Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Brylantowa strzała. Opowieści niezwykłe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 listopada 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Brylantowa strzała. Opowieści niezwykłe - ebook

Zbiór opowiadań zarówno nostalgicznych, opowiadających o świecie, którego już nie ma, ale także o nadchodzącym kresie każdego człowieka, jak również opowieści budzące dreszcz grozy, których lepiej nie czytać po zmroku. Zbór zawiera opowiadania mistrzów pióra, z których, choć niektórzy już są nieco zapomniani, to przecież wciąż zasługują na to, by delektować się ich utworami. W zbiorze znajdziemy takie oto opowiadania: Zygmunt Krasiński: ‘Wygnaniec’,  ‘Przelotna chmura’, ‘Teodoro, król borów’; Władysław Łoziński: ‘Zapatan’; Włodzimierz Zagórski: ‘Diable wiano’; Wiktor Gomulicki: ‘Brylantowa strzała’, ‘Filemon i Baucis’; Antoni Pietkiewicz: ‘Dzieciobójca’. Zapraszamy do lektury!

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8064-729-9
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Brylantowa strzała. Antologia

Zygmunt Krasiński

WYGNANIEC

We Florencji, w pałacu księcia S., jest obraz Galearo Pesquieri, sławnego w średnich wiekach przywiązaniem do Rzeczypospolitej Florenckiej i wieloma nieszczęściami. Nieustraszony w boju i burzliwych radach owych czasów, naraził się nieraz nieprzyjaciołom i musiał kryć się i uciekać, aż znowu za wzmocnieniem się własnego stronnictwa mógł się ukazać i działać. Żarliwy obrońca przywilejów ludu, choć sam był ze znakomitej rodziny, często miewał zatargi z arystokracją i nieraz pokazał się nieubłaganym w zemście.

Uległ wreszcie zwykłemu losowi tych, którzy w publicznych zamieszaniach stają na czele stronnictw, bo są w sile wieku: zginął od trucizny. Twarz jego odbija ogień duszy nieugiętej, umiłowania wolności i czegoś słodkiego w tajniach serca, które, zwiększając wyraz oczu, z ponurego na tęskny zamienia. Ubiór jest prosty i bez haftów, koloru ciemnego, z łańcuchem srebrnym na szyi; na głowie ma czapkę okrągłą bez piór, ze sprzączką stalową, na piersiach kolczugę i sztylet u boku.

Prawą ręką opiera się na marmurowym stole, a lewą ciśnie czoło, jakby dla ulgi chciał boleść w głąb zatłoczyć. Pod obrazem, na filarze wspartym, tabliczki z perłowej macicy, oprawne w ozdoby gotyckie ze złota, z początkowymi literami jego imienia; w ich środku zachowany jest dotąd długi napis, który starałem się wiernie przetłumaczyć.

NAPIS

„I kiedy cię przekleństwo ojca wyruguje z domu, w którym wyrzekłeś z kolebki pierwsze wyrazy do matki, kiedy z przyjaciółmi przyjdzie do pożegnania bez nadziei, żebyś ich kiedyś powitał znowu; kiedy w progu raz ostatni mamkę płaczącą uściśniesz, z bram miasta znajomym się ukłonisz na wieki, z drogi, którą się udajesz, znikną ci z oczu mury rodzinne i dzwonnice wysokie, podziwy twego dzieciństwa – nie jest to wygnanie.

Jeśli, puściwszy się na morze, spotkasz wiatry przeciwne i, pędzony burzą, po rozbiciu się okrętu sam jeden z towarzyszów tylu ocalejesz na skale, by nieludnej wyspy jedynym zostawszy mieszkańcem, zdobywać trochę pokarmu na jej dziedzicach – lwie i gadzinie; jeżeli, tygodnie, miesiące, lata tam pędząc, doznasz niepogód i nędzy, wylejesz dużo krwi, kalecząc się po żwirze na brzegach, dużo też wspominając o straconej na zawsze ojczyźnie i rozbitych majątkach o, wierz mi, nie jest to jeszcze wygnanie!

Walcząc ze stronnictwem, któreś obrał sobie, jeśli przegrasz, pojmany przez wrogów, w głuchym więzieniu zapoznasz się z ich zemstą, a po mnogich torturach na światło wypuszczony, stawisz się w orszaku twoich katów przed radą Rzeczypospolitej, która cię zarazem oskarży, osądzi i potępi; kiedy ci wtenczas oznajmią, że na zawsze trzeba się rozbratać z ziomkami i porzucić ziemię-matkę; kiedy po wysłuchaniu wyroku pójdziesz raz jeszcze żonę uściskać i dzieci pobłogosławić w komnatach, gdzie wiszą przodków obrazy, a potem pod wieczór chłodny, w płaszczu, rozdartym sztyletami w ostatniej potyczce, wyjdziesz, by nie wrócić więcej, choć czujesz, żeś nie przewinił; kiedy inkwizytor odprowadzi cię w milczeniu aż do granicy i tam puści, mówiąc: Idź naprzód, ale się nie oglądaj! O, wierz mi, jeśli zostawisz kraj w pokoju, swobodzie i szczęściu, jeśli, oddalając się, usłyszysz wokoło pieśni mieszkańców, nie lękasz się, aby kara prześladowania spadła na prześladowców – nie nazywaj tego jeszcze wygnaniem!

________________

Zygmunt Krasiński

PRZELOTNA CHMURA

Chciałbym się przemienić w ten obłok, co goni na skrzydłach wiatru – być zwiastunem burzy lub posłem pokoju, gdy, jak anioł światłości, srebrzy się on u stóp wschodzącego księżyca. Mógłbym wtenczas szybować po przestworach powietrznych i zawieszać biały namiot nad wieżycami miast i skałami pustyni. Mógłbym cudowną mocą przybrać każdą postać i być śnieżnym duchem lub czarnym szatanem. Mógłbym roztoczyć skrzydła i w szalonym locie otrząsać się rzęsistym deszczem, aż, znużony, spocząłbym na szczycie góry i usnął, jak dziecko, ukołysany tchnieniem wiosny.

Mógłbym jeszcze, kojąc serca wielką tęsknotę, zostać kochankiem królowej nocy i promienne jej oblicze tulić miłośnie do swego łona. To znów, nową żądzą przejęty, prosto z tych godów weselnych, zerwawszy się na nowe zapasy, stać się postrachem ludzkości; zawisnąłbym nad ziemią żałobnym kirem, całunem otoczyłbym słońce, ażby jęki i prośby ludzi dosięgły mnie w błękitnym mym królestwie. Mógłbym ucztować wśród kryształowych ścian niebotycznych lodowców, przesuwać się bezpiecznie nad bezdennymi przepaściami i igrać na śnieżnych wyżynach, leżąc na kobiercu, utkanym w srebrzyste lilie, a po spoczynku wstać, wzbudzony nawałnicą, i zawarłszy sojusz z piorunem, dać mu w darze królewską oponę z mgły brylantowej, tron z płomieni i twierdzę niewzruszoną, z której by na świat wyrzucał swe ogniste groty.

Gdym tak marzył, przelatująca chmura zbliżyła się ku mnie i, przenikając skryte me życzenia, tak na nie odpowiedziała:

________________

Zygmunt Krasiński

TEODORO, KRÓL BORÓW

powieść korsykańska

...he lived a wanderer and a fugitive

in his native land, and went down,

like a lonely bark foundering amid

darknest and tempest, without

a pitying eye to weep his fall,

or a friendly hand to record hts struggle.

