Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Brzask: opowieść z dziejów Bułgarji - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Brzask: opowieść z dziejów Bułgarji - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 336 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Opo­wieść z dzie­jów Buł­gar­ji.

Skład głów­ny w "Księ­gar­ni Pol­skiej" (J.Si­kor­skiej) Wa­rec­ka 14.

1906 r.

Maj uśmie­chał się już do zie­mi, przy­by­cie swo­je cie­płym po­wie­wem wia­tru za­po­wia­da!; pta­szę­ta świe­go­ta­ły o nim we­so­ło, a drze­wa wy­stro­iły się w świe­że li­ście na przy­ję­cie tego kró­la mie­się­cy, – jed­nak­że szczy­ty gór Ro­do­pe, u któ­rych pod­nó­ża wzno­si­ło się mia­sto Pe­rusz­ty­ca, świe­ci­ły jesz­cze śnie­giem; błysz­czą­cy ten płaszcz, niby bry­lan­ta­mi usia­ny, pod­no­sił wspa­nia­łość kra­jo­bra­zu.

Sto­ki gór ma­iły się już we­so­ło, a do­li­ny szu­mia­ły mło­dem zbo­żem; za tymi ła­na­mi, obie­cu­ją­cy­mi lu­dziom chleb, cią­gnę­ły się ogrom­ne ob­sza­ry zie­mi z krze­wa­mi róż, po­kry­ty­mi pącz­ka­mi; uro­czo mu­sia­ła ta do­li­na wy­glą­dać, gdy go­rą­ce pro­mie­nie słoń­ca pącz­ki w kwiat za­mie­ni­ły, a po­ran­na rosa osy­pa­ła mło­de róże błysz­czą­ce­mi kro­pla­mi.

W po­bli­żu tej do­li­ny pięk­nej, strze­żo­nej przez wy­nio­sły łań­cuch gór, stał dom drew­nia­ny, trzci­ną kry­ty, z nie­wiel­kie­mi okna­mi, pię­tro­wy, z tak zwa­nym sej­wa­nem, czy­li gan­kiem, gdzie na zie­mi ubi­tej sta­ły ławy i stół, a wy­su­nię­ty dach domu, wspar­ty na słu­pach, sej­wan ota­cza­ją­cych, rzu­cał cień na ów ga­nek.

Przed do­mem roz­ta­czał się ob­szer­ny dzie­dzi­niec, oto­czo­ny ple­cio­nym pło­tem, po pra­wej i le­wej stro­nie wzno­si­ły się róż­ne więk­sze i mniej­sze bu­dyn­ki, z któ­rych jed­ne na miesz­ka­nia lu­dziom słu­ży­ły, inne zwie­rząt do­mo­wych były schro­nie­niem; za tymi bu­dyn­ka­mi, z tyłu domu, roz­cią­gał się sad pło­tem oto­czo­ny, z któ­re­go do­cho­dził gwar gło­sów dzie­cin­nych i ko­bie­cych, wzbi­ja­jąc się chwi­la­mi do to­nów bar­dzo wy­so­kich, chwi­la­mi cichł rap­tow­nie.

W jed­nem z okien domu, otwar­tem na­oścież, na dzie­dzi­niec wy­cho­dzą­cem, wi­dać było mło­dą dziew­czy­nę, naj­wy­żej lat pięt­na­ście li­czą­cą, w stro­ju buł­gar­skim. Pło­we jej wło­sy sple­cio­ne były w war­ko­cze, wstąż­ka­mi błę­kit­ne­mi wy­stro­jo­ne; ko­szu­lę śnież­nej bia­ło­ści zdo­bił na pier­siach i ra­mio­nach haft bo­ga­ty, czar­ne­mi i czer­wo­ne­mi nić­mi wy­szy­ty; spód­ni­cę mia­ła na so­bie z weł­nia­ne­go sa­mo­dzia­łu, suto na­fał­do­wa­ną, far­tu­szek wzo­rzy­sty, ozdo­bio­ny frendz­lą, pas z klam­rą świe­cą­cą ści­skał jej ki­bić smu­kłą, szczu­płą i zgrab­ną. Chłop­ka, czy pa­nien­ka ze dwo­ru, trud­no było orzec od­ra­zu: strój jej był chłop­ski, ręce bia­łe. Od­po­czy­wa­ła w da­nej chwi­li.

Pod­parł­szy ja­sną głów­kę na dło­ni, ciem­ne, ko­lo­rem wody mor­skie przy­po­mi­na­ją­ce oczy, peł­ne za­du­my utkwi­ła w go­ści­niec do fur­ty dzie­dziń­ca wio­dą­cy, a któ­ry wił się w kie­run­ku gór, i śpie­wa­ła pół­gło­sem buł­gar­ską pio­sen­kę:

"Żęła Mara żół­te pro­so,

A je­cha­ły mło­de pany,

I pa­ni­czyk je­den mło­dy

W te do Mary mówi sło­wa:

– Ach, żąć choć­by na wy­ści­gi,

Je­śli cie­bie ja prze­ści­gnę,

Dasz mi swój na­szyj­nik zło­ty:

Je­śli zaś ty mnie prze­ści­gniesz,

Ja ci dam by­stre­go ko­nia"

Na­raz dziew­czy­na prze­rwa­ła pio­sen­kę i prze­chy­liw­szy się przez okno, za­wo­ła­ła:

– Cyr­jak!

Na dzie­dzi­niec, fur­tą od go­ściń­ca, wszedł wła­śnie wie­śniak buł­gar­ski, w ko­szu­li wy­szy­wa­nej na pier­siach, w spodniach płó­cien­nych, za­wią­za­nych pod ko­la­na­mi rze­mie­niem, w czar­nym kon­tu­szu, bia­łym pa­sem prze­pa­sa­nym, za któ­rym na le­wym boku błysz­czał nóż; bosy był, na gło­wie miał, tak zwa­ną, czu­ba­rę, czap­kę ba­ran­ko­wą, pod ra­mie­niem niósł tor­bę skó­rza­ną.

Usły­szaw­szy wo­ła­nie: "Cyr­jak", przy­sta­nął, obej­rzał się, zdjął czap­kę i tam kro­ki zwró­cił.

– Przy­nio­słem ci list, Zo­siu! – rzekł, przy­stą­piw­szy do okna.

– Daj! – od­par­ła dziew­czy­na i rękę wy­cią­gnę­ła, a gdy ra­jas (1) po­dał jej list, obej­rza­ła naj­przód ko­per­tę, po­tem za­py­ta­ła:

– Skąd­żeś wie­dział, że to od Je­rze­go?

Chłop uśmiech­nął się, wstrzą­snął gło­wą.

– Nie taki głu­pi Cyr­jak, jak się wy­da­je – od­parł – od dzie­się­ciu lat no­szę li­sty na pocz­tę i z pocz­ty przy­no­szę; żad­ne z was tak rów­no nie pi­sze, jak Je­rzy, bę­dzie z nie­go uczo­ny czło­wiek.

Zo­fja nie ob­ra­zi­ła się wca­le po­ufa­ło­ścią Cy­ry­aka, toć wy­pia­sto­wał ją nie­mal na swo­ich rę­kach, słu­żył jesz­cze u jej dzia­da.

– W kuch­ni cze­ka na cie­bie obiad – rze­kła – ka­za­łam scho­wać, idź po­si­lić się, pew­no głod­ny je­steś.

– Pew­no – przy­twier­dził ra­jas, skło­nił gło­wą dziew­czę­ciu, czu­ba­rę na­ło­żył na gło­wę i ku gan­ko­wi – (1) Wie­śniak.

po­stą­pił. Zo­fja tym­cza­sem do przy­le­głej izby po­śpie­szy­ła.

– Mamo! ma­tecz­ko! – za­wo­ła­ła, wpadł­szy do ob­szer­ne­go po­ko­ju, któ­ry zwał się po buł­gar­sku "prust"; prócz ław kil­ku, wiel­kie­go sto­łu, sto­ją­ce­go w po­środ­ku, i wiel­kiej sza­fy pod ścia­ną, oraz ko­mi­na, na któ­rym pa­lił się wła­śnie ogień, nic wię­cej tu­taj nie było.

W izbie tej wie­czo­rem zbie­ra­ła się zwy­kle przy ogni­sku cała ro­dzi­na.

Ścia­ny były zie­lo­ne, ławy i stół pro­ste, nie­po­li­tu­ro­wa­ne na­wet; tuż przy ogni­sku sie­dzia­ła nie­wia­sta, lat śred­nich, po buł­gar­sku ubra­na w chu­st­ce na gło­wie, krę­ci­ła w ręku wrze­cio­no i sza­rą nić snu­ła. Sza­re jej oczy mia­ły wy­raz ci­che­go smut­ku; mu­sia­ła dużo w ży­ciu prze­bo­leć, cier­pie­nia sta­ły wy­pi­sa­ne hie­ro­gli­fa­mi na jej twa­rzy, z pew­no­ścią nie­gdyś pięk­nej, dziś po­bla­dłej i zmarszcz­ka­mi po­ry­so­wa­nej; hie­ro­gli­fy te nie dla każ­de­go były wszak­że zro­zu­mia­le. Zo­fja, przy­bie­gł­szy do mat­ki, sia­dła tuż obok i po­ka­zu­jąc jej list, rze­kła z uśmie­chem:

– Od Je­rze­go, do cie­bie pi­sze.

