- W empik go
Brzask: opowieść z dziejów Bułgarji - ebook
Brzask: opowieść z dziejów Bułgarji - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 336 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Skład główny w "Księgarni Polskiej" (J.Sikorskiej) Warecka 14.
1906 r.
Maj uśmiechał się już do ziemi, przybycie swoje ciepłym powiewem wiatru zapowiada!; ptaszęta świegotały o nim wesoło, a drzewa wystroiły się w świeże liście na przyjęcie tego króla miesięcy, – jednakże szczyty gór Rodope, u których podnóża wznosiło się miasto Perusztyca, świeciły jeszcze śniegiem; błyszczący ten płaszcz, niby brylantami usiany, podnosił wspaniałość krajobrazu.
Stoki gór maiły się już wesoło, a doliny szumiały młodem zbożem; za tymi łanami, obiecującymi ludziom chleb, ciągnęły się ogromne obszary ziemi z krzewami róż, pokrytymi pączkami; uroczo musiała ta dolina wyglądać, gdy gorące promienie słońca pączki w kwiat zamieniły, a poranna rosa osypała młode róże błyszczącemi kroplami.
W pobliżu tej doliny pięknej, strzeżonej przez wyniosły łańcuch gór, stał dom drewniany, trzciną kryty, z niewielkiemi oknami, piętrowy, z tak zwanym sejwanem, czyli gankiem, gdzie na ziemi ubitej stały ławy i stół, a wysunięty dach domu, wsparty na słupach, sejwan otaczających, rzucał cień na ów ganek.
Przed domem roztaczał się obszerny dziedziniec, otoczony plecionym płotem, po prawej i lewej stronie wznosiły się różne większe i mniejsze budynki, z których jedne na mieszkania ludziom służyły, inne zwierząt domowych były schronieniem; za tymi budynkami, z tyłu domu, rozciągał się sad płotem otoczony, z którego dochodził gwar głosów dziecinnych i kobiecych, wzbijając się chwilami do tonów bardzo wysokich, chwilami cichł raptownie.
W jednem z okien domu, otwartem naoścież, na dziedziniec wychodzącem, widać było młodą dziewczynę, najwyżej lat piętnaście liczącą, w stroju bułgarskim. Płowe jej włosy splecione były w warkocze, wstążkami błękitnemi wystrojone; koszulę śnieżnej białości zdobił na piersiach i ramionach haft bogaty, czarnemi i czerwonemi nićmi wyszyty; spódnicę miała na sobie z wełnianego samodziału, suto nafałdowaną, fartuszek wzorzysty, ozdobiony frendzlą, pas z klamrą świecącą ściskał jej kibić smukłą, szczupłą i zgrabną. Chłopka, czy panienka ze dworu, trudno było orzec odrazu: strój jej był chłopski, ręce białe. Odpoczywała w danej chwili.
Podparłszy jasną główkę na dłoni, ciemne, kolorem wody morskie przypominające oczy, pełne zadumy utkwiła w gościniec do furty dziedzińca wiodący, a który wił się w kierunku gór, i śpiewała półgłosem bułgarską piosenkę:
"Żęła Mara żółte proso,
A jechały młode pany,
I paniczyk jeden młody
W te do Mary mówi słowa:
– Ach, żąć choćby na wyścigi,
Jeśli ciebie ja prześcignę,
Dasz mi swój naszyjnik złoty:
Jeśli zaś ty mnie prześcigniesz,
Ja ci dam bystrego konia"
Naraz dziewczyna przerwała piosenkę i przechyliwszy się przez okno, zawołała:
– Cyrjak!
Na dziedziniec, furtą od gościńca, wszedł właśnie wieśniak bułgarski, w koszuli wyszywanej na piersiach, w spodniach płóciennych, zawiązanych pod kolanami rzemieniem, w czarnym kontuszu, białym pasem przepasanym, za którym na lewym boku błyszczał nóż; bosy był, na głowie miał, tak zwaną, czubarę, czapkę barankową, pod ramieniem niósł torbę skórzaną.
Usłyszawszy wołanie: "Cyrjak", przystanął, obejrzał się, zdjął czapkę i tam kroki zwrócił.
– Przyniosłem ci list, Zosiu! – rzekł, przystąpiwszy do okna.
– Daj! – odparła dziewczyna i rękę wyciągnęła, a gdy rajas (1) podał jej list, obejrzała najprzód kopertę, potem zapytała:
– Skądżeś wiedział, że to od Jerzego?
Chłop uśmiechnął się, wstrząsnął głową.
– Nie taki głupi Cyrjak, jak się wydaje – odparł – od dziesięciu lat noszę listy na pocztę i z poczty przynoszę; żadne z was tak równo nie pisze, jak Jerzy, będzie z niego uczony człowiek.
Zofja nie obraziła się wcale poufałością Cyryaka, toć wypiastował ją niemal na swoich rękach, służył jeszcze u jej dziada.
– W kuchni czeka na ciebie obiad – rzekła – kazałam schować, idź posilić się, pewno głodny jesteś.
– Pewno – przytwierdził rajas, skłonił głową dziewczęciu, czubarę nałożył na głowę i ku gankowi – (1) Wieśniak.
postąpił. Zofja tymczasem do przyległej izby pośpieszyła.
– Mamo! mateczko! – zawołała, wpadłszy do obszernego pokoju, który zwał się po bułgarsku "prust"; prócz ław kilku, wielkiego stołu, stojącego w pośrodku, i wielkiej szafy pod ścianą, oraz komina, na którym palił się właśnie ogień, nic więcej tutaj nie było.
W izbie tej wieczorem zbierała się zwykle przy ognisku cała rodzina.
Ściany były zielone, ławy i stół proste, niepoliturowane nawet; tuż przy ognisku siedziała niewiasta, lat średnich, po bułgarsku ubrana w chustce na głowie, kręciła w ręku wrzeciono i szarą nić snuła. Szare jej oczy miały wyraz cichego smutku; musiała dużo w życiu przeboleć, cierpienia stały wypisane hieroglifami na jej twarzy, z pewnością niegdyś pięknej, dziś pobladłej i zmarszczkami porysowanej; hieroglify te nie dla każdego były wszakże zrozumiale. Zofja, przybiegłszy do matki, siadła tuż obok i pokazując jej list, rzekła z uśmiechem:
– Od Jerzego, do ciebie pisze.
Na te słowa smutne oczy kobiety ożywiły się, odrzuciła wrzeciono.
– Przeczytaj! – rzekła głosem wzruszonym. Zofja rozerwała kopertę.
– "Droga matko – poczęła czytać zwolna i wyraźnie – za pięć dni ucałuję twoje ręce i ojca, uściskam braci, siostry, szwagrów i dziatwę; postanowiłem tegoroczne święta Wielkanocne spędzić w domu…Zofja zapraszała mnie wprawdzie na zbiór róż, ale do tego dnia jeszcze daleko; kto wie, gdzie będę wówczas, w świecie się coś zrywa, coś waży… – teraz przyjadę, bo teraz mogę, a potem, gdzieindziej losy mogą mnie zagnać… Dużo, dużo ciekawych rzeczy wam opowiem, o których pisać niełatwo, przygotujcie przeto uszy do słuchania, a serca do wzruszeń… Przygotujcie też miejsc dwa, nie sam przyjadę, lecz z druhem moim, którego tutaj poznałem. Przyjmijcie go serdecznie, bo to nasz pobratymiec: Słowianin, jak i my, a przytem sierota.. Straszna zawierucha wydarła mu rodziców, brata starszego i gniazdo rodzinne zburzyła; gdyby nie stary sługa, który potajemnie uniósł go do lasu, a potem odwiózł do stryja, kto wie, czy i on nie byłby zginął w tej burzy… Pewien jestem, matko, iż przyjaciela mego, jak syna, powitasz serdecznie, a siostry moje, jak brata… Powiedziałem mu, że dom mój rodzinny jego domem się stanie… "
Wtem Zofja przerwała czytanie: w przyległej izbie rozległy się czyjeś kroki, drzwi się rozwarły, wbiegło kilkoro dzieci starszych i młodszych, maleńkich, słowem różnego wieku; wszystkie w bułgarskich koszulach haftowanych, za niemi powolnym krokiem dążyły dwie młode jeszcza, dorodne niewiasty.
Zwyczajem, w wielu domach bułgarskich obchodzonym, zachowywanym z dawnych czasów, w domu Piotra Downara, ojca Zofji, mieszkało kilka rodzin razem: Downarowie mieli trzech synów dorosłych, z tych dwóch już było żonatych. Sawa i Andrzej wprowadzili swoje niewiasty pod dach ojca i razem z nimi pracowali na jednym kawałku ziemi, iednym chlebem się żywili. Tak było oszczędniej… Monika i Janina, ich żony, matce pomagały chleb piec, trzody doglądać; miały też dosyć roboty z dziatwą, jaką niebo obie hojnie obdarzyło: jedna czworo już hodowała, druga pięcioro. Zofja miała oddane pod swoją opiekę pole różane i młodsze rodzeństwo: dwunastoletnią siostrę
Rozalkę, oraz dwóch braci, Tomka i Marka, młodszych od Rozalki. W pracy tej pomagała jej Lolka, siostra jej i rówieśnica, były bowiem bliźniętami, lecz Zofja, zdrowsza, silniejsza, wzrostem o wiele wyższa, od lat najmłodszych za starszą uważaną była.
– Cieszcie się, Jerzy za dni parę przyjeżdża – rzekła Zofia do wchodzących.
Dzieci plasnęły w ręce z radości.
– Stryjek! – zawołały jedne.
– Juruś! – dodały drugie, głośno swoją radość objawiając.
Wtem na progu izby stanęło dziewczę jasnowłose, o wielkich, błękitnych oczach, pełnych wesela, z uśmiechem figlarnym na ustach, – jasne, pogodne, rzekłbyś promyczek słoneczny – była to Lolka.
– Czego się tak cieszycie?… – zapytała, zbliżając się do skupionych przy Zofji.
– Jerzy przyjeżdża do domu na święta – odparła Rozalka, czarnooka dziewczyna, ruchami chłopca przypominająca – trzeba dużo pisanek przygotować, aby było czem go obrzucić w Wielki Czwartek – dodała – zaraz po wieczerzy zabiorę się do roboty.
Lolka się roześmiała.
– Rozalka ma zamiar pisanki przygotować, słyszycie, siostry?… – rzekła.
Dziewczyna się zaczerwieniła.
– I czegóż się śmiejesz? – zapytała z urazą.
– Śmieję się zawczasu z twoich pisanek – odparł za Lolkę Tomko, podobny do Rozalki, jak dwie krople wody, czarnowłosy jak ona, o czarnych oczach i ciemnej cerze chłopak – nasadzisz kilka kleksów, narysujesz kilka koszlawych kresek, ot, i będą pisanki! – dodał.
– Zobaczymy – rzekła dziewczyna – będą ładniejsze z pewnością od Loiki pisanek, która tylko siebie stroić umie.
Przybycie Piotra Downara ze starszymi synami położyło koniec waśni.
Piotr był to mężczyzna barczysty, wysoki, o twarzy serdecznej, na której malowały się wielka dobroć i wielka siła ducha; włosy miał nieco szpakowate, wąsy czarne; siwe jego oczy śmiały się szczerze i mówić się zdawały każdemu: "nie bójcie się mnie!" podłużna brózda na czole: "strzeżcie się!"
Czarny jego żupan z prostego sukna był wykrojony, haft koszuli był córek roboty, płótno żony.
Młodszy jego syn Andrzej zupełnie podobnie do ojca był ubrany i wielce twarzą podobny: obaj stroje bułgarskie mieli na sobie. Starszy Sawa różnił się od nich nieco.
Jasnowłosy, biały, o błękitnych oczach, miał w sobie coś miękkiego, leniwego; strój jego był mieszany: zamiast czubary trzymał w ręku grecki fez, zamiast żupana czarnego miał na sobie błękitny kaftan srebrnym sznurkiem wyszyty, w którym, jak to mówią, do twarzy mu było.
Najstarszy z rodziny, trzy lata był jedynakiem, matka go kochała, pieściła, – ztąd owa miękkość i leniwość do duszy jego się wkradły, a także zamiłowanie do strojów i zbytków.