Washington Irving, The Sketch Book

Korsyka jest wyspą najeżoną skałami i gęstymi krzewinami obrosłą; ciasne wąwozy i kręte jary, przecinając wszystkie jej części, służą za schronienie licznym rozbójnikom. Nie trzeba sądzić jednakże, aby rozbójnicy korsykańscy łupież lub kradzież mieli jedynie na celu: zawsze prawie chęć zemsty staje się przyczyną ich zbrodni; rzadko gwałtem na wieśniakach wymuszają pieniądze lub żywność, mieszkańcy dobrowolnie im dostarczają potrzebnych rzeczy, uważając to za winną należytość. Zemsta jest ogólną cechą charakteru Korsykanów: często z najlepszych przyjaciół stają się śmiertelnymi wrogami za jedno słowo, za żart niewinny. Kiedy jeden z nich przysięgnie zemstę komu, wtenczas oświadcza swojej przyszłej ofierze, że jest z nią in vinditta i że od tej chwili zabije ją, gdziekolwiek spotka.

To słowo vinditta wyraża nienawiść dwóch ludzi poróżnionych i zemstę, przez obu upragnioną; lecz jeśli Korsykanin jaki, będący w nagłym niebezpieczeństwie, schroni się do chaty tego, z którym jest in vinditta, znajdzie u niego i pomoc, i największe poświęcenie; nieprzyjaciel, czyhający przed chwilą na jego życie, dłoń mu uściśnie i na śmierć się narazi, żeby go obronić; lecz skoro niebezpieczeństwo oddalone, wraca nienawiść i zemsta wre z nową siłą. Widziano przykłady ludzi, żywionych przez trzy miesiące w chacie swoich nieprzyjaciół podczas niebezpieczeństwa, a potem o kilka kroków od tej chaty przez tychże nieprzyjaciół zabijanych. Za przejściem progu mieszkania znowu vinditta się rozpoczyna.

Dziwny ten zwyczaj, który każe wrogowi poświęcać często życie za wroga, dowodzi, do jakiego stopnia zemsta wznieść się może i wygórować w dzikich umysłach. Bronią oni do ostatniego tchnienia ludzi, z którymi są in vinditta, aby nikt inny nie wydarł im rozkoszy ich zabicia; uważają tych ludzi za swoją własność od chwili, w której się poróżnili, za ofiarę, której krew i jęki do nich należą. Walczą więc o prawo zamordowania ich, jakby walczyli o ziemię lub skarby swoje.

________________

Władysław Łoziński

ZAPATAN

Patent, który mi wydał jw. pan generał Mier, miał wprawdzie walor dostateczny, jako od szefa regimentu wydany, wszelako, za radą doświadczeńszych idąc, a i sam potrzebę tego uznając, chodzić zacząłem za tym, aby mi z kancelarii króla jegomości, jako najwyższego gwardii koronnej, a zatem i regimentu Mierowskiego szefa, konfirmacja, czyli patent osobny był ferowany. Dużo mnie to trudu i czasu kosztowało, zanim, tam i sam biegając, a o instancje prosząc, takiego patentu się doprosiłem. Nareszcie otrzymałem dokument konfirmacji z kancelarii i z własnoręcznym podpisem króla jegomości, którego to patentu taki był tenor:

Wszem wobec i każdemu z osobna, komu o tem wiedzieć należy, mianowicie jednak JOOym, JWWym, WWym Ichmościom Panom generał-lejtnantom, generał-majorom, Pułkownikom, Oberszt-Lejtnantom, Majorom, Kapitanom oraz innym wszystkim, wyższej i niższej szarży, Wojsk Naszych i Rzeczypospolitej Cudzoziemskiego Autoramentu, Sztabs i Ober-oficerom wiadomo czynimy, iż My przez wzgląd instancji JW. pana Miera, Generał-Majora Wojsk Naszych i Szefa Regimentu Naszego Gwardii Konnej Koronnej tudzież przez wzgląd statecznych zasług JMĆPana Wita Narwoja, pierwszego niegdyś w regimencie dragonii pruskiej porucznika, z przystojnego ułożenia, aplikacji, chwalebnych przymiotów i znajomości służby żołnierskiej dobrze Nam wiadomego, umyśliliśmy konferować Onemu szarżę kapitańską w Naszym regimencie Gwardii Konnej Koronnej, jakoż i aktualnie dajemy i konferujemy tym Naszym Patentem, obligując wszystkich wyżej wymienionych Ichmościów Panów Sztabs i Ober-Oficerów, ażeby odtąd pomienionego JMĆPana Wita Narwoja za aktualnego w przerzeczonym Naszym Regimencie Gwardii Konnej Koronnej kapitana znali i rekognoskowali, zadosyć czyniąc, cokolwiek pro gradu et munere tej Szarży należeć mu będzie. Na co ten Patent dla większej wagi i waloru przy przyciśnieniu Naszej podpisujemy pieczęci.

Dan w Warszawie r. 1763.

Kiedym wyjeżdżał do Warszawy, aby

________________

Włodzimierz Zagórski

DIABLE WIANO

Nawet i diabłu może się zdarzyć przypadek...

Mądra to szelma, przezorna i – jak to mówią – kuta na wszystkie cztery, chociaż wiadomo, że jegomość ten dwoje ma rąk, a jedną tylko stopę i jedno kopyto, tak, iż kto wie, czy w Pacanowie nawet, gdzie przecie kozy kują, umiano by go podkuć na wszystkie cztery, jak się patrzy.

Więc też powierza diabeł kucie swych kończyn wyłącznie tylko majstrowi z piekła i dlatego to właśnie zdarzają mu się niekiedy przypadki. Bywa, albowiem, że mu się jedna lub druga podkowa obluzuje na tej śliskiej drodze, po której zwykle chadza ladaco; a że piekielnych majstrów nie ma wtedy pod ręką, żaden zaś kowal ziemski (niechaj to czytelnikom, uprawiającym to sławetne rzemiosło, nie ubliża!) nie jest w stanie naprawić mu obuwia, więc też kuleje diablisko – sztykul! sztykul! – ślizga się i potyka co chwila, aż wreszcie – brzdęk! – pada jak długi... Piekło się wówczas trzęsie ze złości, aniołki zaś śmieją się do rozpuku i trzepoczą skrzydełkami z uciechy!...

Bywa także czasami, że diabeł – aczkolwiek sprytny i przezorny kanalia – coś przeoczy, o czymś zapomni lub wreszcie coś zgubi w podróży. Zdarza mu się to zwykle, gdy łyknie za wiele smoły gorącej na śniadanie lub gdy się zawieruszy w towarzystwie młodej jakiejś czarownicy. Wszelako przypadki diabelskie tego rodzaju mają to do siebie, że jemu samemu (to jest diabłu) nie przynoszą szkody, a ludziom z nich nie wyrasta nigdy pożytek... Wiadomo przecież, że i diabli kaftan nie cieszy i nie grzeje tych, którym się dostanie w udziale...

...Owóż, niedawno temu, bo w sam dzień wigilii Nowego Roku, wybrał się imćpan diabeł do Warszawy, z torbą pełną noworocznych podarunków dla swej warszawskiej klienteli. Po drodze wstąpił do swej kumy, młodej, a w kunszcie swym wytrawnej czarownicy, która go przyjęła wspaniałym obiadem. Było tam pieczone serce bezlitosnego skąpca, były paszteciki z móżdżku bezdusznej zalotnicy, były marynowane żądła zjadliwych plotkarek, była galantyna ze starej ropuchy, był wreszcie olbrzymi gar smoły, płonącej żółtym płomieniem – słowem uczta, jakich mało – rozumie się uczta dla diablego podniebienia!...

________________

Wiktor Gomulicki

BRYLANTOWA STRZAŁA

Słońce nie wyszło jeszcze spoza węgła domu i jedna ściana tonęła całkowicie w cieniu i chłodzie. Do tej ściany tuliła się niewielka weranda, z widokiem na ogród. Na werandzie siedzieli przy rannej kawie dwaj niegdyś koledzy, witający się po dwudziestoletnim przeszło rozłączeniu.

Snuła się też tam cicho, bez szmeru, pulchna, rumiana dziewczyna, z sennym wyrazem twarzy, z ruchami ociężałymi – córka gospodarza domu, od kilku lat owdowiałego.

