- promocja
- W empik go
Brutalny książę - ebook
Brutalny książę - ebook
Callum Griffin i Aida Gallo pochodzą z rodzin, które od dawna walczą o władzę w mafijnym świecie. Nic dziwnego, że oboje, chociaż nigdy się nie spotkali, są do siebie wrogo nastawieni. Kiedy pewnego dnia dziewczyna niemal puszcza z dymem posiadłość Calluma, mężczyzna utwierdza się w przekonaniu, że jej nienawidzi.
Wkrótce rodziny obojga postanawiają, że, aby zabezpieczyć wspólne interesy i zapobiec rozlewowi krwi, Callum i Aida wezmą ślub.
Dla mężczyzny ta dziewczyna jest najgorszą kandydatką na żonę; można się po niej wszystkiego spodziewać, chociażby tego, że w dniu ceremonii poda mężowi truskawki, wiedząc, że ma na nie uczulenie.
Callum musi znaleźć rozwiązanie, by ujarzmić niesforną kobietę, ale ona ma za nic jego groźby i prośby. Tymczasem przed nimi wspólna noc, którą muszą spędzić razem, jeżeli w świetle zasad rządzących mafią, mają być uznani za małżeństwo.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8178-773-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spotify
Apple Music
1. Hate Me – Nico Collins
2. You Don’t Own Me – SAYGRACE
3. Boyfriend – Selena Gomez
4. Midnight Sky – Miley Cyrus
5. Somethin’ Bad – Miranda Lambert
6. Sweet But Psycho – Ava Max
7. Love The Way You Lie – Rihanna
8. Ballroom Blitz – The Struts
9. Poison & Wine – The Civil Wars
10. Falling Slowly – Glen Hansard
11. Make You Feel My Love – Adele
12. Gnossienne: No. 1 – Erik StatieROZDZIAŁ PIERWSZY
– AIDA
Rozety eksplodujących fajerwerków rozkwitają ponad taflą jeziora. Przez chwilę wiszą w bezruchu na bezchmurnym nocnym niebie, po czym jako skrzące się obłoczki spadają w dół, aby osiąść na powierzchni wody.
Ojciec wzdryga się, gdy rozlega się huk pierwszej eksplozji. Nie przepada za tym, co głośne i nieprzewidywalne. Dlatego niekiedy działam mu na nerwy, bo bywam zarówno głośna, jak i nieprzewidywalna, nawet kiedy próbuję być grzeczna.
Widzę oświetlony przez niebieskie i złote błyski światła grymas malujący się na jego twarzy. Taa, zdecydowanie robi tę samą minę, kiedy na mnie patrzy.
– Chcesz zjeść w środku? – Dante pyta ojca.
W tę ciepłą noc wszyscy siedzimy na tarasie. Chicago to nie Sycylia – tutaj, gdy tylko nadarzy się okazja, aby zjeść na świeżym powietrzu, trzeba z niej skorzystać. Gdyby nie uliczny zgiełk, można by pomyśleć, że siedzi się we włoskiej winnicy. Na stole stoi rustykalna kamionka, którą nasi przodkowie sprowadzili z ojczyzny trzy pokolenia temu. Ponad naszymi głowami rozrasta się na dachu altany lisia winorośl, którą Papà posadził, abyśmy mieli cień. Ten gatunek winorośli co prawda nie nadaje się do zrobienia wina, ale do dżemów już tak.
– Tu jest dobrze – odpowiada krótko ojciec, kręcąc głową.
Dante wydaje z siebie chrząknięcie i wraca do jedzenia kurczaka. Jest tak potężnym mężczyzną, że trzymany przez niego widelec wygląda na komicznie maleńki. Zawsze siedzi zgarbiony nad talerzem i je, jakby dosłownie umierał z głodu.
Dante jako najstarszy syn siedzi po prawicy ojca. Po lewej z kolei siedzi Nero, a obok niego Sebastian. Ja natomiast siedzę przy krótszym końcu stołu, tam gdzie – gdyby żyła – siedziałaby matka.
– Co to za święto? – pyta Sebastian, gdy kolejna salwa fajerwerków mknie w stronę nieba.
– Żadne święto. Nessa Griffin ma urodziny – odpowiadam.
Okazała posiadłość Griffinów umiejscowiona jest w samym centrum Gold Coast, tuż nad brzegiem jeziora. Odpalają fajerwerki, aby pokazać wszystkim w mieście, że ich mała księżniczka urządza imprezę – zupełnie jakby nie promowali tego wydarzenia niczym igrzysk olimpijskich i rozdania Oscarów razem wziętych.
Sebastian, który nie zwraca uwagi na nic, co nie jest koszykówką, nie orientuje się w temacie. To mój najmłodszy brat, ale też i najwyższy. Uniwersytet Chicago przyznał mu stypendium i jest na tyle dobry w grze w kosza, że odwiedzając go na kampusie widzę, jak dziewczyny gapią się na niego i chichoczą na jego widok, gdzie by się nie pojawił. Zdarza się, że czasami zbierają się na odwagę i proszą go, aby podpisał się im na koszulkach.
– Jakim cudem nie zostaliśmy zaproszeni? – pyta sarkastycznie Nero.
Nie zostaliśmy, bo kurewsko nienawidzimy Griffinów. Z wzajemnością.
Goście są starannie dobrani i wśród nich pełno jest zamożnych osób, polityków oraz takich ludzi, których postanowiono wybrać ze względu na użyteczność oraz ich kryjówki. Wątpię, żeby Nessa znała kogokolwiek spośród nich.
Nie, żebym płakała z tego powodu. Słyszałam, że jej ojciec zatrudnił Demi Lovato, żeby wystąpiła na tej imprezie. Co prawda to nie Halsey, ale i tak jest całkiem niezła.
– Jak wyglądają sprawy z Oak Street Tower? – Papà pyta Dantego, który powoli i pieczołowicie kroi swojego kurczaka w parmezanie.
Ojciec już i tak doskonale wie, co się dzieje na budowie Oak Street Tower, bo śledzi dosłownie każdy ruch Gallo Construction. Teraz po prostu zmienia temat, bo irytuje go myśl, że Griffinowie właśnie sączą szampana i pośredniczą w zawieraniu umów między chicagowską śmietanką towarzyską.
Nie interesuje mnie, co robią Griffinowie. Tylko że nie lubię, gdy ktoś się bawi beze mnie.
– Powinniśmy tam pójść – mamroczę pod nosem do Sebastiana, gdy ojciec i Dante ględzą o wieży.
– Gdzie? – pyta, opróżniając dużą szklankę mleka. Reszta z nas pije wino. Sebastian natomiast stara się być w dobrej formie, aby móc dryblować, robić przysiady czy co tam robi jego drużyna tyczkowatych ogrów podczas treningów.
– Powinniśmy pójść na imprezę – mówię, ściszając głos.
Nero natychmiast się ożywia. On zawsze jest chętny, aby wpakować się w kłopoty.
– Kiedy?
– Zaraz po kolacji. – Uśmiecham się do niego.
– Nie ma nas na liście – protestuje Sebastian.
– Jezu! – Przewracam oczami. – Czasami zastanawiam się, czy ty w ogóle jesteś Gallo. Przechodzić na czerwonym świetle też się boisz?
Obaj moi starsi bracia to prawdziwi gangsterzy. Zajmują się tą nieco brutalniejszą częścią naszego rodzinnego biznesu. Sebastian z kolei uważa, że będzie grać w NBA. Żyje w totalnie innym świecie niż my wszyscy. Stara się być dobrym chłopcem i przestrzegającym prawa obywatelem.
Uśmiecha się do mnie i mówi:
– Ja też idę, prawda?
Dante rzuca nam surowe spojrzenie. Wciąż rozmawia z ojcem, a jednak wie, że coś kombinujemy.
Skoro zjedliśmy już kurczaka, Greta przynosi nam deser. Gdzieś od stu lat jest naszą gosposią. To moja druga ulubiona osoba, tuż po Sebastianie. Jest pulchną, ładną kobietą o bardziej siwych niż rudych włosach.
W moim deserze nie ma malin, bo Greta wie, że nie lubię ich pestek, no i ogólnie nie przeszkadza jej to, że jestem rozpieszczonym bachorem. Kiedy stawia przede mną moją porcję, obejmuję ją i całuję w policzek.
– Bo upuszczę przez ciebie tacę – mówi, próbując się uwolnić.
– Nigdy w życiu nie upuściłaś tacy – oznajmiam.
Ojcu całą, kurwa, wieczność zajmuje zjedzenie deseru. Sącząc wino ciągle nawija o związku zawodowym elektryków. Dante na bank ciągnie go za język, żeby nas wszystkich wkurzyć. Papà oczekuje, że w trakcie tych oficjalnych kolacji będziemy siedzieli przy stole aż do samego końca. W tym czasie nie możemy korzystać z telefonów, co jest prawdziwą torturą, bo czuję, że komórka w mojej kieszeni brzęczy raz po raz, informując o przychodzących wiadomościach od Bóg jeden wie kogo. Mam nadzieję, że nie od mojego byłego.
Trzy miesiące temu zerwałam z Oliverem Castle’em, ale nic do niego nie dociera. Jeśli nie przestanie mnie denerwować, być może będę musiała go zdzielić młotkiem w łeb.
Papà w końcu skończył deser i aby pomóc Grecie, wszyscy zabieramy tyle naczyń, ile jesteśmy w stanie unieść i zanosimy je do zlewu.
Następnie idzie do swojego gabinetu, aby wypić drugiego drinka, z kolei Sebastian, Nero i ja zakradamy się na dół.
Wolno nam wychodzić w sobotnie wieczory, bo w końcu wszyscy – ja dopiero co – jesteśmy dorośli. Mimo to nie chcemy, żeby Papà pytał nas, gdzie się wybieramy.
Wskakujemy do samochodu Nero, bo to kozacki chevrolet Bel Air z roku 1957, w którym najfajniej będzie się wozić ze złożonym dachem.
Nero odpala silnik, a w świetle reflektorów zauważamy potężną postać Dantego, który stoi przed autem ze skrzyżowanymi na piersi rękami, przez co wygląda jak Michael Myers, który ma zamiar nas zamordować.
Sebastian podskakuje, widząc go, a z mojego gardła wyrywa się krótki krzyk.
– Blokujesz przejazd – mówi oschle Nero.
– To zły pomysł – oznajmia Dante.
– Dlaczego? – pyta niewinnie Nero. – Jedziemy tylko na przejażdżkę.
– Taa? – Dante unosi brwi, nie ruszając się z miejsca. – Prosto do Lake Shore Drive?
– A jeśli tak, to co? – Nero zmienia taktykę. – To tylko jakaś słodka szesnastka.
– Nessa ma dziewiętnaście lat – poprawiam go.
– Dziewiętnaście? – Nero z obrzydzeniem kręci głową. – To czemu w ogóle… A zresztą, nieważne. To pewnie jakieś irlandzkie bzdury. Albo po prostu okazja, aby się popisać.
– Możemy już jechać? – pyta Sebastian. – Nie chcę wracać za późno.
– Wsiadaj albo zejdź z drogi – mówię do Dantego.
Przygląda się nam przez dłuższą chwilę, po czym wzrusza ramionami.
– Dobra – oznajmia. – Ale ja siedzę z przodu.
Bez dyskusji gramolę się na tylne siedzenie. To niewielka cena, jaką trzeba zapłacić za to, aby starszy brat dołączył do drużyny Nieproszonych Gości.
Jedziemy wzdłuż La Salle Drive, rozkoszując się wpadającym do samochodu ciepłym powietrzem początku lata. Nero może w samochodzie jest spokojny i ostrożny – niczym uosobienie przezorności.
Może to wynika z faktu, że kocha swojego chevroleta, przy którym dłubał z tysiąc godzin. A może jazda samochodem jest jedyną rzeczą, która go odpręża. Tak czy siak, zawsze lubiłam patrzeć, jak tak siedzi z jedną ręką na kierownicy, lśniącymi włosami rozwiewanymi przez wiatr i półprzymkniętymi niczym u kota oczami.
Gold Coast znajduje się niedaleko. Właściwie to praktycznie sąsiadujemy z Griffinami, bo mieszkamy w znajdującym się na północy Old Town. Obie dzielnice nie są do siebie podobne. Każda jest na swój sposób luksusowa – nasz dom wychodzi wprost na Lincoln Park, a ich na jezioro. Jednak Old Town jest, no cóż… dokładnie takie, jak sugeruje sama nazwa – kurewsko stare. Nasz dom został zbudowany w epoce wiktoriańskiej. Wzdłuż ulicy rośnie mnóstwo starych, potężnych dębów. Mieszkamy niedaleko kościoła św. Michała, który według mojego ojca dzięki bezpośredniej boskiej interwencji ocalał z chicagowskiego pożaru¹.
Gold Coast to najnowsze cudeńko, są tu eleganckie sklepy, restauracje i posiadłości najbogatszych chicagowskich skurwysynów. Jadąc tutaj, mam wrażenie, jakbym przeniosła się w czasie o dobre trzydzieści lat do przodu.
Myśleliśmy – to znaczy Sebastian, Nero i ja – że uda się nam zakraść na tył posiadłości Griffinów i ukradniemy uniformy pracowników firmy cateringowej. Dante, oczywiście, nie bawi się w takie pierdoły. Po prostu pozwala jednemu z ochroniarzy zapoznać się z pięcioma Benjaminami², aby „znalazł” nas na liście gości i bramkarz wpuszcza nas bez problemu.
Wiem, jak wygląda posiadłość Griffinów, mimo że jej nie widziałam, bo gdy ją kupowali kilka lat temu, było to nie lada sensacją. Wtedy to była najdroższa nieruchomość mieszkalna w Chicago. To piętnaście tysięcy metrów kwadratowych, wartych dwadzieścia osiem milionów dolarów.
Mój ojciec wtedy prychnął i powiedział, że Irlandczycy lubią szastać kasą.
– Irlandczyk będzie chodził w garniturze za tysiąc dwieście dolarów, ale w kieszeni nie będzie miał ani centa na piwo – oznajmił.
Bez względu na to, czy to prawdziwe stwierdzenie, czy też nie, Griffinowie – jeśli zapragną – mogą sobie kupić całe mnóstwo piwa. Mają tyle pieniędzy, że mogą używać ich jako podpałki i w tej chwili dosłownie palą je, urządzając pokaz fajerwerków, którym chyba próbują zawstydzić sam Disney World.
Jednak wcale mnie to nie obchodzi – pierwszą rzeczą, której chcę, to odrobina drogiego szampana, którego roznoszą kelnerzy, a następnie chcę wypić wszystko z kieliszków, z których ustawiono wieżę na szwedzkim stole. Zrobię, co w mojej mocy, aby zrujnować tych nadętych pojebów, zjadając przed wyjściem tyle kawioru i krabich nóżek, ile sama ważę.
Impreza odbywa się na wielkim, zielonym trawniku. Dzisiejsza noc jest idealna, aby urządzać przyjęcie – to kolejny dowód na to, że Irlandczycy mają szczęście. Wszyscy wokół rozmawiają, śmieją się i objadają, niektórzy nawet tańczą, mimo że jeszcze nie występuje Demi Lovato, tylko gra DJ.
Wydaje mi się, że powinnam była się przebrać. Nie widzę dziewczyny, która nie miałaby na sobie błyszczącej sukienki oraz szpilek. Jednak chodzenie w czymś takim po miękkiej trawie byłoby cholernie denerwujące, więc w sumie cieszę się, że mam na sobie sandały oraz szorty.
Zauważam Nessę Griffin otoczoną przez ludzi, którzy gratulują jej wielkiego osiągnięcia, jakim jest przeżycie dziewiętnastu lat. Jubilatka ma na sobie śliczną, kremową sukienkę – prostą, a zarazem ekscentryczną. Jasnobrązowe włosy swobodnie opadają jej na ramiona, jest delikatnie opalona i na nosie ma kilka piegów, zupełnie jakby cały ranek spędziła nad jeziorem. Oblewa się rumieńcem, gdy wszyscy poświęcają jej uwagę, przy czym wygląda słodko i szczęśliwie.
Szczerze mówiąc, najlepsza ze wszystkich Griffinów jest Nessa. Chodziłyśmy do tej samej szkoły średniej. Co prawda nie byłyśmy przyjaciółkami, bo chodziła klasę niżej niż ja i była za bardzo świętoszkowata, ale wydawała się miła.
Za to jej siostra…
Zauważam teraz Rionę, która opieprza jedną z kelnerek tak bardzo, że tamta zaczyna płakać. Riona Griffin ma na sobie jedną z tych sztywnych i dopasowanych, obcisłych sukienek do kolan, które wyglądają odpowiednio na sali konferencyjnej, a nie na przyjęciu pod chmurką. Jednak jej sukienka nie jest tak ciasna, jak ciasno upięła włosy. Nigdy nikomu nie było tak brzydko w płomiennorudych włosach jak jej…. zupełnie jakby genetyka chciała zrobić sobie z niej jaja, a Riona na to: Nigdy w życiu ani przez chwilę nie będę się dobrze bawiła, dzięki ci bardzo. Omiata wzrokiem gości, zupełnie jakby chciała spakować i opisać tych co ważniejszych. Odwracam się, aby ponownie napełnić swój talerz jedzeniem, zanim Riona mnie zauważy.
Chwilę po naszym przyjeździe moi bracia się rozdzielili. Widzę Nero, flirtującego na parkiecie z jakąś uroczą blondyneczką. Dante poszedł w stronę baru, bo nie będzie pić owocowego szampana. Sebastian kompletnie wsiąkł, a to nie jest takie proste, gdy ma się dwa metry wzrostu. Domyślam się, że spotkał jakichś znajomych. Wszyscy lubią Sebastiana i ma kumpli dosłownie wszędzie.
A jeśli chodzi o mnie, to muszę siku.
Widzę, że Griffinowie wynajęli kilka toi–toiów, które dyskretnie ustawiono na tyłach posesji i przykryto zwiewnym baldachimem. Ale przecież nie będę sikała w czymś takim, nawet jeśli to dość ekskluzywny kibelek. Mam zamiar załatwić się w prawdziwej łazience w domu Griffinów, dokładnie tam, gdzie sami sadzają te swoje zapyziałe dupska. No i będę miała okazję, aby nieco pomyszkować w ich domu.
Tyle, że aby to zrobić, muszę się nieco nagimnastykować. Przy wejściu do domu stoi o wiele więcej ochroniarzy, a ja jestem zbyt skąpa, żeby dawać komuś w łapę. Ale kiedy przewieszam sobie haftowaną serwetkę przez ramię i zabieram tacę, którą porzuciła zapłakana kelnerka, teraz muszę tylko postawić na niej kilka pustych szklanek i zakraść się prosto do kuchni.
Jak na dobrego, grzeczniutkiego pracownika przystało wstawiam naczynia do zlewu, a potem znikam w głębi domu.
O Jezu, ten pieprzony dom jest śliczny. Wiem, że powinniśmy być śmiertelnymi wrogami i tak dalej, jednak jestem w stanie docenić fakt, że to miejsce jest lepiej zaprojektowane niż cokolwiek, co oglądałam w House Hunters. A nawet i w House Hunters International.
Dom jest prościej urządzony niż się spodziewałam – wszędzie dominuje kolor śmietankowy. Gładkie ściany, naturalne drewno, małe, nowoczesne meble oraz lampy wyglądają niczym dzieła sztuki przemysłowej.
Dookoła również znajdują się prawdziwe dzieła sztuki – są tu obrazy, które wyglądają jak zbiór kolorowych kwadratów i prostokątów, są też rzeźby składające się z przeróżnych połączonych ze sobą kształtów. Nie jestem kompletną ignorantką – wiem, że obraz to albo Rothko³, albo coś, co ma wyglądać jak jego dzieło. Wiem również, że sama nie sprawiłabym, aby ten dom wyglądał tak pięknie, nawet gdybym miała na to sto lat i nieograniczony budżet.
Teraz bardzo się cieszę, że zakradłam się tu, aby zrobić siku.
Na końcu korytarza znajduję najbliższą łazienkę. I oczywiście cała tonie w luksusach – jest tu cudowne lawendowe mydło, miękkie puszyste ręczniki, z kranu płynie woda mająca idealną temperaturę, nie jest ani za zimna, ani za gorąca. Kto wie – może z uwagi na fakt, że dom jest ogromny, jestem pierwszą osobą, która kiedykolwiek weszła do tej łazienki, żeby z niej skorzystać. Prawdopodobnie każdy z Griffinów ma własną. Właściwie to pewnie gubią się w tym całym labiryncie, jak się upiją.
Wiem, że po zrobieniu swojego powinnam wrócić na dwór. Moja mała przygoda dobiegła końca i nie ma sensu, aby bardziej igrać z losem.
Tymczasem przyłapuję się na tym, że zakradam się po szerokich, spiralnych schodach na piętro.
Parter był zbyt formalny oraz sterylny, wyglądał niczym w jakimś domu pokazowym. Chcę zobaczyć, jak ci ludzie naprawdę mieszkają.
Po lewej od schodów znajduję sypialnię, która musi należeć do Nessy. Aranżacja pokoju jest delikatna i kobieca, mnóstwo tu książek, pluszaków oraz przyborów malarskich. Na stoliku nocnym leży ukulele, pod łóżko natomiast w pośpiechu wrzucono kilka par tenisówek. Jedynie zawieszona za wstążkę na klamce para baletek nie jest ani nowa, ani czysta. Te buty są cholernie dojechane i mają dziury na satynowych czubkach.
Naprzeciwko znajduje się pokój, który prawdopodobnie należy do Riony. Jest większy i nienagannie czysty. Nie widzę tu nic, co wskazywałoby na to, że mieszkająca tu osoba ma jakiekolwiek hobby. Na ścianach zauważam jedynie kilka pięknych, azjatyckich akwareli. Jestem rozczarowana, że Riona nie ma żadnej półki ze starymi trofeami lub medalami. Zdecydowanie wygląda na kogoś, kto powinien je mieć.
Za pokojami obu dziewczyn mieści się główna sypialnia. Tam nie będę wchodziła. Wejście tam wydaje się być pod wieloma względami niewłaściwe. Musi być jakaś granica, której nie przekroczę, węsząc po czyimś domu.
Dlatego też ruszam w przeciwną stronę i trafiam do wielkiej biblioteki.
O właśnie, to dla takich zagadkowych rzeczy tutaj przyszłam.
Co czytują Griffinowie? Oprawione w skórę klasyki literatury czy może potajemnie są fanami Anne Rice? Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć…
Wygląda na to, że cenią biografie, książki o architekturze i owszem, wszelką klasykę literatury. Mają nawet dział poświęcony słynnym irlandzkim pisarzom, takim jak James Joyce, Jonatah Swift, Yeates czy George Bernard Shaw. Ani śladu Anne Rice, no ale przynamniej mają Brama Stokera.
O, patrzcie, mają nawet podpisany egzemplarz Dublińczyków. Nieważne, co inni mówią, ale nikt nie rozumie tej pieprzonej książki. Wszyscy Irlandczycy zgodnie udają, że to literackie arcydzieło, podczas gdy ja jestem przekonana, że to bełkot.
Nie licząc sięgających od podłogi do sufitu regałów wypełnionych książkami, w bibliotece ustawiono również tapicerowane, skórzane fotele. Trzy z nich stoją nieopodal dużego, kamiennego kominka, w którym pali się niewielki ogień, mimo że na dworze jest ciepło. Ładnie tu pachnie drewnem brzozowym, a więc kominek nie jest zasilany gazem. Nad nim zawieszono obraz uroczej kobiety. Pod malowidłem, na półce, ustawiono kilka przedmiotów, takich jak zegar powozowy oraz klepsydra. Pomiędzy nimi leży stary, kieszonkowy zegarek.
Zdejmując go z kominka czuję, że jest zaskakująco ciężki i ciepły w dotyku, a nie zimny, jak się spodziewałam. Nie jestem w stanie określić, czy jest z mosiądzu, czy raczej złota. Łańcuszek wygląda, jakby się urwał gdzieś w połowie. Na kopercie coś wyryto, jednak cokolwiek to było, tak bardzo się starło, że nie jestem w stanie powiedzieć, co ten rysunek przedstawiał. Nie wiem również, jak go otworzyć.
Majstruję przy jego mechanizmie, gdy nagle słyszę dobiegający z korytarza dźwięk – cichy brzdęk. Szybko wsuwam zegarek do kieszeni i natychmiast chowam się za stojącym najbliżej kominka fotelem.
Do biblioteczki wchodzi jakiś mężczyzna. Wysoki szatyn, mający na oko trzydzieści lat. Ma na sobie idealnie skrojony garnitur i wygląda na wyjątkowo zadbanego. Jest przystojny, jednak na swój dość surowy sposób – wygląda zupełnie, jakby miał cię wypchnąć z szalupy, gdyby okazało się, że nie ma w niej wystarczającej ilości miejsc. A może wypchnąłby nawet i wtedy, gdybyś zapomniał umyć zęby.
Właściwie to go jeszcze nie poznałam, ale jestem niemal pewna, że to Callum Griffin, najstarszy z rodzeństwa. A to oznacza, że jest ostatnią osobą, która powinna mnie przyłapać w ich bibliotece.
Niestety wygląda na to, że planuje zostać tu przez jakiś czas. Siada w fotelu niemal naprzeciwko mnie i zaczyna czytać coś na telefonie. Popija whisky z trzymanej w ręce szklanki. Ten dźwięk, który słyszałam, to odgłos uderzających o siebie kostek lodu.
Za fotelem jest wyjątkowo ciasno i niewygodnie. Leżący na podłodze dywan nie jest szczególnie przytulny, a muszę zwinąć się w kłębek, aby moja głowa ani stopy nie wystawały z którejkolwiek strony. Na dodatek, przez kominek jest tu gorąco jak w piekle.
Jak, do cholery, mam się stąd wydostać?
Callum wciąż czyta, popijając drinka. Pije. Czyta. Pije. Czyta. Jedynym dźwiękiem w bibliotece jest trzask palących się brzozowych polan.
Jak długo on tu będzie siedział?
Nie mogę tutaj zostać na zawsze. Moi bracia za chwilę zaczną mnie szukać.
Nie podoba mi się, że tu utknęłam. Zaczynam się pocić zarówno z gorąca, jak i nerwów.
Lód w szklance Calluma brzmi bardzo chłodno i orzeźwiająco.
Boże, mam ochotę się napić i stąd wyjść.
Ile on będzie tutaj siedział?!
Sfrustrowana i poirytowana zaczynam opracowywać plan. Prawdopodobnie nie wymyśliłam nigdy niczego głupszego.
Sięgam za siebie i zaciskam palce na jednym z grubych, złotych frędzli zwisających z zasłony z zielonego aksamitu.
Wyciągając go na całą długość jestem w stanie wsadzić go za krawędź rusztu kominka, wprost w ogień.
Mój plan polega na wznieceniu ognia, który odwróci uwagę Calluma i pozwoli mi obejść fotel i wyjść z biblioteki. To genialny pomysł.
Jednak życie to nie pieprzona powieść Nancy Drew i zamiast tego wszystko toczy się w następujący sposób:
Płomienie pełzną po frędzlu, jakby ktoś go zanurzył w benzynie, śpiewając w mojej dłoni. Puszczam sznur, który wraca na swoje miejsce. Zasłona momentalnie staje w ogniu, jakby była zrobiona nie z aksamitu, ale papieru. Ogień błyskawicznie pędzi ku sufitowi.
To wszystko faktycznie spełnia swoje zadanie, jakim jest odwrócenie uwagi Calluma Griffina. Krzycząc, zrywa się na równe nogi, przewracając fotel. Mimo że mój plan został obdarty z wszelkiej subtelności, sama muszę wyjść z kryjówki i biegiem opuścić bibliotekę. Nie wiem, czy Callum mnie widział, czy nie, ale mam to gdzieś.
Chyba powinnam poszukać gaśnicy, wody czy coś. Myślę też, że powinnam stąd jak najszybciej spierdalać.
I właśnie ta myśl wygrywa – tak szybko, jak tylko jestem w stanie, zbiegam na dół.
U stóp schodów wpadam na kogoś, niemal go przewracając. To Nero, a obok niego stoi ta urocza blondyneczka. Ona ma rozczochrane włosy, a na jego szyi dostrzegam szminkę.
– Jezu – mówię. – Czy to nowy rekord? – Jestem niemal pewna, że poznał ją jakieś osiem sekund temu.
Nero wzrusza ramionami, a na jego przystojnej twarzy pojawia się uśmiech.
– Prawdopodobnie – odpowiada.
Dym unosi się ponad balustradą. Z biblioteki dobiega krzyk Calluma Griffina. Zmieszany Nero patrzy w górę.
– Co się dzieje…
– Nieważne – mówię, łapiąc go za ramię. – Musimy stąd spadać.
Zaczynam odciągać go w stronę kuchni, jednak sama nie potrafię skorzystać z własnej rady. Oglądam się przez ramię i widzę Calluma Griffina stojącego na szczycie schodów, który wpatruje się w nas z morderczą miną.
Biegnąc przez kuchnię, przewracamy tace z tartinkami i po chwili dopadamy do drzwi, żeby wybiec na trawnik.
– Znajdź Sebastiana, a ja pójdę po Dantego – oznajmia Nero. Zostawia blondynkę, nie mówiąc jej ani słowa, i puszcza się biegiem przez podwórko.
Ja z kolei ruszam w przeciwnym kierunku wypatrując wysokiej i chudej sylwetki młodszego brata.
Wewnątrz posiadłości zaczyna wyć alarm przeciwpożarowy.ROZDZIAŁ DRUGI
– CALLUM
Przyjęcie Nessy zacznie się za niecałą godzinę, a ja ciągle siedzę z rodzicami w gabinecie ojca. Jest to największe pomieszczenie w całym domu, większe od sypialni czy nawet biblioteki. Nie bez powodu jest tak zaprojektowane, ponieważ interesy stanowią centrum naszej rodziny – to główny cel rodu Griffinów. Jestem przekonany, że rodzice dorobili się dzieci, aby ukształtować nas tak, żebyśmy pełnili różne istotne role w ich imperium.
Z pewnością chcieli mieć nas więcej. Między mną a Rioną są cztery lata różnicy, natomiast między Rioną a Nessą sześć. A to oznacza siedem nieudanych ciąż, z których każda kończyła się poronieniem lub przyjściem na świat martwego dziecka.
Ciężar tych wszystkich dzieci spoczywa na moich ramionach. Jestem najstarszym potomkiem i jednocześnie jedynym synem. Tylko ja mogę wykonywać pracę przeznaczoną dla męskich potomków rodu Griffinów. To ja jestem tym, który będzie kontynuować linię naszego rodu oraz jego dziedzictwo.
Riona wkurzyłaby się, gdyby to usłyszała. Jakiekolwiek insynuacje, że różnimy się, bo jestem od niej starszy i jestem mężczyzną, tylko ją wkurzają. Zarzeka się, że nigdy nie wyjdzie za mąż albo nie zmieni nazwiska. Albo że nigdy nie urodzi dzieci. I właśnie ta część jej zapewnień naprawdę wkurwia rodziców.
Nessa jest bardziej uległa. Lubi zadowalać ludzi i nie zrobiłaby niczego, co mogłoby zirytować ukochanych rodziców. Niestety moja siostra żyje w pierdolonym świecie fantazji. Jest tak słodka i wrażliwa, że nie ma najmniejszego pojęcia na temat tego, co jest potrzebne, żeby nasza rodzina wciąż była u władzy. Co sprawia, że jest niemal bezużyteczna.
Jednak to nie oznacza, że Nessa mnie nie obchodzi. Jest tak dobra, że nie sposób jej nie kochać.
Cieszę się, że jest dziś taka szczęśliwa. Szaleje z radości z powodu tego przyjęcia, które tak naprawdę nie ma z nią nic wspólnego. Biega dookoła i próbuje wszystkich deserów, podziwia dekoracje, ale nie ma pojęcia, że jedynym powodem, dla którego urządzono to przedstawienie, jest zapewnienie mi poparcia podczas kampanii, aby zostać radnym czterdziestego trzeciego Okręgu.
Wybory odbędą się za miesiąc. Okręg obejmuje całe Lakefront: Lincoln Park, Gold Coast oraz Old Town. Obok burmistrza to najbardziej wpływowe stanowisko w całym Chicago.
Przez ostatnie dwanaście lat należało do Patricka Ryana, który przez swoją głupotę wylądował w więzieniu. Przed nim, przez szesnaście lat, radną była jego matka – Saoirse Ryan. Radziła sobie o wiele lepiej na tym stanowisku oraz nie dała się przyłapać na jakiejkolwiek kradzieży.
Pod wieloma względami lepiej jest być radnym niż burmistrzem. To jak być imperatorem swojego osiedla. Przywilej ten zapewnia, że ma się decydujące słowo w kwestii zagospodarowania przestrzennego nieruchomości, pożyczek i dotacji, ustawodawstwa oraz infrastruktury. Na tym stanowisku można zarobić na początku, w trakcie lub pod koniec jakiegoś projektu. Przez radnego przechodzi dosłownie wszystko i każdy jest mu winny przysługę. Niemal niemożliwe jest, aby dać się na czymś złapać.
A jednak ci chciwi skurwiele w tak zuchwały sposób robią przekręty, że ciągle stają przed sądem. Biorąc pod uwagę obecnie urzędującego, to trzech z czterech ostatnich radnych dwudziestego Okręgu trafiło za kraty.
Jednak mnie to nie spotka. Mam zamiar umocnić swoją pozycję. Mam zamiar przejąć kontrolę nad najbogatszą i najpotężniejszą dzielnicą Chicago. A potem zostanę burmistrzem całego cholernego miasta.
Bo tak właśnie robią Griffinowie. Rozwijamy się i budujemy. Nigdy nie przestaniemy. I nigdy nie zostaniemy złapani.
Jedynym problemem jest to, że działania radnego można kontrolować, ale mimo to, to klejnot koronny władzy nad miastem.
Pozostałymi dwoma głównymi kandydatami, ubiegającymi się o to stanowisko, są Kelly Hopkins oraz Bobby La Spata.
Z Hopkins nie powinno być problemu. To kandydatka, która chce walczyć z korupcją i wygłasza mnóstwo durnych obietnic na temat zrobienia porządków w ratuszu. To młoda idealistka, nie mająca pojęcia, że pływa w basenie z rekinami, ubrana w kostium zrobiony z mięsa. Zniszczę ją z łatwością.
Z kolei La Spata jest pewnym wyzwaniem.
Ma duże poparcie między innymi ze strony Związku Zawodowego Elektryków, strażaków oraz Włochów. Tak naprawdę nikt go nie lubi – to pieprzony grubas, który połowę czasu spędza na piciu, a drugą na tym, że przyłapują go u boku nowej kochanki. Jednak dobrze wie, komu dać w łapę. I robi to od dłuższego czasu. Wiele osób jest mu winnych przysługę.
Paradoksalnie trudniej się będzie pozbyć jego niż Hopkins. Ona polega na swoim nieskazitelnym wizerunku – jednak gdy odkopię jakieś brudy na jej temat, lub coś wymyślę, szybko wyląduje na dnie.
Dla porównania – wszyscy wiedzą o wadach La Spaty. To nic nowego. To taki dupek, że nikt nie oczekuje od niego niczego lepszego. Aby go powalić, będę musiał uderzyć pod zupełnie innym kątem.
Właśnie tę kwestię omawiam z rodzicami.
Mój ojciec z rękami skrzyżowanymi na piersi opiera się o biurko. Jest wysokim i wysportowanym mężczyzną o stylowo przyciętych siwych włosach i okularach w rogowej oprawie, które sprawiają, że wygląda jak intelektualista. Nigdy byście nie zgadli, że zaczynał w Horseshoe⁴ jako mięśniak łamiący ludziom kolana, gdy nie spłacali długów.
Moja mama jest szczupłą, drobną kobietą o blond włosach uczesanych na boba. Stoi przy oknie i obserwuje, jak firmy cateringowe rozstawiają się na trawniku. Wiem, że chce jak najszybciej tam pójść, jednak nic nie powie na ten temat, dopóki nasze spotkanie nie dobiegnie końca. Może wygląda jak wytrawna bywalczyni salonów, jednak jest równie mocno zaangażowana w nasze sprawy jak ja.
– Musisz porozmawiać z Cardenasem – oznajmia ojciec. – Kontroluje Związek Zawodowy Strażaków. W zasadzie musimy go przekupić, aby zyskać jego poparcie. Jednak bądź delikatny, Cardenas lubi udawać, że jest ponad takimi rzeczami. Trzeba będzie obiecać Marty’emu Rico, że pozmieniamy przeznaczenie gruntów na Wells Street, żeby mógł tam postawić swoje osiedle. Oczywiście zrezygnujemy z konieczności budowania tanich mieszkań. Leslie Dowell również tu przyjdzie, jednak nie jestem pewien co ona…
– Chce rozbudować szkoły społeczne – odpowiada szybko matka. – Pozwól jej na to, a dopilnuje, aby wszystkie kobiety z rady do spraw edukacji poparły twoją kandydaturę.
Wiedziałem, że słucha.
– Riona zajmie się Williamem Callahanem – mówię. – On ma słabość do dziewczyn w jej wieku.
Usta matki zaciskają się w wąską linię. Uważa, że używanie seksapilu w charakterze dźwigni uwłacza naszej godności. Jednak jest w błędzie. Nic, co się sprawdza, nie uwłacza naszej godności.
Po przeanalizowaniu listy gości, z którymi będziemy musieli porozmawiać na przyjęciu, jesteśmy gotowi, aby zrobić sobie przerwę i zabrać się do pracy.
– Coś jeszcze? – pytam ojca.
– Na temat dzisiejszego wieczoru już nic – odpowiada. – Jednak wkrótce będziemy musieli omówić kwestię Braterstwa.
Na mojej twarzy pojawia się grymas.
Zupełnie jakbym nie miał już wystarczająco zmartwień. Polska mafia robi się coraz bardziej agresywna i jest cierniem w moim boku. To pieprzone dzikusy. Nie rozumieją, jak się to się robi w dzisiejszych czasach. Oni wciąż żyją w epoce, gdy spory rozwiązywało się odcinając człowiekowi ręce i wrzucając go do rzeki.
Chodzi mi o to, że też to zrobię, jeśli muszę, ale przynajmniej zanim do tego dojdzie, próbuję wypracować jakieś porozumienie.
– Co z nimi? – pytam.
– Tymon Zając chce się z tobą spotkać.
Waham się, bo to poważna sprawa. Zając to szef wszystkich szefów, Rzeźnik z Bogoty. Ale nie chcę, aby przychodził do mojego gabinetu.
– Zajmiemy się tym jutro – oznajmiam. Dzisiejszego wieczoru nie mogę mieć tego na głowie.
– W porządku – odpowiada, prostując się i poprawiając marynarkę.
Mama zerka na niego, upewniając się, czy wygląda nienagannie, po czym odwraca wzrok i patrzy na mnie.
– Czy masz zamiar w tym iść? – pyta, unosząc idealnie wypielęgnowaną brew.
– A co?
– To zbyt formalny strój – stwierdza, obrzucając mnie jeszcze jednym krytycznym spojrzeniem.
– Tata jest w garniturze – bronię się przed zarzutem.
– Matce chodzi o to, że wyglądasz jak grabarz – zauważa ojciec.
– Jestem młody i chcę dobrze wyglądać.
– Potrzebna ci klasa – podsumowuje mama.
Wzdycham. Doskonale zdaję sobie sprawę z powagi wizerunku. Niedawno za radą swojej asystentki zacząłem nosić krótko przyciętą brodę. Jednak zmienianie ubrań trzy razy dziennie, żeby idealnie dopasować swój wygląd do danej okazji, jest strasznie męczące.
– Zajmę się tym – obiecuję obojgu.
Wychodząc z gabinetu, zauważam stojącą na korytarzu Rionę. Jest już przebrana na przyjęcie. Patrzy na mnie, mrużąc oczy.
– Co tam robiliście? – pyta podejrzliwie. Nienawidzi być pomijana.
– Omawialiśmy strategię na dzisiejszy wieczór – informuję ją zgodnie z prawdą.
– Dlaczego nie zostałam zaproszona? – prycha z niezadowoleniem.
– Bo to ja ubiegam się o stanowisko radnego, nie ty.
Na jej policzkach wykwitają jaskrawe plamy – od czasów dzieciństwa oznacza to, że czuje się urażona.
– Musisz porozmawiać w moim imieniu z Callahanem – mówię, chcąc ją udobruchać. Pokazuję jej, że jest potrzebna. – Poprze mnie, jeśli go poprosisz.
– Tak, poprze – mówi dumnie Riona. Ma świadomość tego, że owinęła sobie komendanta wokół palca. – Tak naprawdę to nie wygląda najgorzej – dodaje. – Tylko jego oddech to dość przykra sprawa.
– W takim razie nie podchodź do niego za blisko. – Uśmiecham się do siostry.
Odpowiada mi skinieniem głowy. Riona jest dobrym żołnierzem. Nigdy mnie nie zawiodła.
– Gdzie jest Nessa? – pytam.
– Kręci się, Bóg jeden wie gdzie – odpowiada, wzruszając ramionami. – Powinniśmy przypiąć jej jakiś dzwoneczek.
– W każdym razie, jak ją spotkasz, przyślij ją do mnie.
Właściwie to jeszcze nie złożyłem Nessie życzeń urodzinowych, ani nie dałem jej prezentu. Byłem cholernie zajęty.
Wbiegam po schodach i ruszam korytarzem do swojego pokoju. Nie zachwyca mnie fakt, że w wieku trzydziestu lat wciąż mieszkam z rodziną, jednak dzięki temu współpraca idzie nam znacznie łatwiej. Poza tym żeby zostać radnym, trzeba mieszkać w tym okręgu, a ja nie mam czasu na szukanie domu.
Przynajmniej mój pokój mieści się na drugim końcu domu, z dala od sypialni rodziców. Jest duży i wygodny – po moim powrocie z college’u zburzyliśmy jedną ze ścian, dzięki czemu mam wielki pokój, który sąsiaduje z gabinetem. To prawie jak mieszanie, które od pozostałych pomieszczeń odgradza ogromna biblioteka.
Słyszę, że na dole zaczynają schodzić się goście. Przebieram się w najnowszy garnitur od Zenya, a następnie schodzę, żeby wmieszać się w tłum.
Wszystko idzie jak po maśle, zawsze tak jest, kiedy matka zarządza. Widzę na podwórku jej lśniące blond włosy i słyszę jej delikatny, perlisty śmiech, gdy krąży wokół najnudniejszych i najważniejszych gości.
Ja pracuję nad własną listą, witając się z Cardenasem, Rico i Dowell.
Gdzieś godzinę później rozpoczyna się pokaz fajerwerków. Wszystko zostało zaplanowane tak, aby pokaz zaczął się wraz z zachodem słońca, dlatego też wspaniałe eksplozje wyróżniają się na tle dopiero co pociemniałego nieba. Noc jest spokojna, a w dole połyskuje gładka jak szkło tafla jeziora, od której odbijają się wirujące kolorowe ognie.
Większość gości odwraca się, aby obejrzeć pokaz. Podziwiają go z otwartymi ze zdumienia ustami i twarzami oświetlonymi różnokolorowymi błyskami.
Nie zawracam sobie głowy oglądaniem fajerwerków. Wykorzystuję okazję, żeby omieść wzrokiem tłum i poszukać kogoś, z kim miałem porozmawiać, a kogo mogłem pominąć.
Tymczasem zauważam osobę, która na pewno nie była zaproszona – to wysoki, ciemnowłosy dzieciak stojący z grupką znajomych Nessy. Dosłownie nad nimi góruje – musi mieć co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Jestem przekonany, że to pierdolony Gallo. Ten najmłodszy.
Jednak w następnej chwili moją uwagę przykuwa podchodząca, aby jeszcze raz ze mną porozmawiać, Leslie Dowell. Kiedy odwracam się ponownie ku tamtej grupce, nie dostrzegam nigdzie tego wysokiego chłopaka. Muszę porozmawiać z ochroną, powiedzieć im, żeby mieli oczy szeroko otwarte.
Najpierw muszę zjeść. Ledwo miałem czas, żeby cokolwiek wcześniej skubnąć. Biorę z bufetu kilka krewetek i rozglądam się za odpowiednim drinkiem. Chodzący pośród ludzi kelnerzy roznoszą kieliszki szampana, jednak nie mam ochoty pić tego gówna. Kolejka do baru jest za długa. Jedyne, czego chcę, to dziesięcioletnia Egan’s Single Malt, którą mam w swoim gabinecie.
W sumie… czemu, kurna, nie? Zrobiłem już kilka rund wokół najważniejszych gości. Na minutkę mogę zniknąć. Wrócę, kiedy pojawi się ta gwiazdka pop. Ojciec się tym nieźle wykosztował. Nie wiem, czy chciał w ten sposób uszczęśliwić Nessę, bo jest jego małym aniołkiem, czy chciał się popisać. Tak czy inaczej, goście będą zachwyceni.
Wrócę tu za jakiś czas.
Idę do środka i wchodzę po schodach na mój koniec domu. W gabinecie mam niewielki barek – nic niezwykłego, to zalewie kilka butelek alkoholu z górnej półki oraz mini lodówka. Wyciągam ładną, ciężką szklankę do whisky, wrzucam do niej trzy duże kostki lodu, po czym wlewam sporo trunku. Wdycham zapach gruszki, drewna oraz dymu. A następnie biorę łyk, rozkoszując się pieczeniem w gardle.
Wiem, że powinienem wrócić na przyjęcie, ale szczerze mówiąc, będąc tu, gdzie panują cisza i spokój, rozkoszuję się chwilą przerwy. Aby być politykiem, w jakimś stopniu trzeba być narcyzem. Muszę żywić się nieszczerymi pochlebstwami oraz uwagą innych osób.
Jednak żadna z tych rzeczy mnie nie obchodzi. Napędza mnie wyłącznie ambicja. Chcę kontroli. Bogactwa. Wpływów. Chcę być nietykalny.
Ale to oznacza, że prowadzenie kampanii może być fizycznie męczące.
Wychodzę więc na korytarz, lecz zamiast iść w kierunku schodów jak planowałem, skręcam ku bibliotece.
To jedno z moich ulubionych miejsc w całym domu. Poza mną mało kto tu przychodzi. Panuje tu cisza, a zapach papieru, skóry i brzozowych kłód działa na mnie kojąco. Dla mojego dobra matka pilnuje, żeby wieczorami kominek był rozpalony. I nigdy nie jest za gorąco, bo w pozostałej części domu jest klimatyzacja.
Nad kominkiem wisi portret mojej prapraprababki Catriony. Podobnie jak wielu innych irlandzkich imigrantów, przypłynęła do Chicago w trakcie trwania zarazy ziemniaczanej. Miała zaledwie piętnaście lat, gdy samotnie przepłynęła ocean, mając ze sobą walizkę z trzema książkami oraz dwoma dolarami schowanymi w bucie. Pracowała u bogatego mężczyzny w Irving Park jako pomoc domowa, a on po śmierci zostawił jej swój dom oraz niemal trzy tysiące dolarów w gotówce i obligacjach. Niektórzy plotkowali, że potajemnie musieli być w związku. Z kolei inni twierdzili, że go otruła i sfałszowała testament. Bez względu na prawdę, Catriona przerobiła dom w szynk.
Była pierwszym Griffinem w Ameryce. Moi rodzice lubią powtarzać, że pochodzimy od irlandzkich książąt o tym nazwisku, jednak ja wolę prawdę. Jesteśmy przykładem amerykańskiego snu: rodziną, która ma swój początek od służącej i której członek zostanie burmistrzem. A przynajmniej taką mam nadzieję.
Przez chwilę siedzę, w ciszy sącząc drinka, a potem zaczynam przewijać maile na telefonie. Nie potrafię być długo bezczynny.
Przerywam na chwilę, gdy wydaje mi się, że słyszę jakiś dźwięk. Myślę, że to ktoś z obsługi krząta się po korytarzu. A kiedy nic więcej nie słyszę, na powrót koncentruję się na telefonie.
A potem dwie rzeczy dzieją się w tym samym czasie:
Pierwsze, co czuję to zapach, który sprawia, że włoski na karku stają mi dęba. To dym, ale to nie ten wydobywający się z kominka. To drażniący, chemiczny swąd spalenizny.
W tym samym czasie słyszę dźwięk, który przypomina gwałtowne westchnienie, z tym że dziesięć razy głośniejsze. Potem, gdy zasłony stają w płomieniach, następuje błysk światła i uderzenie gorąca.
Zrywam się z fotela, krzycząc Bóg jeden wie co.
Lubię myśleć, że w razie sytuacji awaryjnych potrafię zachować czysty umysł, jednak przez chwilę jestem zdezorientowany i spanikowany, zastanawiając się, co się do cholery dzieje i co powinienem z tym zrobić.
A potem racjonalność bierze górę.
Zasłony palą się, bo pewnie poleciała na nie iskra z kominka. Muszę znaleźć gaśnicę, zanim spłonie cały dom.
To by się zgadzało.
Dopóki ktoś nie wyskakuje zza fotela i nie przebiega obok mnie, wypadając z biblioteki. To mnie zaskakuje bardziej niż sam ogień.
Uświadomienie sobie, że nie byłem tutaj sam, jest nie lada szokiem. Jestem tak zdziwiony, że nawet nie przyjrzałem się intruzowi. Jedyne, co zauważyłem, to fakt, że jest średniego wzrostu i ma ciemne włosy.
Kieruję swoją uwagę z powrotem na szybko rozprzestrzeniający się ogień. Pełznie już po suficie oraz dywanie. Za kilka minut cała biblioteka stanie w płomieniach.
