Brudne lata trzydzieste - ebook
Brudne lata trzydzieste - ebook
Pierwsi przybysze na Wielkie Równiny zobaczyli morze traw ciągnące się po horyzont. Żadnych drzew, wzniesień terenu, przecinającej prerię rzeki. Hodowcy bydła zastali tu wymarzone pastwiska dla swoich stad. Rdzenni mieszkańcy musieli ustąpić miejsca kowbojom. Potem przybyli farmerzy i zaczęła się wielka orka. Miliony akrów ogołocono z traw, by wysiać pszenicę. Na początku XX wieku wydawało się, że ziemia rodzi złoto. Jednak hossa nie trwała wiecznie. Najpierw przyszedł Wielki Kryzys, a z nim bankructwa banków i gwałtowny spadek cen pszenicy. Później rozpętało się piekło. Przez kolejne lata zamiast deszczu na domy i pola osadników spadały tony błota i piasku, który wciskał się w każdą szczelinę, niszczył uprawy, dostawał się do płuc. Wiatr wzbijał tumany pyłu z ziemi pozbawionej ochrony traw.
Szalejące w latach trzydziestych XX wieku burze piaskowe uznano za jeden z najpoważniejszych kataklizmów pogodowych, była to też najstraszliwsza w skutkach katastrofa naturalna w dziejach Ameryki, spowodowana bezmyślną działalnością człowieka.
Timothy Egan śledzi losy kilkunastu osób, ich rodzin i sąsiadów, ich zmagania, sukcesy, a potem desperacką walkę o przetrwanie. To opowieść o niezwykłej sile charakteru i wytrwałości w obliczu katastrofy – ale też ostrzeżenie, że zwracając się przeciwko naturze, w końcu zawsze się przegrywa.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-310-2 |
Rozmiar pliku: | 835 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hampton Sides _Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga
i wielka obława na jego zabójcę_
Paul Theroux _Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji_
S. C. Gwynne _Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej_
Jon Krakauer _Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim_
James McBride _Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna,
amerykańskiej duszy i muzyki soul_
Dan Baum _Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę_
David McCullough _Bracia Wright_
Lawrence Wright _Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę_
Linda Polman _Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci_
Jan Błaszczak _The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side_
Charlie LeDuff _Detroit. Sekcja zwłok Ameryki_ (wyd. 3)
Charlie LeDuff _Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje_
Tom Clavin Bob Drury _Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia
Czerwonej Chmury, wodza Siuksów_ (wyd. 2)
Andrew Smith _Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię_
Nikki Meredith _Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła_
Nick Bilton _Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę_
Patti Smith _Rok Małpy_
Magda Działoszyńska-Kossow _San Francisco. Dziki brzeg wolności_
David Treuer _Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie_
_amerykańskich plemion_
Sam Quinones _Dreamland. Opiatowa epidemia w_ _USA_ __ (wyd. 2)
Ronan Farrow _Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa
i zmowa milczenia wokół gwałcicieli_
S. C. Gwynne _Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów_ (wyd. 2)
Matt Taibbi _Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam
gardzić sobą nawzajem_
Holly George-Warren _Janis. Życie i muzyka_
Jessica Bruder _Nomadland. W drodze za pracą_
Laura Jane Grace Dan Ozzi _Trans. Wyznania anarchistki,
która zdradziła punk rocka_
Legs McNeil Gillian McCain _Please kill me. Punkowa historia punka_ (wyd. 2)
Alex Kotlowitz _Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago_
Magdalena Rittenhouse _Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero_ (wyd. 2 zmienione)
Rachel Louise Snyder _Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej_
Jon Krakauer _Wszystko za życie_
Ewa Winnicka _Greenpoint. Kroniki Małej Polski_
Lawrence Wright _Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa
w sprawie przemocy rytualnej_
Geert Mak _Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki_ (wyd. 2)WPROWADZENIE CI, KTÓRZY PRZEŻYLI
W dni, kiedy wiatr ustaje nad Równinami Południowymi, ziemię ogarnia taka cisza jak w ogromnym domu, gdy nocą gasną światła i nigdzie nie widać żywego ducha. To budzi lęk, ponieważ ziemia jest wtedy ogromna i tak pusta, przytłaczająca swym bezkresem. To budzi lęk, ponieważ ludzie czują się zagubieni, zdezorientowani, nie mają czego się uchwycić. Nigdzie nie ma nawet drzewa. Ani skrawka cienia. W oddali nie migocze rzeka, w której nurcie toczyłoby się jakiekolwiek życie. Nie widać choćby wzniesienia terenu, które urozmaiciłoby linię horyzontu, dało pewną perspektywę, rozproszyło płaską monotonię. To budzi lęk, ponieważ ludzie zastanawiają się, co dalej. Napawało to również lękiem Francisca Vásqueza de Coronado, gdy w 1541 roku poszukiwał tu miast ze złota. Przerażało amerykańskich handlarzy, którzy skrócili sobie drogę z Independence do Santa Fe po tym, jak odważyli się opuścić bezpieczny szlak wzdłuż rzeki Cimarron w nadziei na zaoszczędzenie kilku dni z siedmiotygodniowej wyprawy. Napełniało strachem nawet niektórych Komanczów uganiających się wśród wysokich traw za bizonami. Wywoływało lęk u przybyłych z Rosji Niemców oraz mieszkańców Alabamy o szkocko-irlandzkich korzeniach – ludzi szukających tu ostatniej szansy, dwukrotnie już wygnanych, którzy próbowali budować chaty z odwróconej na drugą stronę darni, nawet jeśli w tych ziemiankach roiło się od robactwa i węży, a gdy rozpętywała się burza, na głowy ich dzieci kapało błoto.
To wciąż budzi lęk u ludzi siedzących za kierownicami explorerów bądź outlanderów. Budzi w nich lęk, ponieważ zmusza do bliskości z miejscem, które przybyszowi nie oferuje nic w zamian, miejscem, w którym ziemia i warunki klimatyczne – należące zapewne do najbardziej gwałtownych i ekstremalnych na świecie – wymagają od człowieka tylko jednego: pokory.
Przejeżdżając przez Wielkie Równiny, podróżny spotyka głównie pustkę. A przynajmniej tak mu się wydaje. Przez godzinę jedzie wciąż prosto, aż nagle wyskakuje przed nim miasto: Twitty w Teksasie albo Inavale w Nebrasce. Potem to miasto znika za plecami, gaśnie bez pożegnania.
Gdzieniegdzie widnieją resztki dawnego życia, zastygłe w pół kroku niczym żona Lota zamieniona w słup soli podczas ucieczki z Sodomy. Oto zasypana piaskiem drewniana szopa z wystającymi krokwiami. W oddali grupka drzew przypominających szkielety – łamliwe zwęglone szczątki sadu owocowego. A tam, z ocalałym jedynie kominem i dwoma ścianami – czy to szkoła? Nagle widzisz sterczące z jałowej brązowej ziemi wypustki: paliki ogrodzenia. Niegdyś słupy ogrodzeniowe oznaczały, że nawet w najdalszych zakątkach Równin Południowych taki Ehrlich, O’Leary czy Montoya mógł wieść lepsze życie niż tam, skąd wyjechał. Słupki ogrodzeniowe wznosiły się dwa metry nad ziemią albo i wyżej. Teraz zaś są całkiem zagrzebane, z wyjątkiem samych czubków, które wystają ponad warstwy pyłu.
W tych cedrowych palikach i rozpadających się domach kryje się historia tego miejsca: jak największy obszar trawiasty na świecie został całkowicie zniszczony, jak wiatr wzbijał w niebo tumany pyłu i przez większą część dekady zasypywał ziemię dławiącą czernią. W niektórych rejonach Nebraski, Kansas, Kolorado, Nowego Meksyku, Oklahomy i Teksasu przez wiele dni wyglądało to tak, jak gdyby na bezkresnej scenie końca świata zaciągnięto olbrzymią kurtynę. Ziemią wstrząsały konwulsje, jakich nigdy wcześniej nie widziano, a wszystko to działo się w okresie, w którym jeden na czterech dorosłych pozostawał bez pracy. Ludzie, którzy żyją tu obecnie, ci, którzy nigdy stąd nie wyjechali, wciąż usiłują zrozumieć, dlaczego ziemia zwróciła się przeciwko nim. Choć bardzo kochają to miejsce, dręczą ich poważne wątpliwości. Czy zostając, popełnili błąd? Czy będą ostatnim pokoleniem zamieszkującym Równiny Południowe? A do tego odczuwają głęboki wstyd – za nieurodzajność ziemi oraz rolę, jaką sami odegrali w procesie erozji gleby. Nie tak dawno w okolicach Inavale pewna staruszka spaliła pamiętnik pisany przez jej męża w okresie wielkich burz pyłowych. Sąsiad kobiety dziwił się: po co niszczyć tak cenną rodzinną pamiątkę? Staruszka wyjaśniła, że horror tamtych dni nie jest wart tego, by się nim dzielić. Lepiej, żeby zniknął na zawsze.
Czubki słupków ogrodzeniowych prowadzą do niewielkich farm (niektóre wciąż tętnią życiem), a z nich dalej do miasteczek, które obsługują pozostałości terenów rolniczych. Oto Springfield w hrabstwie Baca, tkwiące w odległym południowo-wschodnim zakątku Kolorado, z Kansas po wschodniej stronie granicy, z Oklahoma Panhandle na południu, a po przeciwnej stronie z kawałkiem Nowego Meksyku. Przed domami znaki z napisem „Na sprzedaż”. Minimarket. Sępnik różowogłowy przycupnął na wieży w pobliżu ratusza. Springfield to siedziba władz hrabstwa Baca, które liczy około czterech tysięcy mieszkańców, żyjących w rozproszeniu na jego pomarszczonej ziemi – mniej niż dwie osoby na milę kwadratową. Sto lat temu hrabstwo o tak niskiej gęstości zaludnienia zostałoby uznane za pustkowie. Zgodnie z tą definicją ta część świata jest obecnie bardziej opustoszała niż w czasach, kiedy ludzie mieszkali tu jeszcze w lepiankach. Miasto ma wygląd typowy dla płaskowyżu Wielkich Równin, a jego widok przyprawia o dreszcz powolnej śmierci. Ludzie nawet nie próbują zdobić miasta ani pacykować zmatowiałych witryn sklepowych. Jest jakie jest. Bez kolorowych reklam. Bez żadnych pretensji.
Kilka przecznic od Main Street stoi dom z solidnego kamienia. Pukanie do drzwi sprowadza na werandę drobną, kruchą kobietę.
– Szukam Isaaca Osteena.
– Ike’a? – Jej głos sprawia wrażenie, jakby dobiegał z dawnej epoki. – Chce pan zobaczyć się z Ikiem?
– Właśnie.
– Jest na drabinie. Naprawia dach, z tyłu.
Dach jest spadzisty, stromy, nie lada wyzwanie nawet dla sprawnej osoby. Ike Osteen ma osiemdziesiąt sześć lat. Wdrapuje się na krawędź dachu, prawie osiem metrów nad ziemią.
– Witam – mówi. Ma wciąż sprężyste ciało, jasnoniebieskie oczy i szopę siwych włosów.
– Dzień dobry.
– Chcesz pan pogadać o tej suszy?
Wymawia to słowo twardo – _drouth_. Na Równinach Południowych nigdy nie mówi się _drought_.
Mamy już nowe stulecie, tymczasem wszędzie wokół ziemia wysycha na nowo. W tym roku w wielu rejonach Gór Skalistych w ogóle nie pojawił się śnieg, a tam, gdzie spadł, nie ma już po nim śladu. Biały rezerwuar górskiej wieloletniej pokrywy śnieżnej – zasilający rzeki Arkansas i Cimarron poprzez drobne strumyki spływające z najwyższych szczytów na prerie – wygląda mizernie. Dla niektórych ludzi, w większości zbyt młodych, by pamiętać dawne czasy, ten okres posuchy jest jak nowa epoka. Drugie Dust Bowl, mówią.
– Nikt, kto przeżył brudne lata trzydzieste, w to nie wierzy – mówi Ike, próbując wymacać jedną stopą szczebel drabiny. – Nie ma żadnego porównania.
Wraz z ośmiorgiem rodzeństwa Ike Osteen dorastał w ziemiance. Ziemianka jest właśnie tym, na co sama nazwa wskazuje – schronieniem wykopanym w ziemi na prerii. Zamiast podłogi mieli klepisko. Powyżej gruntu ściany były zbite z desek, lecz bez żadnej izolacji od środka ani papy smołowej na zewnątrz. Każdej wiosny matka Ike’a polewała ściany domu wrzątkiem, żeby zabić świeżo wylęgnięte robactwo. Rodzina ogrzewała ziemiankę, paląc w starym piecyku krowimi odchodami, po których w powietrzu długo jeszcze utrzymywał się odór gnoju. Ubikacja znajdowała się na zewnątrz, była to w zasadzie dziura w ziemi. Wodę wyciągano z innej dziury w ziemi, tylko znacznie głębiej wydrążonej. Matka była Irlandką, pochodzenia ojca Ike nie zna.
– Urodziłem się w Ameryce, więcej wiedzieć mi nie potrzeba.
Ojciec Ike’a wyruszył w 1909 roku starym szlakiem do Santa Fe. W tym samym roku Kongres, starając się zachęcić do osadnictwa na jednym z ostatnich należących do rządu obszarów pogranicznych – wysuszonej zachodniej części Wielkich Równin – uchwalił ustawę o gospodarstwach rolnych, która podwajała ilość ziemi, jaką mogła posiadać jedna osoba, do trzystu dwudziestu akrów. Ustawa ta była desperackim posunięciem, a zabiegali o nią przedsiębiorcy kolejowi i senatorzy ze stanów obejmujących prerie, chcąc skłonić ludzi do zamieszkania w miejscu, w którym nie było nic poza kilkoma obozami myśliwskimi i pozostałościami trzynastowiecznych osad indiańskich.
Osteenowie kierowali się pogłoskami o tym, że na rzece Cimarron, na Ziemi Niczyjej, ma powstać zapora i potrzebują tam rąk do pracy.
– Przyjechali z końmi i wozem, a na miejscu powiedziano im, że nie ma żadnej pracy. Ludzie jednak mówili, że jeśli okolica im się podoba, mogą dostać od ręki trzysta dwadzieścia akrów. Rozejrzeli się za granicą z Kolorado i stwierdzili: cóż, tu jest idealnie płaski kawałek ziemi, w dodatku pozbawiony skał. Nie było tam nic poza trawą preriową. Wbili łopatę w grunt. Zobaczyli, że to nie piasek. Darń sięgała głęboko w ziemię. Osiądźmy tutaj.
Ojciec Ike’a zmarł w wieku czterdziestu sześciu lat. Pozostawił wdowę i dziewięcioro dzieci, tłoczących się w ciasnej norze w ziemi pośrodku Wielkich Równin. Do Osteenów należało trzysta dwadzieścia akrów ziemi i hulający po nich wiatr. Wiatr zasilał wiatrak, który pompował wodę z leżącej na głębokości czterdziestu metrów warstwy wodonośnej Ogallala. Woda była magazynowana w niewielkich zbiornikach. Piło z nich bydło, a do tego pasło się na bujnej trawie. To wszystko, co było potrzebne do przeżycia: woda i trawa. Kiedy czasami wiatr ustawał na dłuższy czas, Osteenów ogarniał strach, jaki nadchodzi, gdy nad ziemią zalega cisza. Bez wiatru nie było wody, nie było bydła ani życia. Krowy dawały mleko i śmietanę. Śmietanę wożono do miasta i wymieniano na mąkę, kawę, cukier, słoik bimbru. Do tego rodzina Osteenów miała kojec ze stadkiem niosących się regularnie kur oraz strzelbę kaliber .22.
W 1929 roku, na początku Wielkiego Kryzysu, chłopcy jeździli do szkoły na mule. Przez kolejnych dziewięć lat Ike obserwował, jak hrabstwo Baca opanowuje szaleństwo. Wcześniej ziemia została do cna wyeksploatowana na skutek wielkiej gorączki spekulacyjnej, podczas której zbijano majątki na niezrównoważonych uprawach pszenicy. Po ogromnej zwyżce nagle ceny jednak spadły. Deszcze ustały – nie na jeden sezon, lecz na kilka lat. Bez darni, która wiązałaby grunt, gleba zaczęła wapnieć, a wiatr zwiewał jej wierzchnią warstwę. Na wysokości trzech tysięcy metrów bądź wyżej gromadziły się chmury pyłowe i siłą własnego impetu przetaczały się po równinach niczym wędrujące góry. Kiedy pył opadał, wdzierał się wszędzie: we włosy, do nosa, gardła, kuchni, sypialni, studni. Rano do posprzątania domu potrzebna była szufla. Najbardziej upiorna była ciemność. Ludzie przywiązywali się linami, żeby pójść do oddalonej ledwie o kilkadziesiąt metrów stodoły, zupełnie jak podczas spaceru w przestrzeni kosmicznej, podłączeni do centrum podtrzymującego życie. Kury szły na grzędę już późnym popołudniem.
– Były dni, w które człowiek nie widział nawet dłoni przed swoją twarzą – mówi Osteen, używając dokładnie tych samych słów, jakie słyszałem od innych ludzi z jego pokolenia.
Oczywiście są tacy, którzy im nie wierzą, podobnie jak wiele osób na Wschodzie nie dawało wiary pierwszym doniesieniom o morderczym pyle, dopóki w maju 1934 roku potężna burza nie rozniosła po większej części kraju porwanych wiatrem drobin z Wielkich Równin. Na Chicago spadło dwanaście milionów ton pyłu. Nowy Jork i Waszyngton – a nawet statki znajdujące się na Atlantyku blisko pięćset kilometrów od Wschodniego Wybrzeża – zostały pokryte brązowym osadem.
Bydło ślepło i się dusiło. Gdy farmerzy rozcinali ciała zwierząt, znajdowali żołądki wypełnione drobnym piaskiem. Konie pędziły jak szalone prosto w burze. Dzieci kaszlały i krztusiły się, umierając na chorobę, którą lekarze nazywali „pyłowym zapaleniem płuc”. Niektóre zdesperowane rodziny oddawały dzieci na wychowanie gdzie indziej. Odruchowy gest przytulenia bliskiej osoby lub uściśnięcia czyjejś dłoni mógł doprowadzić do porażenia prądem, ponieważ burze pyłowe sprawiały, że wszystko wokół było mocno naelektryzowane. Ike Osteen przeżył epidemię grypy z 1918 roku, największy kryzys ekonomiczny w dziejach Ameryki oraz wojnę, która wywróciła do góry nogami cały światowy ład. Ale jak sam mówił, nic nie mogło się równać z czarnymi dusterami, czyli burzami pyłowymi z lat trzydziestych, kiedy to najprostsza czynność życiowa – zaczerpnięcie oddechu – groziła śmiercią.
Droga z hrabstwa Baca prowadzi wzdłuż słupków ogrodzeniowych do kolejnego świadka tamtych dni, Jeanne Clark. Przywołując wspomnienia, kobieta mruży oczy w silnym słońcu prerii. Nieodłącznie towarzysząca jej butla z tlenem spoczywa u jej boku na niewielkim wózku. W domu, w którym spędziła większość życia, mieszka sama. Śmiech przychodzi jej z trudem, choć mająca żywe usposobienie Jeanne Clark zawsze lubiła się śmiać. Jej wyniszczone pyłem płuca kryją w sobie drobną część tej historii. Kiedy lekarze zbadali je po raz pierwszy, stwierdzili, że musiała chorować na gruźlicę. Nic podobnego. To pamiątka po czarnych dusterach z lat trzydziestych.
– Wciąż jeszcze miewam straszliwe koszmary – mówi Jeanne.
Matka Jeanne, Louise Walton, występowała na Broadwayu jako tancerka i aktorka, była energiczną, lubiącą nocne życie kobietą. Otwierała się przed nią wielka kariera po tym, jak została zaangażowana do rewii _George White’s Scandals_. Ale praca do późna w nocy i intensywne nowojorskie życie odcisnęły na niej piętno. Podupadła na zdrowiu, zaczęła mieć problemy z oddychaniem. W ramach kuracji lekarze poradzili jej jechać na zachód, na Równiny Południowe. Proszę jechać na zachód, żeby zaczerpnąć powietrza. Wsiadła do pociągu w Nowym Jorku. Trasa wiodła przez Chicago, St. Louis, Topekę, Garden City. Kiedy wysiadła w końcu w Lamar w Kolorado, miała wrażenie, jakby wylądowała na innej planecie. Nie było tam w ogóle zieleni. Ani świateł w nocy. Żadnego gwaru pędzących za czymś tłumów ani przemysłu. Boże, jak tam było płasko. Przypominało to brązowy ocean. Jakiś nieznajomy spytał Louise:
– Po co tu pani przyjechała?
– Dla powietrza – odparła. – Dla powietrza.
Zmiana klimatu poskutkowała w przypadku wielu innych osób. Od końca XIX wieku Równiny Zachodnie przyciągały „suchotników”, jak nazywano podróżujących, którzy zmagali się z różnymi dolegliwościami układu oddechowego. Nie tylko „Doc” Holliday, morderca i dentysta z wykształcenia, przybył do Kansas, żeby leczyć się z gruźlicy. Każde większe miasto w tamtym rejonie miało własne sanatorium oferujące rozmaite wygody. Przez pewien okres w Colorado City było tak dużo mówiących z brytyjskim akcentem pacjentów, którzy uciekali tam przed cuchnącym powietrzem przemysłowych angielskich miast, że nazywano je „Małym Londynem”. Na dworcu kolejowym czekał na Louise Walton lekarz i skierował ją do najładniejszego budynku w mieście: do szpitala.
W ciągu kilku kolejnych lat stan zdrowia Louise rzeczywiście się poprawił. Wróciła jej energia. Wyszła za mąż za ranczera i urodziła dziewczynkę, Jeanne. Broadwayowska tancerka, ranczer i ich mała córeczka próbowali właśnie ułożyć sobie razem życie na równinach, kiedy niebo zaczęło siać zniszczenie. W 1934 roku tamtejsza gleba przypominała drobno przesianą mąkę, a upał sprawiał, że przebywanie na zewnątrz wiązało się z dużym niebezpieczeństwem. W miasteczku Vinita w Oklahomie temperatura przekraczała trzydzieści siedem stopni Celsjusza przez trzydzieści pięć dni z rzędu. W trzydziestym szóstym dniu sięgnęła czterdziestu siedmiu stopni. W tamtych czasach oczywiście nie istniała klimatyzacja, a większość farmerów z Równin Południowych nie miała w domach nawet elektryczności.
Pył ścierał skórę niczym pilnik do paznokci, jego ziarenka były na tyle ostre, że sprawiały ból. Dla ochrony ludzie wcierali w nozdrza wazelinę. Czerwony Krzyż rozdawał w szkołach maseczki umożliwiające oddychanie. Na noc szpary pod drzwiami zatykano mokrymi ręcznikami, a okna zasłaniano świeżo namoczonymi prześcieradłami, które rano miały brunatnobrązowy kolor. W szkole Jeanne Clark, córka nowojorskiej tancerki, odbywała próbne alarmy przeciwpyłowe. Burze atakowały zwykle bez ostrzeżenia. Ponieważ nie było możliwości wykonania zdjęć satelitarnych, prognozy pogody opierały się głównie na obserwacjach zmian ciśnienia atmosferycznego, ale takie pomiary rzadko wychwytywały galopujące masy ziemi. Chmura pyłowa była więc niemożliwa do wykrycia, dopóki nie przewaliła się przez sąsiednie miasto i nie uprzedzono o niej telefonicznie.
– Dyrektor szkoły wywoływał wszystkich z klas i krzyczał: „Wracajcie do domów! Idźcie prosto do domów. Pospieszcie się!”.
W pewną niedzielę w połowie kwietnia 1935 roku ranek był spokojny, bezwietrzny i pogodny. Po południu jednak niebo zabarwiło się na fioletowo – jakby ogarnęły je mdłości – a temperatura gwałtownie spadła. Na północnym zachodzie ludzie ujrzeli poruszające się postrzępione u góry kłębowisko, które przesłoniło cały horyzont. Powietrze trzeszczało od wyładowań elektrycznych. Trzask, trzask, trzask. Ptaki skrzeczały i w pośpiechu szukały kryjówek. Gdy czarna ściana podeszła bliżej, w odbiornikach radiowych rozległ się biały szum. W cewkach zapłonowych samochodów dochodziło do zwarć. Fale piasku, niczym wody oceanu wzbierające nad dziobem statku, przetoczyły się przez drogi. Samochody wpadały do rowów. Pociąg wypadł z szyn.
Jeanne Clark bawiła się na podwórku, kiedy matka zawołała ją z przerażeniem w głosie.
– Zupełnie, jakby porwał mnie jakiś wir – opowiada. – Nagle zrobiło się kompletnie ciemno. Nic nie widziałam.
Była to tak zwana czarna niedziela, dzień najbardziej niszczycielskich burz pyłowych, który przypadł 14 kwietnia 1935 roku. Burza niosła ze sobą dwa razy tyle ziemi, ile wykopano przy budowie Kanału Panamskiego. Przy czym jego przekopanie zajęło siedem lat, burza zaś trwała jedno popołudnie. Tego dnia wiatr uniósł w powietrze ponad trzysta tysięcy ton wierzchniej warstwy gleby Wielkich Równin. Ośmioletnia Jeanne Clark jeszcze wiele tygodni później nie mogła przestać kaszleć. Trafiła do szpitala, gdzie dziesiątki innych dzieci, a także liczni dorośli pacjenci wypluwali małe drobinki. Lekarz stwierdził u Jeanne pyłowe zapalenie płuc, zwane brunatną plagą, i orzekł, że dziewczynka nie pożyje długo. Matka Jeanne nie mogła uwierzyć w jego słowa. Przyjechała tutaj dla czystego powietrza, a tymczasem jej córkę właśnie z powodu tego powietrza czekała śmierć.
Dalej na południe, na zachodnich, wyżej położonych krańcach Wielkich Równin, zgięty pod wpływem wiatru mężczyzna karmi konia na polu obok zbudowanego przez siebie domu w Dalhart w Teksasie. W rejonie Texas Panhandle znów wzmaga się wiatr, nawiewając na ogrodzenia kule biegaczy pustynnych, miotając dokoła liśćmi topoli. Melt White porusza się powolnym, sztywnym krokiem wiekowego kowboja.
– Przydałoby się trochę deszczu – mówi.
White pamięta, jak w brudnych latach trzydziestych do miasta przyjeżdżali handlarze deszczu. Mieszkańcy Dalhart przeprowadzili zbiórkę pieniędzy i zapłacili człowiekowi o nazwisku Tex Thornton, aby wywołał opady. Ziemia była już ogołocona z trawy. Thornton rozmieścił ładunki wybuchowe i zgodnie z obietnicą zaczął wystrzeliwać je w niebo. Ale susza trwała dalej i jeden po drugim przychodziły kolejne dni z czystym, bezchmurnym niebem.
Niemal wszyscy, z którymi dorastał Melt White, już nie żyją. Część najznamienitszych obywateli Texas Panhandle uznała właśnie Dalhart za swój ostatni bastion, przyrzekając nigdy nie opuszczać miasta. Jeśli przyroda oszalała, będziemy z nią walczyć wszystkim, czym możemy, zapewniali na zebraniach mieszkańców. W niedziele tłum ludzi zaganiał króliki do zagrody i roztrzaskiwał im czaszki pałkami. Czasami niebo przesłaniały wielkie chmary koników polnych. Aby się ich pozbyć, mieszkańcy miasta sporządzali specjalną mieszankę z arszeniku, melasy i otrębów, którą następnie przy pomocy Gwardii Narodowej rozpylali na polach. Melt White miał już dość zabijania królików, inwazji koników polnych, miasta, w którym na każdego mogła czyhać śmierć, i nieba, które nie dawało żadnego pocieszenia. Ta kraina była doszczętnie zdewastowana.
– Bóg nie stworzył tej ziemi po to, żeby ją orać – mówi White. – Stworzył ją dla Indian i bizonów. Ludzie zgwałcili tę ziemię. Upodlili ją do cna.
Kiedy burze pyłowe rozszalały się na tyle, że nawet najwytrwalsi zaczęli się wyprowadzać, rodzina White’ów została w Dalhart. Bez pieniędzy i jakichkolwiek perspektyw, z plączącymi się pod nogami małymi dziećmi, utknęli tu na dobre. Bam White się rozchorował i Melt przejął część obowiązków ojca związanych z utrzymaniem rodziny. Było ciężko. Melt miał dość porywczy charakter. Często wdawał się w bójki. Inne dzieciaki naśmiewały się z jego skóry, która wydawała się nieco zbyt ogorzała, nawet zimą. Jednej niedzieli Melt spytał przybywających z wizytą krewnych, skąd pochodzi ich rodzina. „Siedź cicho, chłopcze”, usłyszał w odpowiedzi. Melt wypytywał jednak dalej. W końcu ciotka powiedziała mu o płynącej w jego żyłach krwi Apaczów i Czirokezów. Nikomu nie powinien jednak o tym mówić – niech to pozostanie w rodzinie.
– To wstyd być po części Indianinem – mówi White. – Tak mi powiedziała.
Od tej chwili White zaczął jednak rozumieć tkwiący w nim gniew. Ten kowboj był Indianinem i nie zamierzał opuszczać miasta. Ale co się stanie, jeśli ktoś odkryje jego sekret?
W szczytowym okresie zasięg burz pyłowych obejmował powierzchnię stu milionów akrów. Burze przechodziły również przez Równiny Północne, ale ich epicentrum znajdowało się na południu. Obszar wielkości Pensylwanii był zniszczony, a dotychczasowi mieszkańcy opuszczali go w pośpiechu. W latach trzydziestych przed Dust Bowl uciekło ponad ćwierć miliona osób. Obecnie może się wydawać, że ludzie po prostu porzucali w popłochu swe domy i czym prędzej wyjeżdżali z Równin Południowych. To nieprawda. Po części historię tych ludzi, którzy chcieli przenieść się na bardziej zielone tereny, opowiedział John Steinbeck. Byli to tak zwani exodusterzy. Ale wygnańcy Steinbecka pochodzili raczej ze wschodniej Oklahomy, z okolic Arkansas: byli głównie dzierżawiącymi grunty farmerami zrujnowanymi w wyniku kryzysu gospodarczego. Samo centrum czarnych zamieci znajdowało się bardziej na zachód, w takich miastach jak Guymon i Boise City w Oklahomie, Dalhart i Follett w Teksasie czy Rolla i Kismet w Kansas. Niewiele słyszano o ludziach, którzy z braku pieniędzy czy może rozsądku postanowili zostać, o ludziach, którzy w wyniku przywiązania do ziemi lub zwykłego uporu zdecydowali się przeczekać, o ludziach, którzy wierzyli w lepsze jutro, ponieważ był to cały ich kapitał. Jednak większość żyjących w samym epicentrum burz pyłowych, około dwóch trzecich populacji z 1930 roku, nigdy nie opuściła swych domów w trakcie tego tragicznego okresu.
Miejsce to stało się wówczas zaginioną krainą i taką pozostaje do dziś. Władze traktują tę ziemię jako spisaną na straty, miejsce, w którym zdradzono Indian, w którym w trakcie II wojny światowej przetrzymywano w obozach internowania Amerykanów japońskiego pochodzenia, w którym wreszcie więziono niemieckich jeńców wojennych. Jedyne gałęzie gospodarki, jakie tu jeszcze działają, to hodowla świń i więziennictwo. W ciągu minionego półwiecza miasta podupadły, a całe hrabstwa w zasadzie uległy wyludnieniu, pozostali wyłącznie ludzie starzy i umierający. Huragany, które grzebały w piasku całe kwartały miasta, tornada niszczące wszystko, co napotykały na swojej drodze, ciągnące się aż po horyzont pożary traw – Równiny Południowe doświadczyły wszystkich tych kataklizmów. Ale nic nie równało się z burzami pyłowymi. Amerykańscy meteorolodzy uznali Dust Bowl za najpoważniejszy kataklizm pogodowy w XX wieku. Historycy zaś, analizując wywołane przezeń zniszczenia, określili ten okres najstraszliwszą w skutkach katastrofą naturalną w dziejach Ameryki.
„W żadnym innym przypadku amerykańska ziemia nie poniosła większych ani też bardziej długotrwałych szkód” – napisał historyk Donald Worster.
Później niektórzy z farmerów zaczęli traktować ziemię niemal z religijną czcią: odnosili się do niej z większym szacunkiem, tworzyli obszary ochrony gleby, próbowali przywrócić tereny trawiaste i obiecywali, że już nigdy nie powtórzą błędów, które doprowadziły do zapaści otaczającej ich przyrody oraz śmierci oddychających tutejszym powietrzem dzieci. Wiele z tych obietnic przetrwało tylko przez jedno pokolenie. Gdy powoli zbliżała się epoka globalnej wioski, Dust Bowl było już tylko odległym echem przeszłości, zapomnianym w nowym pędzie za tym, aby uprząść złoto ze słomy.
Na razie opowieści o tamtych czasach nie są jeszcze zagrzebane pod piaskiem razem ze słupkami ogrodzeniowymi i widmowymi domostwami. Ludzie, którzy przeżyli to wszystko – wielką rozbudowę miast, ekspansję gospodarstw, dobrobyt lat dwudziestych zmieciony w kolejnej dekadzie czarną ręką przyrody, codzienne życie wyglądające jak na czarno-białym ziarnistym filmie – ciągle są wśród nas, kryją w sobie wciąż żywe wspomnienia. Dlatego ostatni świadkowie, zanim odejdą, mają nam do przekazania swoją historię.PRZYPISY
Oklahoma Panhandle (pol. „rączka od patelni”), zwana również No Man’s Land (Ziemią Niczyją) – wysunięta najbardziej na północny zachód część Oklahomy obejmująca hrabstwa Cimarron, Texas i Beaver. Graniczy ze stanami Kansas i Kolorado na północy, z Nowym Meksykiem na zachodzie i Teksasem na południu. Nazwę zawdzięcza kształtowi przypominającemu rączkę patelni lub rondla, czyli głównej części Oklahomy (wszystkie przypisy dolne pochodzą od tłumacza).
Akr – anglosaska jednostka miary powierzchni gruntów odpowiadająca około 0,4 hektara. Był to obszar, jaki mógł zostać zaorany w ciągu jednego dnia przez pług zaprzęgnięty w parę wołów. W amerykańskim prawie osadniczym pełnowymiarowa działka ziemi miała 1 milę kwadratową powierzchni, czyli 640 akrów (tzw. _full section_). Osadnikom nadawano również działki o powierzchni 320 akrów (_half section_) i 160 akrów (_quarter section_). Najmniejsza parcela, jaką można było uzyskać, liczyła 40 akrów, a miara ta mocno zakorzeniła się w mitologii amerykańskiej po wojnie secesyjnej, kiedy to każdej wyzwolonej rodzinie niewolników rząd gwarantował 40 akrów ziemi uprawnej i muła.
Texas Panhandle – najbardziej na północ wysunięty region Teksasu, graniczący na zachodzie z Nowym Meksykiem, a na północy i wschodzie z Oklahomą. Sąsiaduje bezpośrednio z Oklahoma Panhandle.
Objawione przeznaczenie (lub naturalne przeznaczenie, ang. _Manifest Destiny_) – sformułowana w 1845 roku przez Johna L. O’Sullivana idea głosząca, że przeznaczeniem dziejowym Amerykanów są ekspansja i podbój całego kontynentu amerykańskiego.
Według niektórych źródeł nazwa rancza pochodzi od tego, że znajdowało się ono na terenie dziesięciu hrabstw w Teksasie, czyli „Ten in Texas”, gdzie dziesięć było zapisane rzymskim X.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I