Na te sło­wa smut­ne oczy ko­bie­ty oży­wi­ły się, od­rzu­ci­ła wrze­cio­no.

– Prze­czy­taj! – rze­kła gło­sem wzru­szo­nym. Zo­fja ro­ze­rwa­ła ko­per­tę.

– "Dro­ga mat­ko – po­czę­ła czy­tać zwol­na i wy­raź­nie – za pięć dni uca­łu­ję two­je ręce i ojca, uści­skam bra­ci, sio­stry, szwa­grów i dzia­twę; po­sta­no­wi­łem te­go­rocz­ne świę­ta Wiel­ka­noc­ne spę­dzić w domu…Zo­fja za­pra­sza­ła mnie wpraw­dzie na zbiór róż, ale do tego dnia jesz­cze da­le­ko; kto wie, gdzie będę wów­czas, w świe­cie się coś zry­wa, coś waży… – te­raz przy­ja­dę, bo te­raz mogę, a po­tem, gdzie­in­dziej losy mogą mnie za­gnać… Dużo, dużo cie­ka­wych rze­czy wam opo­wiem, o któ­rych pi­sać nie­ła­two, przy­go­tuj­cie prze­to uszy do słu­cha­nia, a ser­ca do wzru­szeń… Przy­go­tuj­cie też miejsc dwa, nie sam przy­ja­dę, lecz z dru­hem moim, któ­re­go tu­taj po­zna­łem. Przyj­mij­cie go ser­decz­nie, bo to nasz po­bra­ty­miec: Sło­wia­nin, jak i my, a przy­tem sie­ro­ta.. Strasz­na za­wie­ru­cha wy­dar­ła mu ro­dzi­ców, bra­ta star­sze­go i gniaz­do ro­dzin­ne zbu­rzy­ła; gdy­by nie sta­ry słu­ga, któ­ry po­ta­jem­nie uniósł go do lasu, a po­tem od­wiózł do stry­ja, kto wie, czy i on nie był­by zgi­nął w tej bu­rzy… Pe­wien je­stem, mat­ko, iż przy­ja­cie­la mego, jak syna, po­wi­tasz ser­decz­nie, a sio­stry moje, jak bra­ta… Po­wie­dzia­łem mu, że dom mój ro­dzin­ny jego do­mem się sta­nie… "

Wtem Zo­fja prze­rwa­ła czy­ta­nie: w przy­le­głej izbie roz­le­gły się czy­jeś kro­ki, drzwi się roz­war­ły, wbie­gło kil­ko­ro dzie­ci star­szych i młod­szych, ma­leń­kich, sło­wem róż­ne­go wie­ku; wszyst­kie w buł­gar­skich ko­szu­lach ha­fto­wa­nych, za nie­mi po­wol­nym kro­kiem dą­ży­ły dwie mło­de jesz­cza, do­rod­ne nie­wia­sty.

Zwy­cza­jem, w wie­lu do­mach buł­gar­skich ob­cho­dzo­nym, za­cho­wy­wa­nym z daw­nych cza­sów, w domu Pio­tra Do­wna­ra, ojca Zo­fji, miesz­ka­ło kil­ka ro­dzin ra­zem: Do­wna­ro­wie mie­li trzech sy­nów do­ro­słych, z tych dwóch już było żo­na­tych. Sawa i An­drzej wpro­wa­dzi­li swo­je nie­wia­sty pod dach ojca i ra­zem z nimi pra­co­wa­li na jed­nym ka­wał­ku zie­mi, ied­nym chle­bem się ży­wi­li. Tak było oszczęd­niej… Mo­ni­ka i Ja­ni­na, ich żony, mat­ce po­ma­ga­ły chleb piec, trzo­dy do­glą­dać; mia­ły też do­syć ro­bo­ty z dzia­twą, jaką nie­bo obie hoj­nie ob­da­rzy­ło: jed­na czwo­ro już ho­do­wa­ła, dru­ga pię­cio­ro. Zo­fja mia­ła od­da­ne pod swo­ją opie­kę pole ró­ża­ne i młod­sze ro­dzeń­stwo: dwu­na­sto­let­nią sio­strę

Ro­zal­kę, oraz dwóch bra­ci, Tom­ka i Mar­ka, młod­szych od Ro­zal­ki. W pra­cy tej po­ma­ga­ła jej Lol­ka, sio­stra jej i ró­wie­śni­ca, były bo­wiem bliź­nię­ta­mi, lecz Zo­fja, zdrow­sza, sil­niej­sza, wzro­stem o wie­le wyż­sza, od lat naj­młod­szych za star­szą uwa­ża­ną była.

– Ciesz­cie się, Je­rzy za dni parę przy­jeż­dża – rze­kła Zo­fia do wcho­dzą­cych.

Dzie­ci pla­snę­ły w ręce z ra­do­ści.

– Stry­jek! – za­wo­ła­ły jed­ne.

– Ju­ruś! – do­da­ły dru­gie, gło­śno swo­ją ra­dość ob­ja­wia­jąc.

Wtem na pro­gu izby sta­nę­ło dziew­czę ja­sno­wło­se, o wiel­kich, błę­kit­nych oczach, peł­nych we­se­la, z uśmie­chem fi­glar­nym na ustach, – ja­sne, po­god­ne, rzekł­byś pro­my­czek sło­necz­ny – była to Lol­ka.

– Cze­go się tak cie­szy­cie?… – za­py­ta­ła, zbli­ża­jąc się do sku­pio­nych przy Zo­fji.

– Je­rzy przy­jeż­dża do domu na świę­ta – od­par­ła Ro­zal­ka, czar­no­oka dziew­czy­na, ru­cha­mi chłop­ca przy­po­mi­na­ją­ca – trze­ba dużo pi­sa­nek przy­go­to­wać, aby było czem go ob­rzu­cić w Wiel­ki Czwar­tek – do­da­ła – za­raz po wie­cze­rzy za­bio­rę się do ro­bo­ty.

Lol­ka się ro­ze­śmia­ła.

– Ro­zal­ka ma za­miar pi­san­ki przy­go­to­wać, sły­szy­cie, sio­stry?… – rze­kła.

Dziew­czy­na się za­czer­wie­ni­ła.

– I cze­góż się śmie­jesz? – za­py­ta­ła z ura­zą.

– Śmie­ję się za­wcza­su z two­ich pi­sa­nek – od­parł za Lol­kę Tom­ko, po­dob­ny do Ro­zal­ki, jak dwie kro­ple wody, czar­no­wło­sy jak ona, o czar­nych oczach i ciem­nej ce­rze chło­pak – na­sa­dzisz kil­ka klek­sów, na­ry­su­jesz kil­ka kosz­la­wych kre­sek, ot, i będą pi­san­ki! – do­dał.

– Zo­ba­czy­my – rze­kła dziew­czy­na – będą ład­niej­sze z pew­no­ścią od Lo­iki pi­sa­nek, któ­ra tyl­ko sie­bie stro­ić umie.

Przy­by­cie Pio­tra Do­wna­ra ze star­szy­mi sy­na­mi po­ło­ży­ło ko­niec wa­śni.

Piotr był to męż­czy­zna bar­czy­sty, wy­so­ki, o twa­rzy ser­decz­nej, na któ­rej ma­lo­wa­ły się wiel­ka do­broć i wiel­ka siła du­cha; wło­sy miał nie­co szpa­ko­wa­te, wąsy czar­ne; siwe jego oczy śmia­ły się szcze­rze i mó­wić się zda­wa­ły każ­de­mu: "nie bój­cie się mnie!" po­dłuż­na bróz­da na czo­le: "strzeż­cie się!"

Czar­ny jego żu­pan z pro­ste­go suk­na był wy­kro­jo­ny, haft ko­szu­li był có­rek ro­bo­ty, płót­no żony.

Młod­szy jego syn An­drzej zu­peł­nie po­dob­nie do ojca był ubra­ny i wiel­ce twa­rzą po­dob­ny: obaj stro­je buł­gar­skie mie­li na so­bie. Star­szy Sawa róż­nił się od nich nie­co.

Ja­sno­wło­sy, bia­ły, o błę­kit­nych oczach, miał w so­bie coś mięk­kie­go, le­ni­we­go; strój jego był mie­sza­ny: za­miast czu­ba­ry trzy­mał w ręku grec­ki fez, za­miast żu­pa­na czar­ne­go miał na so­bie błę­kit­ny ka­ftan srebr­nym sznur­kiem wy­szy­ty, w któ­rym, jak to mó­wią, do twa­rzy mu było.