Ruszam biegiem przez korytarz ku bieliźniarce, gdzie trzymamy gaśnicę. Następnie pędzę z powrotem do biblioteki, wyciągam zawleczkę i rozpylam pianę na całą ścianę, aż w końcu udaje mi się ugasić wszelki ogień.
Po wszystkim widzę, że piana pokrywa kominek, fotele oraz portret Catriony. Matka się nieźle wkurwi.
A to mi przypomina, że ktoś inny maczał palce w tej katastrofie. Biegnę z powrotem w kierunku schodów, akurat w porę, aby zobaczyć trzy uciekające osoby: blondynkę, która przypomina Norę Albright. Brunetkę, której nie znam. Oraz jebanego Nero Gallo.
Wiedziałem. Wiedziałem, że Gallo się tu zakradli.
Pytanie brzmi: dlaczego?
Rywalizacja między naszymi rodzinami sięga niemal do czasów Catriony. W czasach prohibicji nasi pradziadkowie walczyli o kontrolę nad nielegalnymi gorzelniami działającymi na północy. Zwycięstwo odniósł Conor Griffin i od tamtej pory pieniądze pochodzące z tego procederu zasilały naszą rodzinę.
Jednak Włosi nigdy nie poddają się bez walki. Salvator Gallo czekał na każdą dostawę wyprodukowanego przez Conora alkoholu, żeby porywać jego ciężarówki, wykradać gorzałę i odsprzedawać mu ją za podwójną cenę.
Później Griffinowie przejęli kontrolę nad zakładami prowadzonymi na torze wyścigowym Garden City, z kolei Gallo prowadzili nielegalne loterie w całym mieście. A kiedy alkohol znów trafił do legalnej sprzedaży, nasze rodziny prowadziły konkurujące ze sobą puby, kluby nocne, kluby ze striptizem oraz burdele. Jednocześnie zajmując się mniej legalną działalnością jak narkotyki, broń oraz paserstwo.
Obecnie Gallo przerzucili się na branżę budowlaną. Nie najgorzej sobie z tym radzą. Jednak nasze interesy zawsze są sprzeczne z ich interesami. Tak jak teraz. Popierają Bobby’ego La Spatę, aby zasiadł na stanowisku radnego, które należy do mnie. Robią to może dlatego, że go lubią. Może dlatego, że chcą raz jeszcze wsadzić mi palec do oka.
Czy przyszli tu dzisiaj porozmawiać z gośćmi, których głos okaże się kluczowy?
Chciałbym, aby w moje ręce wpadło jedno z nich, żebym mógł wyciągnąć informacje. Jednak zanim udaje mi się znaleźć ochronę, którą wynajęliśmy na dzisiejszą noc, Gallo – wliczając w to tego wysokiego dzieciaka – już dawno zdążyli zniknąć.
Niech to SZLAG!
Wracam do biblioteki, aby ocenić szkody. To miejsce przypomina jeden wielki, pieprzony bałagan – śmierdzący, dymiący i przemoczony bałagan. Zniszczyli moją ulubioną część domu.
No i po co w ogóle tu przyszli?
Zaczynam rozglądać się dookoła, próbując ustalić, czego tu w ogóle szukali.
W bibliotece nie ma niczego ważnego – jakiekolwiek wartościowe dokumenty lub dane znajdują się w gabinecie ojca lub moim. Gotówka oraz biżuteria są w różnych sejfach rozsianych po całym domu.
O co więc chodziło?
I właśnie wtedy mój wzrok ląduje na pokrytym pianą kominku. Zauważam stojący na nim zegarek powozowy oraz klepsydrę. Jednak brakuje na nim kieszonkowego zegarka dziadka.
Zaczynam przeszukiwać podłogę, a nawet grzebię w spalonych kłodach, na wypadek gdyby jakimś cudem wpadł do kominka.
Nic. Nigdzie go nie ma.
Ci pierdoleni makaroniarze go ukradli.
Pospiesznie wracam na dół, gdzie przerwana przez alarm przeciwpożarowy impreza znowu się rozkręca. Widzę chichoczącą w towarzystwie przyjaciół Nessę. Mógłbym ją zapytać, czy zaprosiła Sebastiana Gallo, jednak nie ma mowy, żeby była na tyle głupia, by to zrobić. Nie chcę jej przeszkadzać, bo mimo tego całego zamieszania wygląda na bardzo szczęśliwą.
Nie okazuję tej samej uprzejmości pozostałym jej przyjaciołom. Zauważając Siennę Porter, łapię ją za ramię i odchodzę z nią kawałek od Nessy.
Sienna jest szczupłą, rudowłosą dziewczyną chodzącą do tej samej uczelni, co moja siostra. Kilkukrotnie przyłapałem ją, jak ukradkiem patrzyła w moją stronę. Co najważniejsze, jestem przekonany, że była jedną z dziewczyn, która rozmawiała wcześniej z Sebastianem.
Sienna nie protestuje, kiedy ją odciągam na bok, po prostu rumieni się i mówi:
– Cz… cześć, Callumie.
– Rozmawiałaś wcześniej z Sebastianem Gallo? – pytam.
– Ee… to on rozmawiał ze mną. To znaczy, rozmawiał ze wszystkimi, nie że konkretnie ze mną.
– O czym?
– Przede wszystkim o March Madness⁵. Wiesz, że jego drużyna grała w pierwszej rundzie…
– Wiesz, kto go zaprosił? – przerywam jej, kręcąc głową.
– N… nie – Jąkając się, otwiera szerzej oczy. – Ale jeśli chcesz, mogę go zapytać…
– Co masz na myśli?
– Chyba przyjdzie później do Dave and Buster’s.
– O której? – pytam, odrobinę za mocno ściskając jej ramię.
– Ee… chyba o dwudziestej drugiej – odpowiada, krzywiąc się.
Bingo.
Rozluźniam uścisk, puszczając ją. Dziewczyna pociera obolałe miejsce drugą dłonią.
– Dzięki, Sienna – oznajmiam.
– Nie ma sprawy – odpowiada, totalnie zdezorientowana.
Wyciągam telefon i dzwonię do Jacka Du Ponta. Przyjaźnimy się od czasów studiów i kiedy trzeba, pracuje dla mnie jako ochroniarz oraz specjalista od mokrej roboty. Z racji tego, że na przyjęcie zatrudniliśmy ochronę, nie było sensu, żeby przychodził tu dzisiejszego wieczoru. Jednak ochroniarze udowodnili, że są cholernie bezużyteczni. Dlatego teraz potrzebny mi Jack.
Odbiera po pierwszym sygnale.
– Siemanko szefuńciu – mówi.
– Przyjedź po mnie – oznajmiam. – Natychmiast.------------------------------------------------------------------------
¹ Wielki pożar z 10 października 1871 roku, który zabił setki mieszkańców i doszczętnie zniszczył 10,4 km2 zabudowy miasta (przyp. tłum.).
² Wizerunek Benjamina Franklina znajduje się na awersie banknotu studolarowego (przyp. tłum.).
³ Mark Rothko (właśc. Marcus Rothkowitz) – amerykański malarz (przyp. tłum.).
⁴ Horseshoe – kasyno w Chicago (przyp. tłum.).
⁵ Zawody koszykówki mężczyzn (przyp. tłum.).