Gdy po trzech latach co rok nowe dzieciątko zsyłać poczęło niebo Downarowej, nie miała już czasu pierwszych pieścić, więc wyrosły jędrne i życia pełne; jedna Lolka różniła się od nich, bo też przyszła na świat taka wątła, że wszyscy ją pieścili i dogadzali jej.
Rzuciwszy czapki na stół, przybyli rozsiedli się na ławach.
– Wieczerza gotowa? – zapytał Piotr.
– Każ stół nakryć! – rozkazała Downarowa, zwracając się do Rozalki.
Dziewczyna poszła ku drzwiom.
– Spiesz się z powrotem, bo list czytać będę! – zawołała na nią Zofja.
Rozalka w jednej chwili znikła za drzwiami i wnet wróciła z Cyryakiem, który przyniósł talerze, noże i łyżki.
Rozalka szepnęła do starego rajasa.
– Będziemy cichuteńko stół nakrywali.
I krzątali się w istocie tak cicho, że ich prawie słychać nie było. Zofja spokojnie czytała list od Jerzego, a wszyscy skupieni wkoło niej, siedząc lub stojąc, słuchali uważnie, wzruszeni radośnie: jednym oczy śmiały się na myśl wesołych świąt, drugim łzami błyszczały. Przyjaciel Jerzego w starszych obudził współczucie, tylko twarz Sawy wrażeń żadnych nie wyrażała; ten musiał być więcej głodnym od innych, bo często na stół spoglądał; lecz chociaż Cyryak postawił już pełną miskę kukurydzy, od której para aromatyczna się rozchodziła po izbie, Downarowa nie wzywała męża i dzieci na wieczerzę, czekając końca listu.
"Mój kolega zabawi przez całe święta u nas – pisał dalej Jerzy – uczy się po bułgarsku, aby módz rozmawiać z Lolką; zna z mego opowiadania wszystkie trzy moje siostry: ponieważ wie, że Zofja dotrzymuje mi zawsze towarzystwa, przeto powiedział, iż on Lolki będzie towarzyszem, Rozalce zaś przywiezie ze swoich stron malowanego rycerza, bo słyszał… ode – mnie o jej żalach, że chłopcem nie jest i hajdukiem zostać nie może".
Wesołe zakończenie listu osuszyło łzy z oczu starszych, a na usta uśmiech wywołało. Rozalka stała zaczerwieniona, gdyż wszystkie spojrzenia na nią były zwrócone, lecz śmiała się także, ojciec, patrząc na nią, myślał:
– Coprawda, lepiej by się stało, gdyby ona chłopcem się była urodziła, a Sawa dziewczyną! Lecz siadajmy do stołu! – dokończył głośno swoją myśl – kukurydza wystygnie.
I cała rodzina skupiła się koło stołu..
Matki same nie jadły, tylko małe karmiły. Zofja biegała koło stołu i patrzała, czy komu nie brak czego; dopiero gdy wszyscy głód zaspokoili, o sobie pomyślała. Po chwili Piotr podniósł w górę dłonią siwą swoją czuprynę, co było znakiem dobrego humoru, i rzekł:
– Żeby mi do czwartku dom jak szkło był czysty, słyszycie, kobiety?… Chłopcy przyjadą pewno we czwartek, w Wielki Piątek nie godzi się być w podróży.
– Wstanę jutro równo ze świtem i służbę obudzę. Obcy ma przybyć, trzeba dom piękniej niż kiedykolwiek przystroić, tak gościnność nakazuje – odparła Marja Downarowa.
– Ja kur pilnować będę, aby zebrać świeże jaja na Wielkanoc – rzekła Rozalka.
– A ty co robić będziesz? – zapytał Andrzej Lolkę – pewno białych rączek nie powalasz ani farbą, ani pyłem.
Lolka zarumieniła się, lecz nie straciła fantazji.
– Będę szyła stroje dla Zofji, dla siebie, dla matuchny i dla dzieci, będę przygotowywała pisanki… Bodajby mi czasu nie zbrakło na to wszystko!…
– Dośpisz ty swoje, niema strachu! – rzekł Sawa. Andrzej się roześmiał.
– Wam obojgu nie można zarzucić, abyście zbyt rano się zrywali – odparł.
– Zdaje się wam, że to nic ustroić wszystkie dziewczęta na święta – ujęła się za siostrą Zofja – każda z nas musi mieć świeże wstążki w warkoczach, błyszczące paciorki na szyi, bieluchną koszulę na sobie. Po bułgarsku, jak zwykle, wystąpimy, mimo obcego, który ma odwiedzić nasz dom.
– Nie pozwoliłbym inaczej – odezwał się Piotr – niech ci zaniedbują obyczaj narodowy, których Turcy nie gniotą, nam przeszłość winna stać ciągle na pamięci, każdy drobiazg z tej przeszłości, jak klejnot starannie przechowywać powinniśmy, najmniejszą pamiątkę czcić i kochać; od kołyski powinniśmy wdrażać w serca dzieci miłość do wszystkiego co swoje, ojczyste, otaczać je pamiątkami przeszłości.
– Tak! tak! – odpowiedzieli wszyscy starsi głośno i dzieci za nimi:
– Tak, tak!
Jeden Sawa milczał, spuścił oczy i kręcił gałki z chleba.
– Czas o spoczynku pomyśleć, jutro dzień roboczy – rzekła Downarowa.
– Prawda! – potwierdził jej słowa Piotr i pierwszy powstał, nad głowami dzieci i wnuków krzyż nakreślił, poczem zwrócił się do swej sypialni. Andrzej i Sawa, Janina i Monika z dziećmi na piętro podążyli, gdzie mieściły się ich izby; Marja z córka – rai do przyległej komory, gdzie tak zwane "prycze" zastępowały im łóżka. Były to deski drewniane, podniesione w głowie, na deskach sienniki leżały, poduszki i kołdry wełniane.
Wnet cisza zaległa skromny domek, lecz o świcie równo ze świergotem ptactwa głosy dzieci i starszych obiły się o ściany izb.
Przez cały poniedziałek, wtorek i środę, prócz Lolki i starej Serafiny, kucharki, cala płeć żeńska myła, prała, szorowała dopóty, dopóki domek wewnątrz i zewnątrz nie wybielał i nie wystroił się, jak panna młoda do ślubu. Tymczasem Serafina wędziła kiełbasy i szynki, oraz ciasto piekła, a Lolka, zamknięta samotnie w jednej z izb gościnnych, coś w tajemnicy przygotowywała.
