Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bruno. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bruno. Tom 1 - ebook

Trzy tomy przedstawiające losy kilkorga bohaterów – ich piekło rodzinne w czasach, gdy byli dziećmi, a następnie wpływ wydarzeń, których byli świadkami i uczestnikami w dzieciństwie, na ich dorosłe życie. Portrety tak zwanych dobrych, przykładnych rodzin, które do perfekcji opanowały stwarzanie pozorów, ukrywając ciągnący się latami horror przemocy domowej, zaniedbywania dzieci czy problemów alkoholowych. Wraz z powrotem Bruna do domu wracają mroczne i skrywane przez dziesięć lat sekrety. Co tak naprawde wydarzyło sie w dwóch sasiadujacych ze sobą domach?

"Pamietałam dzień, w którym Bruno nie wrócił do domu.Szukaliśmy go wszędzie. Poruszyliśmy niebo i ziemię, ale nigdzie go nie było. Z każdym dniem ludzie powoli tracili nadzieję, grupa poszukujących wykruszała się, aż pozostał tylko Henio, Ernest, rodzice Bruna i ja. Płakałam cały tydzień, a kiedy mama mówiła, żebym zaprosiła kogoś do domu, by wypełnić po nim pustkę, protestowałam i krzyczałam, że nigdy nie zapomnę Bruna. Zapomniałam."

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-958587-1-0
Rozmiar pliku: 407 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GAJA 2002

Kiedy miałam cztery lata, w domu obok wydarzyła się ogromna tragedia. Starsze małżeństwo, które tam od zawsze mieszkało, zostało brutalnie zamordowane. Byli to zwykli ludzie, jakich pełno w naszym małym miasteczku, którzy nie wyróżniali się niczym na tle innych rodzin. Może poza tym, że nie mieli dzieci, a mieszkali w dość dużym domu. Co niedzielę, z uśmiechem na ustach, chodzili pieszo do kościoła, trzymając się pod rękę, a raz w tygodniu – zawsze tego samego dnia – jeździli na zakupy, korzystając z usług lokalnych taksiarzy. Wszędzie razem, nierozłączni i szczęśliwi – aż wywoływali tym uczuciem mdłości u sąsiadów. Nigdy się nie kłócili, nigdy nie skupiali na sobie uwagi poza tym ich wyraźnym, namacalnym wręcz szczęściem, co nieraz stanowiło temat sąsiedzkich rozmów. Ludzie, przyzwyczajeni do narzekania i do wylewania żalów każdemu, kto się nawinie, komentowali ich życie za każdym razem, gdy tylko mieli okazję stanąć i poplotkować, nie rozumieli bowiem, że można wieść egzystencję z pozytywnym nastawieniem. Tak, jakby nie umieli rozmawiać, a zrzędzenie było ich jedynym sposobem na kontakt z drugim człowiekiem.

Właśnie z tego powodu to starsze małżeństwo unikało sąsiadów. Cenili sobie prywatność, traktując siebie nawzajem jak centrum wszechświata. Wyczuleni na swoje potrzeby, serdeczni i tak niezwykle cierpliwi. Nastawieni pozytywnie i kompletnie niezainteresowani niczym poza ich małym światem. Od sąsiadów, którzy mieli okazję przyglądać się im przez wiele lat, słyszałam też pozytywne opinie. Podziwiali ich za wytrwałość i miłość, podając zawsze za przykład idealnego starzenia się w związku. Tym bardziej wszystkich zaskoczyło to morderstwo, nie wyglądało bowiem na to, by mieli jakichkolwiek wrogów. Z nikim nawet nie rozmawiali poza krótkim, ale serdecznym „dzień dobry”, wymienionym w drodze do kościoła czy na zakupy. Kto więc miałby powód, by tych bezbronnych i tak dobrych staruszków zamordować w ich własnym domu?

Na początku sądzono, że był to napad na tle rabunkowym, który ze względu na walkę i opór małżeństwa zakończył się tragicznie. Ludzie wtedy mówili o tym, jak należy się zachować w trakcie napadu i jak trzeba oddać złodziejom wszystko, bo jakikolwiek opór wzmagał agresję bandytów, a wtedy mścili się na ludziach. Ta teoria jednak szybko upadła, ponieważ policjanci stwierdzili potem, że z domu nic nie zniknęło. Trudno było określić, jak duży mieli majątek, ale te rzeczy, które zwykle stanowią przedmiot zainteresowania złodzieja, jak telewizor, telefon czy biżuteria, pozostały nietknięte. Co więcej, policja twierdziła, że w żadnym pokoju nie znaleziono śladów bądź odcisków, co szybko wykluczyło typowe dla kradzieży przeszukiwanie pomieszczeń i mebli. Prawdziwe intencje mordercy nie zostały odkryte. Mimo spekulacji nikt nie potrafił wyjaśnić, co się tam naprawdę wydarzyło, a w lokalnej gazecie pojawił się jedynie krótki artykuł mówiący o tym, że w spokojnej okolicy zamordowano starsze małżeństwo w ich własnym domu, zwykłych zjadaczy chleba, którzy wiedli życie samotników. Proszono o pomoc, ale nikt nie miał nic do powiedzenia.

Za życia nikt ich nawet nie odwiedzał, więc też nikt nie zauważył, że zniknęli. Pewnie dlatego do momentu zalania okolicy smrodem gnijących od dawna ciał, nikt nie wiedział, że doszło do zbrodni. Słyszałam, jak rodzice rozmawiali o tym zdarzeniu i mówili, że wszyscy muszą trzymać języki za zębami. Byłam wtedy zbyt mała, by cokolwiek zrozumieć z ich szeptanych w ukryciu dialogów. Jednego mogłam być za to pewna – zdarzyło się tam coś takiego, o czym nie można było mówić głośno.

Z powodu braku krewnych, którzy mogliby się upomnieć o nieruchomość, dom przeszedł na własność urzędu miasta. Stał pusty przez długi czas, ale komuś w końcu przyszło do głowy, że miasto mogłoby zarobić na nim pieniądze. Z dnia na dzień został wystawiony na sprzedaż. Niestety ani nasze zapyziałe miasto, ani historia budynku nie przyciągały potencjalnych kupców. Tak naprawdę tylko ktoś, kto tutaj się wychował i czuł z tym miejscem sentymentalną więź, mógł zainteresować się kupnem. Ktoś z zewnątrz widziałby, owszem, niezły dom, ale lokalizacja z pewnością skutecznie by go zniechęciła. Gdyby zdecydował się na taki zakup, byłoby to jednoznaczne z życiem w mieście bez perspektyw.

Po kilku długich miesiącach nadeszła zima. Nikt nie dbał o dom, więc zaczął popadać w ruinę. W końcu nieruchomość przekazano na cele komunalne. Założenie miało być takie, że jedna z biednych rodzin dostanie szansę zamieszkania w dobrej dzielnicy – coś, na co nie mogliby sobie nigdy pozwolić. Biorąc jednak pod uwagę, że zarówno dom, jak i umiejscowienie należały do lepszych w mieście, urząd nie chciał go oddawać do użytkowania za darmo. Wyznaczyli czynsz – znacznie obniżony względem ceny rynkowej. Jakkolwiek pięknie nie brzmiał ten pomysł, w praktyce ściągnął kiepskich lokatorów. Przez pierwsze kilka lat mieszkali tam dziwni ludzie, których prędzej czy później wyrzucano za nieuiszczanie opłat lub inne przewinienia. Rodzice, w obawie przed podejrzanymi mieszkańcami, zabraniali mi wychodzenia samej po zmierzchu przed dom czy też zabawy w ogrodzonym ogródku. Oboje złościli się, że w takich warunkach nie można normalnie wychowywać dziecka. Jeden dom w całej dzielnicy psuł atmosferę i budził strach wśród mieszkańców. Tata nawet udał się kilka razy do urzędu miasta z prośbą o interwencję, o przyjazd urzędnika i przemówienie lokatorom do rozsądku. Szamotaninie nie było końca, bo ani urząd, ani osoba odpowiedzialna za mieszkania komunalne nie chciała brać za ten dom odpowiedzialności. Wszystko przez to, że mieszkania socjalne zwykle prezentowały niższy standard, a ludzie, którzy je dostawali za darmo, uciekali z koszmarnych warunków, więc o te ciut lepsze, komunalne, naprawdę dbali. Tutaj lokatorzy płacili, więc mieli inne podejście, co osobie od komunalnych wiązało ręce. Gdyby wyznaczyli normalną stawkę za wynajem, nie obniżoną, wprowadziłby się ktoś odpowiedni, a problem sam by zniknął. Jednak urząd nie mógł już odkręcić zakwalifikowania tego domu do działu komunalnego. Tata w kółko powtarzał, że chytry burmistrz, chcąc koniecznie zarabiać na nieruchomości, ukręcił sam na siebie bat.

W rezultacie kończyło się na pisemnych upomnieniach, a dom z roku na rok sypał się coraz bardziej. Teren zielony zarastał jak dżungla, a ogródek wypełniły śmieci. Jednego dnia tato poszedł do lokatorów, ale nie potrafił przekonać ich do zadbania o posesję. Najpierw na siebie krzyczeli, a potem doszło do szarpaniny i tato oberwał. Poleciała mu nawet krew z nosa. Przyjechał komendant, ale zamiast poprzeć tatę i wymusić na ludziach ogarnięcie domu, naskoczył na niego, używając takich zwrotów jak „nękanie” czy „wstęp na teren prywatny”. W oczach funkcjonariusza to tato niepokoił sąsiadów, a nie odwrotnie.

Pomysł urzędu zupełnie się nie sprawdził, ponieważ następni lokatorzy wpłacili jedynie pierwszą opłatę za wynajem i kaucję, a potem przez kolejne pół roku nabijali rachunki na koszt miasta. Zostali wyrzuceni w obecności komendanta, bo mimo że nie dbali o posesję i opłaty, nie chcieli dobrowolnie opuścić posesji. Po nich średnio dwa razy w roku pojawiał się ktoś nowy, jednak sytuacja za każdym razem się powtarzała. Nie pomagały prośby, by dać ten dom za darmo komuś, kto naprawdę potrzebuje pomocy, kto doceniłby taki wartościowy prezent. W urzędzie, na widok taty, urzędnicy ostrzegali siebie wzajemnie przed jego nękaniem, jednocześnie prosząc go kulturalnie, by w końcu odpuścił. Jednak on z uporem maniaka wracał z kolejnymi pismami i propozycjami. Postawił sobie za cel znalezienie właściwego lokatora, a urząd przystał na jego ofertę. Żeby nie było zbyt łatwo, burmistrz oddał tacie pole do działania, ale nie ustąpił z jednym i najważniejszym warunkiem: próg dochodu miał być niski, żeby rodzina, którą tato będzie chciał tam wprowadzić, kwalifikowała się do zamieszkania w tym miejscu. Nikt z naszych znajomych nie miał aż tak trudnej sytuacji, by skorzystać z oferty, a ci, którzy chcieli aplikować, zarabiali zbyt dużo. Słyszałam nawet, jak tato sugerował swojemu koledze z pracy, by zataił dochody i zaniżył środki na utrzymanie swojej rodziny. Zapewniał, że urząd aż tak szczegółowo nie będzie sprawdzał podań i deklaracji. Oni jednak bali się konsekwencji i stchórzyli, co zdenerwowało tatę do tego stopnia, że krzyczał w domu tak, jakby to była nasza wina.

Pamiętam, jak rodzice siedzieli w kuchni przy stole i wymieniali nazwiska potencjalnych zainteresowanych. Później tato dzwonił do nich i opowiadał tak pięknie o tej lokalizacji, o ogródku i o jasnych pomieszczeniach, że sama chciałam przenieść się do domu obok. Choć potrafił fantastycznie reklamować, każdy odmawiał, co wywoływało u taty wściekłość. Gdy kończyła im się lista, poddali się. Innych znajomych nie mieliśmy, więc sprawa ugrzęzła w martwym punkcie. Musieliśmy nauczyć się żyć z dziwnymi sąsiadami i notorycznymi problemami.

Tak mijały lata, aż trafiła się długa przerwa między lokatorami. Słyszałam, jak sąsiedzi żartowali, że każdy, kto należał w mieście do szemranego towarzystwa, już tam mieszkał i skończyły się łachudry, którym urząd mógłby wynająć ten dom. Wiedzieliśmy jednak lepiej, że ta chwilowa cisza to nie powód do radości, choć mama zdawała się nie szukać dziury w całym i ewidentnie uśmiechała się częściej. Pewnie nic by się nie zmieniło przez kolejne lata, gdyby rozwiązanie nie przyszło samo. Po raz pierwszy sprowadziła się rodzina z małymi dziećmi. Para z dwoma synami. Wyglądali na normalnych, kochających się ludzi. Mama powtarzała, że właśnie na takich sąsiadów czekaliśmy. Ciągle sterczała w oknie i widząc ich wprowadzających się, podekscytowana krzyczała od czasu do czasu, że niosą kanapę, całkiem ładnie wyglądającą, albo szafę ze zdobieniami. Raz nawet zapiszczała, bo mąż podziękował żonie za pomoc, całując ją w policzek – tak jakby to było coś nadzwyczajnego, co w sumie po awanturach i podejrzanych typach faktycznie uznaliśmy zgodnie za cud. We dwie tkwiłyśmy w oknie i śledziłyśmy każdy ich ruch. Tata złościł się, że mama aż tak przeżywała ich wprowadzkę, ale nic nie było w stanie odciągnąć jej od patrzenia na sąsiadów. Prosił ją, tłumacząc, że nastraszy ich tym śledzeniem przez lekko uchyloną szczelinę w firankach. Na dodatek powtarzał, żeby nie chwaliła dnia przed zachodem słońca, bo to miejsce jest przeklęte i prędzej czy później będzie żałowała, że się tu wprowadzili. Nie zrażało jej to. Szepnęła do mnie coś, co mnie zastanowiło. Jej słowa sugerowały, że to jej zawdzięczamy normalnych sąsiadów. Tata tego nie usłyszał, a ja nie wiedziałam, jak rozumieć jej wypowiedź.

Chcąc im pokazać, jak bardzo ucieszyliśmy się z ich przyjazdu, mama upiekła ciasto i zaniosła im do domu na powitanie. Stanęłyśmy we dwie na ich ganku, bo tato odmówił udziału w tej – jak to określił – procesji z darami. Gdzieś w środku było mi żal, że mama nie zostawiła nam nawet kawałka tego pysznie wyglądającego ciasta, ale nie miałam odwagi poprosić, by zmieniła zdanie.

Po długim czasie stania bezczynnie przed drzwiami doczekałyśmy się. Otworzyła nam kobieta. To, że była szczupła, wiedzieliśmy już wcześniej, bo jej drobna postura rzucała się od razu w oczy nawet z daleka, gdy obserwowałyśmy ją przez okna. Nie miałyśmy jednak pojęcia, jak dziwnie wyglądała. Jakby wcale nie jadła. Jakby miała zaraz umrzeć z głodu. Gdy tylko ją zobaczyłam, ucieszyłam się, że to ona zje to ciasto. Potrzebowała tego bardziej niż ja.

Mama niczym ptaszek wyświergotała przywitanie w imieniu wszystkich sąsiadów, mimo że tylko my przeżywałyśmy ich wprowadzenie się w takim stopniu. Gdy tylko skończyła przygotowany przez siebie tekst, za plecami kobiety pojawił się mężczyzna. Jego surowy wyraz twarzy sprawił, że chciałam uciekać. Gapił się na mnie tak, jakbym powiedziała lub zrobiła coś, co go bardzo uraziło. Spuściłam wzrok speszona jego przejmującym spojrzeniem. Czekałam, aż odejdziemy, ale nikt nic nie zrobił, nic nie powiedział, aż w końcu mama, starając się wypełnić ciszę, zaczęła nerwowo gadać od rzeczy. To z kolei sprawiło, że ja zaczęłam się jej przyglądać uważnie. Wyglądała żałośnie, a wszystko przez to, że nie przyjęli jej podarunku tak, jak się tego spodziewała. Patrzyli na nią podejrzliwie, aż w końcu odebrali jej głos, tłumacząc, że przez kartony i konieczność rozpakowania się nie mogą jej zaprosić do środka. Mama od razu zaoferowała pomoc, ale kobieta spojrzała na nią tak, jakby jej propozycja była nie na miejscu. Mężczyzna odszedł bez słowa wyjaśnienia. Najpierw odprowadziłam go wzrokiem, a potem zerknęłam w górę, na mamę. Było jej przykro, ale nie przestawała się uśmiechać. Nadal chciała zrobić dobre wrażenie. Wręczyła kobiecie ciasto. Tak jak się spodziewałam, chuda jak wiór sąsiadka nie chciała przyjąć prezentu. Mama była bliska łez – widziałam to. Ta ponura kobieta musiała też to dostrzec, bo posłała mamie nieśmiały uśmiech i przejęła od niej blaszkę.

– Jeszcze gorące – skomentowała.

– Dopiero co z pieca wyjęłam – wytłumaczyła mama. – Pomyślałam, że przy rozpakowywaniu nie będziecie mieć czasu na gotowanie, a przecież trzeba jeść.

– No tak – przyznała sztywno, a potem zapadła cisza.

Przez chwilę kobiety, nie wiedząc, jak kontynuować rozmowę, mierzyły się, stojąc na progu, aż w końcu mamie przypomniało się, że stoję tuż obok.

– To moja córka – przedstawiła mnie. – Gaja.

Kobieta pomachała do mnie, siląc się na niewielki uśmiech.

– Ma pani dzieci? – zapytała mama, choć doskonale wiedziała, że kobieta ma dwóch synów. Widzieliśmy ich przez okno.

– Tak, dwóch synów – potwierdziła, a potem krzyknęła w głąb domu: – Chłopcy!

Dobiegło nas dudnienie na drewnianej podłodze, a zaraz potem dwóch chłopców zbiegło na dół. Jeden z nich był dużo starszy niż ja, a drugi w moim wieku. Obaj mieli piękne blond włosy. Takie jasne, jakich nigdy wcześniej nie widziałam. Starszy popychał młodszego w drodze do drzwi, ale obaj śmiali się przy tym w najlepsze. Widząc, jak dobrze się bawią, poczułam ukłucie zazdrości. Nigdy nie doczekałam się rodzeństwa. Od małego skazana byłam na koleżanki, które nie zawsze miały dla mnie czas. Siostra lub brat non stop byliby obok mnie. Miałabym towarzysza zabaw, mogłabym mieć gościa na noc każdej nocy. Nikt by nie mówił, że jestem za mała, by ktokolwiek u mnie nocował. Wszystko byłoby takie proste.

– To Ernest. – Pokazała starszego. – A to Bruno. – Położyła obie ręce na ramionach młodszego.

– W której będziesz klasie? – zapytała mama młodszego.

– W drugiej – rzucił z uśmiechem na ustach.

– To tak jak Gaja! – Radość mamy była zbyt duża, bo nikogo to nie ekscytowało tak jak jej. – Będziecie w tej samej klasie! Fantastycznie! Nie mogło się lepiej złożyć! No co za fantastyczny zbieg okoliczności!

Oboje spojrzeliśmy na siebie, badając, co to dla nas oznacza. Zaczęłam się nawet bać, że mama każe mi się z nim kolegować tylko dlatego, że dzielił nas jedynie płot. Oboje byliśmy nastawieni do siebie sceptycznie, a starszy brat w końcu rzucił:

– Idę na górę… myślałem, że coś chciałaś…

Za taki ton głosu dostałabym lanie. Moja mama nie przepuściłaby mi, gdybym zwróciła się do niej w ten sposób. Czekałam na reakcję jego matki, ale ona tylko wzruszyła ramionami i przeprosiła, tłumacząc, że dzień im ucieka, a jeszcze się nie rozpakowali. Obaj odwrócili się na pięcie i pobiegli schodami na górę. Patrzyłam za nimi, bo nigdy wcześniej nie byłam w tym domu. Nie dojrzałam niczego poza schodami. Ponownie zapadła cisza. Niezręczna i przeciągająca się w czasie, która powodowała, że obie mamy uciekały gdzieś wzrokiem. Moja po raz kolejny zapewniła, że gotowi są z tatą nieść pomoc, gdyby tylko czegoś potrzebowali, a mama chłopaków zmieszana zapewniała, że poradzą sobie bez problemu.

– Mamo! – usłyszałyśmy z góry krzyk jednego z chłopaków. – Nie ma światła w łazience!

– Mój mąż ma wszystkie narzędzia – zaoferowała szybko moja mama. – Mogę go przysłać. Jest akurat w domu. Chętnie pomoże…

– Nie trzeba – rzuciła szybko kobieta, którą z pewnością poirytowała mamy przesadna uprzejmość. – Damy sobie radę.

Na dodatek powoli zamknęła drzwi. Chciała od nas uciec. To pewne. Mama wzięła głęboki oddech, sięgnęła po moją dłoń i wróciłyśmy do siebie w milczeniu. Nawet ja wiedziałam, że nadgorliwość mamy mogła zniechęcić tych ludzi do pozostania tu na dłużej. Zamiast sprawić, żeby nowi sąsiedzi mogli się tu czuć jak w domu, z pewnością ich przestraszyła, tak, że poczuli się osaczeni. Pozbawieni prywatności.

Nic się nie zmieniało przez kolejne dni. Gdy tylko spotykaliśmy się czy na podjeździe, czy przypadkiem na ulicy, mama przyjacielsko machała do nich, a oni ją lekceważyli, udając, że jej nie dostrzegli. Konsekwentnie odrzucali próby kontaktu. Nawet mi było głupio, bo widziałam, że jej zachowanie było wręcz nachalne. Nie docierały do niej żadne argumenty. Marzyła o sąsiadce, do której mogłaby chodzić na kawę, z którą rozmawiałaby o dzieciach i problemach wychowawczych – choć ja nie sprawiałam żadnych. Takimi wyobrażeniami żyła mama i robiła wszystko, by je urzeczywistnić. Im zależało na prywatności i spokoju. Zupełnie nie rozumieli postępowania mamy. Traktowali ją jak dziwaka. Tylko dlatego, że cieszyła się z normalnej rodziny, która miała zagwarantować nam bezpieczeństwo i spokój. Chciała, by zostali jak najdłużej, bo już nie było głośnej muzyki, awantur ani podejrzanych ludzi kręcących się po ulicy. Dzięki nim zapanowała nuda, na co wszyscy czekali z niecierpliwością. Teraz każdy domek w sąsiedztwie miał przystrzyżony trawnik, a poszczególne rodziny żyły tak, jakby znalezły raj na ziemi. Tato żartował, że mama by nawet za nich czynsz płaciła, żeby tylko zostali, żeby tylko nie sprowadził się nikt inny i nie zaburzył sielanki.

Gdy nadeszły wakacje, mama w końcu pozwoliła mi wychodzić na dwór samej, podczas gdy ona zajmowała się domem. Zapomniałam całkowicie o nowych sąsiadach. Chcąc pokazać im, że jestem inna niż mama, nawet nie patrzyłam w stronę ich domu. Bawiłam się gdzie indziej. Wychodziłam pojeździć na rowerze albo spotkać się z dwiema koleżankami z sąsiedztwa. Pakowałam w plecak lalki, książki, blok i kredki i znikałam na tak długo, aż głód nie ściągał mnie z powrotem do domu. Wtedy wracałam. Zawsze czekał na mnie obiad i tysiąc pytań o mój dzień. Rzecz jasna z przejęciem opowiadałam, co się wydarzyło i jak się bawiłyśmy, a mama słuchała tego jak najlepszej audycji radiowej.

Sytuacja zmieniła się, kiedy moje dwie najlepsze koleżanki wyjechały do dziadków na resztę wakacji. Kiedy się o tym dowiedziałam, płakałam tak, jakby miały już nigdy nie wrócić, jakbym straciła je na zawsze, co po części było prawdą. Dla takiego małego dziecka, jakim wtedy byłam, okres półtora miesiąca wydawał się wiecznością. Zostałam sama. Nie miałam nikogo w pobliżu, a żeby jechać dalej, do kogoś innego, musiałam błagać mamę, żeby mi towarzyszyła. Mimo że atmosfera w naszej dzielnicy się uspokoiła, nie mogłam wyruszać na przejażdżki poza najbliższą okolicę sama. Suszyłam jej więc głowę, żeby mnie zabrała, bo samej mi się potwornie nudziło. Zgodziła się zaledwie raz albo dwa, bo jak mówiła, rozpoczął się sezon na przetwory, a nasz dom wyglądał jak skup warzyw i owoców. Wszędzie walały się skrzynki z jabłkami, śliwkami czy innym dziadostwem. Mama w kółko myła, wypełniała i układała słoiki. Nie uśmiechało jej się spędzić pół dnia na piciu kawy z mamą jednej z moich koleżanek, podczas gdy śliwki czekały na przetworzenie. W związku z tym zbywała mnie za każdym razem. Nawet nie prosiła mnie o pomoc, bo według niej spowalniałam pracę, zamiast ją przyspieszyć. Chcąc mieć mnie z głowy, kupiła mi drogi zestaw różnokolorowej kredy, bym mazała po ulicy. To skutecznie wypełniało mi czas.

Któregoś razu dołączył do mnie Bruno. Zamalowałam już asfalt przed swoim domem i kolorowałam część przed ich podjazdem.

– Co robisz? – zapytał, podchodząc bliżej.

Nie odpowiedziałam.

– Wiesz, że jesteś na mojej części ulicy?

– Nieprawda – zaprzeczyłam. – Ulica jest wspólna. Podjazd jest wasz… a nawet nie wasz, tylko tego, kto jest właścicielem tego domu. Wy tu jesteście tylko lokatorami – przypomniałam mu, ale nie zrobiło to na nim wrażenia. Nie odszedł, jak zakładałam, że zrobi.

– Mogę spróbować?

– Nie możesz. – Podniosłam się i podeszłam do wiaderka z kredą na wypadek, gdyby sam po nią sięgnął.

– Mogę ci pokazać, jak się maluje komiksy – zaoferował, starając się mnie przekonać.

– Nie, dzięki. Wolę malować swoje…

– To musisz iść na swoją stronę – rzucił już bardziej stanowczo.

Zerknęłam w kierunku naszego podjazdu. Cały był zamalowany. Moje miasto miało już tyle ulic i zabudowań, że mogłabym zacząć się nim bawić, ale mimo to malowanie było ciekawsze niż korzystanie z płaskiej infrastruktury. Dodawanie szpitala, biblioteki i innych budynków sprawiało mi większą frajdę.

– Masz. – Podałam mu różowy kolor, licząc, że odmówi.

Wziął ode mnie kredę i ku mojemu zaskoczeniu ruszył w kierunku zamalowanej części.

– Co robisz? – zapytałam, gdy się schylił.

– Twoje miasto nie ma znaków – zauważył. – Musisz mieć znak stopu czy zakaz wjazdu, czy zakaz parkowania.

– Nie muszę.

Bruno pokazał na koniec naszej ulicy – tej prawdziwej, gdzie stał czerwony znak stopu.

– Wszystkie miasta mają znaki, żeby ludzie wiedzieli, jakie obowiązuje prawo. Jak chcesz, żeby to było prawdziwe miasto, musisz je dodać. Inaczej mieszkańcy nie będą wiedzieć, jak jeździć.

– A skąd wiesz, jakie znaki są potrzebne?

– Mój brat za rok chce zdawać egzamin na prawo jazdy, więc jak jedziemy gdzieś samochodem, tato go przepytuje.

– Okej – zgodziłam się. – Ale nie możesz malować po moich budynkach.

Skinął głową i przystąpił do pracy. Kilka razy doszło między nami do nieporozumienia, kiedy Bruno uznał, że powinniśmy zmienić infrastrukturę miasta tylko dlatego, że nie pasowało mu stawianie dwóch dużych budynków obok siebie. Protestowałam wtedy i straszyłam, że go wygonię, on z kolei odgrażał się, że zmaże wszystko, co jest po jego stronie. Kiedy mówił, że weźmie szlauch ogrodowy i poleje wodą moje dzieło, ustępowałam, nie mogąc sobie wyobrazić takiego potwornego zmarnowania tego pięknego miasta. Siłą zmuszał mnie do godzenia się na jego warunki. Nie podobało mi się, że nie zostawiał mi wyboru, ale wolałam to niż patrzenie, jak moje rysunki znikają pod strumieniem wody.

W ciągu kilku następnych dni dorysowaliśmy tyle ulic, że zużyliśmy wszystkie kawałki kredy. Ku mojemu zaskoczeniu Bruno przyniósł dwa małe metalowe samochodziki. Jeden dla mnie i jeden dla siebie. Każde z nas miało swój dom i jeździło do pracy, do lekarza i wszędzie, gdzie tylko się dało. Bawiliśmy się tak w najlepsze. Jednego dnia mama wyszła przed dom, by zobaczyć nasze miasto. Pokazywałam jej, gdzie co namalowaliśmy i jak Bruno dodał znaki. Bardzo jej się podobało rozmieszczenie budynków, ale najbardziej wychwalała jego wiedzę na temat komunikacji. Drażniło mnie, że to Bruno zebrał pochwały, chociaż cała koncepcja była moja, on zaś dołączył, gdy już wszystko było gotowe. Mimo to nie protestowałam. Cieszyłam się, że mama wyszła popatrzeć na mnie. Zaraz potem zaprosiła nas na obiad. Oboje. To był pierwszy raz, kiedy Bruno został u nas na posiłek. Od tamtej pory nieważne, jak długo byliśmy na zewnątrz czy w ogrodzie, za każdym razem jadł z nami.

– Smakuje ci – stwierdziła mama.

– To najlepsze, co do tej pory jadłem – powiedział z pełną buzią.

Tata mnie zawsze za to krytykował, więc zerknęłam na mamę, spodziewając się, że zaraz mu coś powie. Patrzyła jednak na niego z uśmiechem, jakby aprobowała takie zachowanie. Sposób, w jaki na niego patrzyła, sprawiał, że czułam zazdrość. Byłam przyzwyczajona do całej jej uwagi zawsze skupionej na mnie. Teraz traktowała mnie jak powietrze zachwycona Brunem, który jadł jak świnka, mlaskał i nie obawiał się mówić z pełnymi ustami.

– A twoja mama nie gotuje? – zapytałam od razu.

– Tak, ale tylko jak tata wraca i krzyczy, żeby ugotowała – wyjaśnił, wpakowując sobie duży kawałek kotleta mielonego do buzi.

Przeżuwał, pokazując mi zawartość. Z pewnością chciał mi w ten sposób zrobić na złość.

– Co robi twój tata? – Tym razem mama dopytywała o jego rodzinę.

– Tata pracuje w magazynie. Jeździ wózkiem widłowym i przewozi palety.

Bruno zademonstrował rękami, jak wózek podnosi paletę i jak ją przekłada w inne miejsce.

– A mama?

– Mama… – zawahał się Bruno. – Mama pracuje w domu.

– Praca chałupnicza? – zapytała.

– Chyba tak – skrzywił się niepewny, czym naprawdę zajmowała się jego matka, albo po prostu nie rozumiał, co znaczyło to określenie.

Ja też nie do końca rozumiałam, dlaczego mama o to dopytywała, ale słuchałam w milczeniu. Dla mnie żadne z tych pytań nie miało znaczenia. Wolałabym, żeby to mnie zapytała o miasto lub cokolwiek innego.

– Jadłeś coś dzisiaj? – Posłała mu uśmiech tak ciepły, że ja bym go od razu odwzajemniła, ale Bruna to w ogóle nie ruszyło.

– Chyba nie – odpowiedział cicho i wrócił do krojenia mielonego widelcem.

Nie potrafił się nawet posługiwać nożem, a mama w ogóle nie zwracała mu uwagi. Tak jakby była zupełnie ślepa na brak kultury, który prezentował. Na coś, za co mnie zawsze musztrowali. Tata nie dopuszczał, bym siedziała przy stole krzywo albo żebym nieodpowiednio trzymała sztućce. Zawsze wydawało mi się, że tak jest w każdym domu, ale teraz, widząc pobłażliwość mamy, czułam złość.

– Nie jadłeś śniadania? – Mama odwróciła się, by zerknąć na zegarek. – Matko święta, przecież ty powinieneś zjeść do tej pory przynajmniej dwa posiłki.

– Ernest dał mi jabłko – przyznał, zupełnie nie przejmując się tym, o czym mówił.

– Posłuchaj – mama dotknęła jego dłoni – możesz do mnie przychodzić, kiedy tylko będziesz chciał. Nawet gdy Gaja będzie poza domem. Kiedy tylko jesteś głodny, powiedz mi, a dam ci jedzenie. Czy w domu, czy na zewnątrz. Rozumiesz?

– Tak – potwierdził i spojrzał na nią. – Robi pani najlepsze obiady!

Mama uśmiechnęła się tak szeroko, że pokazała wszystkie zęby. Wyciągnęła też rękę i pogłaskała Bruna po głowie. Kiedy wstała od stołu, by przynieść kompot, pocałowała go w głowę. Byłam na nią zła. Ta czułość, to pokazywanie mu, jak bardzo go polubiła, działało mi na nerwy. Widząc, jak nagle zaopiekowała się nim z takim zaangażowaniem, odsunęłam myśli o posiadaniu rodzeństwa, bo dotarło do mnie, że mama dzieliłaby czas, uwagę i miłość między nas dwoje. Wolałam jednak być sama.

Rozumiałam, dlaczego mama tak się nim przejęła. Miała bardzo dobre serce, a mama Bruna nie dbała o dzieci tak, jak powinna. Nieraz słyszałam, jak mama mówiła, że ubrania Bruna były brudne albo że cały tydzień chodził w tych samych spodniach. Poza tym zawsze jadł z nami i nigdy nie wyniósł żadnego jedzenia na dwór ze swojego domu, niezależnie od tego, czy bawiliśmy się przed domem, na ulicy, czy też w ogrodzie. Nigdy nie wołano go na posiłek i nigdy nie mówił, że miał pełny brzuch. Wręcz przeciwnie, zawsze był głodny.GAJA 2012

– Gaja! – zawołała z dołu mama.

– Co? – odkrzyknęłam z pokoju. Trochę zbyt szorstko, biorąc po uwagę, że dzisiaj, do tej pory, zapomniała o mnie i o nic mnie nie nękała.

Obiad był już gotowy, wykonałam swój zakres obowiązków, więc czego więcej mogłaby ode mnie chcieć? Tylko tego, żebym znów pomogła jej w czymś w domu. Drażniła mnie konieczność pracowania w kuchni, gdy czekało na mnie tyle ciekawszych zajęć. Mama tego nie rozumiała i ciągnęła mnie do przygotowywania obiadu. Potrafiła siedzieć cały wieczór i lepić pierogi, które potem leżały na każdej powierzchni płaskiej. Taką ich liczbą mogłaby wykarmić pół oddziału wojska. Pytana o to, dlaczego tyle robiła, zawsze odpowiadała, że na zapas, by nie robić dwa razy. Nigdy nie zapytała mnie, czy sprawiało mi to radość. Po prostu ściągała mnie do kuchni, a kiedy mówiłam, że przecież można pierogi kupić, nie trzeba ich lepić, stojąc przy garach przez cały wieczór, zachwalała smak domowych. Mamie całkiem przewróciło się w głowie i stała się totalną kurą domową, której jedyną radością były porządki i gotowanie. Nie miała ambicji, by zrobić coś ze swoim życiem, a gdy podrzucałam jej książki, zawsze znajdowała sobie coś innego do zrobienia. Potrafiła prasować skarpety i majtki, kiedy wszystko inne miało już idealne kanty. Nie umiałam znaleźć z nią wspólnego języka. Z mojego punktu widzenia zachowywała się jak wielofunkcyjny robot, którego na dodatek nie można było wyłączyć.

– Chodź na dół… proszę! – zawołała, stojąc u podnóża schodów.

– Idę! – odkrzyknęłam z góry, wiedząc, że musiała mieć jakiś powód, dla którego krzyczała przez cały dom.

Nie lubiła takiej formy komunikacji, więc westchnęłam ciężko, ale zrobiłam, o co prosiła. Schodząc po schodach, słyszałam strzępki rozmów dwójki ludzi. Początkowo sądziłam, że dyskutowali o czymś ekscytującym, ponieważ mama wydawała z siebie same ochy i achy. Spodziewałam się wiadomości, które poruszą mnie tak samo jak ich. Powoli pokonywałam schody, nie mogąc doczekać się sprawdzenia, z kim mama tak szczebiotała. Wtedy ujrzałam policjanta. Henio stał przy drzwiach, a w rękach miętosił czapkę. Zerknął na mnie w górę i skinął na przywitanie. Zrobiło mi się gorąco. Czyżby ktoś doniósł o tym, jak wczoraj wieczorem po raz kolejny weszliśmy do magazynu i spędziliśmy pół nocy na ziarnach kukurydzy? Kilka razy ochroniarz przepędzał nas, strasząc, że w końcu wezwie policję. Na nasze szczęście większość nocy przesypiał w cieciówce tak twardym snem, że mogliśmy tańczyć mu pod nosem, a on i tak by się nie obudził. Może tym razem miarka się przebrała i zgłosił sprawę? Widział nieraz nasze twarze, zresztą znał nas z okolicy. Potrafiłby nas wskazać z podaniem dokładnych adresów zamieszkania.

– Mamy gościa – zaanonsowała go mama, jakbym była ślepa.

– Dobry wieczór – przywitałam się niepewna, co powinnam zrobić.

Obmyślałam taktykę. W najgorszym przypadku miałam zamiar wyprzeć się wszystkiego w żywe oczy. Powiedzieć, że mnie tam wcale nie było. Chciałam kłamać, że spędziłam wieczór gdzieś indziej… tylko gdzie? Może mogłabym powiedzieć, że poszłam do jednej z koleżanek? Jeśli policja przychodziła do mnie jako pierwszej, może mogłabym coś wymyślić, a potem, gdy Henio wyjdzie, szybko zadzwonić do kolejnej z koleżanek, by sprzedała funkcjonariuszowi taką samą wersję. To by nas ochroniło. Kto by wątpił, że dwie nastolatki malowały sobie paznokcie przez pół wieczoru?

– Przychodzę do ciebie – odezwał się glina – bo mam dobrą wiadomość.

Mama kiwała głową z uśmiechem, a mnie przyszło do głowy, że może jednak wcale nie znalazł się tu dlatego, że ktoś doniósł. Tego z pewnością nie nazwałby niczym dobrym. Wręcz przeciwnie, straszyłby mnie paragrafami, grożąc nieletnim, takim jak ja, za wchodzenie na teren prywatny i niszczenie mienia.

– Bruno się znalazł – zakomunikował spokojnie.

– Co?! – Poczułam, jak nogi się pode mną ugięły. – Jak to możliwe?

– Spokojnie. – Policjant podszedł do mnie i posadził mnie na schodku. – Usiądź sobie. Ale zbladłaś…

– Ale jak to się znalazł? Po tylu latach? Gdzie był? Co robił?

– Spokojnie. – Poklepał mnie po ramieniu, ale ja miałam ochotę strącić jego rękę. Nie potrzebowałam, żeby mnie uspokajał, a raczej by odpowiedział na pytania. – Tak, jeden z policjantów szedł przez miasto, gdzieś daleko stąd, i go rozpoznał. Widział kiedyś jego zdjęcie jako osoby zaginionej, a u nas dzieci to się mocno nagłaśnia, wysyła do wszystkich placówek w kraju, więc skojarzył twarz. Zgarnęli go, a on potwierdził, że żył na ulicy…

– Ale… – przerwałam mu.

Nie byłam jednak w stanie wydobyć z siebie głosu. Jak to możliwe, że po tylu latach ot tak się znalazł? Gdzie on był do tej pory? No i najważniejsze: dlaczego nie wrócił? Czemu czekał, aż ktoś go znajdzie? Przecież mógł w każdej chwili wsiąść w autobus i przyjechać tutaj… gdyby tylko chciał.

– Są takie przypadki, że ludzie odnajdują się właśnie po wielu latach – tłumaczył. – Czasami pamiętają dom, rodziców, a czasami nie… Bruno niestety nic nie pamięta. Być może był za mały, a może wydarzenia po tym, jak zniknął, wpłynęły na niego do tego stopnia, że wyparły dziecięce wspomnienia. Podejrzewam, że żyjąc na ulicy jako dzieciak, musiał przejść przez koszmar. Cholera wie.

Patrzyłam na niego oniemiała. Nie mogłam zrozumieć, jakim cudem Bruno nie pamiętał swojego życia sprzed zniknięcia. Ja umiałam przywołać w pamięci każdy dzień. Każdy jeden wspólnie spędzony dzień. Nasze rozmowy, nasze pakty. To, gdzie razem chodziliśmy, gdzie się bawiliśmy. Wszystko, co razem przeżyliśmy. Zarówno te dobre wspomnienia, jak i te złe. Nawet takie, które z wielką ochotą wyrzuciłabym z głowy jak śmieci do kosza, ale nie udawało się to. Wystarczyło słowo, gest czy nawet mniejszy drobiazg z nimi związany, a powracały.

– I tutaj jest ogromna prośba – kontynuował funkcjonariusz. – Rodzice Bruna mówią, że z tobą spędzał najwięcej czasu… zanim zniknął. Może byłabyś w stanie mu pomóc?

– Ja? – Mrugałam z niedowierzaniem, że właśnie o to mnie zapytał, a kiedy skinął głową, przełknęłam głośno. – Ale w jaki sposób? – Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc, czego ode mnie oczekiwano.

– Porozmawiać z nim, przypomnieć mu, co robiliście w dzieciństwie – podpowiedział. – On jest teraz bardzo zagubiony. Z dnia na dzień odzyskał dom, rodziców, rodzinę.

– A Ernest?

– Ernest dostał wiadomość i mają go ściągnąć ze służby. Nikt nie wie, ile to potrwa, bo jest na misji, przypisany do oddziału, i nie może ot tak wyjechać. On jest zbyt wysoko postawiony, żeby go po prostu oddelegowano. Muszą najpierw wszystko zorganizować, potem wsadzić go w samolot, żeby mógł przyjechać. To potrwa kilka dni, jeśli nie dłużej.

– Ale jest pan pewien, że to Bruno? – zapytałam.

– Ha! – krzyknął, uśmiechając się od ucha do ucha. – Poczekaj, aż go zobaczysz. No kropka w kropkę tak samo wygląda.

– Posłuchaj – zwróciła się do mnie mama – to jest ten sam dzieciak, z którym spędzałaś całe dni. Nie ma tu nikogo i na dodatek nie pamięta swojego życia. Może miał jakiś uraz głowy albo jakiś wypadek… może obudził się gdzieś… po wypadku… czy coś… i nie wiedział, jak trafić z powrotem do domu… – urwała. Spojrzała szybko na nas dwoje, a potem wróciła do mnie wzrokiem. Podeszła, położyła mi dłoń na ramieniu i kontynuowała: – Postaw się na jego miejscu. Wyobraź sobie, jak trudne to musi być dla niego. A co by było, gdybyś to ty tak zniknęła, miała w pobliżu przyjaciela, a on odmówiłby ci pomocy?

– Ale minęło tyle czasu – wyjąkałam. – Ja go nie znam. To, że kiedyś bawiliśmy się w chowanego, ma się nijak do tego, co jest teraz. Minęło dziesięć lat. Ja go nawet nie pamiętam. Dla mnie jest kimś obcym.

– Gdzie on teraz jest? – zwróciła się do policjanta mama.

– W domu. Zbadali go w szpitalu, nic mu nie było, więc go przywiozłem… – Urwał, co sprawiło, że podniosłam wzrok. Nawet nie zauważyłam momentu, w którym spuściłam głowę i zaczęłam dłubać w paznokciach.

Gdyby Henio przyszedł z takimi wieściami zaraz po tym, jak Bruno zaginął, popłakałbym się ze szczęścia. Teraz było inaczej. Nauczyłam się żyć bez niego, bez przyjaciela, jakim dla mnie był. Kiedyś, jako dzieciaki, rozumieliśmy się bez słów, teraz wszystko się zmieniło…

– Myślałem, że się bardziej ucieszysz – rzucił z przekąsem, patrząc mi prosto w oczy. – Pamiętam, jak płakałaś, kiedy zniknął, jak pomagałaś go szukać. Wydawało mi się, że zareagujesz inaczej. Leciałem tu do was jak na skrzydłach, nie mogłem się doczekać, aż wam przekażę tę wiadomość, a tu…

– Heniu… – Mama podeszła do niego i tym razem to jemu położyła dłoń na ramieniu. To był firmowy znak mojej matki. Taki kontakt, który był oficjalny, ale zarazem lekko przyjacielski. – Oni byli tylko dziećmi. Życie toczyło się dalej. Każdy już o nim zapomniał.

Westchnął. Poprawił sobie czapkę na głowie i ruszył do drzwi, ale widać było, że nie mógł pogodzić się z tym, jak przyjęłam jego wiadomość. Zatrzymał się i odwrócił do nas tak, jakby czekał na mnie, na to, że go zatrzymam. Nie potrafiłam wydobyć z siebie głosu.

– Dziękuję, że nam przekazałeś te fantastyczne wieści – dopowiedziała mama, widząc, że policjant nie kwapił się do wyjścia.

– Mam takiego przyjaciela, który wieki temu wyjechał za granicę – zaczął spokojnie, trzymając klamkę w dłoni. – Bywa tak, że przez lata się nie widujemy, czasami nawet nie po drodze nam zadzwonić do siebie, ale gdy przyjechał w zeszłym roku, pokonałem dwieście kilometrów, żeby się z nim zobaczyć. Mówi się, że w prawdziwej przyjaźni nie ma znaczenia, ile czasu minęło, bo przyjaciele pozostają tacy sami. Jestem tego dobrym przykładem, bo na początku wydawało mi się, że nie będziemy mieli wspólnych tematów, ale kiedy tylko się spotkaliśmy, czułem się tak, jakbyśmy się widzieli wczoraj. Nic się nie zmieniło.

– To naprawdę miłe z twojej strony – podsumowała mama.

– Chociaż spróbuj – zwrócił się do mnie. – Pamiętasz, jak Bruno rzucił się na tego chłopaczka od Kowalskich za to, że ci zniszczyli rower?

Skinęłam głową.

– Na pewno się bał, na pewno dużo ryzykował, a mimo to rzucił się na niego, bo był twoim przyjacielem. Takich rzeczy się nie zapomina.

Ponownie skinęłam. Zaschło mi w gardle. Nie wiedziałam, co powiedzieć, ani tym bardziej – co zrobić. Pamiętałam dzień, w którym Bruno nie wrócił do domu. Szukaliśmy go wszędzie. Poruszyliśmy niebo i ziemię, ale nigdzie go nie było. Z każdym dniem ludzie powoli tracili nadzieję, grupa poszukujących wykruszała się, aż pozostał tylko Henio, Ernest, rodzice Bruna i ja. Płakałam cały tydzień, a kiedy mama mówiła, żebym zaprosiła kogoś do domu, by wypełnić po nim pustkę, protestowałam i krzyczałam, że nigdy nie zapomnę Bruna. Zapomniałam.GAJA 2002

Mama zawsze mówiła, że są dwa typy sąsiadów. Tacy, których dobrze się zna, i tacy, którzy są jak widmo. Znikają w pośpiechu z podjazdu, gdy widzą, że się od nich coś chce. Zasłaniają szczelnie okna, by nie było widać z ulicy, jak wygląda ich życie. Takimi właśnie ludźmi byli państwo Sianeccy. Choć Bruno spędzał u nas całe dni, ja w ogóle nie mogłam chodzić do jego domu. Nie dlatego, że mama mi nie pozwalała. To on bał się mnie zaprosić. Za każdym razem gdy proponowałam, że do niego przyjdę, uciekał się do przeróżnych kłamstw, żeby tylko mnie spławić. To w połączeniu z faktem, że dokuczano mi z jego powodu, sprawiło, że ja także zaczęłam mu odmawiać. Gdy pukał do drzwi, odsyłałam go do domu. Mama nieraz mi wypominała, że może był głodny albo nie miał nikogo, z kim mógłby pogadać, więc wtedy zapraszałam go do środka z litości, ale kazałam mu siedzieć na dole. Z mamą. Był jej przyjacielem, a nie moim. Złościłam się, że jemu poświęcała więcej czasu niż mi, martwiła się o niego bardziej niż o mnie. Wszystko przez to, że on nie miał takiego domu jak ja. W moich oczach pojawienie się Bruna i jego rodziny sprawiło, że moje życie przewróciło się do góry nogami. Straciłam koleżanki, byłam obiektem żartów, a moja własna matka bardziej dbała o potrzeby chłopca z sąsiedztwa niż moje. Kiedy skarżyłam się, jak bardzo Bruno mnie niszczy, bagatelizowała to, karmiąc go jak ptaszka w złotej klatce. A on śpiewał jej pochwały, jak to wyśmienicie gotuje.

Jednego dnia miałam już dość i poszłam do taty. Wyobrażałam sobie przeróżne przykre rzeczy, żeby tylko się popłakać, żeby wyglądać wiarygodnie. Niepotrzebnie się nakręcałam, bo gdy tylko zaczęłam mówić, łzy same ciekły mi ciurkiem. Skarżyłam się na dzieci, które mnie przezywały z jego powodu, na mamę, która spędzała z Brunem czas, i na to, że przestałam ich oboje interesować. Więcej nie było trzeba. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak tata zaczął szarpać mamę. Jego złość sięgnęła zenitu, bo on sam nie darzył Sianeckich sympatią już od jakiegoś czasu, więc mój płacz dał mu powód i podziałał na niego jak płachta na byka. Stałam obok nich i zanosiłam się płaczem. Nie mogłam nad sobą zapanować – i to nie dlatego, że tak bardzo bolała mnie obecność Bruna, lecz dlatego, że nie chciałam, by tata robił mamie krzywdę. Kiedy pomiatał nią, zadając jej w kółko te same pytania, ona błagała go, żeby się uspokoił. Wystraszył mnie swoją agresją w jej kierunku, więc sama krzyczałam w kółko „tato, tato”. Kiedy w końcu zostawił mamę w spokoju, podbiegła do mnie i zabrała mnie na górę. Zamknęła nas obie w pokoju. Płakała bezgłośnie. Widziałam, że jej ramiona się unosiły, ale nie wydawała z siebie żadnego dźwięku. Schowała twarz w dłoniach, trzęsąc się przy tym tak, jakby jej było zimno.

– Mamo. – Podeszłam do niej.

Usiadła na podłodze pod drzwiami i przyciągnęła mnie do siebie.

– Ja nie chciałam – szepnęłam, wtulając się w nią.

– Nic się nie stało – zapewniła, wypuszczając powietrze. – Nie wiedziałaś.

– Już tak więcej nie zrobię… obiecuję… przysięgam…

– Ciii – pogłaskała mnie po głowie – nie myśl o tym. Wcale.

Czułam się potwornie, obwiniałam się, że to ja ściągnęłam na mamę kłopoty, a po chwili dołączyłam do niej i płakałyśmy obie. Już nie wiedziałam, czy to ona mnie pocieszała, czy ja ją. Mama powtarzała, że będzie dobrze, a ja w kółko przepraszałam. W końcu, znużona, zasnęłam. Mama została ze mną na całą noc. Spałyśmy wtulone w siebie, choć nie miałam pewności, że mama zmrużyła oczy choć na chwilę.

Następnego dnia z premedytacją powiedziałam Brunowi, że to przez niego moi rodzice się pokłócili. Był przejęty i przepraszał mnie. Obiecał, że już nigdy więcej nie przyjdzie.

Po tygodniu ciszy zdałam sobie sprawę, że jednak wolałam, gdy był obok. Mama stała się cicha i kiedy tylko mogła, odsyłała mnie na górę, bym zostawiła ją samą i nie zawracała jej głowy. Kazała mi odrabiać lekcje, czytać książki. Cokolwiek, żeby tylko zatrzymało mnie to w pokoju. Cały czas wyglądała na zamyśloną. Potrafiła siedzieć przy stole i nie wykonywać żadnych ruchów, jak posąg. Mimo starań, mimo naprawdę szczerych chęci okropnie się nudziłam. Chciałam wyjść do koleżanek, ale mama mi na to nie pozwalała. Twierdziła, że nie miała głowy, by mnie pilnować. Przez wszystkie siedem dni siedziałam zamknięta w swoim pokoju, starając się rysować lub czytać, lub odrabiać lekcje. Cały czas zerkałam w stronę domu po lewej stronie. Był tam ktoś, z kim mogłam się pobawić, a co najważniejsze – pogadać i spędzić miło czas. Dzięki niemu czułam się tak, jakbym miała rodzeństwo, i zrozumiałam to dopiero, gdy zostałam sama.

Pokój Bruna znajdował się dokładnie naprzeciwko mojego, bo wszystkie domy tutaj zostały zbudowane w sposób lustrzany. Nie dlatego, że projektant tak to wymyślił. Nie, tak po prostu było taniej. To osiedle powstało jako nowe, bezpieczne miejsce na obrzeżach miasta, a mieszkańcy, nie chcąc przepłacać, nabyli dwa takie same projekty i budowali, używając ich naprzemiennie. Cała ta okolica wyglądała jak wyjęta z horroru, ponieważ domy nie różniły się niczym poza kolorami. Na dodatek wcale nie zagwarantowało to bezpieczeństwa, jak wcześniej zakładano. Po tym, jak zabito staruszków, miały miejsce inne dziwne zdarzenia. Nikt jednak nie mówił o tym głośno. Przyznanie się do problemu obniżyłoby wartość nieruchomości, a przede wszystkim wprowadziłoby niepokój wśród mieszkańców. Ludzie, tacy jak moi rodzice, udawali, że to miejsce jest rajem na ziemi, bo nie byłoby ich stać na nic lepszego. Dlatego tak bardzo nie mogli znieść złych sąsiadów. Teraz dla mnie to miejsce było jak więzienie. Nie mogłam nigdzie wyjść. Zrzuciłam rysunek z biurka. Nie wytrzymałam. Podniosłam się, zaczęłam zgniatać papier w kulki i rzucać nimi w okno jego pokoju. Niestety papier okazał się zbyt lekki, żeby dolecieć tak daleko. Pozostawiona bez wyboru rzuciłam ołówkiem. Tym razem trafiłam w szybę, a chwilę potem Bruno otworzył okno. Patrzył na mnie przestraszony, a ja pomachałam mu przyjaźnie. Od razu się rozpogodził. Zniknął na chwilę, po czym przyniósł zwój sznurka. Wziął zamach i rzucił nim do mnie. Chciałam go złapać, ale uderzył mnie na tyle mocno, że zaczęłam płakać. Otarłam jednak szybko łzy. Bruno pokazał mi, jak wbić gwóźdź we framugę okna i jak go zakrzywić, żeby utworzyć z niego haczyk. Zbiegłam na dół. Wiedziałam, gdzie tata trzymał narzędzia, więc szybko znalazłam potrzebne przedmioty. Wbiegłam z nimi na górę, uśmiechając się od ucha do ucha. Nie do końca zrealizowałam plan tak, jak mi to pokazał Bruno, ale gwóźdź trzymał się framugi, więc spełniał swoją funkcję. Potem dostałam od niego pierwszą wiadomość. Nabazgrał coś na kartce takimi koślawymi literami, że nie mogłam nawet odczytać treści. Starając się, by moje litery wyglądały dużo lepiej, odpisałam, żeby zadbał o wygląd informacji. Wtedy wysłał mi prośbę, żebym wyszła przed dom. Zadowolona, zrobiłam, jak polecił. Nie wyjaśnialiśmy sobie, czemu go odtrąciłam na tydzień, ani nie przepraszaliśmy. Po prostu kontynuowaliśmy przyjaźń.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: