- W empik go
Bruno Rezende. Od ciemności do złota. Autobiografia - ebook
Bruno Rezende. Od ciemności do złota. Autobiografia - ebook
12 sierpnia 2012 roku. Olimpijski finał, w którym Brazylia prowadzi z Rosją 2:0 w setach, a w trzecim ma dwie piłki meczowe. Niewykorzystane, co kończy się porażką 2:3 i srebrnym medalem. Od tej chwili rozgrywający Canarinhos, Bruno Rezende, pogrąża się w otchłani.
„Wieczór. Wtedy zawsze wychodzę i zawsze piję. Uciekam z domu, żeby nie siedzieć sam z własnymi myślami i zawsze trafiam do jakiegoś baru albo na jakąś imprezę. Piję do czasu, aż czuję się znieczulony”.
Co robić, gdy w głowie sportowca pojawiają się upiory, niepewność, wątpliwości i zbyt wiele pytań? A wszystko komplikuje fakt, że trenerem drużyny jest twój ojciec? Bruno Rezende znajduje sposób, by odbić się od dna.
Pozwalając sobie pomóc, zaczyna pracować nad samym sobą, odkrywa mindfulness i powoli na nowo uczy się koncentrować. Nagrodą za ten trud jest złoty medal olimpijski zdobyty w Rio oraz tryplet wywalczony w barwach Modeny.
Od ciemności do złota nie jest zwykłą autobiografią. To szczera opowieść w rytmie zwycięstw – sportowych i nie tylko – pozwalająca odkryć psychiczne labirynty, w których może się zgubić sportowiec światowej klasy. Ale to też historia pokazująca, jak wrócić silniejszym niż kiedykolwiek wcześniej.
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-539-4 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Byliśmy całkiem różni, ale coś łączyło nas od kołyski.
Sport.
Obaj jesteśmy dziećmi byłych sportowców. Oczywiście z zachowaniem odpowiednich proporcji. Rodzice Bruninho byli słynni w Brazylii i na całym świecie, mój ojciec zaś starał się, jak mógł, i miał przyzwoitą, choć skromną karierę. Nie przeszkodziło to naszym rodzicom włączyć sportu do naszego życia, ze wszystkimi bodźcami i wątpliwościami kogoś, kto wie, jak ważne jest to w rozwoju dziecka i jak trudno być synem sportowca.
Bruno rozpoczął karierę wcześniej niż ja. Pamiętam, że usłyszałem o nim przy okazji pierwszego powołania do siatkarskiej kadry Brazylii. I to prowadzi do kolejnej cechy, która nas łączy i towarzyszy nam od zawsze.
Presja.
Obaj, z różnych powodów, zostaliśmy zmuszeni do tego, by być jeszcze lepsi, niż w danym momencie byliśmy, i to już od najmłodszych lat. Gra w klubie, występy w reprezentacji w bardzo młodym wieku, zwycięstwa i trofea – to nie wystarczało, zawsze wymagano od nas więcej. Od zawsze ciążyła na nas ogromna presja i wykorzystywaliśmy ją dokładnie tak samo.
Czyli jako paliwo, żeby stawać się jeszcze lepszymi sportowcami, a w konsekwencji – lepszymi ludźmi.
W naszym życiu i w naszych karierach jest wiele zbiegów okoliczności. Jednym z nich są igrzyska olimpijskie.
Bruno swój pierwszy medal olimpijski zdobył przede mną, w Pekinie, w 2008 roku. Wtedy jeszcze nawet nie zadebiutowałem w dorosłej reprezentacji. W 2012 roku obaj wywalczyliśmy srebro w Londynie. I obaj byliśmy niesamowicie ambitni, bo oczywiście nie satysfakcjonowały nas te srebra, chcieliśmy więcej.
Ale w 2016 roku każdy z nas, napędzany własną i drużynową ambicją (ponieważ nasze reprezentacje naprawdę musiały wygrać tę edycję), dostał tak bardzo wyczekiwaną rekompensatę. Wywalczyliśmy złote medale na igrzyskach w Rio de Janeiro. U siebie.
Ogromne szczęście, największe ze wszystkich!
Mogę wręcz powiedzieć, że świętowałem bardziej niż on, ponieważ z trybun, wśród tłumu, oglądałem zwycięstwo brazylijskich siatkarzy. Ale tamtego 21 sierpnia byłem w Maracanăzinho nie tylko dlatego, żeby kibicować Brazylii. Znalazłem się wśród fanów w zielono-żółtych barwach ze względu na mojego przyjaciela Bruno, Kapitana.
Poznałem go przez wspólnych znajomych wiele lat przed zdobyciem naszych złotych medali. I to była miłość od pierwszego wejrzenia. Szczodrze z siebie dający, zawsze wesoły, pragnący czerpać z życia i dobrze się bawić, niezapominający jednak nigdy o swojej odpowiedzialności jako zawodnik. I właśnie tu pojawia się kolejne duże podobieństwo.
Czy będąc zawodowym sportowcem, reprezentantem kraju w niesamowicie popularnych w Brazylii dyscyplinach, nie można żyć i bawić się jak inni?
Obaj uważamy, że nie…
Kapitan, w miarę jak nasza przyjaźń się zacieśniała, stał się również swego rodzaju doradcą. Ponieważ Bruno doskonale rozumie umysł sportowca, zawsze był blisko mnie. Był i jest moim wentylem bezpieczeństwa w wielu trudnych sytuacjach i przy podejmowaniu niełatwych decyzji.
Doświadczenia, jakie Bruno zgromadził w życiu, na parkiecie i poza nim, jako sportowiec i jako wielki Przyjaciel (właśnie tak, dużą literą) sprawiają, że ta książka jest wspaniała, bogata i intensywna. I naprawdę można ją przeczytać za jednym posiedzeniem.
W tej książce jest cały Bruno, w książce będącej wielkim wyzwaniem dla mojego Przyjaciela, wyzwaniem interesującym i na pewno zwycięskim.
Gratulacje, Kapitanie! Jesteś wyjątkowy!Bruninho jest moim przyjacielem i idolem, bez wątpienia jednym z najlepszych i odnoszących największe sukcesy sportowców w naszym kraju. Nasz kapitan, nasz levantador!
Ileż radości podarował nam dzięki swoim niezliczonym sukcesom, ileż oglądaliśmy epickich akcji z nim w roli głównej, ileż razy „zmuszał nas” do wstawania wcześnie rano w weekend, żeby kibicować naszej reprezentacji, naszym zielono-żółtym barwom, które w Brazylii uwielbiamy, kochamy, czcimy… Zdobył niezliczone trofea i medale (niezapomniane złoto na igrzyskach olimpijskich w Rio 2016). Bruno i nasz przyjaciel-brat Neymar stworzyli historię, wygrywając w ciągu dwudziestu czterech godzin finały turniejów piłkarskiego i siatkarskiego na igrzyskach odbywających się w Brazylii.
Bruninho jest dla mnie najważniejszy. Jest bratem, który nigdy nie odmówił mi pomocy, był przy mnie, kiedy najbardziej go potrzebowałem. Dziękuję, przyjacielu i bracie. Jesteś fantastycznym człowiekiem i twoja kariera powinna być inspiracją dla wszystkich Brazylijczyków, tak jak jest inspiracją dla mnie.
Mam nadzieję, że dzięki tej opowieści o swoim życiu zdołasz przebić się do serc wielu ludzi, dla których sport jest ważny i którzy właśnie w sportowych mistrzach szukają wzorów do naśladowania. Ty jesteś nim dla nas, Brazylijczyków, a także dla wielu miłośników siatkówki we Włoszech i na świecie.Londyn, Earls Court Exhibition Centre, 12 sierpnia 2012 roku, godzina 15:21
Rosja – Brazylia, finał igrzysk olimpijskich
Piłka spada na parkiet. To koniec. Stoimy nieruchomo, w milczeniu, na naszej połowie.
Siatka oddziela orgazm zwycięstwa od rozpaczy porażki. Nie potrafię jeszcze zrozumieć, co się dokładnie stało i jak do tego doszło. To tak, jakbym przebudził się w samym środku koszmaru. Ale tak nie jest, to wszystko jest cholernie prawdziwe. Rozglądam się wokół pogubiony, rozbity, jestem jak hologram. Obserwuję publiczność, ale nie słyszę żadnego hałasu. Mój ojciec – trener reprezentacji, mistrz uwielbiany w całym kraju – siedzi na ławce i trzyma się za głowę. Niektórzy moi koledzy się obejmują, są i tacy, co płaczą.
Ja nie, ja stoję nieruchomo, skamieniały. Kiedy idziemy do szatni, ktoś próbuje mnie pocieszyć, ale nie jestem w stanie spojrzeć mu w twarz.
Wchodzimy do środka. Otacza nas surrealistyczna cisza, w oddali słychać świętujących Rosjan. Czas włożyć dres i wyjść z powrotem, żeby stanąć na podium. Wchodzimy na drugi stopień, znajdujący się parę centymetrów od chwały, wiecznej radości tych, którzy w sporcie zdobywają olimpijski laur. Czuję łzę spływającą po policzku, wycieram oczy. To nie jest smutek, tylko takie nieokreślone uczucie: jestem tam, nie będąc.
Zostaję wylosowany do kontroli antydopingowej. Potrzebuję czterdziestu pięciu minut, żeby oddać mocz – to cała wieczność, dla mnie i dla drużyny, która czeka na mnie w autokarze.
Nawet w drodze do wioski olimpijskiej nikt nie ma siły się odezwać.
Wchodzę do pokoju, siadam na poduszce, chowam głowę w ramionach i opieram się o ścianę. Rękami mocno ściskam nogi. Jestem pozostawiony samemu sobie, bezsilny, kompletnie pusty.
Załamany.
Cztery godziny po tym, jak ostatnia piłka spadła na parkiet, wreszcie dociera do mnie, co się stało. Mam odwagę o tym myśleć, przeżywać, rozpamiętywać, wiedząc, że to będzie wielki cios.
Płaczę. Płaczę jak jeszcze nigdy dotąd, ogarnia mnie rozpacz, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Czuję, że spadam w otchłań, jakby wciągała mnie ziemia. Przegrałem finał igrzysk olimpijskich w Londynie 2012. Przegrałem najważniejszy mecz w życiu i przegrałem go, będąc milimetr od zwycięstwa. Straciłem jedyną szansę, żeby uwolnić się od Bruninho, syna Bernardo. Straciłem okazję, żeby wreszcie być po prostu Bruno. Przegrałem i wiem na pewno, że od tej pory zawsze będzie czas sprzed igrzysk i po igrzyskach w Londynie.
Wiem, że nigdy nie zdołam tego cofnąć i powtórnie rozegrać meczu mojego życia. Czuję w trzewiach głęboki ból, który mnie miażdży. Sięgam dna i widzę to. Jest czarno, piekielnie czarno.
Płaczę dalej. Nie potrafię, nie chcę i nie mogę przestać. Brakuje mi powietrza. Chciałbym uciec, lecz nie mogę uciec od samego siebie.
Z tego przeklętego trzeciego seta, z tych przeklętych ostatnich punktów seta pamiętam każdą chwilę, każdą szansę, każdy jeden oddech. Myślami wracam do przerw i widzę, że jestem zagubiony, niezdolny do reakcji – mieszanka złości i rozpaczy.
Nie pomagają koledzy, którzy jeden po drugim wchodzą do pokoju, żeby mnie pocieszyć na tej drodze krzyżowej pełnej uścisków i wymuszonych uśmiechów.
Obok mnie siedzi Thiago Alves, mój kolega z pokoju. Też milczy, nie znajduje odpowiednich słów, jakie mógłby mi powiedzieć, ponieważ takie nie istnieją.
Tego wieczoru, w tym pokoju, który z każdą minutą staje się coraz mniejszy, ciaśniejszy, klaustrofobiczny, rozpoczyna się najtrudniejszy okres w moim życiu. Nie mogę już obejrzeć się za siebie w obliczu ogarniających mnie strachu i lęku.
Odzyskanie trzeźwości umysłu zajmuje mi ponad trzy godziny, a potem robię jedyną możliwą rzecz: wychodzę. Wychodzę z moją menedżerką Alessandrą i z jej mężem Giuliano. Dołączamy do pozostałych kolegów z drużyny na kolacji zorganizowanej przez magazyn „Placar”, kilka minut od wioski olimpijskiej.
Czuję się całkowicie nie na miejscu. Ludzie się uśmiechają, rozmawiają o meczu niemal z dystansem. Czuję, jak napięcie powoli opada i nieubłaganie narasta rozpacz. Mam ściśnięty żołądek, jest mi zimno, ręce mi się trochę trzęsą, co chwilę odwracam wzrok, żeby ukryć łzy.
Zaczynam pić.
Piję wszystko, co akurat stoi naprzeciwko. Gin, zwłaszcza gin.
Im więcej piję, tym bardziej smutek i lęk mieszają się z letargiem, którego nie rozpoznaję, mam znieczulone ciało i umysł.
W pomieszczeniu robi się duszno, głowę mam ciężką, wzrok zamglony. Chcę uciec.
Spotykam dziewczynę, którą poznałem w wiosce kilka dni wcześniej, bełkoczę coś, nie wiem co i wolę nie wiedzieć. Proponuje, że odwiezie mnie do hotelu. W taksówce chaotyczne wspomnienia mieszają się z tysiącem myśli. Zaczynamy się całować. Wchodzimy do pokoju. Idziemy do łóżka. Zapadam w głęboki, alkoholowy, niepocieszający sen.
Panuje ciemność. I potrwa jeszcze przez wiele miesięcy.Urodziłem się 2 lipca 1986 roku w Rio de Janeiro. Już na podstawie tego powinienem się domyślić, że lubię być w centrum gry. Wybrałem dzień, który dzieli rok dokładnie na pół, 183. dzień roku.
Mój tata Bernardo Rezende, nazywany przez wszystkich Bernardinho, jest legendą siatkówki. Jako rozgrywający wywalczył srebro na igrzyskach olimpijskich w Los Angeles w 1984 roku, przegrywając finał ze Stanami Zjednoczonymi, srebro na mistrzostwach świata w Buenos Aires w 1982 roku i trzy mistrzostwa Ameryki Południowej. Moja mama Vera Mossa wystąpiła na igrzyskach w Moskwie 1980 i na mundialu 1982. Kiedy przychodzę na świat, tata kończy karierę zawodniczą i jest gotowy stawiać pierwsze kroki jako trener, mama zaś zdobywa drugie z rzędu mistrzostwo kraju z Supergasbras, klubem z Rio de Janeiro.
Krótko mówiąc, musiałem pójść w ślady rodziców.
Nie mam żadnych wspomnień z igrzysk w Seulu. Nic dziwnego: w 1988 roku miałem zaledwie dwa lata. Wiem jednak, że oboje rodzice wrócili do domu bez medali. Mama znalazła się poza najlepszą czwórką, a tata, jako asystent cenionego Bebeta, przegrał półfinał ze Stanami Zjednoczonymi 0:3 i mecz o trzecie miejsce z Argentyną 2:3.
Rok później w życie naszej rodziny wkraczają Włochy. Żeńska drużyna Perugii, która dopiero co awansowała do Serie A1, po sześciu porażkach z rzędu zwalnia południowokoreańskiego szkoleniowca Park Ki-wona i postanawia powierzyć zespół młodemu brazylijskiemu trenerowi, o którym mówi się wiele dobrego. 8 grudnia klub ogłasza zatrudnienie Bernardinho, powierzając mu prawie niemożliwe zadanie uratowania drużyny przed spadkiem. Każdy ma świadomość, że marne na to szanse – w pierwszych jedenastu kolejkach Perugia wygrała tylko raz – ale tata wie, co robić. Jest już trenerem, który potrafi dokonać czegoś znaczącego i pokazuje to. Bezpiecznie sprowadza statek do portu i kończy sezon na 12. miejscu.
Latem tata i mama wiedzą, że muszą podjąć jakąś decyzję. W ciągu ostatnich miesięcy ojciec mieszkał we Włoszech, podczas gdy matka została w Brazylii ze mną i z moim bratem Éderem, jej synem z poprzedniego małżeństwa. Ale ta sytuacja nie może długo trwać: rozmawiają o tym i postanawiają połączyć rodzinę. Przeprowadzamy się więc do Perugii. A Vera Mossa zostaje także zawodniczką drużyny ze stolicy Umbrii.
Przyjeżdżamy do Włoch, gdzie właśnie trwa piłkarskie święto – mundial. Brazylia z Dungą w składzie odpada w 1/8 finału, po porażce z naszym historycznym rywalem Argentyną, ale Azzurri również dostają zimny prysznic: przegrywają po karnych, też z Maradoną i spółką. „Magiczne wieczory” kończą się na półfinale. My tymczasem staramy się zadomowić: nowy język, nowe zwyczaje…
W Perugii PalaEvangelisti – hala sportowa, która przypomina nieco hangar – staje się moim drugim domem. W tych nielicznych razach, kiedy mama i tata nie zabierają ze sobą mnie i mojego brata, do domu przychodzi pani Marcia. Nie ma łatwego zadania. Ja i Éder jesteśmy mili, piękni jak słońce, uśmiechnięci, ale także niesamowicie ruchliwi. Pewnego dnia Marcia musi nawet zadzwonić do taty podczas treningu.
– Panie Bernardo, jest duży kłopot! – krzyczy do słuchawki.
– Marcia, uspokój się i wyjaśnij, co się stało – odpowiada tata.
– Chłopcy… chłopcy… – jąka się Marcia.
– Co, chłopcy? – niecierpliwi się Bernardo. – Powiedz, co się stało. Przerażasz mnie.
– Bawili się… i przewrócili na siebie szafę!
– Co z nimi? Powiedz, co z nimi! – Głos taty staje się coraz bardziej zdenerwowany. – Zrobili sobie krzywdę!?
– Bruno utknął pod spodem, nie mogę go wyciągnąć…
To są ostatnie słowa Marcii. Bernardo nie pozwala jej nawet dokończyć zdania: przerywa trening, woła mamę i wraca z nią do domu. Na szczęście sytuacja jest mniej dramatyczna, niż się obawiali. W jakiś sposób udaje im się mnie uwolnić, mam tylko kilka zadrapań, ale obaj z bratem dostajemy porządną burę. Od następnego dnia bawimy się tak samo, ale przynajmniej meble zostają na swoim miejscu, zatem to i tak duży postęp.
W tym samym domu niekiedy są organizowane sesje wideo, podczas których drużyna ogląda nagrane na VHS mecze rywalek (a oprócz tego zajada przekąski). Jest cała grupa, zawodniczki i sztab, wszyscy bez wyjątku. A dla mnie to pierwszy prawdziwy moment w „szatni”. Mam dopiero cztery lata, ale już zaczynam oddychać i żyć tym poczuciem wspólnoty, które będzie mi zawsze towarzyszyć, tak w sporcie, jak i w życiu. Myślę, że to właśnie podczas tamtych długich, cudownych popołudni narodziła się moja świadomość tego, jak istotna jest grupa, jak wielką może zrobić różnicę. Właśnie dlatego kluczowe jest bycie razem: oczywiście w hali, ale także i przede wszystkim poza nią.
Moja ruchliwość, żywotność, chęć odkrywania świata rosną, w miarę jak rośnie moje ciało. Jestem wulkanem energii. Za PalaEvangelisti, na parkingu, jest mała rampa, gdzie uczę się jeździć rowerem. W górę i w dół, w górę i w dół, bez przerwy, bez końca… Świadomość, że umiem opanować ten pojazd, sprawia, iż czuję się świetnie. To mój pierwszy sukces, a w jego tle jest znajomy obrazek hali sportowej. Siatkówka to dla mnie dom, rodzina, życie.
Na każdym treningu, między innymi, pozwalam się przytulać koleżankom z drużyny mamy. Uwielbiam to. Mam słabość do Giorgii Marchi. Rumienię się, kiedy na mnie patrzy, ale ma taki wspaniały uśmiech; pamiętam go wyraźnie do dziś. Czasami ucinam sobie drzemkę na ławce, usypiany dudnieniem odbijanych piłek. Częściej jednak sam biorę piłkę i zaczynam grać. Z tego punktu widzenia najbardziej wyczekiwanym momentem jest zakończenie sesji: dopóki drużyna trenuje, nie mogę przeszkadzać. Czekam więc na swoją kolej, aż się palę, żeby zmierzyć się z mamą i tatą. Jestem w siódmym niebie, kiedy wreszcie słyszę głosy rodziców:
– Bruno, chodź!
Parkiet, mama, tata i ja. Najpiękniejsze, co może być. To moje pierwsze „ćwiczenie w dwójkach” – podstawowe w siatkówce. Dwaj zawodnicy, jeden naprzeciwko drugiego, muszą utrzymać piłkę w górze poprzez odbicia sposobem dolnym i górnym.
Innym razem przyglądam się kibicom i ekspertom, którzy oglądają trening z trybun hali. Obserwuję ich wszystkich po kolei i kiedy czyjaś twarz wydaje mi się tą właściwą, ruszam do działania. Podchodzę niewinnie z uśmiechem na ustach. Pytam:
– Zagrasz ze mną w siatkówkę? Masz ochotę?
Siatka to czerwona metalowa balustrada oddzielająca parkiet od trybuny. Idealna wysokość dla kogoś w moim wieku.
– Ja zaczynam, dobrze? – mówię nieszczęśnikowi.
Kto mógłby odmówić dziecku? I faktycznie, odpowiada:
– Okej.
Podbijam piłkę sposobem dolnym i atakuję.
– A masz! – krzyczę.
Jeśli się orientuję, że przeciwnik daje mi się ograć, bo jestem mały (zdarza się, niestety), wtedy biorę piłkę pod pachę i kończę grę.
– Wygrałem, dziękuję – mówię. – Teraz poszukam sobie kogoś innego.
I ruszam w stronę kolejnego przeciwnika… Mój duch rywalizacji jest już nadzwyczajny. W moim słowniku nie ma miejsca na słowo „porażka”. Zawody są moim paliwem.
Pod tym względem przypominam ojca. On ma obsesję na punkcie wygrywania. Taką samą obsesję, jaką ja mam w DNA – zrozumiem to lepiej, kiedy dorosnę. Ma silny, twardy, kanciasty charakter, a jednocześnie jest ekstrawertyczny i chełpliwy. Mama – przeciwnie, jest rozbrajająco słodka, a kiedy mnie przytula, świat się do mnie uśmiecha. Piękna, z natury empatyczna i wrażliwa, silna: nawet dziś rozpoznaję siebie w wielu jej cechach.
Mama zawsze ma czas, żeby zagrać ze mną w mikado albo w pedra, papel e tesoura, papier, kamień, nożyce, co we Włoszech nazywa się morra cinese, chińska mora.
– Bruno, chcesz zagrać? – Mama uśmiecha się do mnie.
– Tak!!! Nie mogę się doczekać.
Już w tym wieku, choć nie do końca zdaję sobie z tego sprawę, myślę o siatkówce. Francesco Fogu i Paolo Santori, asystenci taty w Perugii, opowiedzą mi w przyszłości anegdotę. Pewnego wieczoru drużyna i sztab poszli na kolację, a ja zostałem w domu z Marcią i bratem. Po powrocie zastali mnie siedzącego przed telewizorem, w ręku trzymałem kartkę w kratkę i długopis. Na ekranie było widać pomarańczowy parkiet i rozdzielającą go na pół siatkę.
Tata podchodzi, patrzy na ekran, potem zwraca się do mnie:
– Bruno, co ty robisz?
– Oglądam mecz – odpowiadam zdecydowanie.
– I jednocześnie rysujesz? – pyta mnie Francesco.
– No co ty? Nie. Uważasz, że można oglądać mecz i jednocześnie rysować? – odparowuję niemal poirytowany.
– To po co trzymasz w ręku kartkę i długopis? – dopytuje tata.
– Robię dla was za scouta – wyjaśniam i uśmiecham się zadowolony. – Poszliście na kolację, więc sam wziąłem się do analizowania drużyny, z którą zagracie w następną niedzielę.
Wtedy dane statystyczne gromadziło się właśnie w taki sposób: raz za razem oglądając kasety VHS z meczów i zaznaczając kierunki ataków na kartkach w kratkę. Niektóre z tych kartek nadal są przechowywane w Campinas, u mojej babci. Choć nie byłem tego świadomy, pokazuje to mój pierwszy kontakt z zawodową siatkówką.
Kilka miesięcy później poznaję największego ze wszystkich, czyli Julia Velasco. Tata i mama zabierają mnie na jakiś event i w pewnym momencie zjawia się ten Argentyńczyk o charyzmatycznym spojrzeniu i ciętym języku. W tamtym okresie prowadzi reprezentację Włoch i tworzy generazione di fenomeni, pokolenie fenomenów, czyli drużynę, która zdominuje światową siatkówkę na całą dekadę. Ale nie jestem bynajmniej onieśmielony. Zresztą od razu stawiam sprawę jasno.
– Jestem Bruno, najlepszy under 5 w Brazylii – przedstawiam się odważnie. Prosto z mostu.
Velasco wytrzeszcza oczy, tata na mnie patrzy, po chwili zakłopotania obaj parskają śmiechem.
Podobna sytuacja spotyka mnie z Renanem Dal Zotto, do 2023 roku selekcjonerem reprezentacji Brazylii i byłym przyjmującym Parmy. Renan wygrał wszystko, to żywy pomnik brazylijskiej siatkówki, razem z tatą zdobył srebro na igrzyskach w Los Angeles.
– Kto jest najlepszym zawodnikiem na świecie? – pyta mnie z uśmiechem.
Nie mam żadnych wątpliwości. Odpowiadam z przekonaniem:
– Renan, ty jesteś świetny, ale najlepszy jest Karch Kiraly.
Czyli symbol reprezentacji Stanów Zjednoczonych, która na igrzyskach w Seulu zniszczyła olimpijskie marzenie Brazylii. Na szczęście Dal Zotto też parska śmiechem. Świadomie lub nie, od dziecka nie boję się niczego ani nikogo.
Perugia tymczasem staje się czołową drużyną kobiecej siatkówki: w kwietniu 1992 roku zespół moich rodziców gra w finale Pucharu Włoch. Ja nie skończyłem jeszcze sześciu lat i jadę z nimi do Modeny. PalaPanini przyprawia mnie o ciarki: jest wielka i majestatyczna, nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego i fascynującego. Niesamowicie wysoki sufit, piętrowe trybuny pełne ludzi, kolorów i flag. Coś absolutnie wspaniałego!
W sobotę, 4 kwietnia, Perugia pokonuje w półfinale San Lazzaro 3:1. Oprócz mamy w drużynie występują takie siatkarki jak Maurizia Cacciatori i Guendalina Buffon, siostra Gigiego, wieloletniego bramkarza piłkarskiej reprezentacji Włoch i mistrza świata z 2006 roku.
W finale mierzą się z Materą w składzie z Giseli Gávio i Kebą Phipps – drużyną, która z kolei wyeliminowała Teodorę Rawenna 3:1. Mecz jest wyrównany, w piątym secie robi się 16-16. Wtedy grało się maksymalnie do 17 punktów. Ten ostatni zdobywa moja mama. Atak po ciasnym skosie nie do odbicia w finale, który zakończyła z 10 punktami i 11 akcjami wygrywającymi zagrywkę. Szaleję ze szczęścia. Czuję się tak, jakbym to ja grał w tym meczu. Co za emocjonujące zwycięstwo i wspaniałe świętowanie.
Rodzina Rezende-Mossa kończy etap w Perugii z dwoma finałami o scudetto z rzędu: pierwszy w 1991 roku z Rawenną, drugi w 1992 roku z Materą, triumfem w Pucharze Włoch i porażką w finale rok wcześniej. Całkiem niezłe osiągnięcie jak na drużynę, która zaledwie dwa lata wcześniej została pokonana w dziesięciu z jedenastu pierwszych meczów w lidze.
W tym momencie tata przerzuca się na siatkówkę męską i zostaje zatrudniony przez Modenę. Ten klub jest dla siatkówki tym, czym Real Madryt i Barcelona dla piłki nożnej. Światowy top. Tata jednak trafia tam w niewłaściwym momencie. Również mama zmienia barwy i przenosi się do Sumirago w prowincji Varese. Razem z bratem jedziemy z nią do Lombardii, a w weekendy odwiedzam tatę w Emilii-Romanii. Znajdujemy dom w Albizzate, dwa kroki od hali sportowej, i dołącza do nas Anna – kobieta, która pomagała nam w domu w Rio. Tutaj zaczynam moją szkolną przygodę. Zostaję zapisany do pierwszej klasy i mówię już po włosku lepiej niż moi rodzice.
Wreszcie jestem też w odpowiednim wieku, żeby zacząć grać w minisiatkówkę. Trenerką jest Franca Bardelli (93 występy w reprezentacji), żona byłego selekcjonera kobiecej kadry Włoch Giuseppe Bosettiego, mama Lucii i Cateriny – dwóch znakomitych reprezentantek kraju. W tym sezonie moja mama kończy rozgrywki ligowe na dziesiątym miejscu. Tę samą lokatę zajmuje tata w Modenie: jego drużyna jest w trakcie przebudowy, kończy się też era Panini. W kolejnym sezonie przyjdzie nowy prezes, Giovanni Vandelli, i żółto-niebiescy znowu zaczną wygrywać.
Mój ojciec nie zdąży się o tym przekonać. Po zakończeniu rozgrywek 1992/1993 brazylijska federacja dokonuje wyboru, który zmieni jego życie, a w konsekwencji również moje. Bernardinho zostaje selekcjonerem kobiecej drużyny Canarinhos. Mama natomiast postanawia pograć jeszcze dwa sezony w Sumirago.
W 1994 roku życie po raz pierwszy wystawia mnie na próbę – jak to często bywa – w sposób całkowicie niespodziewany, bez żadnego ostrzeżenia. Moi rodzice się rozwodzą. Przekazują mi to dzień po przyjęciu z okazji moich ósmych urodzin. Trzeci lipca, którego nigdy nie zapomnę… Dla mnie to zimny prysznic: mam osiem lat, jest mi wspaniale z mamą i tatą, wydaje mi się, że oni także są szczęśliwi. Skąd taka decyzja? Nie znoszę tego dobrze, staram się zrozumieć, ale to trudne. Szybko przyzwyczajam się do ich widoku z innymi osobami, ale coś się we mnie zmienia. Nieuchronnie.
Myślę, że to wszystko w kolejnych latach będzie miało wpływ również na moje „nomadyczne” życie. Często żartuję na ten temat z moim przyjacielem i kolegą z reprezentacji Murilo, jednym z najlepszych przyjmujących w historii brazylijskiej siatkówki. Nawet dziś mi powtarza: „Bruno, zorganizuj sobie coś, kup sobie własny dom”. Bo ja od zawsze kursowałem między domem mamy, domem taty, domem dziadków, aż trafiałem do mieszkania przydzielanego mi każdorazowo przez klub, w którym akurat gram. Może to spuścizna po rozwodzie moich rodziców, która sprawia, że tak właśnie żyję?
Na początku 1994 wracam z tatą do Rio de Janeiro. We Włoszech znalazłem stabilizację, spokój, przyjaciół. Rodzinę, połączoną tą samą wielką pasją. Wracam do Brazylii i muszę zaczynać od zera. Mama i tata nie wymieniają już uśmiechów jak dawniej. Są dla mnie serdeczni, rozumieją, że jest mi trudno, nadal darzą się wzajemnym szacunkiem i nigdy nie pada żadne nieodpowiednie słowo, żeby „przeciągnąć mnie” na drugą stronę. Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że to mi odpowiada.
W Rio przeżywam pierwszą siatkarską przygodę. Gram we Fluminense, tym samym klubie, w którym zaczynał też tata. Zapisałem się niemal bezwiednie, jak gdyby syn Bernardinho i Very Mossy nie mógł robić nic innego, jak tylko uprawiać siatkówkę. Gram trochę na pozycji rozgrywającego, trochę atakującego. Docieramy do regionalnego finału z Flamengo, gdzie spotykam Leandro Vissotto – znakomitego zawodnika, który przeżyje ze mną wspaniałe chwile i mnóstwo zwycięstw w kadrze narodowej. Ten mecz, pierwszy finał w moim życiu, przegrywamy. W tym momencie uświadamiam sobie, że ani trochę nie lubię przegrywać, a tym bardziej grając w siatkówkę.
Pielgrzymki mojego ojca nie kończą się w Rio. Parę lat później przenosimy się do Kurytyby, stolicy stanu Paraná, 900 kilometrów na południe (do klubu z tego miasta w 1998 roku na jeden sezon trafia niesamowita 19-latka Francesca Piccinini). Następnie przeprowadzamy się do Campinas. Tutaj zaczynam się interesować także innymi sportami. Oprócz siatkówki jestem niezły w badmintona i gram też w piłkę, na pozycji środkowego pomocnika. W Brazylii wszyscy szaleją na punkcie Romário i Ronaldo, ale moim absolutnym idolem jest ktoś inny. Túlio Maravilha – już samo imię brzmi jak poezja… To napastnik, który ma nosa do goli i w tamtym czasie występuje w Botafogo, mojej ukochanej drużynie. Nie jest wprawdzie Il Fenomeno i nie ma takiej techniki jak wielcy mistrzowie, ale dla mnie jest wyjątkowy. Biega więcej niż inni, walczy bardziej niż inni, przekładanki wykonuje z niebywałą prędkością. Patrzysz na niego i wiesz, że jeśli on to zrobił, to ty też możesz.
Mam naturalne predyspozycje do różnych dyscyplin. Prawdopodobnie to kwestia genów: moich rodziców, o czym już wspomniałem, ale to nie jedyni sportowcy w rodzinie. Mój dziadek Carlos Luiz Mossa był rekordzistą Brazylii w biegu na 110 metrów przez płotki, a w 1965 roku został mistrzem Ameryki Południowej. A może ma to związek z tym, że uwielbiam chodzić do ośrodka sportowego, który w Brazylii nazywamy club: to właśnie tam mam szczęście obserwować z bliska wielką postać brazylijskiego sportu, jaką jest Antônio de Oliveira Filho, czyli Careca – „bliźniak” Maradony w Napoli. Oglądanie jego gry daje wielką radość.
Wraz z kolejnymi przeprowadzkami nie zmienia się jednak moja „żwawa” natura. Pewnego popołudnia, bawiąc się z kolegami w policjantów i złodziei, wspinam się na dach klubu. Nic dziwnego, kiedy szuka się dobrej drogi ucieczki… W pewnym momencie słyszę dziwne skrzypienie. Rozglądam się wokół, zdezorientowany, nie mam pojęcia, skąd dochodzi ten dźwięk. Kiedy wreszcie uzmysławiam sobie, że dobiega spod moich butów, skrzypienie zamienia się w rumor, a ja znajduję się dosłownie w powietrzu. Dach się załamuje i wpadam do siłowni ośrodka sportowego.
Najadłem się strachu i narobiłem wielkiego bałaganu. W rezultacie zostajemy zawieszeni i musimy pokryć koszty naprawy wyrządzonych szkód. Ale wychodzę z tego w jednym kawałku. Kolejny raz.
To mój ostatni „wygłup”: wzywa mnie świat dorosłych.