Nareszcie nadszedł Wielki Czwartek; zebrawszy się na obiad w izbie, cała rodzina pozostała tam do wieczora, oczekując miłych gości. Rozalki tylko brakło. Lolka staranniej jeszcze niż zwykle ubrana, w świeżych wstążkach we włosach i w świeżej koszuli, co chwila przez okno wyglądała. Piotr z żoną o synu nieobecnym rozmawiali i liczyli, ile lat brakuje mu jeszcze do skończenia uniwersytetu; radzili, gdzie stale osiądzie.
– Był tutaj wczoraj Frankowski, pytał mnie, czy prawdą jest, że Jerzy ma w Wiedniu starać się o stałą posadę przy jednym z tamtejszych szpitali? – mówiła Downarowa – nie pojmuję, kto tę plotkę rozsiał.
– Cóżeś mu odpowiedziała? – tonem widocznie rozdrażnionym zapytał Piotr.
– Że jeszcze z tobą o tem nie mówiłam.
Downar ruszył ramionami.
– Nie przypuszczasz chyba, żebym chciał go w Wiedniu umieścić – rzekł – wśród swoich powinien pracować, tutaj siać światło i zdrowie; nie po tom łożył na niego, aby obcym służył.
– Ma słuszność ojciec. Jerzy, gdy dyplom lekarza uzyska, powinien wrócić na stałe do Bułgarji – wmieszał się do rozmowy Andrzej.
– Daleko tutaj zajedzie, – mruknął Sawa – całe życie będzie biedę klepał.
– Majątek nie jest głównym celem życia człowieka – rzekł Piotr.
– Naszym głównym celem jest Bułgarja – dodał Andrzej.
Sawa ruszył ramionami.
– Bułgarja wiecznie wam namyśli – odparł z goryczą – Bułgarji już niema! Turek gnębi coraz bardziej; trzeba nam przesiedlić się do Austrji, aby z synów naszych mahometanie nie wyrośli.
– Jeśli synowie twoi tak będą myśleć, jak ty, sturczą ich z pewnością nasi wrogowie – odparł Andrzej.
Coraz ostrzejsze rzucali sobie słowa, Downarowa starała się łagodzić zdania Sawy, w lepszem świetle przedstawić je ojcu i bratu.
Monika i Janina, zajęte pieszczeniem dzieci, Lolka wyglądała przez okno, niewiele słyszały z tej rozmowy, lecz Zofja jednego wyrazu nie straciła, a ile razy odzywał się Andrzej, piękne jej oczy błyszczały jak czarne brylanty i patrzały z miłością na brata, ile razy Sawa głos zabierał, głęboki smutek malował się w jej źrenicach i pierś westchnieniem podnosiła.
Wtem drzwi się rozwarły i wbiegła w wesołych podskokach Rozalka, w palcach coś czerwonego trzymała i ręką nad głową trzęsła.
– Jajko wielkanocne! – krzyknęła.
Tomko i Marko, którzy, siedząc pod stołem, chwytali jednem uchem zdania ojca i braci starszych, drugiem szczebiotowi dzieci się przysłuchiwali, wysunąwszy się na czworakach z ukrycia, do siostry przybiegli.
– Daj! daj! – wołali.
– Nie trzeba – rzekł Piotr – jajko wielkanocne – nie zabawka… Połóż je przed obrazem Chrystusa, jako godło zmartwychwstania.
– Pierwej potrę wszystkich po twarzy, jak obyczaj każe – odparła dziewczynka i przybiegłszy do ojca, pociągnęła mu po policzku malowanem jajkiem, przyśpiewując:
"Czerwen! czerwen! Welikden!
Zelen! zelen! Gergowden!
Ido godina sas zdrowie" –
Z tą śpiewką przebiegła od ojca do matki, potem do rodzeństwa, każdemu różowiąc policzki. Śmieli się wszyscy, starsi i młodsi i melodję oraz słowa powtarzali:
"Czerwen! czerwen! Welikden!
Zelen! zelen! Gergowden.
I powstał taki hałas w izbie, iż zagłuszył turkot wózka, który właśnie przed dom zajechał.
Dwóch mężczyzn młodych wysiadło, obaj w płaszczach i czapkach studenckich, z małymi tłomokami w ręku, skierowali się ku gankowi. Jeden z nich brunet o czarnych oczach i smagłej cerze, był Jerzym Downarem; drugi blondyn zwał się Juljusz Konar.
– Po Pradze drewniany ten domek dziwne na ciebie musi wywierać wrażenie – rzekł Jerzy.
– Dziwne, nie przeczę, bo niezwykłe – odparł Juljusz – lecz zarazem bardzo, bardzo przyjemne… Tak tutaj czysto, taka wesołość bucha z tych okien!
– Śmieją się z czegoś, słyszę też słowa pieśni:
"Czerwen, czerwen, Welikden!"
– Ręczę, że w tej chwili malowanem jajkiem trą sobie twarze.
– Na cóż to? – zapytał zdziwiony Juliusz.
– Obyczaj narodowy. Lud nasz wierzy, iż potarcie malowanem jajkiem w Wielki Czwartek daje zdrowie na rok cały, twarz świeżym rumieńcem zabarwia.
Weszli właśnie do sieni, zrzucili tutaj płaszcze z ramion, tłómoczki złożyli na ziemi i z czapkami w ręku weszli do izby oświetlonej płonącym na kominie ogniem.
– Jerzy! – wyrwało się z kilku ust, echem radości bijąc o ściany pokoju.
– Stryjek! – zawtórowały dziecinne głosy. Jerzy znalazł się niebawem w objęciach matki, która łzami radości skropiła jego głowę, poczem z kolei ucałował ręce ojca, następnie braci, siostry oraz innych członków rodziny uścisnął.
Wzruszony i smutny zarazem Juljusz przypatrywał się tej scenie. W jego pamięci mgła, którą czas zasłonił przeszłość, usuwała się zwolna i widział własnych rodziców, jakby w dali stojących, i zdawało mu się, że także wyciągają do niego ramiona; było mu słodko z tem widzeniem i tęskno jednocześnie. Lecz Jerzy przypomniał sobie przyjaciela.
– Druh mój serdeczny – rzekł, poprowadziwszy go do rodziców.
Downar podał obie ręce gościowi i obie dłonie uścisnął mu mocno.
– Bądź pozdrowion, pobratymcze! – odezwał się głosem wzruszonym – niech dom mój i rodzina moja nastąpią ci własną strzechę i swoich.
Juljusz pochylił się do jego ramienia z pocałunkiem.
– Na to serdeczne powitanie naszem serdecznem: "Bóg zapłać" odpowiem – odparł.
Z kolei inni członkowie rodziny Piotra zbliżyli się do młodego, aby mu rękę podać, – Jak brata was witam – rzekła doń Zofja serdecznie.
– Więc rodzinę znalazłem – odparł Juljusz, całując ją w rękę – Jerzy oddawna nazywa mnie już bratem, teraz siostrę spotkałem.
– A we mnie masz matkę, pamiętaj o tem – dodała Downarowa – wiem, że sierotą jesteś.
Słowa te ostatecznie wzruszyły Juljusza, siwe jego oczy łzami zabłysły, chciał coś rzec, gdy wtem lekki stuk się rozległ, a potem zaraz głośniejszy o wiele wykrzyknik:
– Olele mole! oznaczający u Bułgarów żal.
To Rozalka tak skarżyła się: upuściła jajko i rozbiło się, a z oczu dziewczęcia potoczyły się łzy.
– Olele mole! – powtarzała, schyliwszy się po jajko.
– Co się stało? – zapytał Juljusz, nie rozumiejąc całego zdarzenia.
Jerzy uśmiechnął się.
– Nic ważnego – rzekł do przyjaciela – siostra moja Rozalka stłukła wielkanocne jajko. Pewno w spiżarni nie braknie u mamy świeżych – zwrócił się do dziewczynki z temi słowy – otrzyj łzy, wstyd płakać o taką drobnostkę.. Umalujesz jutro i rysunkiem ozdobisz inne jajko.
– To było tylko ufarbowane! – odezwał się Tomko. Rozalka oczy otarła, lecz nie odzyskała wesołości.
– Aż dwadzieścia ufarbowałam; nie braknie na święta, tylko że zła wróżba, to gorzej! – rzekła do Lolki – ja mam być przyczyną złego…
– Więc rozbicie jajka wielkanocnego wróży Bułgarom nieszczęście? – zapytał Juliusz – czy wierzycie w tę przepowiednię?
Lolka zarumieniła się.
– Gdy mnie kto pyta, czy wierzę, odpowiadam: "Wiem, że to przesąd" – odrzekła nieśmiało – lecz gdy w Wielki Czwartek widzę stłuczone jaje wielkanocne, mimowoli doznaję niepokoju i nie lubię o tem wspominać. Wyznaję szczerzę, iż żal mi Rozalki, że nie chciałabym być na jej miejscu.
– Więc nie będę wspominał więcej o tej niefortunnej przygodzie, za to niech mnie pani obznajmi ze zwyczajami tutejszymi – rzekł Juljusz. – Jakże Wielki Piątek obchodzić będziemy?
– Naocznie się pan o tem przekona, gdyż w obrzędach naszych jako brat Zofji i Andrzeja będziesz musiał wziąć udział – odparła weselszym już głosem Lolka.
– Dziękuję za zaproszenie – odrzekł Juljusz. Siedli właśnie wszyscy w okół komina, więc Lolka powiodła tam gościa.
– Co tutaj słychać, na czem płynie wam życie? – pytał Jerzy.
– Jak zawsze – odparła Janina – my, niewiasty, codzień jeść, jak zwykle, gotujemy dla wszystkich, codzień izby sprzątamy i dzieci wychowujemy; dziewczęta róże pielęgnują, stroją się i piosenki nucą; mężczyźni nad rolą i przy winnicy karki schylają, dziatwa we dnie bawi się w ogrodzie, w nocy głośno chrapie…
– I nic więcej nie czynicie? – rzekł Jerzy, a wyrazista jego twarz zasępiła się nieco.
– Cóż chcesz, żebyśmy czynili, może spiski knuli, może komitety tajne tworzyli? – odezwał się z przekąsem Sawa – małoż ofiar pochłonął rok 1857?… Ty nie pamiętasz wojewody Filipa, ale ja go pamiętam: do zamożniejszych się liczył i do szczęśliwszych; był zdrów, krzepki, rodzinę miał, majątek miał, poszło wszystko, on sam marnie zginął.
Jerzy zmarszczył czoło.
– Nie zginął marnie ani on, ani jego dwustu towarzyszy – odparł z siłą – pamięć tych bohaterów żyje w sercach Bułgarów, męczeństwo ich nie dozwoli zasnąć sercom naszym.
Tomko przysunął się do Jerzego, czarne oczy jego gorzały.
– Kto to był wojewoda Filip? – szepnął mu do ucha – nic o nim nie słyszałem.
– Wojewoda Filip był zacny Bułgar – odrzekł głośno Jerzy – postanowił on wypędzić z ziemi naszej wrogów krzyża, zebrał dwustu zuchów, przeszedł Dunaj i pod Werohówką stoczył bój zwycięski z Turkami; lecz potem nadciągnęła taka moc muzułmanów, iż go pobili, wymordowali cały jego oddział, a wojewodę powiesili.
Tomko zacisnął zęby.
– Jak zostanę hajdukiem, zbiorę i ja zuchów dzielnych i wojnę Turkom wypowiem – wykrzyknął.
– Pójdę z tobą, będę rannych twoich żołnierzy opatrywała – rzekła Rozalka.
Sawa powstał i przechadzać się począł niecierpliwie po pokoju, Zofja miejsce jego zajęła.
– Nie tylko o chlebie i o zabawie myślimy, bądź spokojny! – mówiła do Jerzego, położywszy dłoń jego na swojem ramieniu – całą jesień i zimę schodziły się tutaj już o dziewiątej rano dzieci rajasów, uczyłam je czytać, pisać, katechizmu i historji.
– A gdybyś widział, jak gorliwie się uczą! – rzekł Piotr.
Downarowa uśmiechnęła się tylko.
– Przy tylu zajęciach domowych znalazłaś czas na to! – mówił Jerzy, patrząc z miłością na siostrę.
– Nie ja jedna potrafiłam to uczynić – odparła Zofja – nieprzeceniaj mojej zasługi; w pracy nad dziećmi rajasów miałam dzielną pomocnicę w Lolce. Dzięki jej dziatwa tutejsza śpiewa chórem mnóstwo piosenek! Musisz je wkrótce usłyszeć…
– Nietylko pieśni uczy, ale i zajęć praktycznych – mówiła Zofja – dziewczęta uczy szyć, chłopców pleść koszyki. Janina pomaga mi w leczeniu chorych, mama w przyrządzaniu lekarstw, ojciec i Andrzej w nawracaniu grzeszników. Zapraszamy co niedziela na gawędę sąsiadów i o tem i o owem rozprawiamy z nimi; czy ziarna, jakie w tych pogawędkach siejemy, zawsze padają na urodzajną ziemię, za to ci nie ręczę, lecz ufam w Bogu, że nie wszystkie padają na drogę, gdzie drapieżne ptactwo pożarłoby je, lub na twardą opokę: niejedno owoc wyda. Żyjemy, krzątamy się, robimy, co w mocy naszej, ufając, że siejbie naszej Bóg pobłogosławi.
Jerzy poweselał widocznie.
– Teraz wam powiem, z jakim projektem przyjechałem tutaj – rzekł, zwracając się tym razem d©
rodziców. – Jadąc do was, wstąpiłem do Ruszczuku i odwiedziłem stryja.
– Jeśli z przyjacielem twoim odwiedziłeś go, musi być zdziwiony różnicą tych dwóch domów, które poznał na ziemi bułgarskiej – mruknął Piotr.
– Różnicę natychmiast spostrzegłem, gdy przestąpiłem próg tego pokoju – odparł Juljusz – niemniej wszakże podoba mi się tutaj. Pan Jordan Downar, żona jego i starsza córka, to ludzie wielce uprzejmi i bardzo inteligientni; spędziłem tam parę godzin przyjemnych, lecz tutaj nowość nęci, a miłość grzeje serce. Dom pana Jordana Downara niczem się nie różni od domów, w których bywałem w Pradze Czeskiej. Przestąpiwszy jego próg, nie mogłem orzec stanowczo, do kogo wszedłem: do mieszkania Francuza, Anglika, Polaka, czy Niemca. Tutaj wszystko mówi, że to dom bułgarski.
W siwych oczach Piotra zaświeciło zadowolenie –
– Słodszego słowa powiedzieć mi nie mogłeś! – odparł głosem wzruszonym.
I wyciągnąwszy do gościa rękę, uścisnął mu dłoń serdecznie.
– Dlatego Turcy gnębią nas podatkami i prześladują na każdym kroku – mruknął znowu Sawa – dlatego utrudniają nam każdy krok, my do niczego nigdy nie dojdziemy.
Piotr udał, że nie słyszy syna.
– Cóż tam słychać u stryja, dawno nie pisał, radbym coś dowiedzieć się o nim – rzekł do Jerzego.
– Stryj, jak zawsze, jest w łaskach u Sefera paszy, oraz innych dostojników tureckich – odparł Jerzy – bywa u nich na kawie, odwiedziny ich przyjmuje, iednakże mniej czarno, niż dawniej, zapatruje się na naszą przyszłość; stryjenka nauką dzieci młodszych zajęta; Helena i Stanko pojadą do Wiednia na przyszły rok, aby kształcić się wyżej. Stanko prawnikiem chce zostać, Helena skończyć pensję prywatną. Stryjenka mówiła mi, abym mamę nakłonił, żeby do nich Rozalkę na naukę przysłała, uczyłaby się z Olgą, potem z nią razem pojechałyby na pensję. Olga ma jechać, gdy Helena wróci do domu.
– Odejdzie nas, zapomni, odwyknie od nas! – szepnęła Marya – co jej po wyższej nauce?
– Co jej po nauce? – powtórzył z oburzeniem Jerzy – ależ nam kobiet światłych brak.
– Domu stryja nie bałbym się dla Rozalki, tam wszyscy rozsądnie myślą – rzekł Sawa.
Jerzy zbył milczeniem jego słowa.
– Pozwól, matko, jechać do stryja – poczęła prosić nieśmiało Rozalka – poznam Ruszczuk, ludzi więcej, jam ciekawa świata.
– Do zbytków nawykniesz, źle ci potem będzie w domu – odparła Downarowa.
– Nie nawyknę, zobaczysz. Dom własny nadto kocham – prosiła dalej dziewczyna – jak ptaszę, rozwinę skrzydła, polecę i wrócę do gniazda.
– Pogadamy o tem w innej chwili – odezwał się Piotr – projekt nie do odrzucenia bez namysłu. Jerzy rozumne zdanie wypowiedział: "nam kobiet światłych brak", poprawię go jednak i powiem: "nam ludzi światłych brak", boć i mężczyzn również. Spieraliśmy się dziś trochę o ciebie; byli tacy, którzy dowodzili, iż powinieneś osiąść w Wiedniu, lub Odesie, gdy dyplom lekarza otrzymasz…
– Ani w Wiedniu, ani w Odesie – przerwał ojcu Jerzy – czy w Ruszczuku, czy w Petraszczycy, czy w Szumli, Gabrowie, tego jeszcze powiedzieć nie potrafię; to wiem tylko, że w Bułgarji.
Zofia i Piotr uśmiechnęli się do niego.
– Marzyłam, że w Wiedniu, że będę cię odwiedzała – rzekła Loika.
– Zamieszkasz ze mną, siostrzyczko, w Klisurze, prowadzić mi będziesz gospodarstwo! – odparł Jerzy.
– Czemu nie ja? – zapytała Zofia.
– Boś ty tutaj potrzebna!
– Mówiłeś, że stryj mniej czarno zapatruje się na przyszłość naszą? – zagadnął syna Downar.
– Tak mi się zdaje – odparł Jerzy. – Wieczora jednego zebrało się u niego sporo osób; zawiązała się rozmowa ożywiona. Ktoś powiedział, że Bułgarzy marzą znowu o wojnie z Turkami, na to stryj odezwał się: "Kto wie, czy obecna chwila nie jest stosowniejszą od wielu dawniejszych: Serbja kipi, Czarnogórze gotowe za broń chwycić, Grecja oczekuje tylko pomyślnej sposobności, by Turkom zęby pokazać; Hercogowina i Bośnja nie pozostaną z pewnością bezczynnie, gdy bratnia walka zadzwoni; Kreta marzy o zrzuceniu jarzma, a w Carogrodzie domowe swary zaprzątają umysły; tron sułtana Hamida lada dzień obalonym zostanie; w takich okolicznościach, kto wie, czy nie powiodłoby się nam!!
Marja Downarowa wzrokiem niespokojnym obiegła dzieci i wnuki stół otaczające.
Przeżyła ona straszne chwile w latach dziecinnych: ojciec jej zginął na palu, matka w więzieniu, siostrę jej starszą sułtan do niewoli zabrał; po tych stratach bolesnych został w jej sercu lęk, który budził się na każde wspomnienie walki z Turkami.
Jerzy spostrzegł, jakie wrażenie wywarły jego słowa na matce, więc przystąpił do niej, ujął obie jej ręce i pocałował.
– Odpowiedz mi, matko, na jedno pytanie – rzekł – czy ty pragniesz byśmy szczęśliwi byli, my, dzieci twoje?
– Czyż was nie kocham? – odparła zdziwiona.
– O, kochać można różnie! – rzekł jej Jerzy – kochamy dla siebie, egoistycznie; kochamy, bo nam z tem dobrze, bo ten ktoś nam potrzebny i kochamy z całem zaparciem siebie, z pragnieniem, by tylko ten ktoś był szczęśliwy, kochamy kogoś, jego dobro, jego szczęście, ale nie siebie w nim!
– Matki kochają z całem poświęceniem się i ojcowie również! Przekonasz się może z czasem o tem, Jerzy – odparła ze smutnym uśmiechem.
Jerzy spojrzał na matkę z wielką miłością.
– Więc mi pozwalasz, matko, zawsze czynić to, co mi szczęście zapewnić będzie mogło? – zapytał.
– Pozwolę – odparła uroczystym głosem Downarowa, i Jerzy uczuł, że ręka jej, którą trzymał jeszcze w swej dłoni, zadrżała lekko.
– I mnie? – zapytała Zofja, uklęknąwszy u nóg matki.
– Żadnemu z was drogi do szczęścia nie zagrodzę – odparła, całując córkę w czoło – zagrodzę tylko do występku, do błota, do nieszczęścia.
– A mnie pozwalasz mamo obrać sobie drogę, jaką zechcę? – zapytała Loika.
– A mnie? a mnie? – pytać naraz zaczęły inne dzieci.
– Szczęście wasze, to cel mego życia! – odparła Downarowa.
– Więc ja na zimę, na karnawał pojadę do Ruszczuku, do stryja – rzekła Loika.
– A ja z Olgą uczyć się będę! – dodała Rozalka.
– Mnie mama zawiezie do Wiednia i do szkoły wojskowej odda – wołał Tomko – chcę uczyć się na rycerza, zostanę potem ułanem, hajducy wodzem mnie obiorą i Turków wypędzę!
Hałas powstał w sali, poważna rozmowa ucichła, Juljusz i Jerzy śmieli się.
– Cicho! – krzyknął naraz Piotr – pan Konar pomyśli, że do domu warjatów przyjechał… Pięknego nabierze wyobrażenia u nas o Bułgarach!… Powie, że panują u nas dzikie obyczaje.
Dziatwa ucichła i spojrzała niespokojnie na gościa, ale on wcale na przestraszonego nie wyglądał; przyciągnął do siebie najbliżej stojącego Tomka i ucałował go serdecznie.
– Mnie tutaj coraz cieplej, coraz serdeczniej! – rzekł – przeszło od lat dwunastu nie grzałem się przy ognisku rodzinnem.
– Opowiedz nam pan co o sobie! – prosiła Loika.
– Kiedyś może – odparł poważnie Juljusz – dziś tutaj wszyscy weseli, moja powieść bardzo smutna.
Oczy jego tęskno spojrzały, na czole zarysowała się zmarszczka podłużna, dziewczęta spojrzały na niego ze współczuciem.
– Jerzy napisał nam trochę o panu – rzekła Zofja – pomiędzy wierszami doczytałam resztę.
– Gadamy, gadamy, a jeść nie dajemy – rzekł Piotr wesoło – słowiański obyczaj nakazywał umyć gościowi najprzód nogi, potem go nakarmić, napoić, potem posłanie wygodne mu przygotować, a my nic z tego dotychczas nie zrobiliśmy!…
– Myśmy ducha brata Juljusza nakarmili! – rzekła Zofja.
– My – chrześcijanie dajemy pierwszeństwo duszy nad ciałem – pomogła jej Janowa.
– Dobrze, dobrze – przerwał jej ojciec – wiem, co duszy potrzeba, wiem jednak, że ciało się bez pokarmu nie obejdzie; "w zdrowem ciele zdrowa dusza mieszka" pamiętać o tem każdy winien. Zofjo, pomyśl o wieczerzy!
Niebawem weszły kobiety obładowane przysmakami domowej roboty, konfiturami, owocami suszonemi i różnemi potrawami.
Później niż zwykle rozeszli się wszyscy tego dnia na spoczynek.II.
Wielki Piątek, jak zwykle w domu Piotra Downara, upłynął dzieciom i kobietom czynnie: dzieci pobiegły rano zbierać na łąkach kwiaty, kobiety wykończały porządki w domu, mężczyźni tymczasem gawędzili; po południu młodzież i starsze dzieci poniosły do pobliskiej świątyni świeżo uwite wieńce, aby przybrać grób Chrystusa. Z tej wycieczki towarzystwo wracało gromadkami. Juljusz szedł z Loiką, przy nim z drugiej strony Rozalka, wdzięczna za otrzymanego rycerza, przy niej Marko, jej ulubieniec.
– Te same zwyczaje zachowują i u nas w święta Wielkanocne – mówił Juljusz – pamiętam, jak będąc dzieckiem, stroiłem w Wielki Piątek grób Chrystusa, jak w sobotę wieczorem śpiewałem podczas rezurekcji wesołe Alleluja! a w pierwsze święto dzieliłem się jajkiem święconem z rodziną i domownikami.
– Lubię te święta! – rzekła Loika.
– W całym świecie chrześcijańskim obchodzą zmartwychwstanie Chrystusa; zwycięstwo Jego pięknej, braterskiej idei – ciągnął Juljusz dalej. – Dla nas, Słowian, święta te mają wszakże podwójny urok, przypominają bowiem obyczaje ojców, którzy na wiosnę obchodzili zbudzenie się natury po długim śnie zimy; jajko było u nich godłem zmartwychwstania.
– Czy pan wie, że kto umrze w pierwsze święto, ten pójdzie prosto do nieba – mówiła Rozalka – w tym dniu niebo jest otwarte od świtu do zachodu słońca; nikt bramy jego nie strzeże; kto chce ten wchodzi sobie i siada u stóp tronu Boga.
Juljusz uśmiechnął się.
– Chciałbym umrzeć w pierwsze święto Wielkiejnocy tutaj w Bułgarji – rzekł – bez trudu zdobyłbym sobie wieczne szczęście; u nas mówią, że aby dojść do nieba, pierwej natrudzić się trzeba wiele, nacierpieć wiele i dużo spełnić dobrego na ziemi.
– Niech pan jeszcze poczeka trochę – odparła Loika – nasza Bułgarja taka piękna, proszę spojrzeć w około, to mało raz tutaj przyjechać, jak się pan napatrzy naszych widoków, nasłucha krakania naszych orłów i pieśni naszych ludowych, wtedy panu dopiero będzie wolno o podróży do nieba pomyśleć, wcześniej nie pozwalam!
I śmiali się, żartowali i było wesoło.
Drobniejsza dziatwa, która osobną gromadkę tworzyła, coraz to przybiegała do nich, to z kwiatkiem dla Lolki, to z motylem, lub jakim chrząszczykiem dla Juljusza i pytała, czy takie piękne, małe stworzonka żyją w jego kraju, a on twierdząco odpowiadał i mówił, że jego ziemia jest niemniej piękna, bardzo piękna.
W pewnem oddaleniu szli, zajęci poważną rozmową, Jerzy z Zofją, tym towarzyszył Tomko, zapatrzony w starszego brata, jak w tęczę, zasłuchany, jakby cudna melodja brzmiała z ust jego.
– Przywiozłem coś ciekawego dla ciebie, siostrzyczko, coś, co cię ucieszy – mówił Jerzy – a raczej, co cię wzruszy serdecznie, lecz o tem sza! przed innymi i Tomko niech pamięta, że nie o wszystkiem, co wiemy, rozpowiadać głośno można.
To mówiąc, sięgnął do kieszeni surduta, dobył jakiś zwitek papieru i obejrzawszy się, czy niema za nimi kogo blizko, przeczytał zniżonym głosem:
"Bracia! lew nasz o złotej grzywie ryknął głosem grzmiącym w Bałkanach, powołuje nas do broni, śpieszmy pod jego sztandary, wołając: – "Śmierć lub zwycięstwo!"
Tomka oczy zabłysły, jak czarne djamenty.
– Rozumiem – rzekł – ty weźmiesz mnie z sobą! – dodał, spojrzawszy błagalnie na brata.
– Wezmę! – odparł Jerzy.
– Ten do Sawy nie podobny – rzekła Zofja, patrząc z miłością na chłopca.
– Niech Bóg broni, aby miał kiedyś nabrać Sawy przekonań! – wykrzyknął Jerzy.
– Nie bój się, ja kocham Bułgarję dla Bułgarji nie dla siebie – odparł Tomko – widzisz, zrozumiałem to, coś mówił wczoraj…
– Więc czy myślicie na serjo o strąceniu półksiężyca z naszych dawnych świątyń? – zapytała po chwili Zofja.
– Budzi nas oddech wiosny, godzina czynu niedługo uderzy, już kroczy ku nam dzień wielki, czynimy przeto przygotowania – mówił Jerzy – hasłem naszem: "być albo nie być". Lepiej zginąć] w boju za Bułgarję, niż takie marne wieść życie, jakie wiedziemy obecnie.
Zofja położyła dłoń na ramieniu brata.
Jak daleko do wielkiego dnia, który ja "Brzaskiem" nazwę? – zapytała.
– Na to ci nie odpowiem, bo sam nie wiem – odparł Jerzy – może rok, może dwa, może więcej… Im żwawiej pracować będziemy, tem prędzej nadejdzie – wy, kobiety pomagać nam w pracy winnyście; rozgrzewaj, siostro, serca tych, co was otaczają; budź w nich miłość do wiary ich ojców, aby, gdy godzina wybije, bratnią dłoń nam podali. Za lat dwa, trzy najdalej, powinien świat posłyszeć o nas, dłuższe zwlekanie byłoby niebezpiecznem.
To rzekłszy, wpatrzył się zamyślonym wzrokiem w dal, umilkli na chwilę.
– Co to można wiedzieć – odezwał się znowu Jerzy – jutro hasło zabrzmieć może na tych górach; każdy powinien być teraz gotowy do wielkiej chwili, jedność może wybuch przyśpieszyć. Turcy coś przeczuwają, więzienie przepełnione, codzień ktoś znika niespodzianie; mówił mi stryj w Ruszczuku o tem. Postępowanie takie, rzecz naturalna, przyśpieszy wybuch: jeszcze kilka ofiar, a łuna pożaru zaświeci nad Bułgaryą… Co to? – odezwał się naraz i ze wzruszeniem wsłuchiwać się począł.
Od wsi leciały dźwięki smętnej bułgarskiej piosenki.
– Dzieci biegną ku nam! – rzekła Zofja. Piosence zawtórował tupot nóg, niebawem ujrzał Jerzy biegnących trzech bosonogich chłopców w koszulach bułgarskich haftowanych, ale w kaftanach tureckich; za tymi w oddaleniu śpieszyło kilka dziewcząt po bułgarsku ubranych. Dzieci, spotkawszy Loikę, zatrzymały ją i witać się z nią zaczęły; nadciągnął niebawem Jerzy z Zofją i Tomkiem.
– Zaśpiewajcie jeszcze co! – prosił chłopców. Jeden, poznawszy go, pochylił się do jego kolan, a potem, wyprostowawszy się, począł nucić:
"Nadewszystko miłe mi bułgarskie córy: