Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Brudne czyny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Brudne czyny - ebook

Brudne czyny to pierwsza izraelska powieść Marka Hłaski i najdłuższa z dotychczas napisanych. Stanowi ona swoistą cezurę w jego twórczości. To utwór człowieka dojrzałego, rozgoryczonego, doświadczonego nostalgią i poczuciem braku. Historia Abakarowa, pałającego żądzą zemsty pilota pozbawionego licencji, oraz Katarzyny, zgorzkniałej artystki tęskniącej za uznaniem, zagubionej w anonimowym świecie.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-1101-6
Rozmiar pliku: 635 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Emigracyjna twórczość Marka Hłaski wyraźnie różni się od krajowej. Nie dopracowaniem formy, nie ewolucją języka, lecz pogłębieniem refleksji nad samotnością. Bohaterowie powieści izraelskich są dorosłymi wersjami pięknych dwudziestoletnich, naznaczonymi konsekwencjami złych doświadczeń pisarza. Wyjeżdżając z Polski w 1958 roku, Hłasko miał status gwiazdy najwyższego formatu. Kobiety go kochały, mężczyźni podziwiali, komplementy i wynagrodzenia spływały bez przerwy. To wszystko mu jednak nie wystarczało. Chciał wyrwać się z kraju rządzonego przez „commies”, z kraju pozbawionego swobód, inwigilowanego przez służby, zniewolonego przez cenzurę. Wyleciał więc do Paryża, rozpoczynając tym samym burzliwą, jedenastoletnią tułaczkę.

Za granicą Hłasko nie mógł znaleźć ani szczęścia, ani inspiracji. Początkowa sensacja wywołana aurą tajemniczego pisarza z dzikiego wschodu szybko minęła, a szarość dnia zweryfikowała marzenia młodego emigranta. Coraz trudniej było o stypendia i tantiemy, konieczny okazał się powrót do pracy fizycznej. Przez jedenaście lat eskapista mieszkał m.in. we Francji, w Hiszpanii, Izraelu, Niemczech i Stanach Zjednoczonych, nigdzie nie zagrzewając miejsca na dłużej, nigdzie nie odnajdując bezpiecznej przystani, nawet pomimo nawiązanych przyjaźni (z Jerzym Pressem czy Krzysztofem Komedą). Pisanie przychodziło mu z trudnością, nostalgia za krajem uniemożliwiała aklimatyzację, a obrazu niemocy dopełniały kolejne nieudane romanse i niespełnione miłości.

Pogłębiająca się samotność Hłaski odbiła się wyraźnym echem na jego twórczości, nad którą panuje przede wszystkim dojmujący brak – perspektyw, partnerstwa, uczucia. Ulice obcych miast i miasteczek są jeszcze bardziej alienujące niż rodzime, a mijani na nich przechodnie po prostu obojętni. W spalonym słońcem bliskowschodnim krajobrazie próżno szukać namiętności, romansu czy nawet przyjaźni. Wszystko poddane jest swoistemu wynaturzeniu, przemieszczeniu, skrzywieniu. Izrael Hłaski to okrutna groteska pogrążonego w chaosie kraju, który miał być ziemią obiecaną nie tylko dla Żydów.

W ten brutalny świat pisarz wrzuca swoich bohaterów w Brudnych czynach – najdłuższym napisanym dotychczas utworze. Aby jak najwierniej oddać izraelskie realia, w trakcie pracy nad powieścią przez trzy miesiące objeżdżał w towarzystwie przyjaciół kraj, od Ejlatu po Hajfę, choć większa część tekstu powstała w Sankt Moritz i Monachium – w posiadłościach Sonji Ziemann. Doskonałe warunki do pracy oraz spokój i swoboda miały zaowocować powieścią, dzięki której Hłasko mógłby w końcu zaistnieć na Zachodzie. Dlatego prowadził negocjacje wydawnicze zarówno z Jerzym Giedroyciem, jak i z niemieckim wydawcą Kiepenhauer & Witsch. Pragnął uznania i rozgłosu tym bardziej, że coraz silniej doskwierała mu pozycja męża słynnej aktorki.

Echa minionej sławy wybrzmiewają w samej powieści. Jednym z elementów węzłowych jest sytuacja zgorzkniałej artystki tęskniącej za uznaniem, zagubionej w anonimowym świecie. Nie sposób mówić o autobiografizmie, lecz tragizm Katarzyny oddany został w sposób nad wyraz sugestywny. To kolejny przypadek, kiedy Hłasko, powszechnie uznawany za mizogina, oddał głos kobiecie, poświęcając temu wątkowi dużo więcej uwagi, niż mogłoby się zdawać przy pobieżnej lekturze. Oczywistym bohaterem Brudnych czynów jest Abakarow, jednak, znając biografię autora, nie sposób analizować powieści bez głębszej refleksji nad położeniem artystki każdego dnia przeżywającej odrzucenie, skazanej na niepamięć, podsycającej wątły już ogień dawnej świetności, rozpoznawanej zapewne sporadycznie przez przypadkowych przechodniów.

* * *

Po raz pierwszy od czasów młodzieńczego pamiętnika Hłasko powraca do swojej fascynacji aeronautyką. Główną osią fabuły jest historia Abakarowa, pałającego żądzą zemsty pilota pozbawionego licencji. Motywy związane z lotnictwem powracać będą niemal w każdym kolejnym utworze, a ukoronowaniem zainteresowań stanie się niedokończona powieść Palcie ryż każdego dnia. W Brudnych czynach Hłasko dopiero sygnalizuje swoją pasję, przesuwając ciężar w stronę pozornie prostej, w istocie zaś niewyobrażalnie karkołomnej misji Abakarowa. Wiedziony pragnieniem zadośćuczynienia, złączony ze zmarłym przyjacielem więzami silniejszymi niż śmierć, bohater bezlitośnie wykorzystuje wszystkie środki do realizacji zamierzonego celu. Wydawać by się mogło, że silniej obecny jest w świecie umarłych niż żywych. Ten imperatyw moralny Hłasko stosował już we wcześniejszych utworach, choćby w Wilku czy Umarli są wśród nas, jednak dla emigracyjnej twórczości charakterystyczny jest ów brak alternatywy, do obłędu doprowadzona determinacja bohaterów, brnących z uporem w sytuacje niemożliwe, beznadziejne, acz zgodne z ich przekonaniami.

Brudne czyny stanowią swoistą cezurę w twórczości Marka Hłaski. To utwór człowieka dojrzałego, rozgoryczonego, doświadczonego tęsknotą i poczuciem braku. Jeśli napisane wcześniej miniatury – W dzień śmierci Jego i Powiedz im, kim byłem, były próbami zmierzenia się z nową, niezbyt komfortową sytuacją moralną i materialną, to pierwszą izraelską powieść traktować można jako wyraz udokumentowania chaotycznego zawieszenia, w jakim tkwił Hłasko w latach sześćdziesiątych.

Radosław MłynarczykBrudne czyny

To Dawid Griesemer

my brother

Nie jest to opowieść o kraju i jego obyczajach, jest to tylko próba opowieści o przyjaźni pomiędzy dwoma; o wierności, którą człowiek usiłuje dochować cieniom.

Wright Diesel wyłonił się z kurzu drogi i mężczyzna stojący na skraju szosy opuścił rękę. Stał chwilę przy maszynie, czując gorąco rury wydechowej wyprowadzonej w górę za kabiną kierowcy, a potem kierowca otworzył mu drzwi i mężczyzna wsiadł. Z tyłu utworzył się już zator; kierowca ruszył teraz w tempie.

– Ten wóz ma pięć biegów – powiedział. – I reduktor. Tak że do każdego biegu muszę trzy razy wysprzęglać. No, pomyśl. Zanim dojdę do piątego, to już piętnaście razy. Chciałbym mieć po funcie za jeden włączony bieg, kiedy jadę z Hajfy do Jerozolimy. Albo kiedy jadę z Hajfy do Ejlatu. I w dodatku ten wóz trzęsie; będę musiał sobie chyba kupić pas, żeby moje flaki trzymały się kupy. No, pomyśl.

– Wy wszyscy lubicie gadać – powiedział mężczyzna. – Wy wszyscy, którzy jeździcie w dalekie drogi.

– Mówiłem już ze swoim szefem – powiedział kierowca. – Jeśli chcesz, możesz zacząć pracować. Będziesz pracował ze mną na tym wozie. Dwa razy w tygodniu będziesz jeździł Ejlat – Hajfa. Dobrze zarobisz. I będziesz cały czas w drodze. Będą ci lecieć diety. Odłożysz. Będziesz jeździł rok albo dwa i odłożysz sobie dosyć pieniędzy, żeby kupić taksówkę i zarabiać, ile chcesz.

– Wy wszyscy lubicie gadać – powiedział mężczyzna. – Nie potrzebuję kupować taksówki. Nie myślałem nigdy o tym. W Hajfie jest dosyć taksówek do wynajęcia, kiedy będę chciał gdzieś jechać.

– Ale przecież jeździsz tylko tam – powiedział kierowca. – Tylko tam. Od dwóch lat jeżdżę dwa razy w tygodniu tą trasą i za każdym razem zabieram cię z sobą. I nigdy gdzie indziej. A przecież mógłbym wziąć w drogę jedną z tych dziewczyn, które stoją na szosie jak i ty. A biorę tylko ciebie. I tylko tam. Bo ty się wciąż łudzisz, co? Myślisz, że cię wezmą z powrotem. Ale nie wezmą cię. Dla nich jesteś umarły, tak jak i tamten. Od kiedy to samolotom potrzeba umarłych?

– Uważaj – powiedział mężczyzna. – Za tym zakrętem wysiadam.

– Namyśl się – powiedział kierowca. – Ze mną nie będziesz miał źle. Ja jestem równy gość, każdy ci to powie. I firma też nie jest najgorsza. Ja już swoje zrobiłem, żeby cię przyjęli. Przyjdź tylko i podpisz papiery. Pracuję w tej firmie jedenaście lat. To nie jest mało jak na Izrael. Po jedenastu latach mogę już coś zrobić dla człowieka, jeśli myślę, że jest coś wart. Przyjdź tylko i podpisz papiery.

– Wysiadam tutaj – powiedział mężczyzna. Kierowca zatrzymał wóz i mężczyzna zeskoczył na drogę. Stał teraz w cieniu drzewa: wysoki, szczupły, z ciemną twarzą. – Nie potrzebuję zmieniać zawodu – powiedział. – Nie zapomniałem go jeszcze.

– Bo ciągle się łudzisz – powiedział kierowca. – Ale jak chcesz. Na tym się skończy, że będziesz zmywał talerze w arabskiej knajpie. W arabskiej knajpie, w Izraelu, major Abakarow będzie zmywał talerze. A ja przyjdę popatrzyć sobie na to.

– Nie – powiedział mężczyzna. – To nie tak. To ciężko o taką robotę. Ja już próbowałem. I poszedłem do jednej knajpy. A ten skurwysyn zapytał mnie: Co pan może robić? A ja na to: Mogę nawet zmywać talerze. A ten skurwysyn: A przywiózł pan te talerze ze sobą do Izraela?

Kierowca ruszył; mężczyzna poszedł przed siebie, drogą pełną kurzu, wśród pomarańczowych drzew martwych o tej porze. Jakiś stary człowiek o twarzy tak spalonej słońcem, że nie było tam ani jednego miejsca bez zmarszczek – bez zmarszczek będących już prawie bliznami – zastąpił mu drogę. Był niski, chudy: duży rewolwer w parcianej kaburze wyglądał śmiesznie na jego wątłym ciele.

– Czego tu szukasz? – powiedział. – Znowu tu jesteś?

Odsunął go w milczeniu i poszedł przed siebie. Mały szedł za nim, przytrzymując lewą ręką rewolwer.

– Mógłbym cię właściwie nie wpuścić – mówił. – Po to mi płacą, żebym pilnował tych drzew. Jestem tu stróżem, wiesz o tym chyba? To tylko moja dobra wola. – Usunęli się w bok; nad ich głowami przeleciał samolot, spryskując pola białym proszkiem. Potem szli dalej; właściwie szedł wysoki, a tamten leciał za nim truchtem, oddychał ciężko. – To tylko moja dobra wola – mówił. – Bo mój syn wyglądał tak jak ty.

– Gdzie jest teraz twój syn? – zapytał wysoki.

– Tam gdzie i moja córka – powiedział stróż. Stał teraz obok tamtego, siedzącego pod drzewem i obserwującego pracę samolotu. Potem usiadł koło niego. – Jesteś tu nowy, nie? – zapytał.

– Nie – powiedział mężczyzna. – Jestem tu trzynaście lat.

– I ty pytasz ludzi w Izraelu, gdzie są ich rodziny? – powiedział mały z nutą niedowierzania.

– Ja tam o nic nikogo nie pytałem – powiedział. – Znam dobrze ten kraj. Może nawet lepiej niż ty. Byłem i w Tel Awiwie, i w Ejlacie, i w Sodomie, i w Twerii.

Znów przeleciał nad ich głowami samolot i musieli osłonić usta chusteczkami, dopóki nie opadł biały pył. Patrzyli za nikłym, kruchym samolotem lecącym wprost ku słońcu w złotej, ciężkiej chmurze.

– Rozumiesz coś z tego? – zapytał stróż. – Chyba musisz coś rozumieć, kiedy tu ciągle przychodzisz i patrzysz na samoloty. Ja tam ich nie lubię. Nie zrobiły dużo dobrego.

– Zrobiły – powiedział mężczyzna. – Dopiero później, po Stalingradzie. Ja ich widziałem, jak szli. Nie mieli ani nosów, ani uszu, ani palców. I nawet krok im się mylił.

– Poodmrażali uszy? – zapytał stróż.

– Niektórzy poodmrażali nawet powieki – powiedział mężczyzna. – I teraz nie zamkną już oczu aż do śmierci, i nawet po śmierci. I będą musieli nosić okulary, a w nocy będzie ich budzić każde światło, nawet światło zapałki.

– Nie mają powiek? – zapytał z zachwytem stróż.

– Nie – powiedział mężczyzna. – Wszyscy tak wyglądają, jakby cierpieli na Basedowa. Muszą nosić okulary, a kiedy je zdejmują, to niektórym robi się źle.

– I nie widzą nigdy ciemności? – zapytał stróż.

– Tak – powiedział mężczyzna. – I nigdy już jej nie zobaczą. Nigdy. Aż do dnia, w którym ostatni z nich zdechnie. Ostatni z armii Paulusa, która chciała wziąć Stalingrad.

Stróż podniósł się z klęczek.

– Wiesz – powiedział z wahaniem. – Możesz tu zawsze przychodzić. Możesz tu sobie zawsze przyjść i odpocząć pod drzewem. Nawet jak są pomarańcze. Pozwolę ci sobie narwać. A jakby cię ktoś chciał wyrzucić, to powiedz, że Dov Ben Dov pozwolił ci, i tamten musi się odkleić od ciebie. Bo ja tu jestem cały główny stróż. Pamiętaj: Dov Ben Dov.

– Dziękuję ci, Dov – powiedział mężczyzna. – Jesteś równy gość. Jesteś gość z hewry.

– Tak – powiedział tamten. – A teraz muszę już iść. – Zawahał się nagle. – Więc jak ty to powiedziałeś? Że mają ogromne oczy i muszą patrzyć przez cały, cały czas?

– Tak – powiedział mężczyzna. – Muszą patrzyć przez cały czas i przez cały czas lecą im łzy, nawet jak się śmieją.

– Nawet jak się śmieją – powtórzył stróż z zachwytem. Drogą pełną pyłu szedł szybko przed siebie, mówiąc: – Lecą im łzy, nawet jak się śmieją. Nawet jak się śmieją. Nawet jak się śmieją. – Na końcu pola przystanął, krzyknął do mężczyzny: – Idę to opowiedzieć swojej starej. Chyba dam radę, nie?

– Pewnie – powiedział mężczyzna siedzący pod drzewem. – To nic trudnego. To jak jaszczury albo ropuchy. Albo jak węże na pustyni. A zresztą zostaję tu do zmierzchu. Możesz zawsze wrócić i zapytać. – A potem zagłuszył go ryk samolotu.

Policyjny jeep zatrzymał się tuż koło krawężnika. Silnik pracował z hałasem, a czterej policjanci – młodzi, zdrowi mężczyźni o twarzach spalonych przez słońce, mimo że osłaniali je daszkami o okutych brzegach – siedzieli nieruchomo i w milczeniu, dopóki żebrak leżący pod murem nie zrzucił z siebie łachmana i nie powstał. Chwilę stał bez ruchu, patrząc przed siebie – przynajmniej im, zdrowym i silnym, tak się zdawało – oślepłymi oczyma, potem, popędzony gniewnym warknięciem klaksonu, powlókł się wolno przed siebie, niosąc w sztywnej i skręconej ręce białą laskę, z której miejscami poschodziła już farba. Szedł opustoszałą, stygnącą ulicą w kierunku morza, gdzie mógł spać choćby do rana na nagrzanym piasku lub w cieniu kamiennego bulwaru; na jego okaleczonej twarzy był gniew i gorycz. Policjant siedzący koło kierowcy włączył radio i powiedział do mikrofonu:

– Macie go już?

– Nie – zaskrzeczało radio. – A u was?

– U nas wszystko w porządku – powiedział policjant i odwiesił mikrofon. Zapalił papierosa i odwrócił się do tyłu. – Trzy dni temu – powiedział – znów jeden oblał naftą swoją dziewczynę i podpalił. A teraz ten... – Zobaczył nagle samotnego mężczyznę idącego po przeciwnej stronie ulicy i zawołał: – Idź lepiej do domu, majorze. Znowu będziemy mieli kłopot z tobą.

Mężczyzna ukosem przeszedł przez jezdnię i podszedł do samochodu.

– Daj papierosa – powiedział do policjanta, a ten podał mu papierosa i zapałki; mężczyzna przypalił, a czterej policjanci patrzyli na jego chude szczęki oświetlone nagle płomieniem.

– Rozglądasz się za jakimś kłopotem – powiedział policjant. – Nie?

– Nie – rzekł mężczyzna. – My name is trouble.

– Wziąłbyś się lepiej do czegoś, majorze – powiedział ten, który siedział obok kierowcy. – Tak będzie lepiej dla ciebie i dla nas. A zwłaszcza dla ciebie.

– Nie wiedziałem, że potrzebujecie chłopaków do policji – powiedział mężczyzna.

– O, Boże – rzekł policjant. – Nawet nie wiesz, jak potrzebujemy. – Odwrócił się do kierowcy. – Jedź – powiedział.

– Do zobaczenia, chłopcy – powiedział mężczyzna. – Jeśli macie coś do mnie, zawsze mnie tu znajdziecie. I jedźcie ostrożnie, na Boga; w tym kraju wszyscy wariują za kierownicą...

Jeep odjechał. Wiatr zerwał się znowu, lecz tym razem nie od strony portu i nie przyniósł ze sobą zapachu morza, ryb i zatęchłej, lepkiej od oliwy i smaru wody zatoki, do którego mężczyzna idący bulwarem był przyzwyczajony i który polubił. Tym razem wiatr zerwał się od strony miasta rozłożonego na górze, ponad portem, ponad bulwarami; kupy śmieci ze straganów, które pozamykali już hałaśliwi sprzedawcy, wirowały przez chwilę w ostrym świetle latarni niby fantastyczne stada srebrnych ptaków przybyłych nagle nie wiadomo skąd i odlatujących nie wiadomo dokąd; i mężczyzna został przez chwilę oślepiony – stał, zasłaniając rękami twarz: w kurzu, w wietrze, w kłębach przewalających się po bulwarze śmieci, dopóki nie wpadło na niego kilku marynarzy, którzy wychodzili z pobliskiego baru na rogu i przechodzili po omacku na drugą stronę ulicy, gdzie był inny bar i gdzie wśród tych samych dziewcząt i w obecności niczym nieróżniącego się barmana pragnęli znaleźć dobrą rozrywkę.

– Hej, chłopcy – powiedział mężczyzna. – Tam wasza forsa skona bez sensu. Niech nie dożyję jutra, jeśli nie potrafię was zaprowadzić do lepszej budy.

Lecz marynarze przeszli obok niego bez słowa, a cienie ich potężnych ciał chybnęły się na murze; tak jak przechodzili obok niego ci wszyscy inni marynarze, których zaczepiał na wąskich, nigdy niestygnących ulicach tego miasta; stojąc w kurzu, w mroku, ale akurat tyle, aby przechodzący mogli ujrzeć jego twarz w poblasku dalekiej latarni; i akurat tyle, aby nie mógł ujrzeć jej policjant; i stamtąd, z mroku i kurzu nawoływał ich wszystkich – wrzaskliwych Amerykanów, wrzaskliwych Niemców, pijanych do nieprzytomności marynarzy z północy, którzy nie trzeźwieli ani na minutę; i marynarzy tej ziemi, w języku, który już zaczynał rozumieć, ale którym nie potrafił jeszcze mówić; i uśmiechał się wtedy zawsze, kiedy oni już przeszli, a on uświadamiał sobie, że nawołuje ich do burdelów w języku, w którym Bóg stworzył ludziom prawa i obyczaje. A potem rano, stojąc koło portu w którejś z tych maleńkich kawiarni i pijąc kawę, widział ich wszystkich powracających na statki; zmęczonych, przepitych, szarych; odartych z owej posępnej legendy ludzi morza, która ich osłaniała za dnia – rosłych, opalonych, silnych i młodych ludzi ze wszystkich miast świata, znajdujących w piciu i awanturze wypoczynek po pracy, której nigdy nie potrafił sobie wyobrazić ściśle i która zawsze pozostała dla niego w sferze dziecinnych wyobrażeń i polegała na myciu pokładu i zwijaniu żagli, choć nie udało mu się w życiu zobaczyć ani jednego żaglowca; i wtedy jeszcze, na początku swego pobytu w tym mieście, zazdrościł im trochę i próbował czuć się jednym z nich: w swoich drelichowych, spłowiałych spodniach, w spranej koszuli, chudy, wysoki, brązowy, z włosami białymi od słońca, wyglądał jak jeden z nich; i zdawało mu się, że dostrzega w ich oczach, jeśli nie współczucie, to przynajmniej zrozumienie, jakie ma jeden zbyt wcześnie wstający mężczyzna w stosunku do drugiego; a potem, kiedy przywykł już do swego życia i przestał zazdrościć im i ich legendzie, przestał również dostrzegać owo zrozumienie i nie patrzył na nich wcale; ani rano, ani w nocy, kiedy ich nawoływał z mroku, z kurzu swoim ochrypłym i gorącym głosem, który dla niego samego brzmiał w ciemnościach niby głos obcego człowieka; i nie dlatego, że brzmiał obco, lecz dlatego, iż przyzwyczaił się za bardzo do tych kilkudziesięciu słów wykrzykiwanych w ciemności i że to już nic dla niego nie znaczyło, i że przekonał się, iż to, w co wierzył święcie i niezachwianie, że wstyd trwa wiecznie, również nic nie znaczy, i że nawet do wstydu można się przyzwyczaić, bo w końcu okazuje się, iż tylko ciało jest ważne, i że tylko to się liczy naprawdę, co człowiek potrafi dźwignąć, uderzyć lub naprawić; ale nie ma to nic wspólnego z tym, co starał się zrozumieć przez prawie trzydzieści lat swojego życia i co starał się zrozumieć potem, kiedy opuścił już swój kraj i swoich ludzi i odszedł od swojego języka i od swojej narodowości, do której przyznawał się nie z niechęcią, lecz z nienawiścią; i dlatego pozostał w tym mieście, w tym słońcu i w tym kurzu, że tu nic niczego nie przypominało – ani domy, ani ludzie, ani kurz i wiatr, który ucichł nagle, zamilkł; chwilę jeszcze szeleściły śmieci gnane po asfalcie resztką podmuchu; potem znów napłynęło świeże, przesycone solą powietrze od portu; mężczyzna otrząsnął się jak pies i ruszył naprzód.

– Gorąco dzisiaj – powiedział do człowieka stojącego na rogu, w mroku. Nie widział jego twarzy; w nikłym świetle zapałki dojrzał wykrzywione usta i nieogolony podbródek; tamten rzucił mu papierosa i mężczyzna złapał go w powietrzu małpim ruchem. Chciał podejść i odpalić, lecz tamten – czy odgadując jego myśli, czy też nie życząc sobie tego – rzucił mu również zapałki. Mężczyzna zapalił i odrzucił zapałki w ciemność.

– Ty mnie znasz, co? – powiedział, a usta tamtego wykrzywiły się jeszcze bardziej i nieogolony podbródek drgnął w uśmiechu. – Możesz mi śmiało powiedzieć, jeśli potrzebujesz czegoś – powiedział mężczyzna. – Przecież mnie chyba znasz.

Lecz tamten poruszył przecząco głową.

– Czego chcesz? – zapytał jeszcze raz, lecz i tym razem nie otrzymał odpowiedzi; nie dojrzał również przeczącego ruchu głową; obcy człowiek stał bez ruchu, bez szelestu, a obecność mężczyzny już przestała go interesować. Więc raz jeszcze spojrzał na czerwone światło papierosa i wyzierający spoza poblasku nieogolony podbródek i powiedział: – Gorąco dzisiaj, jeszcze nigdy nie było tak gorąco.

Lecz była to nieprawda; gorąco było wczoraj i dnia poprzedniego; gorąco było zeszłego roku i tak samo gorąco było trzynaście lat temu, owego dnia, kiedy stanął po raz pierwszy na tej ziemi i ujrzał to miasto – jego białe dachy, jego rozpalone mury i martwą zieleń drzew, nieruchomych, bezszelestnych, w których cieniu nie zaznał nigdy spoczynku; i pamiętał, jak owego pierwszego dnia szedł ku drzewom, aby w ich cieniu znaleźć trochę chłodu; i owo zdumienie i przerażenie, które ogarnęło go wtedy, kiedy stanął już pod zieloną koroną palmy, gdzie nie było ani odrobinę chłodniej – w cieniu pełnym suchego szelestu, który wraz z wiatrem od portu narastał w dziki łoskot, a który wydawały liście; pamiętał również owego ptaka, którego obserwował kiedyś, leżąc na gorącym piasku plaży – ptak zleciał nagle z nieba pionowo w dół, jakby napotkał nagle jakąś przeszkodę; i pamiętał również kobietę przechodzącą przez jezdnię: kobieta osunęła się na gorący asfalt, bez słowa, bez protestu i tak już pozostała – śmieszna i bez majestatu śmierci w swojej staromodnej, znoszonej sukni; i zawsze już – choć potem pojechał na południe i znowu powrócił na północ, w góry, wędrując krajem od miasta do miasta, wieczorem i w blasku słońca, które wschodzi tu szybko i gwałtownie, a którego agonia trwa – dla człowieka przybyłego tu z daleka – zaledwie chwilę; tak że dzień i noc następują tu zaraz po sobie; bez zmierzchu i poranku, bez zorzy i zachodu; po prostu ciemność następuje po jasności niby przywołana niecierpliwym głosem Boga; i tak płyną te złote dni i czarne noce nad tym krajem i jego ziemią suchą, gorącą, pełną chwały i legendy – towarzyszył mu obraz ptaka osuwającego się nagle z rozpalonego nieba.

– Ej – powiedział mężczyzna do przechodzącego marynarza. – Szukasz czegoś?

Marynarz wyszczerzył w uśmiechu wilcze zęby.

– Nie bądź śmieszny – powiedział. – Jestem tu nie pierwszy raz. Sam potrafię już znaleźć w mieście to i owo.

– Miasto trzeba znać – powiedział mężczyzna. – Nie ma tutaj drugiego takiego, który by je znał tak jak ja.

– Niech mnie szlag trafi – powiedział marynarz – jeśli ja jestem gorszy. – Spojrzał na mężczyznę i znów uśmiechnął się radośnie, wyszczerzając swoje białe kły. – Z tym wyglądem nie dasz rady w tym fachu – powiedział. – Alfons musi być elegancki, wesoły; a ty wyglądasz, jakby cię wyciągnęli ze śmietnika po dwudziestu czterech godzinach. I mordę masz za smutną. Z takim jak ty nikt nie pójdzie się bawić. To logiczne, no nie?

– Chyba – powiedział mężczyzna. – Chyba że masz rację... – Szli chwilę, nie odzywając się do siebie; marynarz pogwizdywał, a mężczyzna milczał ponuro, zwiesiwszy głowę. – Potem rzekł do marynarza: – Daj papierosa, kolego. Sprawy nie stoją dobrze.

Złapał papierosa; przystanęli; marynarz zapalił ogromną zapalniczkę i raz jeszcze, uważnie, przyjrzał się z bliska jego wychudzonej twarzy.

– Idź lepiej do pracy, kolego – powiedział marynarz. – Teraz ciężko o frajerów, a marynarzom trudno zarobić z boku, teraz jest więcej celników niż marynarzy... – Stali chwilę naprzeciwko siebie, a potem marynarz powiedział: – Sam to kiedyś robiłem. Sam Jezus Nazareński widzi, że byłem najlepszym alfonsem w swoim mieście. Nie poszedłem na morze dla przyjemności. O słodki Jezu – nigdy nie miałem takiego hobby.

– Jesteś Grekiem? – zapytał mężczyzna.

– No – rzekł marynarz.

– Nie wiedziałem, że w porcie stoi grecki statek – powiedział mężczyzna. – A przecież wiem co i kiedy. Nie ma statku, którego bym nie znał.

– Wcale nie stoi – powiedział marynarz. – Ale ja tu siedziałem przez trzy tygodnie. Bo ja się lubię bawić – powiedział nagle tonem szczerego wyznania. – I ja się lubię bawić tak, jak mi się podoba. Ale to się całkiem nie podoba tym wszystkim knajpiarzom, którzy myślą, że z każdego marynarza potrafią zrobić idiotę. No i ostatnim razem też tak było, i zawołali policję. – Westchnął, potem powiedział: – Mój statek wróci jutro, a pod wieczór odpływa. O Jezu słodki, żeby mi się tylko dzisiaj nic nie zdarzyło. – Dał mu jeszcze jednego papierosa i powiedział: – Idź do roboty, kolego. Nie dasz rady tak długo.

– Dam – powiedział mężczyzna. – Nawet pojęcia nie masz, jak dam. Żeby tylko nie było gorzej. Bo przecież chodzi tu tylko o to, żeby się przyzwyczaić. – Patrzył na marynarza, który stał o krok od niego radośnie uśmiechnięty. – Gdzie się tak nauczyłeś mówić po angielsku? – zapytał mężczyzna.

– Och – powiedział marynarz – kiedyś czekałem na swój statek cztery i pół miesiąca w Liverpoolu. – Wyciągnął do niego rękę. – Jak przyjadę następnym razem, to się zabawimy – powiedział. – Uważaj na siebie, kolego. – Pokazał mu pudełko, w którym zostały tylko trzy lub cztery papierosy. – Więcej naprawdę nie mogę – rzekł. – To musi mi starczyć do jutra. O Chryste, żeby mi się tylko nic nie przydarzyło!

Znów potrząsnął jego ręką i uśmiechnął się, a jego wspaniałe zęby zabłysły. Potem odszedł, przerzucając swoje ciało z nogi na nogę; cicho, bezszelestnie, zanurzył się w mrok i kurz niby młody, głodny wilk.

Mężczyzna stał i patrzył za nim, póki marynarz nie zniknął za zakrętem, potem ruszył w przeciwną stronę ulicy i szedł teraz w kierunku portu. Widział bezkształtne frachtowce kołyszące się ciężko w zatoce; białe statki pasażerskie; może trzy lub cztery; eleganckie, czyste, luksusowe; okręty, które już dawno przestały być okrętami; pływające maszyny do zabijania czasu, z których schodzili na ląd ludzie o oczach zdziczałych od nudy; widział dalekie chybotanie świateł poza zatoką, tam gdzie półkoliście rozrzucone i zakotwiczone statki rybackie nawoływały się reflektorami przez całą noc, a w dzień ginęły w ogóle, oddzielone od lądu masą rozpalonego, drgającego powietrza, które zamazywało linię morza i linię gór po prawej stronie miasta; tak że nigdy właściwie nie widział tego, co zwie się horyzontem; co jest oddaloną ziemią, na którą spogląda człowiek, gdyż wszystko było niewyraźne, rozedrgane, oddane we władanie rozfalowanemu powietrzu i słońcu – ognistej kuli znieruchomiałej w pustce nieba bez chmur, bez zorzy i bez deszczu.

Doszedł do bramy portu, przed którą siedzieli dwaj udręczeni gorącem policjanci z automatami na kolanach, i znów zawrócił; spojrzał na zegar umieszczony wysoko ponad bramą celną i ukazujący jednocześnie czas Greenwich i tutejszy; była już godzina jedenasta, więc postawszy chwilę, gapiąc się na swój cień przekreślający całą ulicę i kończący się na ścianie gmachu komory celnej, mężczyzna zawrócił w kierunku miasta odprowadzany zazdrosnymi spojrzeniami policjantów, którzy nie poruszyli się nawet, nie drgnęli, kiedy przeszedł tuż koło nich i potrącił automat leżący na kolanach jednego z nich. Wszedł do pierwszej z brzegu kawiarni i kupiwszy od barmana żeton, nakręcił numer. Numer był jednak zajęty; odłożył słuchawkę, która momentalnie przylepiła mu się do dłoni, i oparty o ladę czekał cierpliwie, patrząc na towarzystwo siedzące obok i na dwie dziewczyny siedzące nieco dalej, przy stoliku jakby specjalnie zarezerwowanym dla przedstawicielek ich zawodu i jakby specjalnie – ręką nieznanego estety – ustawionym na tle czerwonej, zrobionej z koralików zasłony, za którą można się było domyślać ciemnego korytarza pełnego pustych butelek po sodzie i piwie, w którym potykają się wszyscy przy akompaniamencie spłoszonego mysiego pisku: i właściciel, i goście, i barman. Znów nakręcił numer i znów odrzucił ze wstrętem słuchawkę, pocierając ręką o spodnie.

– Słyszał pan już? – powiedział barman, nachylając ku niemu swoją spiczastą głowę.

– Słyszałem – powiedział mężczyzna. – Pokaż mi pan w tym mieście jednego, który by o tym nie słyszał.

– To była jego siostra, co?

– Tak mówią.

– No, no – powiedział barman. – Miał chłopak krew. Oblać benzyną rodzoną siostrę i podpalić to chyba nie idzie tak łatwo, nie?

– Nie wiem – powiedział mężczyzna; wciąż ocierał dłonie o drelichowe spodnie. – Ale może ma pan dla mnie łatwiejsze pytanie.

– Życzy pan sobie czegoś?

– Daj pan brandy – powiedział mężczyzna. – I nie myśl pan o tej całej historii. To nie dla nas. My, z Europy, mamy za miękkie serca. I to nas gubi.

– Tak – powiedział barman, stawiając przed nim kieliszek. – To właśnie to, co nas gubi. – Jego łysa głowa odpłynęła na drugi koniec kontuaru.

Napił się łyk brandy, po czym znów nakręcił numer i trzymając słuchawkę w koniuszkach dwóch palców, patrzył w lustro poza ladą, w którym majaczyła jego twarz – spalone włosy, zapadłe, ścięte policzki niby dwie płytki z mosiądzu, których przedłużenie musiałoby się gwałtownie spotkać pod kątem niemal ostrym tuż za podbródkiem przeciętym szramą; jasne, skośne oczy i krótki nos, którego lekkie zakrzywienie było widać teraz, kiedy stał odwrócony, nieco bokiem do lustra, przyciskając dwoma palcami lepką słuchawkę do ucha, z wyrazem napięcia na twarzy, który nie ustępował nigdy – w gniewie ni w radości – i który innych ludzi wprowadzał w stan ciągłego oczekiwania; wreszcie człowiek z drugiej strony przewodu uniósł słuchawkę i mężczyzna powiedział:

– Sprawy nie stoją dobrze, Mickey. Przyjdę chyba dzisiaj do ciebie. Nie widzę innego wyjścia.

– Nie – odpowiedział człowiek w słuchawce – to jest zupełnie niemożliwe, ja cię przecież uprzedzałem, że nie będę mógł tego więcej robić.

– Słuchaj, Mickey – powiedział mężczyzna. – Ja wcale nie będę miał do ciebie żalu, jeśli powiesz „nie” i ja z tym zostanę, chociaż nikomu nie jest przyjemnie słyszeć „nie”, kiedy prosi o coś, czego najwięcej potrzebuje. A ja tego potrzebuję, Mickey. Ja jestem zmęczony, Mickey, cholernie zmęczony i chciałbym chociaż troszkę odpocząć. Ja ci wcale nie chcę powiedzieć, że ja tego nie wytrzymam, bo tak nie jest, bo ja wszystko potrafię wytrzymać, ale chciałbym tylko dwa, trzy dni. I naprawdę nie dłużej.

– Wszyscy tak mówią – powiedział człowiek z drugiej strony przewodu, a głos jego brzmiał cicho i łagodnie. – Wszyscy tak mówią, kiedy już się okazuje, że cała sprawa była wymyślona, i kiedy wynika z tego cała masa kłopotów.

– Ze mną nie będziesz miał kłopotów – powiedział mężczyzna. – Ja się tak potrafię urządzić, że nikt na świecie nie skapuje, żeby tam nie wiem co. Chodzi tylko o dzień, dwa. Zostało mi tylko na dzisiejszą noc na hotel, Mickey. I to naprawdę wszystko.

– Słuchaj – powiedział głos w telefonie; znów łagodnie, cicho i bez zniecierpliwienia. – Dzisiaj był już tutaj Anioł sługa Boży, Józef, i jeszcze z pięciu innych; i naprawdę nic się nie da dla ciebie zrobić. Ja wiem, że ty jesteś zmęczony. Ja też jestem zmęczony. Ale to nic nie znaczy, bo każdy w tym mieście powie ci to samo i to będzie prawda, święta prawda, która przestała już cokolwiek znaczyć i jakkolwiek działać. Ty musisz coś robić. Ty nie jesteś pierwszym człowiekiem, którego to spotkało. I wszyscy oni umierali z tęsknoty przez całe lata i kończyli źle, jeśli nie próbowali robić czego innego, chociaż im się już potem nic nigdy nie udawało naprawdę. Ty musisz coś robić i być tak zmęczony, tak strasznie zmęczony, żeby po prostu o tym nie pamiętać. A przecież u ciebie to niedługo, już naprawdę niedługo. I potem wrócisz z powrotem.

– Myślisz, że naprawdę wrócę? – zapytał mężczyzna. – Ja już przestałem wierzyć. Już zupełnie przestałem wierzyć. Dobrze – powiedział – pomyślę o tym. Dobranoc, dziękuję i za to.

– Mogę ci pożyczyć trochę pieniędzy – powiedział człowiek w telefonie. – Możesz wpaść do mnie, jeśli chcesz. Ile ci potrzeba?

– Nie – powiedział mężczyzna – dam sobie jakoś radę. Ja czasami po prostu zapominam, że to jeszcze parę dni. Ale postaram się o tym pamiętać. Myślę, że pójdę po prostu spać, i to będzie najlepsze.

– Hej, Abakarow! – powiedział nagle głos w słuchawce.

– Tak.

– Czy powiedziałem ci, że po raz pierwszy w życiu mam na swoim oddziale całą Trójcę Świętą?

– Nie. Nie powiedziałeś mi.

– Bóg Ojciec wyjdzie chyba z tego. Syn Boży też. Ale z Duchem Świętym jest beznadziejnie. To po raz pierwszy w czasie całej mojej praktyki.

– Dobranoc, Mickey.

– Dobranoc.

Odłożył słuchawkę i stał jeszcze przez chwilę bez ruchu, jakby rozmowa trwała dalej w nim samym; i jakby szukał odpowiedzi na pytania, nasłuchując uważnie, wciąż z ręką na ebonitowej słuchawce; patrzył na robotników z portu pijących przy stoliku brandy z wodą sodową; na dwie dziewczyny znieruchomiałe na tle czerwonej zasłony; na łysego barmana pracującego jak automat przy drugim końcu kontuaru za fantastyczną piramidą szklanek i kufli; potem napotkał w rudziejącym lustrze odbicie swoich wąskich oczu; i znowu wyszedł na ulicę.

Żebrak, który był pomyleńcem i który przez cały dzień siedział w tym samym miejscu ulicy, nie cofając się w cień nawet o godzinie dwunastej w południe – szyjąc coś bez przerwy i nie odzywając się do przechodniów ani jednym słowem – spał już teraz przykryty jakimś fantastycznym łachmanem. Mężczyzna, przechodząc koło niego, zwolnił kroku i zerknął w aluminiową miseczkę, na dnie której leżało parę groszy, a potem poszedł dalej. Jakaś dziewczyna uśmiechnęła się do niego i podrzuciła głową i jakaś ciężarówka przejechała tuż obok trotuaru z hałasem, a mężczyzna wciągnął z lubością zapach spalin. Wyciągnął z kieszeni papierosa, którego dał mu marynarz oczekujący na grecki statek, i spróbował go zapalić, ale wiatr szedł znów od góry, od strony miasta ciężko rozłożonego na zielonych wzgórzach ciągnących się od portu aż do końca zatoki, gdzie sterczała biała wieża opuszczonego minaretu; zapałki gasły jedna po drugiej; więc przeszedł na drugą stronę ulicy i przystanął pod wysokim parkanem pokrytym od góry do dołu reklamami i plakatami filmowymi; stwarzało to względną zaporę od wiatru i tu mężczyzna zapalił swego ostatniego papierosa; trzymał w ręku zapaloną zapałkę i patrzył na afisz, prosto w twarz kobiety o wielkich oczach i dziecinnych ustach, która krzyczała coś bezgłośnie, unosząc ręce do góry; tak jakby chciała poprawić włosy lub tak jakby ten gest dawał jej przed czymś obronę, lecz mężczyzna nie mógł się domyślić istoty tego gestu, gdyż tytuł filmu zaklejony był już innym plakatem reklamującym samoloty TWA, a sam plakat przedarty był na pół; tak, że została tylko piękna twarz kobiety majacząca spomiędzy odrzutowców Boeing 707 i kąpielowych mydeł Palmolive; i gest, nieoznaczający niczego; stanowiący może afirmację sytuacji wymyślonej przez nieznanego reżysera lub może równie dobrze przeczenie. Mężczyzna stał chwilę, przyglądając się bezmyślnie dziecinnym ustom kobiety, wciąż trzymając zapaloną zapałkę, nim ból go otrzeźwił; potem przygładził szarpany wiatrem plakat i poszedł dalej.

Policyjny jeep wyjechał z drugiej strony ulicy; policjant siedzący przy kierowcy oświetlił jego twarz reflektorem; wóz podjechał do krawężnika i policjant powiedział do mężczyzny:

– Idź lepiej do domu, majorze. Dzisiaj już nic nie zarobisz.

Mężczyzna nie przystanął nawet; szedł wolno, a samochód wlókł się koło trotuaru, tuż obok niego.

– Możemy cię podwieźć – powiedział policjant; wciąż trzymał rękę na głowicy reflektora. – Siadaj.

Mężczyzna wskoczył na stopień samochodu: kierowca jechał wolno; wiatr i kurz oślepiały ich wszystkich.

– W porządku – powiedział mężczyzna – w porządku. Już mi to dzisiaj dwa razy proponowali. Tę historię o facecie, który oblał naftą swoją siostrę też już znam. W żadnym innym kraju nie można się tylu ciekawych rzeczy dowiedzieć od policji, co tutaj. Przynajmniej wiem, że nie zmarnowałem życia.

– Kobietki to niebezpieczna rzecz, prawda Abakarow? Człowiek chce się trochę zabawić, a nigdy nie wiadomo, czym to się kończy.

– Nieprawda – powiedział mężczyzna. – Ja tam zawsze wiedziałem. I nikt mnie jeszcze z tego powodu nie szukał.

Policjant znów oświetlił reflektorem jego twarz.

– Ty jesteś ładny chłopak – powiedział. – Takiego jak ty zawsze ktoś szuka. Tylko że my nie zawsze o tym wiemy. W tym cała bieda.

Przejeżdżali teraz przez zakręt i mężczyzna stojący na stopniu wychylił się całym ciałem w lewo.

– Kiedy zaczynasz? – zapytał policjant siedzący obok kierowcy.

– To już tylko parę dni – powiedział.

– Myślisz, że nie będzie ci trudno?

– Nie – powiedział. – Tego się nie zapomina. To nie jest kobieta. I nie kościół. I nie matka. To jest jedna z tych rzeczy które się naprawdę pamięta. Macie go już?

– Kogo, kochanie? – zapytał policjant. – Tu jest cała kupa takich, o których można pytać w ten sposób.

– Ja myślę o tym, który podpalił swoją siostrę – powiedział.

– Nie – powiedział policjant. – Ale znajdziemy winnego.

– To nie na tym polega zagadnienie sprawiedliwości – powiedział mężczyzna. – Na pewno nie. Nie chodzi o to, kto jest winien, a kto nie. Chodzi o to, żeby mieć winnego.

– Ale ty byłeś winien – powiedział policjant. – Powiedziałeś to sam. Wtedy, trzy lata temu.

– Powiedziałem ci już, czym jest sprawiedliwość – powiedział stojący na stopniu. – To, w co ty wierzysz i w co ja wierzę.

Policjant siedzący obok kierowcy odwrócił się ku niemu i stojący na stopniu dojrzał jego twarz o szerokiej szczęce, złamanym nosie i zrośniętych nisko brwiach.

– Czy powiedziałem ci kiedyś, że wierzę w sprawiedliwość? – zapytał.

– Dobranoc, chłopcy – powiedział mężczyzna stojący na stopniu. – I uważajcie na zakrętach, ja tam nigdy nie miałem zaufania do jeepa.

Zeskoczył na chodnik; policjanci odjechali; skręcił w bok i szedł teraz nadbrzeżem, oglądając gwiazdy odbijające się w tłustych plamach oliwy i nasłuchując szumu fal rozbijanych przez betonowe falochrony, w których obliczeniach coś zawiodło, tak że białe płaty rozbryzgiwały się tuż pod jego stopami.

– Ej, kochanie – zawołał ktoś z ciemności.

Odwrócił się; znów zobaczył nieogolony podbródek rozświetlony czerwonym ognikiem papierosa i znów chciał podejść do niego, ale człowiek stojący w ciemności powstrzymał go ruchem ręki.

– Potrzebujesz czego? – zapytał.

– Kobieta poszła z jakimś gościem na plażę – powiedział tamten. – Jakaś obca. Idź za nimi.

– Daj papierosa, kolego – powiedział.

– Nie – powiedział tamten. – Weźmiesz sobie od niej. A może on ci zapłaci. Ten, który poszedł z nią.

Poszedł szybko nadbrzeżem i zobaczył ich; kobietę leżącą w ramionach mężczyzny. Leżeli za przewróconą dnem do góry łodzią; stanął nad nimi i powiedział do mężczyzny, trącając go szpicem buta:

– Chodź do mnie, kochanie. Chciałem cię o coś poprosić.

Mężczyzna wstał; odeszli dwa kroki w bok.

– Co to za jedna? – zapytał.

– Nie wiem – powiedział tamten. – Poznałem ją w barze u Jimmy’ego. Wiesz, tego z Afryki. Znam ją dopiero dwie godziny.

– Dorwałeś już coś?

– Nie – powiedział tamten. – Ale możesz mi wierzyć, Abakarow. Odpalę ci twoją forsę, jak tylko coś dorwę.

– Nie wiem – powiedział. – Wcale tego nie wiem. Może się nawet zakochasz i wyjedziesz z nią. Ale ja potrzebuję teraz. Bądź miły i daj teraz. Potem będzie ci się jeszcze lepiej kochać, wierz mi.

– Kto to jest?

Odwrócili się obaj. Kobieta stała przed nimi, paląc papierosa i nie widział jej twarzy.

– Kto to jest? – powtórzyła.

– Potrafię być przyjacielem – powiedział Abakarow.

Podeszła do niego; zapaliła zapałkę i oświetliła jej płomykiem jego twarz. Widział, że jest trochę wstawiona.

– Ładny chłopak – powiedziała. – Ale może po prostu mam zły gust. – Zapałka sparzyła jej palce i odrzuciła ją. – A teraz daj mu w pysk – powiedziała do swego towarzysza. – Ale już.

– To chyba pomyłka – powiedział Abakarow. Odwrócił się do mężczyzny. – Powiedz jej, że do mnie się tak nie mówi.

– Słuchaj, Abakarow... – zaczął tamten.

– Powiedz jej, że do mnie się tak nie mówi – powiedział.

– Tak – rzekł tamten. – To prawda. Do niego się tak nie mówi.

– Uderz go – powiedziała kobieta.

Ale tamten skoczył długim susem w ciemność i zniknął sprzed ich oczu. Słyszeli jego stopy twardo uderzające o nadbrzeże.

– Casanova będzie miał dzisiaj złą noc – powiedział Abakarow.

– Czego chcesz?

– Forsy – powiedział. – A może myślisz, że przyszedłem cię prosić o rękę. Nie. Chcę się ożenić z dziewicą.

– Szkoda twojego czasu – powiedziała. – To już tylko pełna czaru przeszłość.

– Potrzebuję forsy – powiedział. – Nie trzeba mi wcale dużo.

– Więc to jest twój pomysł – powiedziała. – Nakrywać tych, którzy się kochają, i prosić ich o forsę, tak?

– W formie pożyczki – powiedział. – Tak to należy rozumieć.

– A jeśli spotykasz się z odmową? Czy to może być połączone z przykrościami dla tych ludzi?

– To nie jest wykluczone – powiedział.

– Więc po co ci forsa?

– Zaczynam pracować za parę dni – powiedział. – Chcę wypocząć, to wszystko. Nie chcę się wplątać w jakąś drakę tylko dlatego, że nie miałem dziesięciu dolarów wtedy, kiedy ich naprawdę potrzebowałem.

– A co byś powiedział o większej pożyczce?

– Ile?

– Jakieś dwieście, trzysta dolarów.

– Chyba bym nie odmówił – powiedział. – Zwłaszcza jeśli chodzi o kobietę. Nie, kobiecie bym naprawdę nie odmówił.

Otworzyła torebkę i pokazała mu, ale kiedy wyciągnął rękę, cofnęła się.

– Nie – powiedziała. – Skocz sobie po nią. Chyba umiesz dobrze pływać, nie? Ponad dwieście dolarów za jeden skok to cała kupa forsy, nie?

Patrzył na torebkę; chwilę kołysała się na wodzie, a potem nadbiegająca fala zabrała ją.

– Two-o-o dollars – powiedziała kobieta. – Widzisz, nie umiałeś skoczyć. Nie potrafisz niczego, jak każdy przystojny mężczyzna. Jak wy wszyscy i to wasze gadanie o miłości. I pewnie jak każdy przystojny mężczyzna nie wiesz, jak wygląda miłość. Wiesz, jak to wygląda? To niezapłacony rachunek w hotelu albo prześcieradła, które trzeba prać po kryjomu. I jeszcze ci lekarze, których nazwiska i adresy trzeba zapomnieć, bo taka była przecież umowa.

Pomału wyciągnął rękę w ciemność i przyciągnął ją ku sobie; jej sukienka rozdarła się przy tym. Myślała, iż chce ją pocałować i poddała mu się, ale nie pocałował jej. Z bliska patrzył w jej oczy, a potem uderzył ją znienacka w twarz raz i drugi.

– To ci przywróci wiarę w życie – powiedział.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: