- promocja
Broad Peak. Niebo i piekło - ebook
Broad Peak. Niebo i piekło - ebook
Książka, która weszła do kanonu literatury o polskim himalaizmie.
Przemysław Wilczyński i Bartek Dobroch wracają do tragicznych wydarzeń z 2013 roku i starają się odpowiedzieć na pytanie, czy tragedia na Broad Peak kładzie kres polskiemu himalaizmowi w takiej formie, w jakiej go dotąd znaliśmy. Analizują je krok po kroku, a także przeprowadzają poruszające rozmowy ze świadkami wydarzeń oraz przyjaciółmi i rodzinami uczestników wyprawy. Zgłębiają etykę polskiego himalaizmu i zastanawiają się nad granicami pasji. Próbują także odpowiedzieć na pytanie, czy wspinaczka w najwyższych górach jest hymnem wolności czy raczej "Himalajami egoizmu"?
Nowe wydanie książki rozszerzono o rozdział prezentujący kulisy powstawania filmu fabularnego o dramatycznych wydarzeniach w Karakorum. Broad Peak w reżyserii Leszka Dawida we wrześniu 2022 rok zadebiutował na platformie Netflix.
Wierzę, że z każdy z bohaterów tej książki zginął robiąc to, co kochał najbardziej i nie nam, którzy zostali bezpiecznie na nizinach, to oceniać. Warto przeczytać Broad Peak. Niebo i piekło i szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, jaka jest cena marzeń, którą warto zapłacić.
Martyna Wojciechowska
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67461-31-3 |
Rozmiar pliku: | 6,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cofnijmy się najpierw o zaledwie kilka lat. Gdy Artur Hajzer – dobiegający pięćdziesiątki utytułowany himalaista – wpada na pomysł powołania programu Polski Himalaizm Zimowy 2010–2015, jest ich jeszcze pięć – pięć niezdobytych zimą ośmiotysięcznych szczytów, pięć celów do tej pory przerastających możliwości i wysiłki atakujących je wypraw, wszystkie leżące na terenie Pakistanu.
Położony w Himalajach Nanga Parbat (8126 m n.p.m.) oraz ośmiotysięczniki w górach Karakorum: drugi pod względem wysokości szczyt świata K2 (8611 m), Gaszerbrum I (8080 m), Gaszerbrum II (8035 m) oraz Broad Peak (8047 m). Zakusy na zdobycie zimą niektórych z nich trwały już od wielu lat, inne dopiero niedawno zwróciły na siebie uwagę. Latem wszystkie bywały celem wielu wypraw, również komercyjnych, w których doświadczeni himalaiści wprowadzali na wierzchołki klientów. Szczególnie oblegany o tej porze roku był, uważany za najłatwiejszy z nich, Gaszerbrum II, ale w ostatnich latach liczne wyprawy próbowały swych sił także na ośmiotysięcznikach K2 i Nanga Parbat, należących do najtrudniejszych.
Szaleństwo zdobywania najwyższych szczytów świata zimą do niedawna było właściwie domeną Polaków, jednak na początku wieku XXI zaczęła wyrastać nam konkurencja. Z ducha tej nowej rywalizacji zrodził się program Polski Himalaizm Zimowy, choć jej korzenie tkwią dużo głębiej, a międzynarodowy wyścig o miano pierwszych zdobywców ośmiotysięczników trwa już od ponad pół wieku.
Wtedy bowiem pionierska era zdobywania Himalajów i Karakorum sięgnęła szczytu. Wspinali się przedstawiciele krajów alpejskich, Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, Amerykanie i Japończycy, przy wsparciu nepalskich Szerpów. Na przestrzeni jednej dekady, w latach 1950–1960, himalaiści z tych krajów dokonali pierwszych wejść na 13 szczytów ośmiotysięcznych. Francuzi rozpoczęli rok 1950 od wejścia na Annapurnę, uważaną dziś za jeden z najbardziej niebezpiecznych szczytów. W 1964 r. na ostatni, najniższy spośród ośmiotysięczników szczyt – leżącą na terenie zamkniętego przez długi czas dla obcokrajowców Tybetu Sziszapangmę – weszła wyprawa chińska. Apogeum tej pionierskiej epoki przypadło na lata 1953–1956, kiedy zdobyte zostały najwyższe szczyty świata: Mount Everest, K2, Kanczendzonga, Lhotse i Makalu.
Polacy z przyczyn politycznych nie mogli jej współtworzyć, mimo że nie brakowało wówczas w Polsce alpinistów gotowych zmierzyć się z takimi celami. Choć w Himalajach pojawiliśmy się już w 1939 r., wchodząc pierwsi na wschodni wierzchołek owianego złą sławą siedmiotysięcznika Nanda Devi, po wojnie nastąpiła długa przerwa w wysokogórskiej eksploracji.
Ale były wyjątki. Doktor Jerzy Hajdukiewicz, znany z Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, wziął udział jako lekarz w dwóch szwajcarskich wyprawach na Dhaulagiri w 1958 i 1960 r. (w tej drugiej wraz z Adamem Skoczylasem). Polacy nie uczestniczyli jednak w ataku szczytowym: na wierzchołku w maju 1960 r. stanęła szóstka wspinaczy z międzynarodowego grona.
Nasi wspinacze, aby zaspokoić pionierskie ambicje, musieli wymyślić nową formułę zdobywania Himalajów. Podpowiedzią były doświadczenia alpejskie. Czterotysięczniki zdobywane przez Anglików i ich alpejskich przewodników albo samych miejscowych górali już w XIX w., kilka lat lub dekad później doczekały się pierwszych wejść zimowych. Kolejnym etapem w rozwoju zimowego alpinizmu było pokonywanie o tej porze roku trudnych ścian. W tym etapie uczestniczyli już polscy alpiniści, m.in. Jerzy Hajdukiewicz, wspinający się wraz z Krzysztofem Berbeką północną ścianą Dent d’Hérens. W surowych zimowych warunkach sprawdzał się też Andrzej Zawada, pokonując między innymi trudną północną ścianę Aiguille Blanche de Peutérey w masywie Mont Blanc. Zawada rozwijał też zresztą zimową działalność w Tatrach, gdzie na czele grupy wspinaczy dokonał pierwszego o tej porze roku przejścia liczącej 75 km głównej grani polsko-słowackich gór.
Na początku lat 70., już jako zdobywca siedmiotysięcznika Kunyang Chhish w Karakorum, czyli autor milowego kroku w polskim himalaizmie, Andrzej Zawada został liderem pierwszej polskiej zimowej wyprawy na siedmiotysięcznik. Celem był liczący 7492 m n.p.m. Noszak, najwyższy szczyt Afganistanu, położony w Hindukuszu. 13 stycznia 1973 r. W nocy, przy świetle księżyca, Zawada w towarzystwie Tadeusza Piotrowskiego stanął na wierzchołku.
Było to pierwsze wejście zimą na tak wysoką górę; obwołano je nawet modnym wówczas określeniem: rekord świata. W istocie był to ówczesny zimowy rekord wysokości. Zawada nie podejrzewał jeszcze wtedy zapewne, że w ten sposób otwiera, choć jeszcze poza Himalajami, erę polskiego himalaizmu zimowego, dzięki któremu Polacy wpiszą się na stałe do kronik.
Wejście na Noszak rozbudziło w Zawadzie ambicje. O wyborze kolejnego celu zdecydowały zawirowania polityczne, które nie raz mieszały się w proces organizacji wypraw. Ze względu na napięcie pomiędzy Pakistanem a Indiami Zawada musiał zrezygnować z pomysłu atakowania latem K2, które – choć minęło 20 lat od zdobycia go przez Włochów – nie miało jeszcze drugiego wejścia. Zdecydował się na Lhotse, czwarty szczyt Ziemi (8501 m n.p.m.). Wyprawa otrzymała pozwolenie na działalność w terminie późnojesiennym w 1974 r. Zawada liczył jednak na rozszerzenie go do końca grudnia i podjęcie w ten sposób próby pierwszego zimowego wejścia.
Silny skład, w którym znaleźli się: Tadeusz Piotrowski, zdobywca Kunyang Chhish Ryszard Szafirski, wprawiony w bojach w Hindukuszu i Karakorum Andrzej Heinrich i fenomenalnie rokujący młody alpinista Wojciech Kurtyka, dawał nadzieję powodzenia. Himalaiści poznali jednak całe spektrum zimowych trudności. Zbocza Lhotse pokryte były szklistym lodem, w którym niekiedy trzeba było rąbać czekanem stopnie, by dopiero w nie wbijać zęby raków. Huraganowy wiatr wyrywał nogi ze stopni, uderzał w twarz kryształkami lodu i śniegu, rwał namioty. – Przywieraliśmy do skał, bojąc się, że zrzuci nas w przepaść zawiniętych w namiot . Byliśmy zmęczeni walką z wiatrem, zesztywniali z zimna – wspominał później Zawada.
Wbrew obiegowej opinii, wyprawa nie była pierwszą próbą zmierzenia się z ośmiotysięcznikiem zimą. Jedni uważają za taką niemiecką wyprawę, która dziesięć lat wcześniej wspinała się na Nanga Parbat, zaczynając jednak dopiero pod koniec lutego, co wykluczało możliwość osiągnięcia szczytu w okresie zimowym. Inni sięgają pamięcią do 1950 r. i próby Anglików na tej samej górze – próby zakończonej tragicznie jeszcze przed rozpoczęciem kalendarzowej zimy.
Wyprawę Polaków na Lhotse w 1974 r. też naznaczyła tragedia przed nastaniem kalendarzowej zimy. 17 grudnia podczas zejścia szklistym lodowym stokiem na zabezpieczających go linach poręczowych zmarł – najprawdopodobniej w wyniku wychłodzenia – Stanisław Latałło, operator filmowy wyprawy. W pierwszy dzień Bożego Narodzenia Heinrich i Zawada podjęli jeszcze próbę ataku szczytowego. Dotarli do kuluaru – stromego żlebu wyprowadzającego na grań niemal pod sam wierzchołek Lhotse – na wysokość 8250 m. Do odwrotu zmusiło ich nadciągające załamanie pogody. Rano w dniu ataku termometr wskazywał −46˚C.
Choć wyprawa nie osiągnęła celu, dokonano rzeczy przełomowej: granica 8000 m zimą została po raz pierwszy przekroczona. Marzenie o zimowych wejściach na ośmiotysięczniki nabrało realnych kształtów. Jednocześnie jednak wspinacze musieli uznać, że w nowej formule himalaizmu czynniki zewnętrzne odgrywają znacznie większą rolę niż w himalaizmie letnim, a potencjalny sukces jest znacznie mniej zależny od człowieka – jego siły, umiejętności i doświadczenia.
To silne uzależnienie przebiegu wyprawy od pogodowych kaprysów, przewaga walki z zimnem i wiatrem nad zmaganiami z technicznymi trudnościami góry, zniechęci do zimowego himalaizmu Wojciecha Kurtykę, jednego z najwybitniejszych polskich alpinistów w historii. Kurtyka pójdzie w innym kierunku – do mistrzostwa doprowadzi wspinanie w stylu alpejskim w wielkich, himalajskich ścianach. Zaś w okresie świetności himalaizmu zimowego stworzy, wypromowane tytułem artykułu w magazynie „Mountain”, określenie The Art of Suffering – „sztuka cierpienia”. Przylgnie ono trwale do tej dyscypliny.
Kolejna szansa na spełnienie marzenia pojawia się sześć lat później. W latach 70. wiele osób nie wierzyło, że zdobycie Mount Everestu zimą jest możliwe. Wątpliwości wyrażał sam Reinhold Messner, późniejszy pierwszy zdobywca Korony Himalajów, już wtedy alpinista wsławiony między innymi pierwszym wejściem na najwyższy szczyt świata bez użycia tlenu, czego dokonał wraz z Peterem Habelerem w 1978 r.
Mimo tych wątpliwości, polska wyprawa, którą kieruje Andrzej Zawada pojawia się w bazie pod Everestem na początku 1980 r. W jej składzie są najlepsi polscy himalaiści: doświadczeni i sprawdzeni już Heinrich z Szafirskim – mocni zakopiańczycy i ratownicy TOPR-u, Ryszard Gajewski, Maciej Pawlikowski, Krzysztof Żurek, którzy już dziesięć dni po założeniu bazy stawiają namioty obozu III na ponad 7000 m, silny Walenty Fiut, który dwa lata wcześniej dokonał pierwszego polskiego zimowego przejścia słynnej północnej ściany Eigeru w szwajcarskich Alpach, Aleksander Lwow z Klubu Wysokogórskiego we Wrocławiu, himalaista radiowiec Bogdan Jankowski i wielu innych.
Jednak to nie doświadczeni członkowie wyprawy odegrają w niej główną rolę. W ostatniej niemalże chwili obowiązywania nepalskiego pozwolenia na zdobywanie szczytu, 17 lutego 1980 r. o godzinie 14.30 dwaj młodzi alpiniści, Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy, łączą się z bazą, by odbyć najbardziej bodaj znany dialog w dziejach polskiego himalaizmu:
– Halo, baza! Halo, Andrzej! Czy nas słyszycie? – pyta Wielicki.
– Tak, gdzie jesteście? Halo, halo! – odpowiada baza.
– …(cisza). A zgadnijcie!
– Halo! Halo! Nie słyszę, powtórz! Gdzie jesteście?
– Na szczycie. Jesteśmy na szczycie!!! Zimą!
Zazdrosnych o ten wspólny sukces Polaków będzie wielu. W tym Reinhold Messner, który zacznie go nawet podważać, raz uznając, że 17 lutego nie jest przez władze nepalskie uznawany za należący do sezonu zimowego, to znowu przypominając, że polskie wejście odbyło się z użyciem tlenu. Po latach do kwestionujących go osób będzie zaliczał się także inny zdobywca Korony Himalajów i Karakorum, Niemiec Ralf Dujmovits. Według niego za pierwszego zimowego zdobywcę Mount Everestu należałoby uważać Szerpę Anga Ritę, który 22 grudnia 1987 r. stanął na Dachu Świata bez tlenu. To twierdzenie też dałoby się podważyć, Szerpa musiał bowiem zacząć wchodzenie jeszcze przed rozpoczęciem kalendarzowej zimy. Wśród części himalaistów, m.in. Włocha Simone Moro, będzie w każdym razie dominował pogląd, że Mount Everest nie doczekał się jeszcze zimowego wejścia bez tlenu.
Tego typu spory formalne zdają się nieuzasadnione, gdyż w duchu takiej dyskusji należałoby zweryfikować całą listę także letnich zdobywców Mount Everestu. Niezależnie od nich, do kronik himalaizmu, w tym najważniejszej – prowadzonej od ponad 50 lat przez naczelną kronikarkę tej dyscypliny, dziennikarkę Elizabeth Hawley – wpisane zostają nazwiska Polaków.
Zimowym wejściem na Mount Everest w 1980 r. Polacy rozpoczęli swoją złotą erę himalaizmu. Lata 80. w Himalajach będą bezsprzecznie należały do wspinaczy znad Wisły, którzy w ciągu ośmiu lat dokonają pierwszych zimowych wejść na połowę z czternastu ośmiotysięczników. Większość z nich zostanie zresztą zdobyta przez bohaterów tej książki: trzy przez Krzysztofa Wielickiego, dwa – Macieja Berbekę i jeden – Artura Hajzera. Tylko jedno zimowe wejście na ośmiotysięcznik w latach 80. odbędzie się bez żadnego z nich. W 1985 r. na szczycie Białej Góry, Dhaulagiri, staną Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka.
Jerzy Kukuczka i Artur Hajzer
Zachodni wspinacze ochrzcili wówczas Polaków dosyć pompatycznym określeniem, wyrażającym jednak wielki podziw, zwłaszcza dla ich nadzwyczajnej wytrzymałości na zimno i wiatr, nazywając ich Ice Warriors, czyli Lodowi Wojownicy. To określenie przylgnęło do polskich himalaistów tak, jak „sztuka cierpienia” do propagowanej przez nich dziedziny himalaizmu.
– Cały ten himalaizm lat 80. był szaleństwem – oceniał w 2009 r. Artur Hajzer. – To była śmiałość w stawianiu sobie celów. Od tego czasu na przykład nikt nawet nie próbował wspiąć się południową ścianą na Lhotse.
Choć śmiałość nie wyparowała z pewnością z głów polskich wspinaczy, zmieniła się rzeczywistość. Zmiana systemu wymusiła konieczność zadbania o pracę, interes, karierę. Nie było już czasu na wielomiesięczne wyprawy. Starym mistrzom, którzy postanowili dalej próbować swoich sił w latach 90., oprócz czasu i pieniędzy brakowało też często powodzenia. Na samym początku nowej dekady (przełom lat 1990 i 1991) Krzysztof Wielicki pokierował jeszcze wyprawą zimową na Makalu, której zabrakło około 1000 m do szczytu. Potem skupił się na dokończeniu w dobrym stylu swojej Korony Himalajów i na dziesięć lat porzucił wyzwania zimowego himalaizmu.
Kolejna polska wyprawa zimowa w latach 90., bliska odniesienia sukcesu, który mógłby nawiązać do złotych lat 80., odbyła się kilka miesięcy po tym, jak Wielicki ukończył Koronę Himalajów. Na przełomie 1996 i 1997 r. pod szczytem Nanga Parbat pojawiła się grupa himalaistów pod kierownictwem Andrzeja Zawady. Dwóch jej członków, Krzysztof Pankiewicz i Zbigniew Trzmiel, poprowadziło śmiałą i dramatyczną próbę wejścia na górę, która ze względu na swoją złą sławę nazywana bywa Killer Mountain. Kontynuowali atak mimo silnego wiatru i 40-stopniowego mrozu. Trzmiel osiągnął na drodze Kinshofera, najpopularniejszej, prowadzącej ścianą Diamir, wysokość 7800 m. Zawrócił, gdy stracił czucie w dłoni. Do szczytu zabrakło tylko i aż 300 m.
Ale cena próby w wykonaniu „ludzi Zawady” była wysoka. Obaj alpiniści zapłacili za nią poważnymi odmrożeniami, które zmusiły ich nie tylko do odwrotu, ale też do rezygnacji z dalszej działalności w górach wysokich. Nie obyło się bez amputacji: Trzmiel stracił kilka palców dłoni, Pankiewicz palce stóp. Pytania, które stawiał sobie po tamtej wyprawie Andrzej Zawada, po 17 latach pozostają wciąż aktualne:
Nie jestem w stanie komentować tego wszystkiego, co przeżyliśmy – pisał. – Jedno tylko pytanie: kiedy tutaj wrócimy? Czy ma się zmarnować taki wysiłek i nasze doświadczenie na tej olbrzymiej, pięknej i tak trudnej górze? Czy Polacy mimo wszystko będą pierwsi zimą na wierzchołku Nanga Parbat, od którego nas dzieliło zaledwie 300 metrów?
Zawada wraca szybko, bo już w następnym roku, ale wyprawę prześladuje pech i osiąga znacznie mniejszą wysokość. Planuje trzecią próbę na przełomie stuleci. Tej szansy już nie dostaje: weteran, nestor i ojciec idei zimowego himalaizmu, nazywany Liderem, umiera 21 sierpnia 2000 r. Kontynuacja dzieła przypada jego uczniom.
Najpilniejszy z nich, Krzysztof Wielicki, nie czeka długo. Najpierw, w 2002 r., na zjeździe Polskiego Związku Alpinizmu ogłasza swój Manifest Zimowy, który zaczyna słowami:
Złota dekada polskiego himalaizmu, prócz niepodważalnych osobistych wyników Jurka Kukuczki, Wandy Rutkiewicz, Wojtka Kurtyki i innych, to również nasze zimowe dokonania, które były bardziej sukcesem grupowym niż indywidualnym. To na wyprawach zimowych szczególnie było widoczne, jak zespół pracował na wynik. Trudno jest zimą osiągnąć sukces jednostce bez pomocy zespołu. W ostatnich latach można zauważyć całkowity odwrót od wspinania się zimą. Dotyczy to Tatr, Alp, a także Himalajów. Śp. Andrzej Zawada zwykł mawiać: „Powiedz mi, co zrobiłeś zimą w Tatrach, a powiem ci, kim jesteś” (czytaj, ile jesteś wart). Doświadczenia zimowe były jednak w cenie. Tymczasem wraz z owczym pędem do szybkiego sukcesu (na każdym zresztą polu), obniżono poprzeczkę. Rozumiem, teraz takie czasy, że każdy sukces musi być kojarzony z nazwiskiem, osobą, że to dobrze poddaje się wymogom medialnym, ale co stoi na przeszkodzie, by znów mówiono: Polacy weszli zimą na Sziszapangmę czy na K2?
Od słów przechodzi do czynów. Na przełomie lat 2002 i 2003 postanawia zorganizować wielką zimową wyprawę, która po raz pierwszy, jak na wymogi nowych czasów przystało, nosi nazwę strategicznego sponsora: Netia K2. Celem jest oczywiście drugi szczyt Ziemi, atakowany wcześniej zimą tylko raz, przez polsko-kanadyjsko-brytyjską wyprawę Andrzeja Zawady. Tym razem oprócz Wielickiego jadą dwaj inni uczestnicy tamtej: Maciej Pawlikowski i Bogdan Jankowski. Później dociera jeszcze honorowy zastępca kierownika, Kanadyjczyk Jacques Olek. W skład wyprawy, która tym razem ma spróbować sił od chińskiej strony, Filarem Północnym, wchodzą także między innymi: Jacek Berbeka, brat Macieja, Jerzy Natkański, Dariusz Załuski, Marcin Kaczkan, Jacek Jawień oraz wspinacze z byłych republik radzieckich.
Karakorum pokazuje tej wyprawie swoje najbardziej nieprzyjazne oblicze. Wiatr w tej części świata wieje z największą w całym górskim świecie prędkością. Balony meteorologiczne, umieszczone tu na wysokości 10 000 m, notują wiatr o prędkości 360 km/h, na wysokościach, na których działają himalaiści, regularnie przekracza 100 km/h, a jego średnia prędkość na wysokości 8000 m wynosi 120 km/h. Wspinaczka w takich warunkach jest praktycznie niemożliwa. Pozostaje liczyć na krótkie, 2–3-dniowe „okna wiatrowe”, podczas których prędkość spada poniżej 60 km/h. W trakcie wyprawy Pawlikowski z Załuskim z trudem utrzymują przed porwaniem namiot obozu II na wysokości 6900 m.
Ekspedycji nie omijają też inne kłopoty. W połowie opuszczają ją wspinacze ze Wschodu: Gruzin Gia Tortladze, Uzbek Ilias Tukhvatullin oraz Kazach Wasilij Piwcow. Jak podawała Monika Rogozińska, przebywająca wówczas w bazie dziennikarka górska „Rzeczpospolitej”, Tortladze, lider ich grupy, stwierdził, że wyprawa nie ma szans osiągnięcia celu, jest niebezpieczna i nieprofesjonalnie przygotowana. Na polu bitwy pozostaje tylko najbardziej zdeterminowany Denis Urubko i to on odegra czołową rolę w dalszym ciągu wyprawy. Razem z Piotrem Morawskim, młodym, dobrze zapowiadającym się himalaistą, zakłada obóz IV na wysokości 7630 m. Nikt wcześniej zimą nie dotarł tak wysoko. Ale osiągnięcie tego kosztuje aż 43 dni akcji górskiej i odmrożenie palca stopy Morawskiego, które wyklucza go z dalszej działalności na K2. Pod koniec lutego zdolnych do ataku szczytowego jest już tylko trzech wspinaczy: Urubko, Kaczkan i… Wielicki.
Wtedy też pierwsza dwójka osiąga znów obóz IV. Kaczkan jednak wcześniej nie był na takiej wysokości. Rano pojawiają się u niego objawy choroby wysokościowej – jest apatyczny i ospały. Urubko powiadamia bazę: – Z Marcinem coś się dzieje. Nie reaguje na to, co mówię. Nie jest w stanie zawiązać butów.
Niezbędna okazuje się szybka ewakuacja wspinacza. Urubko pomaga Kaczkanowi w ubieraniu, asystuje przy zejściu, dopinguje. Wielicki w tym czasie wychodzi im naprzeciw. A sam Marcin Kaczkan, dla którego tamten epizod zakończył się szczęśliwie, w rozmowie z nami dodaje:
– W tych najbardziej ekstremalnych warunkach pomoc jest praktycznie niemożliwa. Jeżeli się samemu nie zejdzie, to nie ma co liczyć, że ktoś cię sprowadzi. Można ponieść plecak, dać coś do picia. Nie można jednak pomóc osobie, która nie współpracuje. Jeden czy dwóch wspinaczy nie są w stanie sprowadzić człowieka, który sam nie daje rady zejść. Gdybym wtedy nie poruszał się o własnych siłach, nawet Urubko z Wielickim nie daliby rady znieść mnie na dół.
Wielicki nie realizuje swojego pomysłu powrotu na K2 rok później ani w dalszych latach. Ale Piotr Morawski, jeden z uczniów z tamtej wyprawy, zdobył doświadczenie, które procentuje próbą realizacji postulatu Wielickiego z Manifestu Zimowego: by Polacy powrócili do dawnych sukcesów zimowego himalaizmu.
Kolejna polska wyprawa nie porywa się jednak na K2, ale na znacznie łatwiejszą tybetańską Sziszapangmę. Nie udaje się w roku 2004. Rok później, w podobnym składzie, czyli małą międzynarodową grupą kierowaną przez Jana Szulca, próbują ponownie. Prognozy przed atakiem nie nastrajają optymistycznie. Karl Gabl, meteorolog wypraw himalajskich, zwany Aniołem z Innsbrucka, z którego prognoz będzie korzystał później Hajzer, przewiduje wiatr na poziomie 30 m/s i temperaturę w granicach −35°C już na wysokości 7000 m. Wychodzą z namiotu 400 m wyżej. – Dojdę choćby na czworakach – tak Piotr Morawski wspomni potem na łamach „Taternika” swoje myśli w momencie, gdy dotarli na długą i ostrą śnieżną grań. Rzeczywiście, na zdjęciach widać, że idą praktycznie na czworakach, niezwiązani ze sobą, mocno wbijając czekany i zęby raków, aby porywy wiatru nie zdmuchnęły ich z grani. Wreszcie krzyk Simone Moro, włoskiego wspinacza:
– Cima! Cima!
14 stycznia 2005 r. o godzinie 13.13 Morawski i Moro stają na wierzchołku Sziszapangmy.
Po dokładnie 16 latach i 14 dniach Morawski przełamuje złą passę polskiego himalaizmu zimowego, zdobywając pod polską flagą ósmy z kolei ośmiotysięcznik o tej porze roku. Coś nowego zaczyna się też dziać w polskim himalaizmie. Młody, 28-letni wówczas wspinacz nawiązuje do osiągnięć „himalajskich dziadków”, jak już wtedy mawiano o pokoleniu, które szczyty swoich możliwości osiągało w latach 80.
Morawski zginie na Dhaulagiri w 2009 r., wpadając do szczeliny. Będzie to, biorąc pod uwagę wiek i talent wspinacza, jeden z bardziej ponurych epizodów polskiego himalaizmu ostatniej dekady. Ale w 2005 r. jest forpocztą nowego pokolenia, drugiej fali zimowego himalaizmu.
Wejście na Sziszapangmę oznacza coś jeszcze: Simone Moro przełamuje polską hegemonię. Pokazuje, że nie tylko Lodowi Wojownicy znad Wisły mogą stawiać z powodzeniem czoło surowym zimowym warunkom.
Marcin Kaczkan i Piotr Morawski podczas zimowej wyprawy na K2
Ma to zresztą i swoje dobre strony. Himalaizmem zimowym zaczynają się interesować również alpiniści z innych krajów, co oznacza dowartościowanie dyscypliny stworzonej przez Polaków. Nadal jest przecież o co grać: sześć ośmiotysięczników pozostaje niezdobytych zimą.
Pierwszy typ pada na Makalu, górę wielokrotnie wcześniej atakowaną – bez skutku – przez Polaków. Połączenie sił i doświadczeń, które w czasie polskich wypraw zdobyli Moro i Urubko, przynosi spektakularny efekt. Po trzech dniach wspinaczki z bazy 9 lutego 2009 r. stają na liczącym 8463 m n.p.m. szczycie.
To kolejny przełom. Po raz pierwszy pionierskie zimowe wejście na ośmiotysięcznik odbywa się bez Polaków. Sukces jednych z najbardziej znanych alpinistów świata zyskuje szeroki rozgłos. Nagrania z akcji w kopule szczytowej i z samego wierzchołka wykorzystane zostają nawet w kampanii reklamowej marki The North Face, sponsora wyprawy i obu wspinaczy.
Paradoksalnie sukces pomaga Polakom: Moro i Urubko opowiadają o wysokogórskim dziedzictwie szkoły himalaizmu znad Wisły na niemal wszystkich festiwalach i w dziesiątkach wywiadów. W rozmowie opublikowanej w „Tygodniku Powszechnym” w lutym 2012 r., zapytani, czy są uczniami polskiej szkoły himalaizmu, odpowiadają:
Urubko: – Lubię to skojarzenie, choć nie jest całkiem prawdziwe. Nie można bowiem powiedzieć, że studiowaliśmy tylko w jednym „instytucie”. Ja dorastałem w sowieckiej szkole, Simone był uczniem włoskiej szkoły alpinizmu, ale potem rzeczywiście odebraliśmy solidną lekcję polskiego alpinizmu.
Moro: – Preferuję określenie: „jestem nią zainspirowany”. Ilekroć jeżdżę po świecie z wykładami, mówię tak dużo i dobrze o Polsce, iż wielu ludzi wierzy, że mam polskie korzenie, a nawet paszport. Ale rzeczywiście inspirowali mnie Wielicki, Kukuczka, Kurtyka, Rutkiewicz… Opowieść o nich wypełniała moje sny w dzieciństwie.
Urubko: – Mnie bardzo rozwinęło uczestnictwo w polskiej zimowej ekspedycji na K2, którą prowadził Krzysztof Wielicki. Czasami umysł nie jest gotowy znieść tak silnej presji niebezpieczeństw i trudności, a Polacy umieli się z nią zmierzyć. Jednak nie byłem gotowy na solowe wejście, byłem za młody. Wydaje mi się, że Wielicki tego ode mnie oczekiwał, ale nie byłem w stanie. Nie byłem widocznie zbyt dobrym studentem…
Sukces „studentów” musiał podziałać na ambicje „wykładowców”. Ale konkurencja wyrosła też z innej strony.
W pierwszej dekadzie XXI w. największe triumfy w Himalajach i Karakorum zaczynają święcić Rosjanie. Tworzą silną grupę przechodzącą jak czołg T-90 przez największe himalajskie „problemy” w starym, nie przez wszystkich docenianym, oblężniczym stylu. W taki sposób pokonują między innymi ekstremalnie trudną technicznie północną ścianę siedmiotysięcznika Jannu oraz wchodzą na niezdobyty wcześniej ośmiotysięczny wierzchołek Lhotse Middle. Gdy kilkunastoosobowa grupa zmieniających się podczas wspinaczki himalaistów rosyjskich, zakładających liczne pośrednie obozy, dysponujących masą sprzętu dostarczonego do bazy śmigłowcami, przechodzi w ten sposób nieprzebytą wcześniej zachodnią ścianę K2 staje się jasne, że zgłosi też swoje ambicje do zimowego ataku na tę górę.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Wypowiedź zawarta w monografii polskiego alpinizmu W górach wysokich, pod red. Kazimierza Saysse-Tobiczyka, Warszawa 1985.
Rozmowa do tekstu Bartka Dobrocha Ostatni wojownicy, „Polityka”, 34/2009.
Cytat za: Raheel Adnan, Historia zimowej wspinaczki na Nanga Parbat, www.portalgorski.pl (tłumaczenie: Cezary Morga).
Relacja Moniki Rogozińskiej.
Rozmowa pt. Nie jesteśmy masochistami, przeprowadzona pod koniec 2011 r. przez Bartka Dobrocha, „Tygodnik Powszechny” (7/2012).