Naj­star­szy z ro­dzi­ny, trzy lata był je­dy­na­kiem, mat­ka go ko­cha­ła, pie­ści­ła, – ztąd owa mięk­kość i le­ni­wość do du­szy jego się wkra­dły, a tak­że za­mi­ło­wa­nie do stro­jów i zbyt­ków.

Gdy po trzech la­tach co rok nowe dzie­ciąt­ko zsy­łać po­czę­ło nie­bo Do­wna­ro­wej, nie mia­ła już cza­su pierw­szych pie­ścić, więc wy­ro­sły jędr­ne i ży­cia peł­ne; jed­na Lol­ka róż­ni­ła się od nich, bo też przy­szła na świat taka wą­tła, że wszy­scy ją pie­ści­li i do­ga­dza­li jej.

Rzu­ciw­szy czap­ki na stół, przy­by­li roz­sie­dli się na ła­wach.

– Wie­cze­rza go­to­wa? – za­py­tał Piotr.

– Każ stół na­kryć! – roz­ka­za­ła Do­wna­ro­wa, zwra­ca­jąc się do Ro­zal­ki.

Dziew­czy­na po­szła ku drzwiom.

– Spiesz się z po­wro­tem, bo list czy­tać będę! – za­wo­ła­ła na nią Zo­fja.

Ro­zal­ka w jed­nej chwi­li zni­kła za drzwia­mi i wnet wró­ci­ła z Cy­ry­akiem, któ­ry przy­niósł ta­le­rze, noże i łyż­ki.

Ro­zal­ka szep­nę­ła do sta­re­go ra­ja­sa.

– Bę­dzie­my ci­chu­teń­ko stół na­kry­wa­li.

I krzą­ta­li się w isto­cie tak ci­cho, że ich pra­wie sły­chać nie było. Zo­fja spo­koj­nie czy­ta­ła list od Je­rze­go, a wszy­scy sku­pie­ni wko­ło niej, sie­dząc lub sto­jąc, słu­cha­li uważ­nie, wzru­sze­ni ra­do­śnie: jed­nym oczy śmia­ły się na myśl we­so­łych świąt, dru­gim łza­mi błysz­cza­ły. Przy­ja­ciel Je­rze­go w star­szych obu­dził współ­czu­cie, tyl­ko twarz Sawy wra­żeń żad­nych nie wy­ra­ża­ła; ten mu­siał być wię­cej głod­nym od in­nych, bo czę­sto na stół spo­glą­dał; lecz cho­ciaż Cy­ry­ak po­sta­wił już peł­ną mi­skę ku­ku­ry­dzy, od któ­rej para aro­ma­tycz­na się roz­cho­dzi­ła po izbie, Do­wna­ro­wa nie wzy­wa­ła męża i dzie­ci na wie­cze­rzę, cze­ka­jąc koń­ca li­stu.

"Mój ko­le­ga za­ba­wi przez całe świę­ta u nas – pi­sał da­lej Je­rzy – uczy się po buł­gar­sku, aby módz roz­ma­wiać z Lol­ką; zna z mego opo­wia­da­nia wszyst­kie trzy moje sio­stry: po­nie­waż wie, że Zo­fja do­trzy­mu­je mi za­wsze to­wa­rzy­stwa, prze­to po­wie­dział, iż on Lol­ki bę­dzie to­wa­rzy­szem, Ro­zal­ce zaś przy­wie­zie ze swo­ich stron ma­lo­wa­ne­go ry­ce­rza, bo sły­szał… ode – mnie o jej ża­lach, że chłop­cem nie jest i haj­du­kiem zo­stać nie może".

We­so­łe za­koń­cze­nie li­stu osu­szy­ło łzy z oczu star­szych, a na usta uśmiech wy­wo­ła­ło. Ro­zal­ka sta­ła za­czer­wie­nio­na, gdyż wszyst­kie spoj­rze­nia na nią były zwró­co­ne, lecz śmia­ła się tak­że, oj­ciec, pa­trząc na nią, my­ślał:

– Co­praw­da, le­piej by się sta­ło, gdy­by ona chłop­cem się była uro­dzi­ła, a Sawa dziew­czy­ną! Lecz sia­daj­my do sto­łu! – do­koń­czył gło­śno swo­ją myśl – ku­ku­ry­dza wy­sty­gnie.

I cała ro­dzi­na sku­pi­ła się koło sto­łu..

Mat­ki same nie ja­dły, tyl­ko małe kar­mi­ły. Zo­fja bie­ga­ła koło sto­łu i pa­trza­ła, czy komu nie brak cze­go; do­pie­ro gdy wszy­scy głód za­spo­ko­ili, o so­bie po­my­śla­ła. Po chwi­li Piotr pod­niósł w górę dło­nią siwą swo­ją czu­pry­nę, co było zna­kiem do­bre­go hu­mo­ru, i rzekł:

– Żeby mi do czwart­ku dom jak szkło był czy­sty, sły­szy­cie, ko­bie­ty?… Chłop­cy przy­ja­dą pew­no we czwar­tek, w Wiel­ki Pią­tek nie go­dzi się być w po­dró­ży.

– Wsta­nę ju­tro rów­no ze świ­tem i służ­bę obu­dzę. Obcy ma przy­być, trze­ba dom pięk­niej niż kie­dy­kol­wiek przy­stro­ić, tak go­ścin­ność na­ka­zu­je – od­par­ła Mar­ja Do­wna­ro­wa.

– Ja kur pil­no­wać będę, aby ze­brać świe­że jaja na Wiel­ka­noc – rze­kła Ro­zal­ka.

– A ty co ro­bić bę­dziesz? – za­py­tał An­drzej Lol­kę – pew­no bia­łych rą­czek nie po­wa­lasz ani far­bą, ani py­łem.

Lol­ka za­ru­mie­ni­ła się, lecz nie stra­ci­ła fan­ta­zji.

– Będę szy­ła stro­je dla Zo­fji, dla sie­bie, dla ma­tuch­ny i dla dzie­ci, będę przy­go­to­wy­wa­ła pi­san­ki… Bo­daj­by mi cza­su nie zbra­kło na to wszyst­ko!…

– Do­śpisz ty swo­je, nie­ma stra­chu! – rzekł Sawa. An­drzej się ro­ze­śmiał.

– Wam oboj­gu nie moż­na za­rzu­cić, aby­ście zbyt rano się zry­wa­li – od­parł.

– Zda­je się wam, że to nic ustro­ić wszyst­kie dziew­czę­ta na świę­ta – uję­ła się za sio­strą Zo­fja – każ­da z nas musi mieć świe­że wstąż­ki w war­ko­czach, błysz­czą­ce pa­cior­ki na szyi, bie­luch­ną ko­szu­lę na so­bie. Po buł­gar­sku, jak zwy­kle, wy­stą­pi­my, mimo ob­ce­go, któ­ry ma od­wie­dzić nasz dom.

– Nie po­zwo­lił­bym in­a­czej – ode­zwał się Piotr – niech ci za­nie­dbu­ją oby­czaj na­ro­do­wy, któ­rych Tur­cy nie gnio­tą, nam prze­szłość win­na stać cią­gle na pa­mię­ci, każ­dy dro­biazg z tej prze­szło­ści, jak klej­not sta­ran­nie prze­cho­wy­wać po­win­ni­śmy, naj­mniej­szą pa­miąt­kę czcić i ko­chać; od ko­ły­ski po­win­ni­śmy wdra­żać w ser­ca dzie­ci mi­łość do wszyst­kie­go co swo­je, oj­czy­ste, ota­czać je pa­miąt­ka­mi prze­szło­ści.

– Tak! tak! – od­po­wie­dzie­li wszy­scy star­si gło­śno i dzie­ci za nimi:

– Tak, tak!

Je­den Sawa mil­czał, spu­ścił oczy i krę­cił gał­ki z chle­ba.

– Czas o spo­czyn­ku po­my­śleć, ju­tro dzień ro­bo­czy – rze­kła Do­wna­ro­wa.

– Praw­da! – po­twier­dził jej sło­wa Piotr i pierw­szy po­wstał, nad gło­wa­mi dzie­ci i wnu­ków krzyż na­kre­ślił, po­czem zwró­cił się do swej sy­pial­ni. An­drzej i Sawa, Ja­ni­na i Mo­ni­ka z dzieć­mi na pię­tro po­dą­ży­li, gdzie mie­ści­ły się ich izby; Mar­ja z cór­ka – rai do przy­le­głej ko­mo­ry, gdzie tak zwa­ne "pry­cze" za­stę­po­wa­ły im łóż­ka. Były to de­ski drew­nia­ne, pod­nie­sio­ne w gło­wie, na de­skach sien­ni­ki le­ża­ły, po­dusz­ki i koł­dry weł­nia­ne.

Wnet ci­sza za­le­gła skrom­ny do­mek, lecz o świ­cie rów­no ze świer­go­tem ptac­twa gło­sy dzie­ci i star­szych obi­ły się o ścia­ny izb.

Przez cały po­nie­dzia­łek, wto­rek i śro­dę, prócz Lol­ki i sta­rej Se­ra­fi­ny, ku­char­ki, cala płeć żeń­ska myła, pra­ła, szo­ro­wa­ła do­pó­ty, do­pó­ki do­mek we­wnątrz i ze­wnątrz nie wy­bie­lał i nie wy­stro­ił się, jak pan­na mło­da do ślu­bu. Tym­cza­sem Se­ra­fi­na wę­dzi­ła kieł­ba­sy i szyn­ki, oraz cia­sto pie­kła, a Lol­ka, za­mknię­ta sa­mot­nie w jed­nej z izb go­ścin­nych, coś w ta­jem­ni­cy przy­go­to­wy­wa­ła.

Na­resz­cie nad­szedł Wiel­ki Czwar­tek; ze­braw­szy się na obiad w izbie, cała ro­dzi­na po­zo­sta­ła tam do wie­czo­ra, ocze­ku­jąc mi­łych go­ści. Ro­zal­ki tyl­ko bra­kło. Lol­ka sta­ran­niej jesz­cze niż zwy­kle ubra­na, w świe­żych wstąż­kach we wło­sach i w świe­żej ko­szu­li, co chwi­la przez okno wy­glą­da­ła. Piotr z żoną o synu nie­obec­nym roz­ma­wia­li i li­czy­li, ile lat bra­ku­je mu jesz­cze do skoń­cze­nia uni­wer­sy­te­tu; ra­dzi­li, gdzie sta­le osią­dzie.

– Był tu­taj wczo­raj Fran­kow­ski, py­tał mnie, czy praw­dą jest, że Je­rzy ma w Wied­niu sta­rać się o sta­łą po­sa­dę przy jed­nym z tam­tej­szych szpi­ta­li? – mó­wi­ła Do­wna­ro­wa – nie poj­mu­ję, kto tę plot­kę roz­siał.

– Có­żeś mu od­po­wie­dzia­ła? – to­nem wi­docz­nie roz­draż­nio­nym za­py­tał Piotr.

– Że jesz­cze z tobą o tem nie mó­wi­łam.

Do­wnar ru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie przy­pusz­czasz chy­ba, że­bym chciał go w Wied­niu umie­ścić – rzekł – wśród swo­ich po­wi­nien pra­co­wać, tu­taj siać świa­tło i zdro­wie; nie po tom ło­żył na nie­go, aby ob­cym słu­żył.

– Ma słusz­ność oj­ciec. Je­rzy, gdy dy­plom le­ka­rza uzy­ska, po­wi­nien wró­cić na sta­łe do Buł­gar­ji – wmie­szał się do roz­mo­wy An­drzej.

– Da­le­ko tu­taj za­je­dzie, – mruk­nął Sawa – całe ży­cie bę­dzie bie­dę kle­pał.

– Ma­ją­tek nie jest głów­nym ce­lem ży­cia czło­wie­ka – rzekł Piotr.

– Na­szym głów­nym ce­lem jest Buł­gar­ja – do­dał An­drzej.

Sawa ru­szył ra­mio­na­mi.

– Buł­gar­ja wiecz­nie wam na­my­śli – od­parł z go­ry­czą – Buł­gar­ji już nie­ma! Tu­rek gnę­bi co­raz bar­dziej; trze­ba nam prze­sie­dlić się do Au­str­ji, aby z sy­nów na­szych ma­ho­me­ta­nie nie wy­ro­śli.

– Je­śli sy­no­wie twoi tak będą my­śleć, jak ty, stur­czą ich z pew­no­ścią nasi wro­go­wie – od­parł An­drzej.

Co­raz ostrzej­sze rzu­ca­li so­bie sło­wa, Do­wna­ro­wa sta­ra­ła się ła­go­dzić zda­nia Sawy, w lep­szem świe­tle przed­sta­wić je ojcu i bra­tu.

Mo­ni­ka i Ja­ni­na, za­ję­te piesz­cze­niem dzie­ci, Lol­ka wy­glą­da­ła przez okno, nie­wie­le sły­sza­ły z tej roz­mo­wy, lecz Zo­fja jed­ne­go wy­ra­zu nie stra­ci­ła, a ile razy od­zy­wał się An­drzej, pięk­ne jej oczy błysz­cza­ły jak czar­ne bry­lan­ty i pa­trza­ły z mi­ło­ścią na bra­ta, ile razy Sawa głos za­bie­rał, głę­bo­ki smu­tek ma­lo­wał się w jej źre­ni­cach i pierś wes­tchnie­niem pod­no­si­ła.

Wtem drzwi się roz­war­ły i wbie­gła w we­so­łych pod­sko­kach Ro­zal­ka, w pal­cach coś czer­wo­ne­go trzy­ma­ła i ręką nad gło­wą trzę­sła.

– Jaj­ko wiel­ka­noc­ne! – krzyk­nę­ła.

Tom­ko i Mar­ko, któ­rzy, sie­dząc pod sto­łem, chwy­ta­li jed­nem uchem zda­nia ojca i bra­ci star­szych, dru­giem szcze­bio­to­wi dzie­ci się przy­słu­chi­wa­li, wy­su­nąw­szy się na czwo­ra­kach z ukry­cia, do sio­stry przy­bie­gli.

– Daj! daj! – wo­ła­li.

– Nie trze­ba – rzekł Piotr – jaj­ko wiel­ka­noc­ne – nie za­baw­ka… Po­łóż je przed ob­ra­zem Chry­stu­sa, jako go­dło zmar­twych­wsta­nia.

– Pier­wej po­trę wszyst­kich po twa­rzy, jak oby­czaj każe – od­par­ła dziew­czyn­ka i przy­bie­gł­szy do ojca, po­cią­gnę­ła mu po po­licz­ku ma­lo­wa­nem jaj­kiem, przy­śpie­wu­jąc:

"Czer­wen! czer­wen! We­lik­den!

Ze­len! ze­len! Ger­gow­den!

Ido go­di­na sas zdro­wie" –

Z tą śpiew­ką prze­bie­gła od ojca do mat­ki, po­tem do ro­dzeń­stwa, każ­de­mu ró­żo­wiąc po­licz­ki. Śmie­li się wszy­scy, star­si i młod­si i me­lo­dję oraz sło­wa po­wta­rza­li:

"Czer­wen! czer­wen! We­lik­den!

Ze­len! ze­len! Ger­gow­den.

I po­wstał taki ha­łas w izbie, iż za­głu­szył tur­kot wóz­ka, któ­ry wła­śnie przed dom za­je­chał.

Dwóch męż­czyzn mło­dych wy­sia­dło, obaj w płasz­czach i czap­kach stu­denc­kich, z ma­ły­mi tło­mo­ka­mi w ręku, skie­ro­wa­li się ku gan­ko­wi. Je­den z nich bru­net o czar­nych oczach i sma­głej ce­rze, był Je­rzym Do­wna­rem; dru­gi blon­dyn zwał się Jul­jusz Ko­nar.

– Po Pra­dze drew­nia­ny ten do­mek dziw­ne na cie­bie musi wy­wie­rać wra­że­nie – rzekł Je­rzy.

– Dziw­ne, nie prze­czę, bo nie­zwy­kłe – od­parł Jul­jusz – lecz za­ra­zem bar­dzo, bar­dzo przy­jem­ne… Tak tu­taj czy­sto, taka we­so­łość bu­cha z tych okien!

– Śmie­ją się z cze­goś, sły­szę też sło­wa pie­śni:

"Czer­wen, czer­wen, We­lik­den!"

– Rę­czę, że w tej chwi­li ma­lo­wa­nem jaj­kiem trą so­bie twa­rze.

– Na cóż to? – za­py­tał zdzi­wio­ny Ju­liusz.

– Oby­czaj na­ro­do­wy. Lud nasz wie­rzy, iż po­tar­cie ma­lo­wa­nem jaj­kiem w Wiel­ki Czwar­tek daje zdro­wie na rok cały, twarz świe­żym ru­mień­cem za­bar­wia.

We­szli wła­śnie do sie­ni, zrzu­ci­li tu­taj płasz­cze z ra­mion, tłó­mocz­ki zło­ży­li na zie­mi i z czap­ka­mi w ręku we­szli do izby oświe­tlo­nej pło­ną­cym na ko­mi­nie ogniem.

– Je­rzy! – wy­rwa­ło się z kil­ku ust, echem ra­do­ści bi­jąc o ścia­ny po­ko­ju.

– Stry­jek! – za­wtó­ro­wa­ły dzie­cin­ne gło­sy. Je­rzy zna­lazł się nie­ba­wem w ob­ję­ciach mat­ki, któ­ra łza­mi ra­do­ści skro­pi­ła jego gło­wę, po­czem z ko­lei uca­ło­wał ręce ojca, na­stęp­nie bra­ci, sio­stry oraz in­nych człon­ków ro­dzi­ny uści­snął.

Wzru­szo­ny i smut­ny za­ra­zem Jul­jusz przy­pa­try­wał się tej sce­nie. W jego pa­mię­ci mgła, któ­rą czas za­sło­nił prze­szłość, usu­wa­ła się zwol­na i wi­dział wła­snych ro­dzi­ców, jak­by w dali sto­ją­cych, i zda­wa­ło mu się, że tak­że wy­cią­ga­ją do nie­go ra­mio­na; było mu słod­ko z tem wi­dze­niem i tę­sk­no jed­no­cze­śnie. Lecz Je­rzy przy­po­mniał so­bie przy­ja­cie­la.

– Druh mój ser­decz­ny – rzekł, po­pro­wa­dziw­szy go do ro­dzi­ców.

Do­wnar po­dał obie ręce go­ścio­wi i obie dło­nie uści­snął mu moc­no.

– Bądź po­zdro­wion, po­bra­tym­cze! – ode­zwał się gło­sem wzru­szo­nym – niech dom mój i ro­dzi­na moja na­stą­pią ci wła­sną strze­chę i swo­ich.

Jul­jusz po­chy­lił się do jego ra­mie­nia z po­ca­łun­kiem.

– Na to ser­decz­ne po­wi­ta­nie na­szem ser­decz­nem: "Bóg za­płać" od­po­wiem – od­parł.

Z ko­lei inni człon­ko­wie ro­dzi­ny Pio­tra zbli­ży­li się do mło­de­go, aby mu rękę po­dać, – Jak bra­ta was wi­tam – rze­kła doń Zo­fja ser­decz­nie.

– Więc ro­dzi­nę zna­la­złem – od­parł Jul­jusz, ca­łu­jąc ją w rękę – Je­rzy od­daw­na na­zy­wa mnie już bra­tem, te­raz sio­strę spo­tka­łem.

– A we mnie masz mat­kę, pa­mię­taj o tem – do­da­ła Do­wna­ro­wa – wiem, że sie­ro­tą je­steś.

Sło­wa te osta­tecz­nie wzru­szy­ły Jul­ju­sza, siwe jego oczy łza­mi za­bły­sły, chciał coś rzec, gdy wtem lek­ki stuk się roz­legł, a po­tem za­raz gło­śniej­szy o wie­le wy­krzyk­nik:

– Ole­le mole! ozna­cza­ją­cy u Buł­ga­rów żal.

To Ro­zal­ka tak skar­ży­ła się: upu­ści­ła jaj­ko i roz­bi­ło się, a z oczu dziew­czę­cia po­to­czy­ły się łzy.

– Ole­le mole! – po­wta­rza­ła, schy­liw­szy się po jaj­ko.

– Co się sta­ło? – za­py­tał Jul­jusz, nie ro­zu­mie­jąc ca­łe­go zda­rze­nia.

Je­rzy uśmiech­nął się.

– Nic waż­ne­go – rzekł do przy­ja­cie­la – sio­stra moja Ro­zal­ka stłu­kła wiel­ka­noc­ne jaj­ko. Pew­no w spi­żar­ni nie brak­nie u mamy świe­żych – zwró­cił się do dziew­czyn­ki z temi sło­wy – otrzyj łzy, wstyd pła­kać o taką drob­nost­kę.. Uma­lu­jesz ju­tro i ry­sun­kiem ozdo­bisz inne jaj­ko.

– To było tyl­ko ufar­bo­wa­ne! – ode­zwał się Tom­ko. Ro­zal­ka oczy otar­ła, lecz nie od­zy­ska­ła we­so­ło­ści.

– Aż dwa­dzie­ścia ufar­bo­wa­łam; nie brak­nie na świę­ta, tyl­ko że zła wróż­ba, to go­rzej! – rze­kła do Lol­ki – ja mam być przy­czy­ną złe­go…

– Więc roz­bi­cie jaj­ka wiel­ka­noc­ne­go wró­ży Buł­ga­rom nie­szczę­ście? – za­py­tał Ju­liusz – czy wie­rzy­cie w tę prze­po­wied­nię?

Lol­ka za­ru­mie­ni­ła się.

– Gdy mnie kto pyta, czy wie­rzę, od­po­wia­dam: "Wiem, że to prze­sąd" – od­rze­kła nie­śmia­ło – lecz gdy w Wiel­ki Czwar­tek wi­dzę stłu­czo­ne jaje wiel­ka­noc­ne, mi­mo­wo­li do­zna­ję nie­po­ko­ju i nie lu­bię o tem wspo­mi­nać. Wy­zna­ję szcze­rzę, iż żal mi Ro­zal­ki, że nie chcia­ła­bym być na jej miej­scu.

– Więc nie będę wspo­mi­nał wię­cej o tej nie­for­tun­nej przy­go­dzie, za to niech mnie pani obznaj­mi ze zwy­cza­ja­mi tu­tej­szy­mi – rzekł Jul­jusz. – Jak­że Wiel­ki Pią­tek ob­cho­dzić bę­dzie­my?

– Na­ocz­nie się pan o tem prze­ko­na, gdyż w ob­rzę­dach na­szych jako brat Zo­fji i An­drze­ja bę­dziesz mu­siał wziąć udział – od­par­ła we­sel­szym już gło­sem Lol­ka.

– Dzię­ku­ję za za­pro­sze­nie – od­rzekł Jul­jusz. Sie­dli wła­śnie wszy­scy w okół ko­mi­na, więc Lol­ka po­wio­dła tam go­ścia.

– Co tu­taj sły­chać, na czem pły­nie wam ży­cie? – py­tał Je­rzy.

– Jak za­wsze – od­par­ła Ja­ni­na – my, nie­wia­sty, co­dzień jeść, jak zwy­kle, go­tu­je­my dla wszyst­kich, co­dzień izby sprzą­ta­my i dzie­ci wy­cho­wu­je­my; dziew­czę­ta róże pie­lę­gnu­ją, stro­ją się i pio­sen­ki nucą; męż­czyź­ni nad rolą i przy win­ni­cy kar­ki schy­la­ją, dzia­twa we dnie bawi się w ogro­dzie, w nocy gło­śno chra­pie…

– I nic wię­cej nie czy­ni­cie? – rzekł Je­rzy, a wy­ra­zi­sta jego twarz za­sę­pi­ła się nie­co.

– Cóż chcesz, że­by­śmy czy­ni­li, może spi­ski knu­li, może ko­mi­te­ty taj­ne two­rzy­li? – ode­zwał się z prze­ką­sem Sawa – ma­łoż ofiar po­chło­nął rok 1857?… Ty nie pa­mię­tasz wo­je­wo­dy Fi­li­pa, ale ja go pa­mię­tam: do za­moż­niej­szych się li­czył i do szczę­śliw­szych; był zdrów, krzep­ki, ro­dzi­nę miał, ma­ją­tek miał, po­szło wszyst­ko, on sam mar­nie zgi­nął.

Je­rzy zmarsz­czył czo­ło.

– Nie zgi­nął mar­nie ani on, ani jego dwu­stu to­wa­rzy­szy – od­parł z siłą – pa­mięć tych bo­ha­te­rów żyje w ser­cach Buł­ga­rów, mę­czeń­stwo ich nie do­zwo­li za­snąć ser­com na­szym.

Tom­ko przy­su­nął się do Je­rze­go, czar­ne oczy jego go­rza­ły.

– Kto to był wo­je­wo­da Fi­lip? – szep­nął mu do ucha – nic o nim nie sły­sza­łem.

– Wo­je­wo­da Fi­lip był za­cny Buł­gar – od­rzekł gło­śno Je­rzy – po­sta­no­wił on wy­pę­dzić z zie­mi na­szej wro­gów krzy­ża, ze­brał dwu­stu zu­chów, prze­szedł Du­naj i pod We­ro­hów­ką sto­czył bój zwy­cię­ski z Tur­ka­mi; lecz po­tem nad­cią­gnę­ła taka moc mu­zuł­ma­nów, iż go po­bi­li, wy­mor­do­wa­li cały jego od­dział, a wo­je­wo­dę po­wie­si­li.

Tom­ko za­ci­snął zęby.

– Jak zo­sta­nę haj­du­kiem, zbio­rę i ja zu­chów dziel­nych i woj­nę Tur­kom wy­po­wiem – wy­krzyk­nął.

– Pój­dę z tobą, będę ran­nych two­ich żoł­nie­rzy opa­try­wa­ła – rze­kła Ro­zal­ka.

Sawa po­wstał i prze­cha­dzać się po­czął nie­cier­pli­wie po po­ko­ju, Zo­fja miej­sce jego za­ję­ła.

– Nie tyl­ko o chle­bie i o za­ba­wie my­śli­my, bądź spo­koj­ny! – mó­wi­ła do Je­rze­go, po­ło­żyw­szy dłoń jego na swo­jem ra­mie­niu – całą je­sień i zimę scho­dzi­ły się tu­taj już o dzie­wią­tej rano dzie­ci ra­ja­sów, uczy­łam je czy­tać, pi­sać, ka­te­chi­zmu i hi­stor­ji.

– A gdy­byś wi­dział, jak gor­li­wie się uczą! – rzekł Piotr.

Do­wna­ro­wa uśmiech­nę­ła się tyl­ko.

– Przy tylu za­ję­ciach do­mo­wych zna­la­złaś czas na to! – mó­wił Je­rzy, pa­trząc z mi­ło­ścią na sio­strę.

– Nie ja jed­na po­tra­fi­łam to uczy­nić – od­par­ła Zo­fja – nie­prze­ce­niaj mo­jej za­słu­gi; w pra­cy nad dzieć­mi ra­ja­sów mia­łam dziel­ną po­moc­ni­cę w Lol­ce. Dzię­ki jej dzia­twa tu­tej­sza śpie­wa chó­rem mnó­stwo pio­se­nek! Mu­sisz je wkrót­ce usły­szeć…

– Nie­tyl­ko pie­śni uczy, ale i za­jęć prak­tycz­nych – mó­wi­ła Zo­fja – dziew­czę­ta uczy szyć, chłop­ców pleść ko­szy­ki. Ja­ni­na po­ma­ga mi w le­cze­niu cho­rych, mama w przy­rzą­dza­niu le­karstw, oj­ciec i An­drzej w na­wra­ca­niu grzesz­ni­ków. Za­pra­sza­my co nie­dzie­la na ga­wę­dę są­sia­dów i o tem i o owem roz­pra­wia­my z nimi; czy ziar­na, ja­kie w tych po­ga­węd­kach sie­je­my, za­wsze pa­da­ją na uro­dzaj­ną zie­mię, za to ci nie rę­czę, lecz ufam w Bogu, że nie wszyst­kie pa­da­ją na dro­gę, gdzie dra­pież­ne ptac­two po­żar­ło­by je, lub na twar­dą opo­kę: nie­jed­no owoc wyda. Ży­je­my, krzą­ta­my się, ro­bi­my, co w mocy na­szej, ufa­jąc, że siej­bie na­szej Bóg po­bło­go­sła­wi.

Je­rzy po­we­se­lał wi­docz­nie.

– Te­raz wam po­wiem, z ja­kim pro­jek­tem przy­je­cha­łem tu­taj – rzekł, zwra­ca­jąc się tym ra­zem d©

ro­dzi­ców. – Ja­dąc do was, wstą­pi­łem do Rusz­czu­ku i od­wie­dzi­łem stry­ja.

– Je­śli z przy­ja­cie­lem two­im od­wie­dzi­łeś go, musi być zdzi­wio­ny róż­ni­cą tych dwóch do­mów, któ­re po­znał na zie­mi buł­gar­skiej – mruk­nął Piotr.

– Róż­ni­cę na­tych­miast spo­strze­głem, gdy prze­stą­pi­łem próg tego po­ko­ju – od­parł Jul­jusz – nie­mniej wszak­że po­do­ba mi się tu­taj. Pan Jor­dan Do­wnar, żona jego i star­sza cór­ka, to lu­dzie wiel­ce uprzej­mi i bar­dzo in­te­li­gient­ni; spę­dzi­łem tam parę go­dzin przy­jem­nych, lecz tu­taj no­wość nęci, a mi­łość grze­je ser­ce. Dom pana Jor­da­na Do­wna­ra ni­czem się nie róż­ni od do­mów, w któ­rych by­wa­łem w Pra­dze Cze­skiej. Prze­stą­piw­szy jego próg, nie mo­głem orzec sta­now­czo, do kogo wsze­dłem: do miesz­ka­nia Fran­cu­za, An­gli­ka, Po­la­ka, czy Niem­ca. Tu­taj wszyst­ko mówi, że to dom buł­gar­ski.

W si­wych oczach Pio­tra za­świe­ci­ło za­do­wo­le­nie –

– Słod­sze­go sło­wa po­wie­dzieć mi nie mo­głeś! – od­parł gło­sem wzru­szo­nym.

I wy­cią­gnąw­szy do go­ścia rękę, uści­snął mu dłoń ser­decz­nie.

– Dla­te­go Tur­cy gnę­bią nas po­dat­ka­mi i prze­śla­du­ją na każ­dym kro­ku – mruk­nął zno­wu Sawa – dla­te­go utrud­nia­ją nam każ­dy krok, my do ni­cze­go nig­dy nie doj­dzie­my.

Piotr udał, że nie sły­szy syna.

– Cóż tam sły­chać u stry­ja, daw­no nie pi­sał, rad­bym coś do­wie­dzieć się o nim – rzekł do Je­rze­go.

– Stryj, jak za­wsze, jest w ła­skach u Se­fe­ra pa­szy, oraz in­nych do­stoj­ni­ków tu­rec­kich – od­parł Je­rzy – bywa u nich na ka­wie, od­wie­dzi­ny ich przyj­mu­je, ied­nak­że mniej czar­no, niż daw­niej, za­pa­tru­je się na na­szą przy­szłość; stry­jen­ka na­uką dzie­ci młod­szych za­ję­ta; He­le­na i Stan­ko po­ja­dą do Wied­nia na przy­szły rok, aby kształ­cić się wy­żej. Stan­ko praw­ni­kiem chce zo­stać, He­le­na skoń­czyć pen­sję pry­wat­ną. Stry­jen­ka mó­wi­ła mi, abym mamę na­kło­nił, żeby do nich Ro­zal­kę na na­ukę przy­sła­ła, uczy­ła­by się z Olgą, po­tem z nią ra­zem po­je­cha­ły­by na pen­sję. Olga ma je­chać, gdy He­le­na wró­ci do domu.

– Odej­dzie nas, za­po­mni, od­wyk­nie od nas! – szep­nę­ła Ma­rya – co jej po wyż­szej na­uce?

– Co jej po na­uce? – po­wtó­rzył z obu­rze­niem Je­rzy – ależ nam ko­biet świa­tłych brak.

– Domu stry­ja nie bał­bym się dla Ro­zal­ki, tam wszy­scy roz­sąd­nie my­ślą – rzekł Sawa.

Je­rzy zbył mil­cze­niem jego sło­wa.

– Po­zwól, mat­ko, je­chać do stry­ja – po­czę­ła pro­sić nie­śmia­ło Ro­zal­ka – po­znam Rusz­czuk, lu­dzi wię­cej, jam cie­ka­wa świa­ta.

– Do zbyt­ków na­wyk­niesz, źle ci po­tem bę­dzie w domu – od­par­ła Do­wna­ro­wa.

– Nie na­wyk­nę, zo­ba­czysz. Dom wła­sny nad­to ko­cham – pro­si­ła da­lej dziew­czy­na – jak pta­szę, roz­wi­nę skrzy­dła, po­le­cę i wró­cę do gniaz­da.

– Po­ga­da­my o tem w in­nej chwi­li – ode­zwał się Piotr – pro­jekt nie do od­rzu­ce­nia bez na­my­słu. Je­rzy ro­zum­ne zda­nie wy­po­wie­dział: "nam ko­biet świa­tłych brak", po­pra­wię go jed­nak i po­wiem: "nam lu­dzi świa­tłych brak", boć i męż­czyzn rów­nież. Spie­ra­li­śmy się dziś tro­chę o cie­bie; byli tacy, któ­rzy do­wo­dzi­li, iż po­wi­nie­neś osiąść w Wied­niu, lub Ode­sie, gdy dy­plom le­ka­rza otrzy­masz…

– Ani w Wied­niu, ani w Ode­sie – prze­rwał ojcu Je­rzy – czy w Rusz­czu­ku, czy w Pe­trasz­czy­cy, czy w Szum­li, Ga­bro­wie, tego jesz­cze po­wie­dzieć nie po­tra­fię; to wiem tyl­ko, że w Buł­gar­ji.

Zo­fia i Piotr uśmiech­nę­li się do nie­go.

– Ma­rzy­łam, że w Wied­niu, że będę cię od­wie­dza­ła – rze­kła Lo­ika.

– Za­miesz­kasz ze mną, sio­strzycz­ko, w Kli­su­rze, pro­wa­dzić mi bę­dziesz go­spo­dar­stwo! – od­parł Je­rzy.

– Cze­mu nie ja? – za­py­ta­ła Zo­fia.

– Boś ty tu­taj po­trzeb­na!

– Mó­wi­łeś, że stryj mniej czar­no za­pa­tru­je się na przy­szłość na­szą? – za­gad­nął syna Do­wnar.

– Tak mi się zda­je – od­parł Je­rzy. – Wie­czo­ra jed­ne­go ze­bra­ło się u nie­go spo­ro osób; za­wią­za­ła się roz­mo­wa oży­wio­na. Ktoś po­wie­dział, że Buł­ga­rzy ma­rzą zno­wu o woj­nie z Tur­ka­mi, na to stryj ode­zwał się: "Kto wie, czy obec­na chwi­la nie jest sto­sow­niej­szą od wie­lu daw­niej­szych: Ser­bja kipi, Czar­no­gó­rze go­to­we za broń chwy­cić, Gre­cja ocze­ku­je tyl­ko po­myśl­nej spo­sob­no­ści, by Tur­kom zęby po­ka­zać; Her­co­go­wi­na i Bo­śn­ja nie po­zo­sta­ną z pew­no­ścią bez­czyn­nie, gdy brat­nia wal­ka za­dzwo­ni; Kre­ta ma­rzy o zrzu­ce­niu jarz­ma, a w Ca­ro­gro­dzie do­mo­we swa­ry za­przą­ta­ją umy­sły; tron suł­ta­na Ha­mi­da lada dzień oba­lo­nym zo­sta­nie; w ta­kich oko­licz­no­ściach, kto wie, czy nie po­wio­dło­by się nam!!

Mar­ja Do­wna­ro­wa wzro­kiem nie­spo­koj­nym obie­gła dzie­ci i wnu­ki stół ota­cza­ją­ce.

Prze­ży­ła ona strasz­ne chwi­le w la­tach dzie­cin­nych: oj­ciec jej zgi­nął na palu, mat­ka w wię­zie­niu, sio­strę jej star­szą suł­tan do nie­wo­li za­brał; po tych stra­tach bo­le­snych zo­stał w jej ser­cu lęk, któ­ry bu­dził się na każ­de wspo­mnie­nie wal­ki z Tur­ka­mi.

Je­rzy spo­strzegł, ja­kie wra­że­nie wy­war­ły jego sło­wa na mat­ce, więc przy­stą­pił do niej, ujął obie jej ręce i po­ca­ło­wał.

– Od­po­wiedz mi, mat­ko, na jed­no py­ta­nie – rzekł – czy ty pra­gniesz by­śmy szczę­śli­wi byli, my, dzie­ci two­je?

– Czyż was nie ko­cham? – od­par­ła zdzi­wio­na.

– O, ko­chać moż­na róż­nie! – rzekł jej Je­rzy – ko­cha­my dla sie­bie, ego­istycz­nie; ko­cha­my, bo nam z tem do­brze, bo ten ktoś nam po­trzeb­ny i ko­cha­my z ca­łem za­par­ciem sie­bie, z pra­gnie­niem, by tyl­ko ten ktoś był szczę­śli­wy, ko­cha­my ko­goś, jego do­bro, jego szczę­ście, ale nie sie­bie w nim!

– Mat­ki ko­cha­ją z ca­łem po­świę­ce­niem się i oj­co­wie rów­nież! Prze­ko­nasz się może z cza­sem o tem, Je­rzy – od­par­ła ze smut­nym uśmie­chem.

Je­rzy spoj­rzał na mat­kę z wiel­ką mi­ło­ścią.

– Więc mi po­zwa­lasz, mat­ko, za­wsze czy­nić to, co mi szczę­ście za­pew­nić bę­dzie mo­gło? – za­py­tał.

– Po­zwo­lę – od­par­ła uro­czy­stym gło­sem Do­wna­ro­wa, i Je­rzy uczuł, że ręka jej, któ­rą trzy­mał jesz­cze w swej dło­ni, za­drża­ła lek­ko.

– I mnie? – za­py­ta­ła Zo­fja, uklęk­nąw­szy u nóg mat­ki.

– Żad­ne­mu z was dro­gi do szczę­ścia nie za­gro­dzę – od­par­ła, ca­łu­jąc cór­kę w czo­ło – za­gro­dzę tyl­ko do wy­stęp­ku, do bło­ta, do nie­szczę­ścia.

– A mnie po­zwa­lasz mamo obrać so­bie dro­gę, jaką ze­chcę? – za­py­ta­ła Lo­ika.

– A mnie? a mnie? – py­tać na­raz za­czę­ły inne dzie­ci.

– Szczę­ście wa­sze, to cel mego ży­cia! – od­par­ła Do­wna­ro­wa.

– Więc ja na zimę, na kar­na­wał po­ja­dę do Rusz­czu­ku, do stry­ja – rze­kła Lo­ika.

– A ja z Olgą uczyć się będę! – do­da­ła Ro­zal­ka.

– Mnie mama za­wie­zie do Wied­nia i do szko­ły woj­sko­wej odda – wo­łał Tom­ko – chcę uczyć się na ry­ce­rza, zo­sta­nę po­tem uła­nem, haj­du­cy wo­dzem mnie obio­rą i Tur­ków wy­pę­dzę!

Ha­łas po­wstał w sali, po­waż­na roz­mo­wa uci­chła, Jul­jusz i Je­rzy śmie­li się.

– Ci­cho! – krzyk­nął na­raz Piotr – pan Ko­nar po­my­śli, że do domu war­ja­tów przy­je­chał… Pięk­ne­go na­bie­rze wy­obra­że­nia u nas o Buł­ga­rach!… Po­wie, że pa­nu­ją u nas dzi­kie oby­cza­je.

Dzia­twa uci­chła i spoj­rza­ła nie­spo­koj­nie na go­ścia, ale on wca­le na prze­stra­szo­ne­go nie wy­glą­dał; przy­cią­gnął do sie­bie naj­bli­żej sto­ją­ce­go Tom­ka i uca­ło­wał go ser­decz­nie.

– Mnie tu­taj co­raz cie­plej, co­raz ser­decz­niej! – rzekł – prze­szło od lat dwu­na­stu nie grza­łem się przy ogni­sku ro­dzin­nem.

– Opo­wiedz nam pan co o so­bie! – pro­si­ła Lo­ika.

– Kie­dyś może – od­parł po­waż­nie Jul­jusz – dziś tu­taj wszy­scy we­se­li, moja po­wieść bar­dzo smut­na.

Oczy jego tę­sk­no spoj­rza­ły, na czo­le za­ry­so­wa­ła się zmarszcz­ka po­dłuż­na, dziew­czę­ta spoj­rza­ły na nie­go ze współ­czu­ciem.

– Je­rzy na­pi­sał nam tro­chę o panu – rze­kła Zo­fja – po­mię­dzy wier­sza­mi do­czy­ta­łam resz­tę.

– Ga­da­my, ga­da­my, a jeść nie da­je­my – rzekł Piotr we­so­ło – sło­wiań­ski oby­czaj na­ka­zy­wał umyć go­ścio­wi naj­przód nogi, po­tem go na­kar­mić, na­po­ić, po­tem po­sła­nie wy­god­ne mu przy­go­to­wać, a my nic z tego do­tych­czas nie zro­bi­li­śmy!…

– My­śmy du­cha bra­ta Jul­ju­sza na­kar­mi­li! – rze­kła Zo­fja.

– My – chrze­ści­ja­nie da­je­my pierw­szeń­stwo du­szy nad cia­łem – po­mo­gła jej Ja­no­wa.

– Do­brze, do­brze – prze­rwał jej oj­ciec – wiem, co du­szy po­trze­ba, wiem jed­nak, że cia­ło się bez po­kar­mu nie obej­dzie; "w zdro­wem cie­le zdro­wa du­sza miesz­ka" pa­mię­tać o tem każ­dy wi­nien. Zo­fjo, po­myśl o wie­cze­rzy!

Nie­ba­wem we­szły ko­bie­ty ob­ła­do­wa­ne przy­sma­ka­mi do­mo­wej ro­bo­ty, kon­fi­tu­ra­mi, owo­ca­mi su­szo­ne­mi i róż­ne­mi po­tra­wa­mi.

Póź­niej niż zwy­kle ro­ze­szli się wszy­scy tego dnia na spo­czy­nek.II.

Wiel­ki Pią­tek, jak zwy­kle w domu Pio­tra Do­wna­ra, upły­nął dzie­ciom i ko­bie­tom czyn­nie: dzie­ci po­bie­gły rano zbie­rać na łą­kach kwia­ty, ko­bie­ty wy­koń­cza­ły po­rząd­ki w domu, męż­czyź­ni tym­cza­sem ga­wę­dzi­li; po po­łu­dniu mło­dzież i star­sze dzie­ci po­nio­sły do po­bli­skiej świą­ty­ni świe­żo uwi­te wień­ce, aby przy­brać grób Chry­stu­sa. Z tej wy­ciecz­ki to­wa­rzy­stwo wra­ca­ło gro­mad­ka­mi. Jul­jusz szedł z Lo­iką, przy nim z dru­giej stro­ny Ro­zal­ka, wdzięcz­na za otrzy­ma­ne­go ry­ce­rza, przy niej Mar­ko, jej ulu­bie­niec.

– Te same zwy­cza­je za­cho­wu­ją i u nas w świę­ta Wiel­ka­noc­ne – mó­wił Jul­jusz – pa­mię­tam, jak bę­dąc dziec­kiem, stro­iłem w Wiel­ki Pią­tek grób Chry­stu­sa, jak w so­bo­tę wie­czo­rem śpie­wa­łem pod­czas re­zu­rek­cji we­so­łe Al­le­lu­ja! a w pierw­sze świę­to dzie­li­łem się jaj­kiem świę­co­nem z ro­dzi­ną i do­mow­ni­ka­mi.

– Lu­bię te świę­ta! – rze­kła Lo­ika.

– W ca­łym świe­cie chrze­ści­jań­skim ob­cho­dzą zmar­twych­wsta­nie Chry­stu­sa; zwy­cię­stwo Jego pięk­nej, bra­ter­skiej idei – cią­gnął Jul­jusz da­lej. – Dla nas, Sło­wian, świę­ta te mają wszak­że po­dwój­ny urok, przy­po­mi­na­ją bo­wiem oby­cza­je oj­ców, któ­rzy na wio­snę ob­cho­dzi­li zbu­dze­nie się na­tu­ry po dłu­gim śnie zimy; jaj­ko było u nich go­dłem zmar­twych­wsta­nia.

– Czy pan wie, że kto umrze w pierw­sze świę­to, ten pój­dzie pro­sto do nie­ba – mó­wi­ła Ro­zal­ka – w tym dniu nie­bo jest otwar­te od świ­tu do za­cho­du słoń­ca; nikt bra­my jego nie strze­że; kto chce ten wcho­dzi so­bie i sia­da u stóp tro­nu Boga.

Jul­jusz uśmiech­nął się.

– Chciał­bym umrzeć w pierw­sze świę­to Wiel­kiej­no­cy tu­taj w Buł­gar­ji – rzekł – bez tru­du zdo­był­bym so­bie wiecz­ne szczę­ście; u nas mó­wią, że aby dojść do nie­ba, pier­wej na­tru­dzić się trze­ba wie­le, na­cier­pieć wie­le i dużo speł­nić do­bre­go na zie­mi.

– Niech pan jesz­cze po­cze­ka tro­chę – od­par­ła Lo­ika – na­sza Buł­gar­ja taka pięk­na, pro­szę spoj­rzeć w oko­ło, to mało raz tu­taj przy­je­chać, jak się pan na­pa­trzy na­szych wi­do­ków, na­słu­cha kra­ka­nia na­szych or­łów i pie­śni na­szych lu­do­wych, wte­dy panu do­pie­ro bę­dzie wol­no o po­dró­ży do nie­ba po­my­śleć, wcze­śniej nie po­zwa­lam!

I śmia­li się, żar­to­wa­li i było we­so­ło.

Drob­niej­sza dzia­twa, któ­ra osob­ną gro­mad­kę two­rzy­ła, co­raz to przy­bie­ga­ła do nich, to z kwiat­kiem dla Lol­ki, to z mo­ty­lem, lub ja­kim chrząsz­czy­kiem dla Jul­ju­sza i py­ta­ła, czy ta­kie pięk­ne, małe stwo­rzon­ka żyją w jego kra­ju, a on twier­dzą­co od­po­wia­dał i mó­wił, że jego zie­mia jest nie­mniej pięk­na, bar­dzo pięk­na.

W pew­nem od­da­le­niu szli, za­ję­ci po­waż­ną roz­mo­wą, Je­rzy z Zo­fją, tym to­wa­rzy­szył Tom­ko, za­pa­trzo­ny w star­sze­go bra­ta, jak w tę­czę, za­słu­cha­ny, jak­by cud­na me­lo­dja brzmia­ła z ust jego.

– Przy­wio­złem coś cie­ka­we­go dla cie­bie, sio­strzycz­ko, coś, co cię ucie­szy – mó­wił Je­rzy – a ra­czej, co cię wzru­szy ser­decz­nie, lecz o tem sza! przed in­ny­mi i Tom­ko niech pa­mię­ta, że nie o wszyst­kiem, co wie­my, roz­po­wia­dać gło­śno moż­na.

To mó­wiąc, się­gnął do kie­sze­ni sur­du­ta, do­był ja­kiś zwi­tek pa­pie­ru i obej­rzaw­szy się, czy nie­ma za nimi kogo bliz­ko, prze­czy­tał zni­żo­nym gło­sem:

"Bra­cia! lew nasz o zło­tej grzy­wie ryk­nął gło­sem grzmią­cym w Bał­ka­nach, po­wo­łu­je nas do bro­ni, śpiesz­my pod jego sztan­da­ry, wo­ła­jąc: – "Śmierć lub zwy­cię­stwo!"

Tom­ka oczy za­bły­sły, jak czar­ne dja­men­ty.

– Ro­zu­miem – rzekł – ty weź­miesz mnie z sobą! – do­dał, spoj­rzaw­szy bła­gal­nie na bra­ta.

– We­zmę! – od­parł Je­rzy.

– Ten do Sawy nie po­dob­ny – rze­kła Zo­fja, pa­trząc z mi­ło­ścią na chłop­ca.

– Niech Bóg bro­ni, aby miał kie­dyś na­brać Sawy prze­ko­nań! – wy­krzyk­nął Je­rzy.

– Nie bój się, ja ko­cham Buł­gar­ję dla Buł­gar­ji nie dla sie­bie – od­parł Tom­ko – wi­dzisz, zro­zu­mia­łem to, coś mó­wił wczo­raj…

– Więc czy my­śli­cie na ser­jo o strą­ce­niu pół­księ­ży­ca z na­szych daw­nych świą­tyń? – za­py­ta­ła po chwi­li Zo­fja.

– Bu­dzi nas od­dech wio­sny, go­dzi­na czy­nu nie­dłu­go ude­rzy, już kro­czy ku nam dzień wiel­ki, czy­ni­my prze­to przy­go­to­wa­nia – mó­wił Je­rzy – ha­słem na­szem: "być albo nie być". Le­piej zgi­nąć] w boju za Buł­gar­ję, niż ta­kie mar­ne wieść ży­cie, ja­kie wie­dzie­my obec­nie.

Zo­fja po­ło­ży­ła dłoń na ra­mie­niu bra­ta.

Jak da­le­ko do wiel­kie­go dnia, któ­ry ja "Brza­skiem" na­zwę? – za­py­ta­ła.

– Na to ci nie od­po­wiem, bo sam nie wiem – od­parł Je­rzy – może rok, może dwa, może wię­cej… Im żwa­wiej pra­co­wać bę­dzie­my, tem prę­dzej na­dej­dzie – wy, ko­bie­ty po­ma­gać nam w pra­cy win­ny­ście; roz­grze­waj, sio­stro, ser­ca tych, co was ota­cza­ją; budź w nich mi­łość do wia­ry ich oj­ców, aby, gdy go­dzi­na wy­bi­je, brat­nią dłoń nam po­da­li. Za lat dwa, trzy naj­da­lej, po­wi­nien świat po­sły­szeć o nas, dłuż­sze zwle­ka­nie by­ło­by nie­bez­piecz­nem.

To rze­kł­szy, wpa­trzył się za­my­ślo­nym wzro­kiem w dal, umil­kli na chwi­lę.

– Co to moż­na wie­dzieć – ode­zwał się zno­wu Je­rzy – ju­tro ha­sło za­brzmieć może na tych gó­rach; każ­dy po­wi­nien być te­raz go­to­wy do wiel­kiej chwi­li, jed­ność może wy­buch przy­śpie­szyć. Tur­cy coś prze­czu­wa­ją, wię­zie­nie prze­peł­nio­ne, co­dzień ktoś zni­ka nie­spo­dzia­nie; mó­wił mi stryj w Rusz­czu­ku o tem. Po­stę­po­wa­nie ta­kie, rzecz na­tu­ral­na, przy­śpie­szy wy­buch: jesz­cze kil­ka ofiar, a łuna po­ża­ru za­świe­ci nad Buł­ga­ryą… Co to? – ode­zwał się na­raz i ze wzru­sze­niem wsłu­chi­wać się po­czął.

Od wsi le­cia­ły dźwię­ki smęt­nej buł­gar­skiej pio­sen­ki.

– Dzie­ci bie­gną ku nam! – rze­kła Zo­fja. Pio­sen­ce za­wtó­ro­wał tu­pot nóg, nie­ba­wem uj­rzał Je­rzy bie­gną­cych trzech bo­so­no­gich chłop­ców w ko­szu­lach buł­gar­skich ha­fto­wa­nych, ale w ka­fta­nach tu­rec­kich; za tymi w od­da­le­niu śpie­szy­ło kil­ka dziew­cząt po buł­gar­sku ubra­nych. Dzie­ci, spo­tkaw­szy Lo­ikę, za­trzy­ma­ły ją i wi­tać się z nią za­czę­ły; nad­cią­gnął nie­ba­wem Je­rzy z Zo­fją i Tom­kiem.

– Za­śpie­waj­cie jesz­cze co! – pro­sił chłop­ców. Je­den, po­znaw­szy go, po­chy­lił się do jego ko­lan, a po­tem, wy­pro­sto­waw­szy się, po­czął nu­cić:

"Na­de­wszyst­ko miłe mi buł­gar­skie córy:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: