiecywał Paulinie. „Polusia była na takiej wycieczce i bardzo chwaliła”, tak mówił. Norweskie fiordy go zachwyciły. Nawet uśmiechnął się kilka razy, gdy o tym opowiadał.
To był pierwszy taki czas od śmierci Pauliny, kiedy choć odrobinę odpoczął. Kiedy jego twarz się rozjaśniła. Wtedy, gdy patrzył na poszarpane skały i podziwiał wschody słońca. Zjadł kawałek łososia, cieszył się potańcówkami, chociaż patrzył z boku, bo sam, będąc w żałobie, nie tańczył. Z kim zresztą? Poli już nie było.
Z tego urlopu nie wszyscy wrócili do kraju. Niektórzy... właściwie nie wiadomo, jak to nazwać. Wyemigrowali, może tak. To dyplomatyczne określenie, bo też dyplomatów dotyczyło. Uciekli. Czmychnęli niczym przestraszone króliki.
Ale przed czym, dokąd? To pierwsze jest oczywiste. Przed tym, czego wszyscy się baliśmy od długiego czasu. Przed tym, o czym komicy w kabaretach podśpiewywali, niby żartobliwie, w rzeczywistości zabijając strach publiczności i własny.
Ten wąsik, ach ten wąsik
Ten wzrok, ten lot, ten pląsik
I wdzięk, i lęk, i mina
I śmiech – tak jest, to ja
Ach panie, ach panowie
Tak trzeba, śmiech to zdrowie
Titina, ach Titina
To jedyna piosnka ma.
Ludwik Sempoliński słowami Mariana Hemara trawestował piosenkę Je cherche après Titine. Czy była śmieszna? A jednak wszyscy się śmiali.
Chichot przez łzy. To takie potrzebne. W strachu zawsze niezbędny jest wentyl, odreagowanie. Taki odgromnik, żeby nie zwariować. Latem trzydziestego dziewiątego namnożyło się teatrzyków, rewii, kabaretów, satyrycznych piwniczek. Żeby nie myśleć, nie pamiętać.
Warszawa żyła przygotowaniami do wojny, ukrytymi pod płaszczykiem zabawy – teatry, operetki, kabarety pękały w szwach. Jakby ludzie czuli, że to ostatni moment na zabawę. Jakby chcieli łapczywie załapać trochę radości, której – czyż mogli się tego spodziewać? – na kilka lat, już dosłownie za chwilę, mieli zostać pozbawieni.
Widzowie śmiali się na kinowych Włóczęgach i podśpiewywali piosenkę z tego filmu, Tylko we Lwowie. Czekali na nową rewię z udziałem Hanki Ordonówny, Kto kogo. Miała się odbyć drugiego września.
Warszawa się bawiła, a Stefan popłynął na norweskie fiordy, choć wcześniej twierdził, że nie jest nimi zainteresowany. Zrobił to z tęsknoty za zmarłą żoną. Bo to ona była nimi zachwycona. Ona opowiadała o nich z pasją. Wiosną tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku Paulina pojechała na wycieczkę morską statkiem Batory, wspaniałym, zupełnie nowym transatlantykiem, który wypłynął wtedy w trasę po raz pierwszy. Wenecja – Dubrownik – Barcelona – Casablanca – Funchal – Lizbona – Londyn – Kanał Kiloński – Gdynia. Do portu docelowego zawinęli jedenastego maja, a podczas podróży Paulina zachwyciła się norweskimi fiordami. Zachęcała męża do odwiedzenia norweskiego wybrzeża, nie miał jednak czasu. Przecież urlop to rzecz zbędna, gdy tyle spraw jest do uporządkowania!
Latem pod koniec lipca trzydziestego dziewiątego wsiadł na pokład Piłsudskiego. Wyobrażam sobie, że patrząc na postrzępione skały, w duchu rozmawiał z Pauliną. Przed wyjazdem na wszelki wypadek kazał sobie załatwić wizę sowiecką, gdyby działania wojenne wymusiły powrót przez ZSRR. Obstalował sobie także świeży mundur majora, tak profilaktycznie. Przecież nadal był żołnierzem.
Bo Stefan wciąż pamiętał o wojnie. W sierpniu z jego inicjatywy uruchomiona została społeczna akcja kopania schronów i rowów przeciwlotniczych. „Obywatele stolicy! Ofiarność wasza na rzecz dobra powszechnego jest znana. Świadczycie zawsze dla państwa i dla swego miasta, gdy tego zachodzi potrzeba. Spokój, jaki cała ludność stolicy zachowuje w rozgrywających się wypadkach międzynarodowych, jest dowodem wielkiej dojrzałości obywatelskiej. Wraz z tym spokojem ducha – obowiązkiem naszym jest przygotować się na wypadek, gdyby państwo i stolica zostały zagrożone. Dlatego nakazem chwili jest przygotowanie odpowiedniej ilości schronów”. Tak w odezwie przemawiał Stefan do mieszkańców Warszawy. Jeszcze wtedy, kiedy wojny nie było. Na pierwsze jego wezwanie, ogłoszone w piątek dwudziestego piątego sierpnia, zgłosiło się do pracy dwa tysiące osób, w sobotę liczba ta wzrosła do sześciu i pół tysiąca, a w niedzielę zarejestrowano przeszło trzykrotnie większy napływ ochotników. Niektórzy mówią, że dwudziestego siódmego sierpnia rano pracowało przy budowie rowów nawet i dwadzieścia tysięcy osób. Wszystko dzięki Stefanowi.
Bo on pamiętał o wojnie także wtedy, kiedy inni się bawili.
A dzisiejszy poranek nie pozwoli już nikomu o niej zapomnieć.
Takiej skali zamętu, strachu, obezwładniającego przerażenia nikt sobie nie wyobrażał. Ba! Tego po prostu nie można sobie wyobrazić. To nierealne.
I może dlatego wciąż trudne do pojęcia. A na pewno niemożliwe do zrozumienia.
Okęcie, Państwowe Zakłady Lotnicze i całe osiedle mieszkaniowe na Kole – zbombardowane przez Luftwaffe. Słuchałam tego, co mówił Mościcki, i wiedziałam, podobnie jak cała Warszawa, cała Polska, cały świat – że coś się skończyło. A coś innego, niestety, rozpoczęło.
Skończył się normalny świat.
„Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne wobec Państwa Polskiego, co stwierdzam wobec Boga i historii. W tej chwili dziejowej zwracam się do wszystkich Obywateli Państwa w głębokim przeświadczeniu, że cały Naród w obronie swojej Wolności, Niepodległości i Honoru skupi się wokół Wodza Naczelnego i Sił Zbrojnych oraz da godną odpowiedź napastnikowi, jak to się już nieraz działo w historii stosunków polsko-niemieckich. Cały Naród Polski, pobłogosławiony przez Boga, w walce o swoją świętą i słuszną sprawę zjednoczony, pójdzie z Armią ramię przy ramieniu do boju pełnego zwycięstwa”.
Pięknie Mościcki to ujął, czy jednak słusznie i prawdziwie? Cały naród stanie w obronie wolności, niepodległości i honoru, bez wątpienia. Czy jednak aby na pewno Niemcy to odwieczny wróg? Jak łatwo zapomnieć, że nie tak dawno, zaledwie pięć lat temu, w czerwcu trzydziestego czwartego roku w eleganckiej sali Resursy cała polityczna wierchuszka oklaskiwała przemówienie Goebbelsa. Wylądował efektownym samolotem Junkers G-38 i się puszył. Mądrzył. Sam się wprosił, ale polscy politycy oklaskiwali jego wykład Narodowo-socjalistyczne Niemcy jako czynnik pokoju europejskiego z entuzjazmem. Wystąpienie, wcześniej uzgodnione z Hitlerem, skupiło się na dokonaniach nazistowskiego rządu, walce z komunizmem, lecz nie wspominało o polityce zaborczej Trzeciej Rzeszy ani o prawdziwym obrazie obozów koncentracyjnych w Niemczech. Nikt o tym nie myślał! Tak było wygodniej, grzeczniej i bardziej dyplomatycznie. Wieczorem zaś w poselstwie niemieckim odbyło się przyjęcie, na którym obecni byli Józef Beck, Walery Sławek i minister Pieracki. Nasza wierchuszka. Przyjaźń polsko-niemiecka, oto co wtedy kwitło! Wielu się dało zwieść tym pięknym słówkom. Wymiana kulturalna, naukowa, słowne wodotryski drukowane na pierwszych stronach gazet. I w tych plugawych szmatławcach, i w tych najbardziej nobliwych, rozsądnych i opiniotwórczych. Niemcy udawali przyjaciół zaledwie kilka lat temu.
Co się więc zmieniło? Hitler się stał. A właściwie, zaledwie dwadzieścia lat temu, traktat wersalski się stał. Wspaniały dokument, dzięki któremu po stu osiemnastu latach odzyskaliśmy niepodległość. Wielki dzień dla naszego wielkiego narodu.
A Niemcy?
Przegrali, ale właściwie nie ponieśli specjalnej kary. Tak tylko troszkę ich pognębiono. Na tyle mocno, by dokuczyć przeciętnemu Niemcowi. By matki miały kłopot w nakarmieniu dzieci, a ojcowie martwili się o zapłatę czynszu. By margaryna była zbytkiem, a o maśle dziadkowie opowiadali wnukom w bajkach.
Zakaz zbrojeń? Żałosna fikcja.
Naród niemiecki został powalony na kolana, ale nie pokonany. I wielu przewidywało, że to zbyt mało. Że dumni Germanie nie zniosą poniżenia.
A kto nie wierzył... Anszlus Austrii w marcu tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego, zajęcie Czechosłowacji dokładnie rok później. Mało?
A jednak wciąż nie wierzyliśmy.
Nawet jeśli tego samego dnia na Warszawę spadły bomby z dwóch nalotów. Nawet kiedy zabrzmiał alarm przeciwlotniczy. Nawet wtedy – my, mieszkańcy Warszawy, Polacy, nie chcieliśmy wierzyć.
W kawiarniach panował tłok. Ludzie chcieli rozmawiać. Komentować to, co się wydarzyło. Jakby należało skupiać się na słowach – a przecież właśnie nadeszła apokalipsa!
My, warszawiacy, nie wierzyliśmy.
Aż obok odezwy Mościckiego zawisło na murach warszawskich kamienic zarządzenie o stanie wojennym. „Na podstawie art. 1 ust. 1 ustawy z dnia 23 czerwca 1939 roku o stanie wojennym zarządzam stan wojenny na obszarze całego Państwa”.
Co tutaj zarządzać? To nie żaden stan wojenny! To wojna. Na Warszawę spadły dzisiaj bomby. I na Trójmiasto. Na Radom, Wieluń, Poznań. Spadły na Polskę. Wojna.
„Wojna – ta wojna, którą instynkt narodu polskiego wyczuwał jako nieuniknioną od chwili, gdy Hitler po objęciu władzy dyktatorskiej nad narodem niemieckim zaczął realizować swój program hegemonii światowej, naszkicowany w Mein Kampf”.
Wolności osobiste przestały istnieć. Nie ma wolności słowa.
Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej ogłosił dekret o Sprawowaniu zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi. Wszystko ważne, ale dla mnie najważniejsze...
Dla mnie? Nie, nie dla mnie. Dla Stefana. Prezydent powołał komisarza cywilnego. „Głównemu Komisarzowi Cywilnemu służą na obszarze operacyjnym uprawnienia władz naczelnych w zakresie całej administracji rządowej z wyjątkiem administracji: wojskowej, wymiaru sprawiedliwości, kolejnictwa oraz poczt i telegrafów”.
To jeszcze nic nie znaczyło. Jeszcze nic. Jeszcze mogłam się łudzić, że to nic takiego. Komisarz cywilny, ważna persona, ale cóż mnie to mogło obchodzić? Wysokie stanowisko, duża odpowiedzialność, ogromny stres, a w razie jakiegokolwiek niepowodzenia... lepiej nie myśleć. W razie wojny zaś? Wiadomo, to zawsze odpowiedzialność najwyższa. Lepiej unikać takich eksponowanych pozycji. Czasem jednak się nie da...
Po porannych nalotach w mieście właściwie panował spokój. Trudno to sobie wyobrazić, tak jednak wyglądały ulice Warszawy. Zdziwione. Oczywiście, zarządzono ostre pogotowie czynnej i biernej obrony przeciwlotniczej. Obok odezwy prezydenckiej przyklejono także specjalnie przygotowane instrukcje owej obrony. Stefan, który od dawna wzywał ludność miasta do kopania rowów przeciwlotniczych, teraz ponowił swe zachęty. Mnie wydawało się, że to przesada, że po co tak. Rowy przeciwlotnicze?
A jednak. Skwery już zostały poprzecinane nieefektownymi dołami, do niedawna uważałam, że to całkiem na wyrost. Szpecą, a przecież prezydent musi myśleć o tym, by miasto było piękne. A to miasto w szczególności – przecież stolica!
A jednak... Nie wiem, skąd Stefan wiedział, ale wiedział. Nie powinnam się dziwić. Od lat przecież kręcił się blisko władzy, zawsze w towarzystwie tych, którzy stali u steru. Zawsze blisko i zawsze... cóż, obok. Zawsze z nadzieją, że już niedługo. Że jeszcze jedno ministerstwo, jeszcze jedna posada, jeszcze jeden projekt – i już. To będzie to miejsce. Prawdziwa władza. Osiągnięcie nad wszystkie inne. Jeszcze tylko jeden stopnień. Jeszcze tylko...
Uznał, że prezydent Warszawy to dobry stołek. Stefan podszedł do tego stanowiska zadaniowo, nie ceniąc splendoru ani benefitów, dbając wszak o miasto jak o własny dom. A może i bardziej. Paulina mogłaby coś więcej na ten temat powiedzieć. O własny dom Stefan tak się nie troszczył, wszystko pozostawiając na jej barkach. Czy po prostu nie udźwignęła?
Nie powinnam go obwiniać. Mało kto tak kocha swoją żonę jak Stefan Paulinę. Drugą żonę. O tej pierwszej nawet nie chcę myśleć. Ta Józefa zawróciła Stefanowi w głowie zdecydowanie nadmiernie! Szczęśliwie – już nie żyje. Dajmy jej odpoczywać w pokoju.
Gorsza, że i Paulinie tego winniśmy życzyć. Spokoju. Zapewne dlatego Stefan w ostatnich miesiącach tak poświęcił się pracy na rzecz miasta i jego mieszkańców. Z tęsknoty za żoną. Drugą, wierną, ukochaną, utęsknioną.
Tak był oddany miastu, że jak tylko skończyły się naloty – ruszył na miejsce zniszczeń. Jeszcze nie używaliśmy słowa „pierwszych”, kto jednak potrafił myśleć, wiedział. Zniszczenia po niemieckich nalotach nie były ostatnie. Były pierwsze. Musiały nastąpić kolejne. Przecież właśnie wybuchła wojna, choć to słowo większość Polaków chętnie wyrzuciłaby ze słownika. Bo lepiej, żeby wojny nie było.
A gdy Stefan zobaczył zniszczenia na własne oczy, jak zawsze nie wierząc opiniom i opisom innych – od razu zaordynował działania pomocowe. Wysłał brygady robotnicze do pomocy przy wydobywaniu osób zasypanych, poszkodowanych w nalotach. Zadbał także o to, by część oddelegowanych zajęła się zabezpieczaniem zbombardowanych budynków.
Martwił się, bo ostatnie mobilizacje zdekompletowały jego personel. Jak miał zarządzać ratuszem z ograniczoną obsadą? Nawet najlepszy przywódca nie będzie skuteczny bez wykonawców. Ogłosił zatem akcję uzupełniającą obsadę stanowisk. Zgłosiło się mnóstwo ludzi: emeryci, członkowie rodzin zmobilizowanych, entuzjaści władzy. Stefan potrzebował w tej sytuacji wytycznych, pojechał więc do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. I wrócił zdegustowany. Bałagan, wrzawa i mętlik, tak to określił. Nie dostał żadnych konkretów, musiał zatem działać sam. To wcale nie takie trudne, jednak w czasie wojny? Ryzykowne. Nigdy nie wiadomo, co jest naprawdę właściwe. Za co trafisz pod sąd wojenny, a za co otrzymasz Orła Białego.
Niemniej brygady robotnicze wciąż były w ruchu. Pomoc zbombardowanym? W każdej chwili. Szczytnie, zasadnie i wciąż od nowa. Choć i tak myśleliśmy o tym, by od tego dnia próbować żyć normalnie. O ile to możliwe. W miarę normalnie. Po południu funkcjonowały przecież wciąż kina, teatry, kawiarnie. I ukazały się popołudniowe gazety.
Wszyscy jednak wiedzieliśmy, że tych nalotów mogło być więcej.
Tak naprawdę nikt nie miał wątpliwości, że będzie ich znacznie więcej.
Choć nikt nie miał pojęcia, jak wiele.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------