- W empik go
Brudne sprawki wujaszka Hana - ebook
Brudne sprawki wujaszka Hana - ebook
Nazwać znaczy oswoić, dlatego mówią o nim wujaszek Han.
Może nie jest złem wcielonym, ale wie, komu należy się nagroda, komu kara. Pociąga za sznurki spraw przyziemnych i niczym niewyjaśnionych, ale żadna nie spędza mu snu z powiek. Ale kim jest tak naprawdę? Koszmarnie bogatym oligarchą, wybrańcem bogów czy może kolejną miejską legendą?
Wujaszek Han przewija się w tle, czyha w mroku jak koszmar. Ma ludzi od tego, by nie hańbić się pracą. Poznaj dziewięć opowieści o sprawach, w których być może maczał palce. Historie zemsty zza grobu, ludobójstwa, spotkania z bytem pozaziemskim. Przypadki opętania taoistycznego, wędrówki przez kręgi piekielne, zbrodni w afekcie, oraz zauroczenia demonem. A wszystko w atmosferze gęstej i zawiesistej jak ostry sos. No co? Tam skąd podobno pochodzi wujaszek to jedyny słuszny smak.
Spis treści
Wstęp
Człowiek na ostro
Leć i o drogę nie pytaj
Raz-dwa, raz-dwa
O mały włos
Zapuszczam korzenie
To nie sąsiedzi
Dwie legendy o głodnej ziemi
Zjedz mnie i wypij
Pan Prawie Że
Tamten raz w Kentingu
Ciekawostki
Podziękowania
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67735-13-1 |
Rozmiar pliku: | 6,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niesamowitość osadzona w egzotycznych realiach to w zasadzie „niesamowitość pomnożona przez niesamowitość” i taka w zasadzie byłaby najlepsza definicja książki Aleksandry Bednarskiej, którą właśnie trzymacie w rękach.
Pewnym paradoksem literatury niesamowitej jest to, że aby na nas zadziałała, musi odwołać się do czegoś, co dobrze znamy, w czym czujemy się pewnie i komfortowo, a następnie ten komfort w jakiś sposób podeptać. Innymi słowy, zazwyczaj – pisząc opowiadania niesamowite – wchodzimy do znajomo umeblowanego pokoju i zaczynamy w nim drastyczne przemeblowanie, a miarą naszego pisarskiego sukcesu jest dezorientacja czytelnika, który wchodząc na dobrze sobie znany teren, zastał tam coś, czego zastać się nie spodziewał.
Spróbujcie jednak zrobić to z pokojem, w którym każdy mebel czy dekoracja mają kształt obcy codziennej percepcji waszego odbiorcy – dołożycie sobie w ten sposób jedną tonę problemów i trzy tony ciężkiego ryzyka. Sztuka polega wówczas na tym, aby to, co obce przedstawić w sposób, który umożliwi czytelnikowi zakorzenienie się w tej obcości, oswojenie jej szybciej niż nastąpi zaplanowany przez pisarza przewrót.
Kultura Dalekiego Wschodu, począwszy od religii, mentalności i „ogólnego stosunku” do ludzkiej podmiotowości, a skończywszy na upodobaniach kulinarnych, to dla nas odległa egzotyka, nawet jeśli życie w dobie Internetu radykalnie skróciło ten dystans i pozwoliło niektórym aspektom kulturowej inności zawędrować pod nasze strzechy. Pojęcie „globalnej wioski” jest jednak fikcją, o czym możemy się przekonać, gdy bezpośrednio stykamy się z głębszymi warstwami zupełnie obcych kontekstów. Jak w tych okolicznościach stworzyć opowieści, które zaintrygują nas czymś głębszym niż ciekawość w poznawaniu innego i urzekną czymś ponad zestaw ciekawostek (swoją drogą, w niniejszej książce podawanych albo w formie przypisów, albo osobnego rozdziału na końcu)? Trzeba poszukać czegoś wspólnego, wydobyć z atrakcyjnej przez swoją inność scenerii jakiś rdzeń wspólny, odwołać się do doświadczenia wyrastającego poza doraźności kultur. Tym czymś jest oczywiście lęk. Choć każda kultura ma inny zestaw strachów i właściwych sobie fobii, wszystkich nas – niezależnie od szerokości i długości geograficznej, a także czasu, w jakim żyjemy, dręczy dość podobny rodzaj niepokoju: o rozpad świata, którego wewnętrzna spójność zapewnia nam poczucie bezpieczeństwa. Dlatego właśnie weird fiction – _supernatural horror,_ jak można równie dobrze powiedzieć – ma tak dobre właściwości adaptacyjne: adaptuje się do odmiennych konwencji literackich oraz zestawów symboli, ponieważ obejmuje i dotyka problemu, który jest równie stary i uniwersalny jak człowiek i jego refleksja o własnym miejscu w świecie.
Bohaterowie _Brudnych sprawek wujaszka Hana_ prowadzą właśnie tego rodzaju zmagania, zwłaszcza że niesamowite i nadprzyrodzone atakuje ich na każdym kroku. Nie trzeba go szukać, nie wiadomo gdzie, nie trzeba odprawiać żadnych plugawych rytuałów i zapisywać się do bluźnierczych sekt, w których dysponenci ksiąg przeklętych pokazują wtajemniczonym prawdziwe oblicze świata. Nie, w tym świecie wystarczy pojechać, by dostarczyć zamówione przez klienta jedzenie, by natknąć się na ekipę bezgłowych grających w mahjonga, spróbować wynegocjować od nich godziwy utarg, a potem jak gdyby nigdy nic umrzeć. Co zresztą nie rozwiązuje żadnego problemu, bo azjatycka śmierć niczego nie kończy; wprost przeciwnie, potem jest już tylko dziwniej, gorzej i coraz bardziej złowieszczo, a człowiek na swoje nieszczęście czasami dostaje dokładnie to, o co poprosił.
Bednarska te opowieści – zadziwiające feerią neonowych barw, duszną atmosferą deszczowych nocy i pełne orientalnych zapachów – prowadzi jednak lekko, z dużą dozą przewrotnego, czarnego humoru, dzięki czemu lektura wciąga od pierwszych stron i nie pozwala się odłożyć. Jeśli obawiacie się typowego trupio-depresyjnego nastroju weird fiction, który przytłacza i odbiera razem z powietrzem i światłem chęć do życia, to tutaj sprawy mają się inaczej: być może dlatego, że portretując zmagania bohaterów z innymi – wyższymi – porządkami bytu, pozwala im patrzeć na nie bez rozpaczy, z godnością, czy nawet nieco sowizdrzalską pogodą ducha. Ot, kolejne niedogodności na rozpędzonym kole życia i śmierci. Idzie przywyknąć, byle tylko człowieka nie wylali z roboty i byle klient zapłacił w prawdziwej walucie. Grozy czy makabry oczywiście nie zabraknie, ale nadal są one bardziej przyprawą niż treścią dań; treścią jest natomiast – przepraszam, jeśli to niefortunnie zabrzmi – człowiek. I trzeba przyznać, że smak jest wspaniale surrealistyczny.
Boom na azjatycką grozę, zwłaszcza filmową, zdążył już dawno osłabnąć, obecnie w trendach znajduje się raczej eksplorowanie różnych wypartych warstw naszej historii, naszego europejskiego, przedchrześcijańskiego dziedzictwa. A jednocześnie sposób, w jaki przeformatował nasze myślenie o grozie horror Dalekiego Wschodu, wciąż ujawnia swój wpływ w naszym postrzeganiu gatunku. Tym samym książka tak ostentacyjnie egzotyczna jak _Brudne sprawki wujaszka Hana_ przynosi jednocześnie posmak świeżości, jak i przyjemny posmak nostalgii. Przede wszystkim jest jednak warsztatowo lekką, świetnie opracowaną merytorycznie opowieścią (zaszpanujecie potem w towarzystwie wiedzą o Azji i znajomością egzotycznej symboliki, tak kluczowej dla konstrukcji fabuł, a także zapamiętacie, żeby naprawdę dobrze wymieszać makaron) o zmaganiu człowieka ze złem – złem świata, ale także złem w sobie. I o konfrontacji ze swoimi winami, która, choć trudna, przynosi zawsze oczyszczenie. A to już chyba z naddatkiem wystarczające powody, abym ja już skończył moje ględzenie i oddał miejsce gwieździe wieczoru. Przed wami Aleksandra Bednarska, zapraszam do lektury.
_WOJCIECH GUNIA__Wielorakie może być wyzwolenie. Wielka jest liczba różnych istot żywych, wielka jest ilość złego karmana, nieprzebrane jest mnóstwo kalających występków, długowieczne są zakorzenione złe skłonności i nawyki._
_TYBETAŃSKA KSIĘGA UMARŁYCH_
(tłum. Ireneusz Kania, Kraków 1984)
一
Nie miała pojęcia, że dała mi coś więcej niż porcję wontonów i zupy krewetkowej.
Jej zaraźliwy uśmiech wypatrzyłem przez witrynę, studiując listę dań dnia. Sezam zapomnianych smaków dzieciństwa. Wzrok zatrzymał się jednak na tym, co najlepsze. Ryba pod pierzynką z chilli – cud, przy którym płaczą nawet ludzie bez serca. Poczułem, jak do ust napływa mi ślina.
– Tylko nie znowu ostre – zżymał się A-yue, bębniąc palcami w udo. – I po co tu wchodzić skoro mają dowóz?
– Masz alergię na paprykę czy kontakty międzyludzkie?
– A można na jedno i drugie?
– Z tobą jak nie urok, to sraczka. – Pokręciłem głową, zawieszając wzrok na kobiecie stojącej za ladą.
– Sraczki akurat chciałbym uniknąć – odciął się, bo zauważył, na kogo się gapię. – O, czyli ten przypadek ma imię. I w sumie też niezłe przedsięwzięcie.
Miał rację, ale nie do końca.
Zabłądziliśmy tam przypadkiem, o imieniu „awaria GPS-u w telefonie”. Sham Shui Po to dzielnica złożona z bloków przypominających krzywe stosy pudełek po butach, w których co noc umierają marzenia. Wiem to stąd, że parę moich snów też tam przepadło. Ale było to kawał czasu temu. Tak dobry, że teraz i z mapą gubię się w tym labiryncie Minotaura z apaszką pioniera i telefonem na kartę.
Wracając zaś do niej, na imię miała Meiling, ale z tego, co pamiętam, wolała Maggie.
– Dobra, wujaszku, rosół z krewetek, wontony i zero przypraw. Zero absolutne. – A-yue pogroził mi palcem. I zerknął ponownie na kobietę imieniem Maggie. – A jak trzeba, to znajdę sobie ławeczkę i poczekam.
– Tu nie ma ławek.
– To postoję.
– Za dużo myślisz, wiesz?
– Właśnie, że nie – wsadził sobie w zęby papierosa i odpalił – i za to mnie wszyscy lubią.
Postanowiłem nie kłócić się z oczywistym i wszedłem do restauracji. Chociaż była to raczej garkuchnia z ambicjami wystrzelonymi ponad popękany sufit. Kurz i łupiny orzechów trzeszczały pod podeszwami, powietrze marynowało się w smrodzie spalenizny. Przecisnąwszy się między szczawikiem zamiatającym podłogę w zwolnionym tempie a stolikami zamkniętymi w pseudoamerykańskie boksy, stanąłem przed ladą.
Maggie patrzyła na mnie tym swoim wiecznie zdziwionym wzrokiem. Figurka kota maneki-neko na ladzie machnęła łapą kilka razy, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.
– To co będzie? – Maggie wyczekująco uniosła bloczek i długopis.
– Rosół z krewetek, wontony i wieprzowina duszona w cukrze – wyrecytowałem na jednym wdechu. – I ryż. Jedna porcja.
– Miejscowy* czy nie w formie? Dziś w ofercie sum w kąpieli z piekła rodem.
– Kuszące, ale mam problem. – Kiwnąłem głową w stronę witryny. A-yue z miną kogoś, kto nie wie, że przyłapano go właśnie pod prysznicem, dreptał i podśpiewywał to, co akurat leciało mu w słuchawkach. Spod rozjaśnionego na mahoń zaczesu w stylu gwiazdy k-popu nie było ich jednak widać. – Siostrzeniec jest taki… jak to się niezbyt ładnie mówi: opóźniony. Dostaje jeszcze gorszych ataków na widok papryki i ości. Urwanie głowy z nim.
– To może chociaż ognisty kalafior?
Robiła to specjalnie. Czy miałem wypisane na twarzy, że oddam królestwo za cokolwiek innego niż mdłe kantońskie żarcie?
– A niech stracę.
– Dwadzieścia siedem pięćdziesiąt, czy może jeszcze coś słodkiego?
– Wystarczy, że podasz mi swój numer – palnąłem.
– Ten sam, co na dowóz. – Zachichotała i pomachała mi dłonią przed nosem. Na serdecznym palcu srebrzyła się obrączka. – Ale będziemy musieli uważać.
– Nie ma to jak odrobina szaleństwa, co, Maggie?
Zastygłe zdziwienie na jej twarzy, nie miała przecież przy kołnierzyku przypinki z imieniem. Przesadziłem… Przesadziłem tak, że trudno będzie to odkręcić.
– Ładna ta broszka. – Próbowałem odwrócić jej uwagę. – Przynosi ci szczęście, prawda?
Usta muśnięte pomadką zadrżały. Mówiłem znowu za dużo, źle i niepotrzebnie. Jeszcze chwila, a wymknęłoby mi się, że znam numer jej buta i wiem, po której stronie łóżka sypia. Najwyższy czas się zbierać.
– Byłabyś tak miła i przyniosła jeszcze to? Ten wasz największy specjał, inny niż kuchnia z Hunanu. – Mrugnąłem porozumiewawczo. Na pożółkły bilecik położyłem pięćdziesiąt dolarów i przesunąłem po ladzie. – Reszty nie trzeba.
Zgarnęła wszystko, mnąc prawie że w kulkę szeleszczące banknoty, po czym zniknęła na zapleczu. Zepsułem, znowu zepsułem. Nawet figurka kota maneki-neko patrzyła na mnie podejrzliwie. „Po co tu wracasz?” – pytała, marszcząc kreskówkowy pyszczek.
Maggie krzątała się za parawanem z pseudolaki i biedajedwabiu. Wróciła z jednorazówką wypełnioną pojemnikami jedzenia i skraplającą się parą. Specjalność tej zapadłej budy zapakowała do małej lodówki turystycznej.
– Przepraszam, ale… – urwała, bawiąc się nerwowo apaszką. – Czy my się skądś znamy?
– A czy można kogoś znać tak naprawdę? – siliłem się na zabawę w filozofa. Nie doceniła. – Pewnie byś zresztą pamiętała.
– No, racja. Na tych zamówieniach ciągle ćwiczę pamięć.
Zabrałem jedzenie z lady i kiwnąłem głową na pożegnanie. Maggie odpowiedziała uśmiechem z nutką zażenowania. Tak czy inaczej dobrze było ją znowu widzieć.
– Na pewno bez przypraw? – A-yue wsadził nos w reklamówkę i wzdrygnął się uderzony oparami podgrzanego plastiku.
– Taa…
– Coś nie poszło z koleżanką, wujaszku?
Spojrzałem na niego z wyrzutem, który nie miał sensu. Jesteśmy wspólnikami, nie rodziną. Ale ten byczek, bystry niczym ściek pełen oleju z odzysku, znał mnie chyba najlepiej, jak można. Wszystkiego jednak nie mógł wiedzieć.
– Chodź usiąść do parku, bo żarcie stygnie.
– Teraz to usiądź… A wcześniej ławek nie było! – burczał, bawiąc się zapalniczką jak dziecko, które odkryło w sobie gen podpalacza.
– No, to taki kwadrat zieleni dla ubogich. Ciekawi cię, skąd wiem?
Wzruszył ramionami i odpalił kolejnego papierosa. Korzystał z tego, że w tym miejscu, szarym jak tło w filmie noir, nikt krzywo na niego nie patrzy. O A-yue można powiedzieć wiele, ale szczególnie to, że jest wdzięcznym słuchaczem. Albo po prostu świetnie udaje zainteresowanie.
二
Dawno temu, w czasach, gdy ludzie wiedzieli, do czego służą dyskietki oraz kasety magnetofonowe, był sobie facet. Przyjechał do Hongkongu w pociągu bez miejscówek wciśnięty między klatkę z drobiem a staruszkę narzekającą na ból nabrzmiałych stóp. Nazywał się Mały Han. Pochodził z prowincji Hunan jak przewodniczący Mao i bardzo, ale to bardzo chciał coś w życiu osiągnąć.
Problem Małego Hana polegał na tym, że znał się na wszystkim po trochu i na niczym w szczególe. Nie potwierdzał tego jednak żaden papier ani rekomendacja pocztą pantoflową. A to za mało na dobry start. Skończył więc jak to ludzie z marzeniami większymi od możliwości.
– Duszone tofu, kluski na parze i dwa specjały na Leighton Road! – zawołała Maggie, uderzając w dzwonek.
Mały Han podniósł się i wyprostował. Kask trzymał pod pachą, w dłoni ściskał pasek kontenera termicznego.
– Widzimy się po twojej zmianie? – zapytał niby mimochodem. Dziewczyna wywróciła oczami, w zakłopotaniu miętoląc koniec apaszki ozdobionej broszką z tygrysim oczkiem. To najczęściej oznaczało, że tak.
Noc była duszna od deszczu, tego, który spadł, i tego, który wyparował już w upale. Pod neonem robiącym za pstrokatą latarnię tłoczyła się reszta dostawców z nocnej zmiany. Palili papierosy, siedząc w kucki i rozprawiając o tym, co działo się w Sham Shui Po. Było to najczęściej mało ciekawe, więc Mały Han przystanął bez entuzjazmu.
– Na zapleczu tej budy rąbią ludzi na części. – Chudy Zhou poszatkował dłonią powietrze. – Bezdomnych, sieroty, sekciarzy z Falun Gongu. Ciach-ciach i do piachu, poza tym, co zdatne na handel.
– Pierdolisz! – Machnął ręką Feng, klockowaty typ o głosie kastrata i gębie żołnierza z terakoty.
– Chciałbym, ale niestety. Prawda jest taka, że w zupie pływają zęby, czy inne tam paluchy. I to z brudnymi paznokciami. Sam widziałem jak…
– Weź przestań brać, co bierzesz albo daj trochę. – Li zwany Kluską wyciągnął do niego rękę. – O patrzcie, kto przyszedł. Jak sprawy?
Gdyby Mały Han miał odpowiedzieć zgodnie z prawdą, powiedziałby, że tak średnio na jeża. Upragniony awans na pomoc kuchenną jakoś ciągle odwlekał się w czasie, Maggie spotykała się z nim chyba tylko dlatego, że ojciec nie pozwalał jej wychodzić zza lady nawet w weekendy i pogoda też była taka raczej niezbyt. Odpowiedział jednak krótko i zwięźle.
– Ujdzie.
– A dokąd to wieziesz? – Chudy Zhou klepnął w kontener teminczy na ramieniu Małego Hana.
– Na Leighton Road – odparł znudzonym głosem.
– Powodzi się, tam to smarują napiwki. Jesteśmy ustawieni na piątek?
– Na spacer po Lammie?
– Tak. Bierzesz swoją panią?
– Nie bardzo, siedzi w pracy.
– A tam, więcej piwa dla nas.
– Muszę już…
– No tak, leć i o drogę nie pytaj.
Zostawił ich w kółku wzajemnej adoracji, które bez kolejnego zlecenia na dowóz nie za bardzo miało się dokąd rozejść. Założył kask, umocował kontener na bagażniku i pomknął w noc.
Pudełkowate bloki po obu stronach ulicy wyglądały dużo mniej stabilnie niż za dnia. Przyspieszając, Mały Han miał wrażenie, że ostatnie piętra, w których oknach pogaszono już światła, zsuną mu się na głowę przy silniejszym podmuchu wiatru. Całe szczęście powietrze było nieruchome i ciężkie; oblepiało go mazią z pogranicza smoły i tuszu kałamarnicy. I tak aż dopóki nie wjechał na most. Tam od wody płynęło rześkie powietrze, przez mgłę migotały światła wieżowców.
Kowloon to był inny świat, kolorowy jak wyższy poziom w grze w tetrisa. Mały Han zaparkował pod wskazanym adresem. Dziwne, że ktoś, komu udało się dołączyć do grona ogarniętych życiowo bodhisattwów**, zamawiał żarcie z Sham Shui Po. Trochę jakby tęsknił do dyskretnego odoru bagienka, którego nie czuć z wysokości łóżka do masażu shiatsu***. Ale wszystko ma dwie strony, jasną i ciemną. Po zmroku zaś ta prawdziwa staje się bardziej widoczna.
– Jedzenie – ziewnął Mały Han w domofon.
Odpowiedział szum magnetycznych zamków.
Doszedł do windy labiryntem korytarzy, gdzie syczenie lamp zlewało się z nocnym pasmem reklamowym dudniącym przez drzwi mieszkań. Stanął w klaustrofobicznej klatce na baczność, przyciskając do siebie kontener. Czternaste piętro, mogło być gorzej.
– Halo, dostawa! – Mały Han zapukał we wciąż zamknięte drzwi. – Halo!
Nachylił się do wizjera, potem nasłuchiwał. Buczące głosy, szuranie kroków. Przyglądali mu się długo i chyba uważnie. Wreszcie drzwi otworzyły się na nie więcej niż szerokość pięści.
– O csooo chhodzi? – zapytał ktoś, kto od dawna nie odpluwał flegmy. – Jesst nass szterech, mamy khomplet.
– Mam wasze zamówienie. Duszone tofu, kluski na parze i dwa specjały…
– Ale jhhak my tho mamy jehść?
Małemu Hanowi wydawało się, że nie zrozumiał żartu.
– Będzie dwadzieścia sześćdziesiąt – uciął.
– Noo, ale jhhak? Ssam popatsszz.
Drzwi otworzyły się na oścież. W świetle żarówki, która zwisała z sufitu na słowo honoru, stał stół zastawiony kostkami mahjonga. Trzy z czterech krzeseł zajęte. Rzeczywiście, mieli komplet. W oczy rzucało się bardziej to, czego nie mieli, a były to głowy na karku.
Mały Han zamrugał, pewien, że mu się przywidziało. Dla pewności wbił jednak wzrok w zabrudzone noski trampków. Duchom, gdyby to było akurat przywidzenie, lepiej nie przyglądać się zbyt wnikliwie.
– To macie drobne czy nie? – zapytał.
– Jhak widziszsz szegoś nam brak. Ale kapuchy phod dossstakiem.
To mówiąc, bezgłowy mahjongista wepchnął Małemu Hanowi garść banknotów w klapę kurtki. Ten obejrzał je i rzucił ze złością pod nogi. Pieniądze umarłych wartością dorównywały co najwyżej bilonowi z Monopoly.
– Strać głowę, zyskaj plecy, znasz takie powiedzenie? – Bezgłowy mahjongista pozbył się flegmy. – To, że nas widzisz, to znak, że spotka cię coś szczególnego. Musisz tylko otworzyć się na możliwości, których jeszcze nie dostrzegasz.
– Ale co ja powiem szefowi?! Wyleją mnie bez tej kasy!
Drzwi zatrzasnęły się, szarpnięte podmuchem wiatru. Mały Han stał z otwartymi ustami, zadając sobie w głowie pytanie za pytaniem. Czy to był sen? A jeśli nie był, to co tu się właściwie stało? I co powie ojcu Maggie? Nie lubił go i bez tego, a teraz dostał pretekst, by zwolnić.
– Jebane nocki! – wrzasnął i uderzył pięścią w ścianę, czego szybko pożałował. Ściany korytarza, choć cienkie, nie były przecież z waty.
Mały Han zbiegł po schodach, nie czekał na windę. Ulica tonęła w poświacie neonów reklamujących podejrzane salony masażu i restauracje. Strać głowę, zyskaj plecy. Nie brzmiało to wcale najgorzej, zwłaszcza że perspektywa malowała się w odcieniach szarości siniaków, a jeśli różu, to takiego podchodzącego pod krwiak. Za brak kasy i resztek jedzenia tego co najwyżej mógł się spodziewać.
Mały Han westchnął. Marzenia dogorywały w jego głowie, odkąd wpadł w sidła pozornej stabilizacji. Nadziei na lepsze jak do tej pory jeszcze nie stracił. Zrezygnowanie, które właśnie poczuł, było dla niego bardzo świeżym uczuciem.
Pewien, że tej nocy nie spotka go już nic dobrego, zapiął kask pod brodą. Ciekawe, jak w tym wszystkim zachowa się Maggie? Pewnie już jutro mrugnie okiem do Fenga lub Chudego Zhou. Zasięg flirtów ograniczała jej przecież lada i wzrok ojca przeliczającego utarg. W swojej przedwczesnej żałobie Mały Han zapomniał jednak o tym, co najważniejsze. A wola nieba burzy się i kotłuje, gdy tylko ośmielamy się umniejszyć jej rolę. I tym razem więc dała o sobie znać.
Luźno umocowany reflektor nad bilbordem z zegarkami marki Casio drgnął. Chwilę później szarpnął nim wiatr, którego tak naprawdę nie było. Reflektor spadł, rozbijając zwartą kolumnę koszy na śmieci. A przy okazji głowę Małego Hana.
– No, jhak wh zhegharku! – Bezgłowy mahjongista klasnął i odkaszlnął, by pozbyć się odrobiny flegmy. – Nho, thym z rekhlamy zha okhnem! Czhaicie, cieniashy?
Pozostali gracze nie wyrazili podobnego entuzjazmu, więc prychnął i zasiadł do partyjki. Nie miał tej nocy szczęścia nie tylko do żartów. Z czterech zestawów zebrał ledwie dwa, w dodatku ani jednej pary.
* * *
No i co, A-yue? Dobra przygrywka? Jeśli masz jakieś pytania, lepiej nie zwlekaj. Zaraz wszystko skręci tam, gdzie mało kto się spodziewa. Strzelaj śmiało. Nie, Mały Han nie dlatego, że ma… Ty to jak coś palniesz! A czemu już na początku umiera? Bo śmierć to przecież nie koniec.
三
Mały Han budził się powoli. Rześkie powietrze szczypało w policzki, przy uchu wył wiatr. Podnosząc się, chłopak zauważył z niemałym zdziwieniem, że nadal ma głowę na karku. I że leży na ośnieżonej półce skalnej, spoglądając wprost w przepaść.
To nie mógł być Hongkong, a tym bardziej Sham Shui Po.
– Ekhm, można już? – Usłyszał zza pleców. – Bo jakby nie było, wieje tu chłodem.
– Gdzie ja jestem? – wykrztusił Mały Han. Ręce, na których próbował się podnieść, zapadały się po łokcie w śniegu. Odwrócił więc głowę, aż trzasnęło w karku.
Mężczyzna w czarno-złotej szacie siedział po turecku na czymś w rodzaju lektyki bez zadaszenia. Miał czerwoną nalaną twarz i kapelusz jak sędzia ze starożytnych malowideł. Po bokach podwyższenia stały dwie maszkary, jedna o końskim pysku, druga z krowią mordą. Dyszały, a para wylatywała im z mięsistych nosów.
– Ostrożnie, ostrożnie! – zawołał czerwonolicy. – Tyle lutowania, kleju i zachodu, szkoda by było, gdyby ci coś odpadło. Pozwolisz, że zacznę?
Mały Han, któremu gardło zatkało zdziwienie oraz długo wstrzymywany atak kaszlu, zasłonił usta dłonią i pokiwał głową.
– To tak… – Czerwonolicy otworzył tomiszcze oprawione w skórę, chwytając w drugą rękę pędzel do kaligrafii. Odhaczał nim kolejne punkty. – Han Zheng. Zmarły przedwcześnie? Tak. Z własnej ręki? Nie. Rodzina, bliscy w żałobie? Hm, tak sobie. Grzechy ciężkie? Brak. Drobne przewinienia? Tak, głównie eksterminacja mrówek i komarów oraz przecinanie skrzyżowań na czerwonym. Uwagi… Są?
– Czy można się odwołać?
– Doskonałe pytanie! Otóż nie, ale możliwy jest powrót. Z jednym drobnym haczykiem…
– Biorę!
– Ale ten haczyk to…
– Nieważne.
– Warto wiedzieć, że…
– Wybieram życie!
– Dobrze. – Czerwonolicy przechylił głowę na bok. Wiatr o mały włos nie porwał sędziowskiej czapki. – Zatem do zobaczenia w bardziej sprzyjających okolicznościach. Leć i o drogę nie pytaj.
Zamieć porwała Małego Hana tuż po tych słowach. Brzmiały znajomo jak tupot stóp w przydeptanych kapciach. Skąd? I czy to ważne? Otulony wirem płatków śniegu, w którym wkrótce się rozpłynął, zapomniał o wątpliwościach.
Tymczasem czerwonolicy otworzył księgę i odnotował na marginesie jednej ze stron: _Jeden. Czyściec morderczych rydwanów_****. Staranną kaligrafię zasypał garstką piasku i odłożył pędzel. Ziarenka prawie od razu zdmuchnął wiatr. Niósł je po stromych zboczach góry, osypując pozostałościami zaschniętego tuszu każdą z osiemnastu pętli ziemskiego więzienia.
四
Przebudzenie zabolało. I to nie tylko dlatego, że Mały Han sypiał w warunkach mniej wygodnych niż sardynki w puszce. Sufit, który na samej górze piętrowego łóżka miał tuż nad głową, co rano zdawał się zjeżdżać coraz niżej. Na dzień dobry zaliczał więc zawsze zderzenie czołowe z rzeczywistością.
Spuściwszy nogi wzdłuż drabinki, stuknął piętą w chrapiący kokon z koca i kołdry. To klockowaty Feng odsypiał dwudziestogodzinną zmianę. Mały Han zszedł na dół, po omacku trafił stopą w klapek. Indywiduum, które przewracało się na boki na najniższym poziomie, nie było mu znane. Z rumianej karnacji wnioskował, że to świeżak, siłą ściągnięty traktora w swojej rodzinnej wsi jakiś tydzień temu. Wyrobi się jeszcze.
Mały Han wyszorował zęby aż do krwi, a włosy wystylizował na szczotkę i wodę. Mógłby robić więcej, ale to surowizna narzucała wszystkiemu formę. A była ona na tyle średnia i dostateczna, że nie miał ochoty wiele z nią robić.
Wiadomość od Maggie przyszła, kiedy wciągał spodnie. 555, czyli tyle co dziś trzy płaczące buźki. Nie wiedział, o co chodzi, postawił więc na klasyk. 520, innymi słowy: kocham cię. Tego, że nie odpowiedziała, nie roztrząsał. Od jakiegoś czasu przeczuwał, że mogą się różnić w temacie. Jednak brak ostatecznego potwierdzenia z jej strony pozostawiał ochłap niezbędny do życia w ułudzie. Akurat tyle, żeby przemyć raz jeszcze twarz i wyjść na spotkanie kolejnego dnia.
Późnopopołudniowa duchota zmyła mu grzbiet lepiej niż prysznic. Pot, zamiast wsiąknąć w plecy, mieszał się z wiszącą w powietrzu wilgocią. Nawet gdy jechał na skuterze, jedynym marzeniem Małego Hana było ściągnąć skórę, wyrzucić skąpą otoczkę mięśni i dać kościom odetchnąć. Zastanawiał się, czy w Darze Feniksa zostały jakieś zjadliwe resztki, bo dokuczało mu burczenie w brzuchu.
– Spóźniłeś się. – Ojciec Maggie nie zaszczycił go spojrzeniem. Lepkimi od tłuszczu dłońmi przeliczał pieniądze.
Mały Han przytaknął z braku lepszej riposty. Na zapleczu wysiorbał miskę zupy z makaronem zasłuchany w zlepek dzwonienia woków i przekleństw. Przegoniwszy szczura – rezydenta worków z ryżem – poszedł pogadać z Maggie. Jej policzki nie były chyba nigdy bardziej czerwone. Wisiała na telefonie, chichocząc pod nosem. Gdy go zobaczyła, przestała.
– O, jesteś.
– Stało się coś? – zapytał.
– Nie, nic.
– Zawsze o coś chodzi, kiedy tak mówisz.
– Daj już spokój, ojciec patrzy! – Nie patrzył akurat, tylko dłubał sobie w zębach, szukając najpewniej pokładów złóż kopalnych. Maggie rzuciła na ladę jednorazówkę pełną pojemników z jedzeniem. – Zasmażany ryż i ostry ramen na stację Yau Ma Tei!
– Pogadamy jak wrócę? – Czuł, że naciska bez sensu. Dziewczyna przygryzła dolną wargę, ściskając w palcach koniec apaszki. Sapnął i skierował się do wyjścia.
– Ej, ty! – Szef kiwnął na niego groźnie ręką. – Leć i o drogę nie pytaj.
Mały Han marszczył czoło, próbując sobie przypomnieć, gdzie wcześniej słyszał te słowa. Na próżno.
Kolegów z nocnej zmiany nie było jeszcze tam, gdzie zwykle grzali asfalt. Promienie zachodzącego słońca majaczyły za ścianą nieforemnych wież do nieba. Mały Han zapiął kask pod brodą. O co znów chodziło Maggie? Rzucała co prawda aluzje, że powinien się wziąć za siebie i skończyć z byciem dostawcą. Zostać kimś innym niż nikim, rumianym chłopcem z prowincji, z którego miasto wyssało już kilka dobrych lat życia. Ale gdzie by ją wtedy widywał? Tkwiła za ladą Daru Feniksa od świtu do zamknięcia.
Droga na stację była prosta jak strzała. Z lasu wieżowców wjechał w targowisko owoców upstrzone pionowymi reklamami. Zwolnił w tłumie cioteczek wykłócających się na śmierć i życie o zniżki, głównie ze strachu, że zgubi kontener. Gdy budynek stacji wyłonił się zza rogu, Mały Han zaparkował na chodniku. Dziwne miejsce na dostawę.
– Przepraszam – zagadnął strażnika miejskiego w białych rękawiczkach – mam tutaj jedzenie dla…
– Jeśli to dla niej, musisz się pospieszyć – przerwał i dmuchnął w gwizdek. – Niedługo znowu skoczy.
– Nie rozumiem…
– No dawaj! Głodna robi znacznie większą rozróbę!
Mały Han, pacnięty białą rękawiczką, zbiegł po schodach. Przeskakując po dwa stopnie naraz, zdał sobie sprawę, że nadal nie wie, komu przekazać zamówienie. Szturchany przez ludzi idących w każdym możliwym kierunku przystanął dopiero na peronie. Przyglądał się przez chwilę temu, co widzi z coraz większym niedowierzaniem. Tłum rozstąpił się w dwa równe rządki. Tuż przez żółtą linią zatrzymania stała dziewczyna w sukience jak koszula nocna. Materiał i długie do pasa włosy unosił powiew z tunelu.
– Zasmażany ryż i ostry ramen? – zapytał niepewnie Mały Han, stukając ją w ramię. Odwróciła się z uśmiechem dziecka, które wygrało zabawę w chowanego, i wręczyła mu banknot.* Kuchnia hunańska serwowana w Darze Feniksa jest bardzo ostra, a miejscowi, czyli hongkończycy tradycyjnie lubią słabo doprawione dania (wszystkie przypisy pochodzą od Autorki). Niektóre zostały rozwinięte w _Ciekawostkach_ na końcu książki_._
** Bodhisattwa – w buddyzmie istota, która doskonali się, dążąc do oświecenia i kieruje się przy tym altruistyczną zasadą dawania pożytku innym_._
*** Masaż shiatsu – technika masażu pochodząca z Japonii. Łączy elementy łagodnego rozciągania mięśni i akupresury.
**** Chińskie piekło ma w zależności od interpretacji szesnaście lub osiemnaście kręgów i zaczyna się od sądu na górze Tai.