Przybysz szczerze przejmował się rolą „dawnego kolegi” i sumiennie ją wypełniał. Wycałowawszy, wyściskawszy i tysiącem „serdeczności” osypawszy gospodarza, siedział teraz naprzeciw niego, z rozczerwienioną twarzą, błyszczącymi oczyma, i gadał, gadał...

Nieustannie wyrywało mu się: „Pamiętasz, Władek?...”. „Pamiętasz, Skalski?...”. – przy czym uderzał kolegę szeroką dłonią to w ramię, to w kolano.

– Pamiętasz, Władek, starego Francuza? „Skalsky, petit vaurien! Skalsky mauvais sujet! Pójdzie sara do kosa!” A ty ze swoją miną szelmowską: „A gdzie mieszka Sara? A gdzie jest kos, panie profesorze?...”.

Skalski nic nie odpowiadał, zajęty gotowaniem kawy na spirytusowej maszynce. Najskrupulatniejszy bakteriolog nie wpatruje się z taką pilnością w mikroskop, z jaką on śledził mały otworek w szklanej pokrywce, którym, cicho pykając, z przestankami, wymykały się małe kłaczki pary.

Wietrzył przy tym nosem, czatując niecierpliwie na aromat kawy, świadczący, że już jej sproszkowane ziarna dokładnie zalał wrzątek.

Ta czynność pochłaniała go całego. Poprzednio z równym oddaniem się sprawdzał świeżość masła, próbował, czy ciasto wypieczone, i mięciuchną serwetką przecierał kształtne filiżanki z cienkiej, prawie przezroczystej porcelany.

Można go było wziąć za sybarytę, smakosza lub maniaka. Ale tym wszystkim podejrzeniom przeczyła twarz jego. Sybaryci i smakosze nie miewają tak wąskich warg, tak ascetycznie ściągłych policzków; maniacy nie patrzą tak rozumnie.

Gdy przybysz z nieprzebranego składu wspomnień; wyciągał coraz nowe „pamiętasz?”, Skalski nalał i postawił przed nim filiżankę kawy ze śmietanką, nie zapominając ubrać jej obfitym „kożuszkiem”.

Wciąż jednak milczał – żadnym „ach” lub „och”, żadnym skrzywieniem ust do uśmiechu, żadnym nawet westchnieniem jego energicznych opowiadań nie podkreślał.

Tamten spostrzegł wreszcie tę obojętność kolegi.

________________

Wiktor Gomulicki

FILEMON I BAUCIS

Cmentarz i łąka tworzyły jakby jedną całość. Cmentarz spływał po łagodnym stoku wzgórza, a łąka podnosiła się lekko, dotykając brzegiem innej wyniosłości, gęsto porosłej tarniną. Granicy, która by je rozdzielała, nie widziało się wcale. Wskazywał ją wprawdzie dawniej płot z żerdzi prostych sklecony, ale czochrające się o żerdzie krowy zwaliły go i w ziemię wdeptały. Rzuciły się potem w to miejsce chwasty – i ślad ogrodzenia pod gąszczem ich przepadł.

Z pewnej odległości cmentarz niczym nie różnił się od łąki. On miał swoje kępy drzew, ona swoje. Rosły kwiaty na łące, nie brakło ich i na cmentarzu. Słowiki i tu, i tam śpiewały jednakowo. Zdarzało się nawet, że kiedy samiczka kryła się w olszynie, stanowiącej granice łąki proboszczowskiej, samczyk wabił ją z brzozy, co rosła nad mogiłą organisty.

Ten przybytek śmierci nie był straszny żadnej istocie żyjącej. Hałasowały w nim nieraz ptaki i dzieci jak w lesie lub ogrodzie. Można też było widywać starą szkapę młynarza, wygryzającą chwasty pomiędzy grobami. Pilnujący jej chłopak spał w najlepsze pod krzakiem głogu, oparłszy głowę o płaski, popękany i od mchów zielony kamień. Na kamieniu czerniały resztki napisu: „Tu spoczywa... Prosi o westchnienie do Boga...”.

Sam zachodziłem nieraz w to miejsce z książką w ręku. Czytałem, marzyłem, drzemałem, nie doświadczając zupełnie tego, co się nazywa strachem przed umarłymi, a co jest lichym egoizmem i słabością. Kwiaty były tu najpiękniejsze, trawa najgęściejsza, a motyle różnej barwy fruwały całymi rojami. Około południa, gdy słońce najmocniej piekło, nadlatywały tłumnie pszczoły i szerszenie. Brzęk był taki i huczenie, jakby grała kapela. Zajrzawszy w serce każdej dzikiej róży, wypiwszy słodki sok z kielichów powoju, zabawiwszy chwilę niedługą przy groszkach polnych i ślazie, odlatywały złote owady w stronę pasieki, ubielone kwietnym pyłem, spracowane i ciężkie.

W lipcu jadłem miód z tej pasieki i dziwnym uczuciem przejmowała mię myśl, że go na grobach zbierano. A jednak... ileż takiego miodu... w poezji!...

Od gościńca cmentarz odgrodzony był niskim, powyszczerbianym murkiem. Sklecono go byle jak, z polnych kamieni gliną pospajanych. I ten murek rozsypywał się miejscami, że nie wiadomo było, gdzie początek jego, a gdzie koniec...

________________

Antoni Pietkiewicz

DZIECIOBÓJCA

Było to przy końcu maja. Pogodny wieczór zajrzawszy przez otwarte okno do mojej chatki, oderwał mię od książki i gwałtem na przechadzkę pociągnął. Przywdziawszy więc słomiany kapelusz i uzbroiwszy się gruszkowym kijem, ruszyłem bez celu, ot tak, gdzie nogi poniosą, i ani się spostrzegłem, jak przez grobelkę i mostek wyszedłem na pocztową drogę, wysadzoną starymi wierzbami, ciągnącą się wzdłuż stawu między łąką i niwą, do ciemnej dąbrowy przytykającą.

Zrazu pogrążony w zadumie, nie zwracałem uwagi na otaczające mnie cuda, i tylko machinalnie sięgając do kapelusza, odpowiadałem na wieki wieków amen, pozdrawiającym mię w imię Zbawiciela, wracającym z pola wieśniakom, i szedłem dalej i dalej. Lecz gdy uroczysty głos dzwonu, wzywający na Anioł Pański, obudził mię z dumania, gdy ze znamieniem krzyża podniosłem oczy ku niebu, zaczęta modlitwa skonała na ustach, dusza padła na twarz przed tronem Boga, stanąłem w osłupieniu! – Cóż to za urocza była owa chwila! Chwila nieszporów całej natury w wielkim natury Kościele. Pod lazurową kopułą wspaniałą, skowronki dzwoniły niwom, gajom, łąkom i rzece na pacierze; Boże anioły zapalały lampy, a na zachodzie stał cudowny ołtarz z obrazem Stwórcy Przedwiecznego, przysłoniętym świetną purpurową gazą; słowik uroczysty hymn śpiewał, wietrzyk, wstrząsając kwieciste trybularze, rozlewał wonne kadzidła, a ludy i drzew, i kwiatów, i kłosów, i fali pokłon oddawały Bogu i ciche modły szeptały. I mimowolnie i łzą i westchnieniem cześć Stwórcy oddałem; a jak brzoza w gaju, jak kłos na niwie, trawka na łące, fala na rzece pod przelotem wiatru, duch mój padł na twarz pod przelotem uroczystych myśli: Marzyłem cudnie, srodze mię zbudzono!

Zbudzono brzękiem łańcucha!... Z niebios przeniosłem wzrok na ziemię i spostrzegłem o kilkadziesiąt kroków od siebie, nieopodal od jakiejś chatki, pod krzyżem na rozdrożu, między dwoma żołnierzami stojącymi z bronią na ramieniu, klęczącego starca, który oczy i ręce wznosząc ku niebu, zdawał się modlić głęboko. Kajdany, które miał na nogach, zbudziły mię z dumań, silniejsze zrobiwszy wrażenie, niźli dźwięk dzwonu na Anioł Pański, co jeszcze nie ustał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: